Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare/Tom VIII/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach
Tom VIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DZIEŁA DRAMATYCZNE
WILLIAMA SHAKESPEARE
(SZEKSPIRA)
W DWUNASTU TOMACH
PRZEKŁAD
L.  ULRICHA
Z OBJAŚNIENIAMI J. I. KRASZEWSKIEGO



WYDANIE NOWE
Z RYCINAMI TYTUŁOWEMI



KRAKÓW
NAKŁAD G. GEBETHNERA I SPÓŁKI
WARSZAWA — GEBETHNER I WOLFF
1895



KRAKÓW. — DRUK. W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.

CYMBELIN



CYMBELIN.

N

Na Cymbelina składały się najróżnorodniejsze pierwiastki: powieść Bokkacyusza, ulubiona poecie kronika Holinsheda, własna jego fantazya i umiejętność sceniczna; gdyż Cymbelin należy do późniejszych, ale nie najszczęśliwszych kreacyi Szekspira. Zdaje się, że w nim nadto chciał się zastosować do smaku tego tłumu, jaki na teatr uczęszczał i starym obyczajem, a nie swoją metodą, użył do zbytku zawikłań, węzłów, niespodziewanych kombinacyi i efektów. Jest to stara niby baśń udramatyzowana, w której, z wyjątkiem ślicznej Imogeny, czystej, dziewiczej postaci, charaktery są dosyć zaniedbane, a raczej zaledwie ogólnemi oznaczone rysami. Ani król, ani nazbyt jaskrawo i rażąco wyglądająca królowa, ani Postumus, ani Joachimo nie odznaczają się zbyt subtelnem charakteru pojęciem. Główne światło pada na piękną Imogenę, którą chyba z Desdemoną w Otellu porównaćby można. Ona to stanowi brylant, a reszta jest jego misterną, kunsztowną, czasem zbyt ciężką i zawikłaną oprawą. Sztuki historyczne musiały być upodobanemi angielskiej publiczności, wabiły one do teatru; bo Szekspir dla przypodobania się swym widzom, wszystkim niemal obrazom dramatycznym, nawet takim jak Troilus i Kressyda, za tło dawał znany jakiś epizod dziejowy.

Kymbelin czy Cymbelin u Holinsheda należy do legendowych bajecznych królów; według kroniki jego, wychowanym być miał na dworze rzymskiego Augusta i przez niego pasowany rycerzem. Żył on z Rzymianami w zgodzie, a młodzi Bretańczycy jeździli do Rzymu kształcić się w sztuce wojennej. Jednakże później wzmianka jest o wojnie jego z Rzymianami, z powodu odmówionego haraczu, i imiona synów jego Gwideryusza i Arwiragusa, są u kronikarza przytoczone. Porwanie ich i całe zawikłanie stąd pochodzące, dotworzone jest przez poetę, albo raczej z ludowej jakiejś wzięte powieści, bo nosi zupełnie jej cechę, tak samo jak ów zakład niedorzeczny Postumusa, napiętnowany wyraźnie swem włoskiem pochodzeniem. Żywioły te dość różnorodne wiążą się też w niezbyt jednolitą całość. Wszystkiego tego nadto na jeden dramat.
Historya podobnego zakładu i oszukaństwa u Bokkacyusza już jest nienową. Śledząc jej pochodzenie Fr. V. Hugo znajduje ją w Roman de la Violette (początek XIII wieku) Gilberta de Montreuil; potem w Roman du Comte de Poitiers, przerobionym z poprzedzającego, w Roman de la belle Jehanne (koniec XIII wieku), na ostatek pod odnowioną postacią zjawia się w Dekameronie. — Rzecz dzieje się we Włoszech i nabywa tu charakteru właściwego krajowi i obyczajom. Kupcy, Włosi, zebrani w gospodzie, po wieczerzy rozprawiają sobie, zabawiając się rozmową o kobietach, każdy z nich ma coś o swojej żonie do powiedzenia i każdy swoją wychwala. Niejaki Ambrogiulo dowodzi upornie, że wszystkie kobiety są słabe, że niema jednej, któraby mu się oprzeć mogła, nawet żona Bernaby Lomellina, tam przytomnego. — Włosi po Rzymianach w spadku wzięli to smutne przekonanie: Casta est quamo nemo rogavit. Bernabo dotknięty do żywego, ofiaruje zakład, że jego Ginevra nie ulegnie zwodnikowi. Niepoczciwy zarozumialec przyjmuje zakład, jedzie do Genui, gdzie żona kupca pozostała, i, nie próbując nawet ją poznać, ani względy jej pozyskać, znajduje daleko łatwiejszem kazać się w skrzyni zanieść do jej pokoju. Dobywszy się potem z ukrycia, Ambrogiulo podkrada się do śpiącej, wypatruje zmianę rodzime, które ma na lewej piersi, kradnie jej woreczek, suknię, pierścionek i pasek, przygląda się z wielką uwagą całemu pokojowi i uchodzi. Wróciwszy do Bernaby, przekonywa go, iż zakład wygrał, opisuje mu dokładnie sypialnię jego żony, pokazuje na dowód skradzione rzeczy. Bernabo w rozpaczy, wysyła jednego ze sług swoich z rozkazem, ażeby zabił Ginevrę. Sługa, zaprowadziwszy ją w miejsce ustronne, już ma wykonać rozkaz pana, gdy prośby i zaklęcia nieszczęśliwej go miękczą. Ginevra przebrana za mężczyznę uchodzi i chroni się do Alexandryi, pod imieniem Sicurana, zaciągając się do służby Sudana Egyptu, który ją mianuje kapitanem swej gwardyi. W tem przebraniu Ginevra, opatrując raz jarmarczne sklepy w Akrze, spostrzega na wystawie u kupca weneckiego pas i woreczek, które poznaje za swoje. Zapytuje go, skądby je dostał. Kupiec, który nie kim innym jest tylko łotrem Ambrogiulo, odpowiada, śmiejąc się, że je ma od pięknej Genuenki, którą uwiódł, założywszy się z jej mężem, iż tego dokaże. Ginevra, dla której to wyznanie jest wyjaśnieniem wypadku, jaki ją spotkał, hamuje swe wzruszenie i przygotowuje zemstę. Poznaje się bliżej z Ambrogiulo, zachęca go, aby osiadł w Alexandryi i, pod pozorem jakiegoś handlu, ściąga tam męża swojego. Naówczas w obecności Sudana wyjaśnia się sprawa, Bernabo niewinną swą żonę znajduje w przebranym kapitanie Sicurano, a Ambrogiulo, po zeznaniu zdrady, jakiej się dopuścił, wbity na pal, odbiera zasłużoną karę. Bokkacyusz, jak widać z drobnych szczegółów, służył za wzór Szekspirowi, lecz obok tej powieści wpleciono mnóstwo legendowych przygód i obrazów. Bokkacyusza znał zapewne Szekspir z cząstkowego jakiegoś tłómaczenia, gdyż Dekameron całkowity wyszedł dopiero po angielsku po śmierci jego w r. 1620. W przedmowie wydawca wspomina: „Wiem o tem, że wiele z tych (nowelli) już oddawna były drukowane i odkradzione pierwotnemu ich autorowi; ale nie miały one ani tych ozdób, jakie im nadaje wdzięczny jego sposób pisania, ani były przyprawne moralnemi zastosowaniami“.
Bodenstedt przytacza w r. 1518 już wydane angielskie tłómaczenie tej nowelli z drzeworytami, drukowane w Antwerpii.
Przekład, a raczej przerobienie antwerpskie, ma wiele szczegółów zmienionych. Inne obrobienie, w którem historya przeniesiona jest do czasów Henryka VI, w Westward for Smelts etc. (written by Kinde Kitt of Kingstone 1603). Steevens tę wersyę poczytuje za źródło właściwe Szekspira, utrzymując, iż widział wydanie r. 1603, chociaż w rejestra księgarzy wpisana dopiero ta książka w r. 1618. Delius i Malone sądzą, że Szekspir mało mógł z tego przerobienia korzystać. Osobnego wydania Cymbelina za życia autora nie było, wyszedł po raz pierwszy w zbiorowem 1623 roku podzielony na akty i sceny. O graniu na scenie tragedyi (The Tragedie of Cymbeline) w r. 1611—1612, wspomina dziennik Dr. Simona Forman.
Charakterem i epoką, w której powstał, Cymbelin zbliża się do Zimowej Baśni, z którą go często porównywają, ale mniej ma od niej wdzięku. Ufny w swój geniusz, autor zdaje się umyślnie namnożył sobie węzłów i trudności, aby z wielką sztuką i zręcznością rozplątać je w scenie ostatniej, która jest mistrzowską. Nawet Johnson pomysł jej i wykonanie znajduje bardzo szczęśliwymi. Gervinus wskazuje to miejsce, gdy Imogena oparta na Postumusie, spogląda rozjaśnionemi oczyma na niego, ojca, braci, zachwycona i szczęśliwa. Scena w istocie poruszająca i z wielką sztuką prowadzona. Lecz sam dramat nuży nagromadzeniem zbytecznem zawikłań. Są niezaprzeczenie wielkie piękności w tej sztuce, ustępy oryginalne, wieje z nich duch starych legend, są momenta epiczne, jak w scenie duchów, ukazujących się nad Postumusem; odbija od całości z wielkim efektem epizod Belaryusza i jego wychowańców; pomimo to wszystko, całość nie równa się innym utworom Szekspira. Johnson z wyjątkiem zakończenia, sądzi ją bardzo surowo, Schlegel zowie osobliwszą zbieraniną, Ulrici mieni komedyą zawikłań i przypadków; Gervinus wykazuje starannie piękności i dobywa z niej znaczenie moralne, myśl zasadniczą. Postumus, Imogena, Belaryusz, wszyscy są wystawieni na ciężkie próby, cnota ich w ogniu tym, w walce ze złem wartości dopiero nabiera. Duchy i bóstwa zjawiające się nad Postumusem sens ten moralny wygłaszają, że nieszczęścia są probierzem cnoty, iż upadek jest drogą do podźwignięcia się, że los opiekuje się nieszczęśliwymi, i że Bóg zsyła krzyże tym, których miłuje. Sztuka przeznaczona dla ludu, dla powszednich widzów teatru, nosi na sobie piętno dramatu, jaki się masom podoba i pociąga je jaskrawością barw, nadzwyczajnością wypadków, namnożeniem trudności, niebezpieczeństw i wszystkiego, co żywo poruszyć może.




