Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 60 —

równocześnie znaleźli ulgę w tej wymówce — i zobaczyli wyraźniej splątaną a przejrzystą mgłę kłamstwa w sobie i obojętności.
To znowu chwilami wyczuwali żal, że się tak rozchodzą, jakiś rodzaj pomiłosnej litości nad sobą, więc się zbliżali, patrzyli sobie w oczy przyjaźnie, dotykali rąk, jakby chcąc wykrzesać to uniesienie i miłość, jaka już przeszła, ale prędko odsuwali się od siebie, bo im pewien szczególny ból sprawiało to zbliżenie, i czuli, że ten cień czyha tylko na to, i zaraz się zbliża i rozdziela ich niby klinem, i przenika serce ostrem uczuciem trwogi.
Kurcz lęku, bólu, odrazy, żalu — łamał ich dusze subtelnemi spazmami.
Przyśpieszyli kroku, aby się wydostać z parku, i z ogromną ulgą znaleźli się na ulicy.
Czuli oboje potrzebę jakiegoś słodko kłamanego rozejścia się, jakiegoś pożegnania, powiedzenia sobie jakichś słów, choćby imitujących miłość, a wprost obawiali się przybliżyć do siebie, i niezmiernie im było ciężko udawać.
— Musimy się rozejść, może nas kto zobaczyć — zaczęła pierwsza, nie patrząc mu w oczy.
— Zatem do jutra.
— Nie wiem, czy będę mogła.
— Przyjdź ukochana. Będę tak czekał... — Wziął ją za ręce i szukał oczami jej spojrzenia.
— Może — przyjdę..
— Szczęśliwaś, Ello?
— O bardzo, bardzo!