bo chciał się pozbyć tego upiora, chciał uciec od tego głosu, coraz głębiej targającego mu nerwy, który przenikał go jakimś okropnym tępym dźwiękiem i przegryzał do dna, ale Kuroński, jak widmo białe, z wyciągniętą ręką, biegł tuż za nim i grzmiał:
— Precz, złodzieju, morderco, precz!
Noc ich pochłonęła, noc jakaś fioletowo-szara, w której drzewa, kamienie, ludzie, jakby się rozpierzchły, rozstrzępiały, rozlewały w widma bez form, bez konturów; noc taka, w której się człowiekowi zdaje, że jego własna dusza rozlewa się i łączy z ciemnością i jest jak embrjon rozpylony w nocy. Antoni zboczył ze ścieżki i naprzełaj, aby się prędzej dostać do lasu, uciekał, co mu sił starczyło, już nie wiedział gdzie, dokąd, tylko pragnął oderwać się od tego konającego głosu, ale Kuroński ani na jeden krok nie zostawał wtyle, tylko ciągle, jakby złączony łańcuchem niewidzialnym, biegł i krzyczał.
Utonęli w gąszczach lasu, ale i stamtąd jeszcze bił w niebo, w przestrzeń, ten krzyk, spiżowy mocą, równy, okropny:
— Precz, złodzieju, morderco, precz!