OSOBY:

Cymbelin, król Brytanii.
Kloten, syn królowej z pierwszego męża.
Leonatus Postumus, mąż Imogeny.
Belaryusz, wygnany pan, pod nazwiskiem Morgan.

Gwideryusz,   synowie Cymbelina, pod nazwiskiem Polidor
  i Kadwal, domniemani synowie Belaryusza.
Arwiragus,
Filaryo, przyjaciel Postuma,   Rzymianie.
Jachimo, przyjaciel Filarya,

Szlachcic francuski, przyjaciel Filarya.
Kajusz Lucyusz, wódz rzymski.
Oficer rzymski.
Dwaj Dowódzcy brytańscy.
Pizanio, dworzanin Postuma.
Korneliusz, doktor.
Dwaj Dworzanie dworu Cymbelina.
Dwaj Stróże więzienia.
Królowa, żona Cymbelina.
Imogena, córka Cymbelina z pierwszej żony.
Helena, służebnica Imogeny.
Panowie, Panie, Senatorowie, Trybuni, Zjawiska, Wróżbiarz, Muzykanci, Oficerowie, Żołnierze, Posłańcy i Służba.

Scena częścią w Brytanii, częścią w Rzymie.
CYMBELIN.

AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Ogród z tyłu pałacu Cymbelina.
(Wchodzą dwaj Szlachcice).

1 Szlach.  Kogo napotkasz, marszczy się i chmurzy;
Nie lepiej niebu posłuszna krew nasza,
Niż króla twarzy dworaków oblicze.
2 Szlach.  Co się tu stało?
1 Szlach.  Jedynaczka córka,
Dziedziczka tronu jego domniemana,
A przeznaczona za żonę synowi
Wdowy niedawno przez króla pojętej,
Rękę i serce oddała tajemnie
Biednemu ale pełnemu cnót panu.
Mąż jej wygnany, a ona w więzieniu.
Wszystko pozorną odziane żałobą,
Jeden król w serca raniony jest głębiach.
2 Szlach.  Król tylko jeden?
1 Szlach.  I ten, co ją stracił,
I zawiedziona w planach swych królowa:
Lecz co do dworzan, choć każdy z nich nosi
Wyraz królewskiej boleści na twarzy,
Niema jednego, coby się nie cieszył
Z rzeczy, na które z pozorów się marszczy.
2 Szlach.  A to dlaczego?

