łzy, łkania boleści — płynęły okropnym strumieniem w zamglony świat. Wszystkie twarze były zgnębione, wszystkie oczy załzawione, wszystkie serca przeniknięte żalem i smutkiem. Kilkoletnia dziewczynka z krzykiem rozpaczliwym przyczepiła się do wynoszonej trumny i głosem ochrypłym, obłąkanym krzyczała:
— Mamusiu! Mamusiu!
Oderwano ją i trumnę na ramionach wynieśli znajomi i ponieśli.
...Miserere mei, Deus...
— rozległo się jakiemś potężnem, złowrogiem echem i kołysało ciężko, niby śmiertelny, ostatni całun, niby podzwonne istnienia; wznosiło się w rytmach krótkich a brzemiennych smutkiem i rozsławiało w szarej przestrzeni dnia jesiennego potęgę straszną Pana.
Mżył deszcz i wiatr ciął w oczy idących. Opadłe liście, ostatnie, z suchym szelestem leciały na ziemię, wirowały w kółko i lgnęły w błocie. Nagie lipy olbrzymie kołysały się z pomrukiem, podobnym do jęku. Poczerniałe, zbrukane, poryte kretowiskami, pasy przydrożnych trawników leżały jak szmaty, splugawione dotknięciem jesieni. Dymy z chaty, stojącej za parkiem wioski, snuły się nad ziemią i rozstrzępiały o nagie drzewa.
— rozległo się znowu. Taka szarość bezbrzeżną posępnością, taki smutek obumierania wiał zewsząd,