Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 109 —

— Naco?
— Panie, przebacz, ale miałem wieczorem randkę w botanice... i potrzebowałem. Ale ty, o Zeusie, masz złoty chronometr, dar imieninowy twej ślubnej.
— Tak... mam, mam, tylko chwilowo ten łotr Merkury zabrał go... za ten ostatni kosz szampańskiego... Natanielu! cóż tam widzisz więcej? co czytasz w tych postaciach?
— O panie, mamże mówić to, co zasmuci serce twoje?
— Mów! mów! chyba jeszcze zdążę na obiad.
— Widzę, panie, na czołach tych ludzi, w oczach, w sercach wypisane: „Ja jestem głupstwo“. Przebacz im potężny! nie marszcz brwi! Cóż winni, że przyszli na świat takimi?
— Co!? w mojem państwie głupstwo miałoby grasować? nigdy, jakem Zeus — nigdy! Upornych, co w niem trwać będą, do ula — uważasz. Albo nie. Niech płacą po miarze pszenicy i dzbanie Falerna. Wino odesłać mi zaraz, trwających w błędzie, a szczególniej nie płacących sztrafu — zabijaj! Masz tu pioruny. Ja odchodzę na obiad, musi być późno, a Junona — o!...
— Panie! tu tylko są puste patrony, a gdzież jest ogień, którym ukarzę opornych?
— E! — głupi jesteś, mój kochany, nudzisz!
— Wierny twój sługa, o Zeusie.
— No, to weźmiesz od Merkurego na... rachunek.