1 Szlach.  Ten, który księżniczkę
Stracił, jest gorszy od najgorszej sławy;
Ten, co ją posiadł — chcę mówić, zaślubił —
Za co biedaczek dziś banitowany,
Jest mąż, jakiemu równego na ziemi
Darmobyś szukał. Kogo chcesz z nim równaj,
Zawsze odkryjesz, że mu nie jest równy,
Bo zdaniem mojem, tak urodną postać,
A w tej postaci tak szlachetną duszę
On jeden posiadł.
2 Szlach.  Przesadzasz w pochwałach.
1 Szlach.  Wszystko, co mówię, prawdy nie dościga;
Cnót jego w całym nie rozwijam blasku,
Skracam je tylko.
2 Szlach.  Ród jego i miano?
1 Szlach.  Nie mogę rzeczy kopać do korzenia.
Ojciec się jego nazywał Sycyliusz,
Z Kassybelanem przeciwko Rzymianom
Walczył z honorem, chociaż swe tytuły
Od Tenancyusza dopiero otrzymał;
Służąc mu bowiem z chwałą i szczęśliwie,
Dostał w nagrodę imię Leonatus.
Oprócz szlachcica, o którym ci mówię,
Pan ten poprzednio dwóch innych miał synów,
A oba śmiercią walecznych polegli;
Żal po ich stracie do grobu go wtrącił,
A wdowa jego, ciężarna w tę porę,
Oddała ducha, kiedy na świat przyszło
Chłopię, którego opowiadam dzieje.
Król wziął niemowlę pod swoją opiekę,
Dał mu nazwisko Postumus Leonat,
W pałacu chował, paziem swoim zrobił,
A kazał kształcić we wszystkich naukach,
Którym mógł sprostać młody jego umysł.
Jak my powietrze, tak on pił naukę,
I w życia wiośnie zbierał plon jesieni.
Rzecz niesłychana, chociaż żył na dworze,
Wszyscy wielbili, wszyscy go kochali;

Młodych był wzorem, dojrzalszych zwierciadłem,
W którem widzieli wzór doskonałości,
Starcami rządził jak popsute dziecko;
Zacność kochanki, dla której wygnany,
Świadczy, jak cnoty jego oceniała,
I w jej wyborze łatwo czytać możesz,
Co to za mąż jest.
2 Szlach.  Twe opowiadanie
Obudza we mnie głęboki szacunek.
Lecz czy to była córka jedynaczka?
1 Szlach.  Tak jest. Król, pan nasz miał wprawdzie dwóch synów —
Nie wiem, czy powieść uwagi twej godna —
Lecz starszy, w trzecim ledwo roku życia,
Młodszy w pieluchach byli wykradzeni,
A śladu niema, co się z nimi stało.
2 Szlach.  Jak temu dawno?
1 Szlach.  Przeszło lat dwadzieścia.
2 Szlach.  Królewskie dzieci tak licho strzeżone,
Poszukiwania wątłe być musiały,
Gdy się złodzieja znaleźć nie udało.
1 Szlach.  Choć to rzecz dziwna, choć niedbalstwo takie
Może ci godnem śmiechu się wydawać,
Jednak to prawda.
2 Szlach.  Wierzę twemu słowu.
1 Szlach.  Lecz cicho! Widzę, szlachcic nasz się zbliża,
A z nim królowa i młoda księżniczka. (Wychodzą).

SCENA II.
Tamże.
(Wchodzą: Królowa, Postumus i Imogena).

Królowa  Nie znajdziesz we mnie, córko, zjadliwości,
Jaką macochom zwykle potwarz daje.
Więźniem mym jesteś, ale stróż twój, córko,
Odda ci klucze twojego więzienia.
A co do ciebie, wierzaj Leonacie,
Będę u króla twym orędownikiem,

Jak tylko porę stosowną zobaczę;
Dziś jeszcze wściekłość jego zbyt gorąca
Bądź przeto jego wyrokom posłuszny:
Niech cię roztropność cierpliwości uczy.
Postumus.  Dziś jeszcze, pani, zamierzam odpłynąć.
Królowa.  Wiesz, jakie grożą ci niebezpieczeństwa.
Teraz na chwilę pójdę do ogrodu,
Głęboką bowiem litość we mnie budzi
Bolesny rozdział dwóch serc kochających,
Choć król wam wszelkiej rozmowy zabronił.

(Wychodzi).

Imogena.  Fałszywa dobroć! Jak zręcznie nasz tyran
Łechtać tam umie, gdzie zadaje rany!
Mężu mój drogi, czasami, wyznaję,
Lękam się skutków gniewu mego ojca,
Choć, z całą córce należną pokorą,
W uczuciu trwogi nie myślę o sobie.
Ty odejść musisz, ja muszę tu zostać
Na ócz pociski gniewnych wystawiona;
Dni mych żałobnych jedyną pociechą
Myśl będzie tylko, że gdzieś tam na ziemi
Jest drogi klejnot, który ujrzę znowu.
Postumus.  Moja królowo! o, moja kochanko!
O, nie płacz, nie płacz! lub dam ludziom powód,
Że mnie o więcej czułości oskarżą,
Niżeli męża przystoi to sercu;
Zawsze ci wiernym zostanę małżonkiem,
Dochowam święcie danego ci słowa.
Osiądę w Rzymie, w mieszkaniu Filarya,
Który był ojca mego przyjacielem,
Ze mną listowną miał tylko zażyłość.
Tam, droga moja, pisz do mnie królowo;
Każde twe słówko oczyma wypiję,
Chociażbyś w żółci maczała twe pióro.

(Wchodzi Królowa).

Królowa.  Spieszcie się tylko, bo gdyby król nadszedł,
Gniew jego cały na mnieby się zwalił.
(Na str.). Muszę go jednak ku stronie tej popchnąć.

Nigdy mu jeszcze nie zrobiłam krzywdy,
Żeby mi za nią wdzięcznością nie płacił:
Drogo kupuje moje okrucieństwo (odchodzi).
Postumus.  Gdybym cię żegnał tak długo, jedyna,
Jak jeszcze długo zostaje nam życia,
Rosłaby tylko gorycz rozłączenia.
Więc bądź mi zdrowa!
Imogena.  Zostań jeszcze chwilę!
Gdybyś wyjeżdżał tylko na przechadzkę,
Żegnanie takie byłoby za krótkie.
Widzisz, ten pierścień od mojej mam matki,
Weź go, kochanku, a wiernie go chowaj,
Dopóki drugiej żony nie poślubisz,
Gdy Imogena umrze.
Postumus.  Drugiej żony?
Daj mi tę tylko, którą mam, o, Boże!
A od uścisków drugiej me ramiona
Wstrzymaj więzami śmierci! (Wkłada pierścień).
Zostań tutaj,
Dopóki tchnienie w piersi tej zostanie!
Słodka kochanko, jak z wielką twą stratą
W zamian za ciebie dałem ci mą lichość,
Tak i w wymianie drobnych upominków
Zysk po mej stronie. Noś to na pamiątkę,
Są to miłości pęta, własną ręką
Najpiękniejszego sam okuję więźnia.

