Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 120 —

nie rozumie. To go dobijało. Co trzeba umieć? — zapytywał sam siebie. Wszystko! wszystko! — odpowiadało coś z niego. Jezus! wszystko!.. i ogarniał świat spojrzeniem duszy wszechwiedzącej i rozumiał w takiej chwili całą nieskończoność rzeczy, o których przedtem ani myślał, i wyczuwał marność swoją w całym jej ogromie. Znękany, zrozpaczony, przeklinał siebie, swoją nieudolność, nieuctwo i tych, którzy mu ten płomień rozniecili w piersiach. Tarzał się nieraz na swoim nędznym barłogu w strasznem uczuciu niemocy — nic nie pomogło, bo: „Krzycz, wrzeszcz, jak czajka, Na zawołanie nie przyjdzie bajka“, — jak Krasicki powiedział. Nigdy też nie czuł się tak chorym, tak nieszczęśliwym, ostatnim z ludzi. W tych smutnych chwilach szamotania się zaczął rozmyślać nad sobą i położeniem swojem. Ale, co charakterystyczne, widział wszystko przez porównania z osobistościami sztuk. Nie znał innego życia. Tam są bogacze, on nic nie ma, mniejsza z tem; szanowani, bo mają pieniądze, szacunku dla czego innego nie rozumiał, nie wiedział, że istnieć może. Kochają się, przypomniał sobie, że przecież jego nikt nie kochał — nikt! Nie kochała go ciotka, która go wychowała po nagłej, jednoczesnej śmierci rodziców. Nie kochała go, bo ciągle go biła i jeszcze takim małym, boso, w zimie wypędzała na ulicę żebrać. Nie kochała go, wypędziwszy od siebie w dziesiątym roku życia w świat szeroki, z błogosławieństwem przekleństw i bicia na drogę. Och!