(Wkłada jej bransoletkę).

Imogena.  O, Boże! kiedy zobaczym się znowu?

(Wchodzi Cymbelin i Panowie).

Postumus.  Przebóg! król!
Cymbelin.  Precz stąd, podły nikczemniku!
Precz z moich oczu! Jeżeli raz jeszcze
Dwór mój pokalasz twoją niegodnością,
Umrzesz. Precz! jesteś krwi mojej trucizną.
Postumus.  Niech cię Bóg, królu, w swej trzyma opiece!
Wszystkim uczciwym niechaj błogosławi,
Którzy na twoim pozostaną dworze! (Wychodzi).
Imogena.  Boleść konania od tej nie jest większą.

Cymbelin.  Ha, wiarołomna! Ty, co moją starość
Świeżym młodości odziać miałaś liściem,
Ty ją przywalasz mnogich lat ciężarem!
Imogena.  Błagam cię, ojcze, nie dręcz się twym gniewem;
Twoja mnie wściekłość dosięgnąć nie może,
Bo cios dotkliwszy odjął mi uczucie
Wszelkiej goryczy i wszelkiej obawy.
Cymbelin.  I powinności i wszelkiego wstydu.
Imogena.  Tam wstydu niema, gdzie niema nadziei.
Cymbelin.  Gdy mogłaś syna królowej poślubić!
Imogena.  Dziękuję za to Bogu, że nie mogłam.
Wybrałam orła, unikłam kobuza.
Cymbelin.  Wzięłaś żebraka, chciałaś na mym tronie
Podłość osadzić.
Imogena.  Chciałam raczej, ojcze,
Blasku mu dodać.
Cymbelin.  Nikczemna nędznico!
Imogena.  Twoja w tem wina, że kocham Postuma:
Z twej woli zabaw był mych towarzyszem.
Taki mąż godnym każdej jest kobiety,
A wartość jego wartość mą prześciga
O całą cenę, którą za mnie płaci.
Cymbelin.  Czy oszalałaś!
Imogena.  O, prawie, mój ojcze.
Niech w miłosierdziu swem Bóg mnie uleczy!
Ach, czemuż córką pastucha nie jestem!
A mój Leonat czemuż nie jest synem
Mego sąsiada skotarza! (Wchodzi Królowa).
Cymbelin.  Szalona!
Byli znów razem; nie spełniłaś wiernie
Moich rozkazów. Wyprowadź ją teraz
I wsadź do klatki.
Królowa.  Królu, bądź cierpliwy!
I ty się także uspokój, o, córko. —
Racz, dobry panie, zostawić nas teraz,
A sam w mądrości swej szukaj pociechy.
Cymbelin.  Niech z dniem jej każdym krwi kropelka wyschnie
Stara, niech umrze za swoje szaleństwo!

(Wychodzi. — Wchodzi Pizanio).

Królowa.  Musisz ustąpić. — Lecz otóż twój sługa.
Co cię sprowadza? Jakie masz nowiny?
Pizanio.  Twój syn na pana mego szabli dobył.
Królowa.  Ha! Ale wszystko bez krwi się skończyło?
Pizanio.  Pan mój, na szczęście, walkę wziął za żarty,
Bił się bez gniewu, aż ich rozdzielili
Przytomni sprawie.
Królowa.  Bardzo mnie to cieszy.
Imogena.  Twój syn mojego ojca jest rycerzem,
Walczy za niego. Przeciw wygnańcowi
Dobyć oręża! o, rycerz waleczny!
Bodaj się starli w puszczach afrykańskich,
A ja ich bitwy była świadkiem, z igłą,
Aby kłuć tego, co się cofnie pierwszy! —
Dlaczego pana twego opuściłeś?
Pizanio.  Z jego rozkazu. Nie chciał mi pozwolić,
Żebym do portu był mu towarzyszem.
Dał mi przepisy, jak i co mam robić,
Gdybyś mi, pani, zlecić co pragnęła.
Królowa.  Człowiek ten zawsze twym wiernym był sługą,
I bez wahania mym ręczę honorem,
Że i na przyszłość wiernym ci zostanie.
Pizanio.  Dzięki ci, pani!
Królowa.  Oddalmy się teraz.
Imogena.  Za pół godziny zgłoś się, proszę, do mnie,
Musisz przynajmniej pospieszyć do portu,
Widzieć, jak pan mój od brzegu odbije.
Na teraz odejdź i zostaw mnie samą. (Wychodzą).

SCENA III.
Plac publiczny.
(Wchodzą: Kloten i dwaj Panowie).

1 Pan.  Radziłbym ci, panie, zmienić koszulę; zapalczywy pojedynek sprawił, że dymisz się jak ofiara. Skąd wymyka się powietrze, tam wciska się powietrze, a niema tak zdrowego zewnątrz, jak to, które z ciebie paruje.
Kloten.  Zmieniłbym koszulę, gdyby była zakrwawiona. Czym go ranił?
2 Pan  (na stronie). Nie, zaręczam; nie drasnąłeś nawet jego cierpliwości.
1 Pan.  Czyś go ranił, panie? To chyba jego ciało jest przenikliwym kadłubem, jeśliś go nie ranił; to sito, przez które możnaby przesiać żelazo, jeśli nie raniony.
2 Pan  (na str.). Jego żelazo było zadłużone; tyłami z miasta się wyniosło.
Kloten.  Nie chciał nikczemnik dotrzymać mi kroku.
2 Pan  (na str.). To prawda, wciąż naprzód uciekał do twojej twarzy.
1 Pan.  Dotrzymać kroku? Masz, panie, dostatkiem swoich własnych gruntów, on jednak powiększył twoje majętności, ustępując ci dobry kawał placu.
2 Pan  (na str.). Tyle cali, ile macie oceanów, nicponie.
Kloten.  Wolałbym, żeby nas nie rozdzielono.
2 Pan  (na str.). I ja też, pókibyś nie zmierzył na ziemi, jak długi z ciebie dureń.
Kloten.  I że też ona może kochać takiego jegomościa a mnie odrzucać!
2 Pan  (na str.). Jeśli jest grzechem zrobić dobry wybór, piekło na nią czeka.
1 Pan.  Zawsze ci mówiłem, panie, że mózg jej i piękność nie idą w parze; ładny z niej obrazek, to prawda, ale zauważałem, że dowcip jej nie bardzo błyszczy.
2 Pan  (na str.). Nie rzuca światła na głupców, żeby jej odbicie nie szkodziło.
Kloten.  Ale czas iść do domu. Żal mi jednak, że się wszystko skończyło bez krwi rozlewu.
2 Pan  (na str.). Ale ja nie żałuję, chyba żeby to był upadek osła, co nie wielką jest krzywdą.
Kloten.  Czy chcesz iść z nami?
1 Pan.  Będę twoją strażą, panie.
Kloten.  Więc idźmy razem.

2 Pan.  Chętnie, panie. (Wychodzą).
SCENA IV.
Pokój w pałacu Cymbelina.
(Wchodzą: Imogena i Pizanio).

Imogena.  Chciałabym, żebyś wrósł w morskie wybrzeże
I z każdym żaglem przelotnym rozmawiał;
Bo gdyby do mnie pisał, a list zginął,
Byłoby dla mnie jak dla skazanego,
Gdyby zaginął list monarszej łaski.
Jakie ostatnie były jego słowa?
Pizanio.  „Moja królowo, o, moja królowo!“
Imogena.  I chustką wiewał?
Pizanio.  Do ust ją przyciskał.
Imogena.  Płótno nieczułe szczęśliwsze ode mnie!
I na tem koniec?
Pizanio.  Nie, pani; jak długo
Mogłem go okiem i uchem rozpoznać,
Stał na pokładzie i ciągle powiewał
Chustką lub czapką albo rękawiczką,
Chcąc jakby myśli swe malować ruchem,
Jak ciężko było duszy brzegi rzucać,
Które tak szybko opuszczała nawa.
Imogena.  Toż ci go okiem należało ścigać,
Ażby się wydał zdala jak kruk mały,
Ba! mniejszy nawet.
Pizanio.  Zrobiłem tak, pani.
Imogena.  Jabym go wzrokiem tak długo ścigała,
Ażby ócz moich popękały nerwy,
Ażby w przestrzeniach, coraz, coraz mniejszy,
Jak igły mojej ostrze się wydawał,
Drobny jak komar na nic się rozpłynął.
Możebym potem odwróciła oczy,
Ażeby płakać. Lecz, dobry Pizanio,
Kiedyż odbierzem od niego wiadomość?
Pizanio.  O, przy najpierwszej, pani, sposobności.
Imogena.  On mnie pożegnał, a ja tu mu jeszcze
Tyle tak pięknych prawić miałam rzeczy!

Odszedł, nim jeszcze mogłam mu powiedzieć,
Że o tej albo o tamtej godzinie
To albo tamto myśleć o nim będę;
Zanim przysięgę wymódz na nim mogłam,
Że piękne Włoszki nie zrobią go zdrajcą
Moich praw świętych i jego honoru;
Nim poleciłam, by o szóstej rano,
Potem w południe, potem o północy
Swoje modlitwy do moich przyrzucał,
Bo w niebie za nim o tej będę porze.
Nim pożegnania dałam mu całunek,
Który pomiędzy dwa urocze słowa
Wcisnąć pragnęłam, zbliżył się mój ojciec,
I jak północnych wiatrów zimne tchnienie,
Okrutnie zwarzył kwiatów naszych pączki.

(Wchodzi Dama).

Dama.  Królowa czeka na przyjście twe pani.
Imogena.  Zrób, jak mówiłam. — Śpieszę do królowej.
Pizanio.  Ja, pani, śpieszę spełnić twe rozkazy. (Wychodzą).

SCENA V.
Rzym. Pokój w domu Filarya.
(Wchodzą: Filaryo, Jachimo i Francuz).

Jachimo.  Wierzaj mi, panie, widziałem go w Brytanii; sława jego rosła wtedy i już zapowiadała całą wartość, do której później przyszedł; mógłbym jednak był podówczas patrzeć na niego bez uwielbienia, choćby cały katalog jego przymiotów był przy nim wywieszonym, a ja go sprawdzał artykuł po artykule.
Filaryo.  Mówisz o czasach, w których nie był jeszcze tak jak dziś bogato uposażonym we wszystkie przymioty duszy i ciała.
Francuz.  Ja go też widziałem we Francyi; niemało mieliśmy ludzi zdolnych patrzeć na słońce jak on, nie przymrużając oka.
Jachimo.  To małżeństwo z królewską córką (bo naturalnie w sprawie tej wypada go mierzyć wedle jej a nie wedle jego wartości) podnosi go, nie wątpię, nieskończenie wyżej nad rzeczywistość.
Francuz.  A potem jego wygnanie —
Jachimo.  A dopieroż pochwały wszystkich, którzy pod chorągwiami Imogeny opłakują ten nieszczęśliwy rozwód, niemało się przyczyniły do przesadzenia jego przymiotów, choćby tylko dla obrony jej rozsądku w wyborze, który nie byłoby trudno potępić, gdyby wybrała za męża żebraka bez wartości. Ale jak się to stało, że przybywa do ciebie na mieszkanie? Skąd się wysnuła ta znajomość?
Filaryo.  Ja i ojciec jego służyliśmy razem żołniersko, a nieraz uratował mi życie. (Wchodzi Postumus). Ale otóż nadchodzi Brytańczyk. Dajcie mu przyjęcie, jakie przystoi szlachcie waszego wychowania względem cudzoziemca jego znakomitości. Błagam was wszystkich, zabierzcie bliższą znajomość z tym panem, którego wam polecam jak mojego szlachetnego przyjaciela. Wolę, żeby czas wam pokazał, czego jest godny, niż żebym w jego obecności dzieje jego rozpowiadał.
Francuz.  Znaliśmyny się, panie, w Orleanie.
Postumus.  I od owych czasów, panie, byłem twoim dłużnikiem za twoją uprzejmość, a choć będę mój dług ciągle spłacał, wiem, że się nie uiszczę nigdy.
Francuz.  Zbyt wysoko cenisz, panie, moje biedne usługi. Rad byłem, że mi się udało przywrócić zgodę między moim współrodakiem a tobą. Wielka byłaby szkoda, gdyby przyszło do spotkania między wami w waszem ówczesnem usposobieniu, dla powodów tak błahych i pospolitych.
Postumus.  Przebacz mi, panie; byłem wtedy młodym wojażerem, skłonniejszym za własnem iść natchnieniem, niż w każdym kroku dać się kierować drugich doświadczeniem; dziś jednak, przy dojrzalszym rozsądku, jeśli wolno mi powiedzieć bez obrazy, że jest dojrzalszym, dziś nawet nie zdaje mi się, aby powód naszego sporu zupełnie był błahy.
Francuz.  Na honor, nie zasługiwał, aby go oręż rozstrzygnął, zwłaszcza między dwoma przeciwnikami, z których jeden, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, posiekałby drugiego, albo może zginęliby obaj.
Jachimo.  Czy można, bez natręctwa, spytać o powód zatargu?
Francuz.  Można, jak mi się zdaje. Spór był publiczny i nie pojmuję, coby mogło zabronić powtórzenia. Była to rozprawa bardzo podobna do naszej wczorajszego wieczora, gdy każdy z nas rozwodził się z pochwałami dam swojej rodzinnej ziemi. Pan ten utrzymywał podówczas, a zdanie swoje krwią był gotów stwierdzić, że dama jego była piękniejsza, cnotliwsza, roztropniejsza, czystsza, wierniejsza i niedostępniejsza, niż najrzadsza z naszych dam francuskich.
Jachimo.  Dama ta albo teraz już nie żyje, albo zdanie tego pana już się zmieniło.
Postumus.  Dama ta żyje tak w cnotach niezmienna, jak ja w moim o niej sądzie.
Jachimo.  Nie możesz tak jej przenosić nad nasze damy włoskie.
Postumus.  Dziś jeszcze, wyzwany z tą samą gwałtownością co we Francyi, nie ustąpiłbym jednej joty od tego, co o niej powiedziałem; choć tylko jestem jej wielbicielem, nie kochankiem.
Jachimo.  Utrzymywać, że jest tak piękną i tak dobrą jak nasze damy, to byłoby już za pięknie i dobrze dla jakiejkolwiekbądź damy brytańskiej. Zresztą, gdyby przewyższała pięknością wszystkie kobiety, które podziwiać mi się zdarzyło, jak ten twój dyament przewyższa blaskiem wszystkie dyamenty, które widziałem, mógłbym, co najwięcej, powiedzieć, że przewyższa wiele kobiet; ale jak ja nie widziałem jeszcze najkosztowniejszego dyamentu, tak i ty nie widziałeś jeszcze najkosztowniejszej damy.
Postumus.  Wielbiłem ją tyle, ile ją szacowałem, podobnie jak mój drogi kamień.
Jachimo.  A ile ten kamień szacujesz?
Postumus.  Nad wszystkie skarby świata.
Jachimo.  Albo twoja nieporównana kochanka umarła, albo cenniejsze jest od niej drobne świecidełko.
Postumus.  Mylisz się, panie; jedno można sprzedać lub darować, byle znalazło się dosyć skarbów na kupno, lub dosyć zasług na podarunek; druga nie jest na sprzedaż, ale jest jedynie darem bożym.
Jachimo.  Który od bogów dostałeś?
Postumus.  I który przy bogów pomocy zachowam.
Jachimo.  Możesz ją twoją tytułować, ale wiesz, że cudze kaczki ciągną na sąsiednie stawy. I twój też pierścień może być skradziony; tak więc z dwóch twoich bezcennych kosztowności jedna jest ułomna a druga przypadkowa. Zręczny złodziej albo doskonały w swojej sztuce dworak mógłby się pokusić o pozyskanie tak jednej jak drugiej.
Postumus.  Jak szerokie Włochy, niema w nich dość doskonałego dworaka, żeby potrafił trymfować nad honorem mojej kochanki. Ani wątpię, że wam nie zbywa na złodziejach, nie lękam się przecie o mój pierścień.
Filaryo.  Skończmy na tem, panowie.
Postumus.  Z całego serca. Zacny ten sinior, za co mu dziękuję, nie uważa mnie za cudzoziemca; pierwsze słowa ustaliły naszą zażyłość.
Jachimo.  Pięć razy dłuższa rozmowa wystarczyłaby mi do podbicia twojej pięknej kochanki, do zmuszenia jej do zdania się na łaskę, bylem znalazł do niej przystęp i dobrą sposobność.
Postumus.  Nie, nie.
Jachimo.  Gotów jestem założyć się o to. Stawiam połowę moich majętności przeciw twojemu pierścieniowi, choć mojem zdaniem, trochę za wysoka to cena. Robię jednak ten zakład więcej przeciw twemu zaufaniu, niż jej honorowi; ażeby wszelką urazę usunąć, gotów jestem to samo przedsięwziąć z jaką chcesz damą na świecie.
Postumus.  Mylisz się bardzo w twojej zuchwałej zarozumiałości, i nie wątpię, że w twoich przedsięwzięciach znajdziesz to, na co zasługujesz.
Jachimo.  A co takiego?
Postumus.  Odepchnięcie; choć twoje przedsięwzięcie, jak je nazywasz, zasługuje na coś więcej — na karę także.
Filaryo.  Panowie, dosyć tego; rzecz ta zaskoczyła nas zbyt niespodzianie; niechże umrze, jak się urodziła; proszę was, zabierzcie wprzódy lepszą znajomość.
Jachimo.  Żałuję, że nie stawiłem całej mojej majętności i majętności mojego sąsiada w dodatku na zakład, że co powiedziałem, dokonam.
Postumus.  Którą damę wybierasz na próbę?
Jachimo.  Twoją, skoro tak pewny jesteś jej wierności. Stawiam dziesięć tysięcy dukatów przeciw twojemu pierścieniowi, że byleś mi dał listy polecające do dworu, na którym żyje twoja dama, bez żadnego innego przywileju jak sposobnosć dwukrotnej rozmowy, przyniosę ci za powrotem ten honor, który sobie tak niedostępny wyobrażasz.
Postumus.  Stawię złoto przeciw twojemu złotu; ale ten pierścień tak mi drogi, jak mój palec; jest jego częścią.
Jachimo.  Jesteś zakochany, a więc ostrożny. Choćbyś płacił za kobiece mięso po milionie za drachmę, nie uchronisz go od zepsucia. Ale widzę, że masz jakieś skrupuły, które cię niepokoją.
Postumus.  Przypuszczam, że to tylko złe przyzwyczajenie twojego języka, ale że myśli twoje uczciwsze.
Jachimo.  Jestem panem mojego języka i przysięgam, że zawsze jestem gotów wykonać wszystko, co powiedziałem.
Postumus.  Chcesz więc gwałtem? Pożyczę ci mego dyamentu do powrotu. Zawrzyjmy układ formalny. Kochanka moja przewyższa cnotą cały ogrom twoich nieuczciwych myśli. Przyjmuję zakład — oto mój pierścień.
Filaryo.  Nie, na zakład ten nie pozwalam.
Jachimo.  Przysięgam na Boga, to już rzecz skończona. Jeśli ci nie przyniosę dostatecznych dowodów, że posiadałem najkosztowniejszą cząstkę ciała twojej kochanki, moje dziesięć tysięcy dukatów do ciebie należą, a prócz tego wrócę ci twój dyament. Jeśli dostanę odprawę i zostawię ją w posiadaniu tego honoru, w którym taką pokładasz ufność, i ona — twój klejnot — i ten twój klejnot, i moje złoto, wszystko to twoje, byleś mi dał sposobność poufnej z nią rozmowy.
Postumus.  Zgoda na wszystkie twoje warunki; to tylko dodaję, że jeśli z końcem twojej przeciw niej wyprawy dasz mi niezbite dowody, że byłeś zwycięzcą, przestaję być twoim nieprzyjacielem, bo niewarta, żebyśmy się o nią spierali; ale, jeśli ci się uwieść jej nie uda, jeżeli mnie nie przekonasz, że ją uwiodłeś, za twoje złe myśli, za napaść na jej czystość, szablą mi odpowiesz.
Jachimo.  Daj rękę — zgoda! Polecę jakiemu juryście spisać formalny akt naszych warunków i ruszam natychmiast do Brytanii, żeby się targ nasz nie zakatarzył i z głodu nie umarł. Idę po moje złoto i zajmę się wygotowaniem aktu naszego zakładu.
Postumus.  Zgoda. (Wychodzą: Postumus i Jachimo).
Francuz.  Czy sądzisz, że to wszystko nie są żarty?
Filaryo.  Sinior Jachimo nie odstąpi od swego słowa. Idźmy za nimi. (Wychodzą).

SCENA VI.
Brytania. Pokój w pałacu Cymbelina.
(Wchodzą: Królowa, Damy i Korneliusz).

Królowa.  Dopóki rosa, idźcie zbierać kwiaty.
Kto spis ich trzyma?
1 Dama.  Ja, pani.
Królowa.  Więc spieszcie.

(Wychodzą Damy).

Teraz, doktorze, czy przyniosłeś proszki?
Korneliusz.  Przyniosłem, pani, a są w tem pudełku.

(Oddaje jej pudełko).

Lecz przebacz, pani, jeśli mi sumienie
Każe zapytać, dla jakich zamiarów

Dałaś mi rozkaz zrobić ten preparat,
Który dla ciała wielką jest trucizną
I niewątpliwie choć zwolna zabija?
Królowa.  Pytanie twoje dziwi mnie, doktorze.
Alboż nie byłam twoją uczennicą?
Czyś mnie nie wprawiał, jak pędzić pachnidła,
Jak dystylować, robić konfitury,
Tak, że mnie nieraz sam król nasz potężny
Prosi natrętnie o moje konserwy?
Wtajemniczona w wiedzy twej część jedną,
Co w tem dziwnego (chyba że mnie bierzesz
Za jaką furyę z samego dna piekła),
Że chcę dziś zwiększyć moją umiejętność,
Innej natury zacząć doświadczenia?
Sprobuję, jaka proszków tych potęga
Nie na człowieku, ale na stworzeniach,
Dla których szkoda byłoby i stryczka;
Użyję potem moich antydotów,
A tak otrzymam gruntowną znajomość
Wszystkich ich skutków, działań i przymiotów.
Korneliusz.  Przy takich próbach twardnie zwykle serce;
Prócz tego, pani, sam widok tych skutków
Jest niebezpieczny i odrażający.
Królowa.  O, bądź spokojny. (Wchodzi Pizanio).
(Na stronie) Lecz zbliża się, widzę,
Ten schlebiający, łaszący się hultaj;
Na nim tych proszków pierwszą zrobię próbę,
On swego pana wiernie trzyma stronę,
A mego syna jest nieprzyjacielem.
(Głośno) Witaj, Pizanio! — Doktorze, na teraz
Twoja obecność nie jest mi potrzebna,
I możesz odejść.
Korneliusz  (na stronie).Mam cię w podejrzeniu,
Ale nie skrzywdzisz nikogo.
Królowa.  Pizanio!

(Rozmawia z nim na stronie).

Korneliusz  (na str.). Zawsze mi wstrętną była ta kobieta.
Myśli, że trzyma mordercze lekarstwo;

Lecz znam jej duszę; nie ja jej powierzę
Tak niebezpiecznej natury przyprawę.
To, co jej dałem, zdolne jest chwilowo
Sprowadzić wszystkich zmysłów odurzenie.
Zada ją może psom naprzód i kotom,
A potem zechce wyżej się posunąć;
Ale to będzie pozór tylko śmierci,
Chwilowy letarg, a po rozbudzeniu
Silniejsze zdrowie, większa świeżość życia.
Fałszywą tylko zwodzę ją trucizną,
Ale ją zwodząc, jestem cnocie wierny.
Królowa.  Jeśli twej rady będzie mi potrzeba,
Poślę po ciebie.
Korneliusz.  Więc żegnam cię, pani (wychodzi).
Królowa.  I zawsze płacze? Czy myślisz, Pizanio,
Że się to źródło łez jej nie wyczerpie.
Nie wróci rozum na miejsce szaleństwa?
Weź się do dzieła, a w dniu, w którym powiesz,
Że Imogena kocha mego syna,
Jesteś wielkością panu twemu równy,
Ba! nawet większy, bo jego fortuna
Na schyłku dzisiaj, stara jego chwała
W ostatnich teraz konwulsyach konania.
Nie może wrócić, ani może zostać
Tam, gdzie jest teraz, a zmieniając pobyt,
Przemienia tylko jedną biedę w drugą;
Dzień nowy niszczy dnia zbiegłego pracę.
Czegóż się możesz spodziewać od pana,
Co szybko sam się do upadku chyli,
Niezdolny swą się odbudować ręką,

(Królowa upuszcza pudełko, Pizanio je podnosi).

Nie ma przyjaciół, aby go podparli?
Nie wiesz, Pizanio, co z ziemi podniosłeś.
Lecz to zatrzymaj za twoją fatygę.
Rąk to mych dzieło, które już pięć razy
Uratowało drogie króla życie;
Skuteczniejszego nie znam kordyału,
Zatrzymaj, proszę, będzie to zadatek

Większych dobrodziejstw, które mam w odwodzie.
Twej pani jasno wytłómacz rzecz całą,
Mów jak od siebie. Rozważ tylko dobrze,
Co ci fortuny łaskawość nastręcza:
Twej nie opuścisz pani, a w dodatku
Mojego syna czekają cię względy;
Król, na me prośby, da ci wyniesienie,
Które twym chęciom najlepiej odpowie,
A ja, ja głównie, ja, co ci wskazałam
Drogę wielkości, nigdy nie przestanę
Zasług twych płacić wdzięcznością bez granic.
Rozważ, co mówię. — Przywołaj me damy.

(Wychodzi Pizanio).

Łotr chytry, wierny, sługa nieugięty,
Który jej ciągle imię pana szepcze,
Ciągle jej rękę trzyma w ręku męża,
Byle to połknął, co mu teraz dałam,
Braknie jej posłów do lubego panka.
A jeśli z czasem humoru nie zmieni,
Może być pewną, że i ona także
Skosztuje smaku mego kordyału.

(Wchodzi Pizanio i Damy).

Tak, bardzo dobrze. Ponieście fiołki
I te pierwiosnki do mojej komnaty.
Bądź zdrów, Pizanio; rozważ, co mówiłam.

(Wychodzą: Królowa i Damy).

Pizanio.  O, tak, rozważę. Jeśli mego pana
Dla ciebie zdradzę, umrę tysiąc razy:
Nic więcej nie mam na twoje rozkazy (wychodzi).

SCENA VII.
Inny pokój w pałacu.
(Wchodzi Imogena).

Imogena.  Okrutny ojciec, fałszywa macocha,
Głupi zalotnik zamężnej niewiasty,
Której mąż w kraje wygnany dalekie —

Mężu mój, mojej boleści korono!
Twa nieobecność dwoi me cierpienia!
Czemuż złodzieje, jak dwóch braci moich,
Mnie nie wykradli! Biada, biada temu,
Który do chwały przywiązał swe serce!
Szczęsny, kto zdala od blasku i świata
Może uczciwe zaspokoić żądze
I pokój znaleźć! (Wchodzą: Pizanio i Jachimo).
A cóżto za człowiek?
Pizanio.  Szlachcic ten właśnie co z Rzymu przybywa,
Listy przynosi od mojego pana.
Jachimo.  Bledniejesz pani? Zacny Leonatus
Zdrów jest i z głębi serca cię pozdrawia.

(Oddaje list).

Imogena.  Dzięki ci, panie! Witam cię z radością.
Jachimo  (na str.). Wszystko, co zewnątrz, piękne i bogate;
Jeżeli dusza ciału wyrównywa,
To Fenix nowy; ja zakład przegrałem.
Śmiałości, przybądź teraz mi na pomoc!
Od stóp do głowy uzbrój mnie, odwago!
Lub jak Part będę uciekając walczył,
Albo natychmiast ucieknę bez walki.

Imogena  (czyta). „Mąż to pierwszej znakomitości, a przyjaźni jego nieskończenie jestem obowiązany. Przyjmij go więc stosownie do tego, jak cenisz...   Leonatus“.

To na głos czytam, lecz dalszy ciąg listu
Do samych głębin rozgrzewa mi serca,
Napełnia całe wdzięczności uczuciem.
I ciebie także witam, dobry panie,
Najczulszem słowem, jakie znaleźć mogę,
A które później stwierdzę uczynkami.
Jachimo.  Dzięki ci za to, najpiękniejsza pani. —
Jakto? Czy ludzie dzisiaj poszaleli?
Czyliż natura oczu im nie dała,
Aby na niebios sklepy poglądali,
Widzieli skarby i lądów i morza,
Mogli rozróżnić gwiazdy płomieniste
Od niezliczonych nadbrzeżnych kamyków,

I nie zdołając rozróżnić zarazem
Niebieskich wdzięków od tego, co szpetne?
Imogena.  Skąd to zdumienie?
Jachimo.  To nie oka wina;
(I małpa nawet przy takich samicach
Tamtejby wszystkie wyszczerzyła zęby,
Gotowa z drugą bałakać bez końca);
Ani rozsądku, (idyota nawet
W wyborze tutaj zmylićby się nie mógł),
Ni żądzy, (szurgot przy takim aniele
Wprzódy by czczości wywołał wymioty,
Nim dał chęć jadła).
Imogena.  Co to wszystko znaczy?
Jachimo.  Niepowściągliwość, chociaż przesycona,
Nigdy niesyta jak Danaid beczka,
Dopiero kiedy białe pożre jagnię,
Na śmieciach szuka szpetnego pokarmu.
Imogena.  Co szał ten znaczy? Co ci, dobry panie?
Jachimo.  O, nic, nic, pani. (Do Pizania) Idź, proszę, zobaczyć
Mojego sługę na nowej gospodzie,
Bo jest tu obcy, a trochę lękliwy.
Pizanio.  Chciałem iść właśnie pozdrowić go u nas.

(Wychodzi).

Imogena.  Powiedz mi, panie, czyli mąż mój zdrowy?
Jachimo.  O, zdrowy, pani.
Imogena.  A czy jest wesoły?
Jachimo.  Nadzwyczaj, pani. Niema cudzoziemca,
Coby mu zrównał w figlach i radości;
Dostał też nazwę: Brytańczyk hulaka.
Imogena.  Gdy tu był, raczej do smutku miał skłonność,
Nieraz bez żadnej do smutku przyczyny.
Jachimo.  Lecz ja go nigdy smutnym nie widziałem;
Żyje w przyjaźni z francuskim szlachcicem,
Który w ojczyźnie zostawił kochankę
I wzdycha do niej, jakby miechy puścił,
Gdy krotofilny Bretańczyk, chcę mówić
Małżonek pani, biorąc się za boki,
I do rozpuku śmiejąc się, tak mówi:

„Pęknę na honor, patrząc na człowieka,
Co czytał, słyszał albo sam doświadczył,
Czem jest kobieta, czem zawsze być musi,
A jednak wzdycha w godzinach swobody,
I za niewolą płacze niewątpliwą“.
Imogena.  Mąż mój tak mówi?
Jachimo.  Tak jest, mąż twój, pani,
Gdy mu od śmiechu oczy łzą zachodzą.
Prawdziwa rozkosz być tylko przytomnym,
Jak z nieboraka Francuza przedrwiwa.
Lecz, mimo tego, Bóg widzi, są ludzie
Godni nagany.
Imogena.  Nie mój mąż, przypuszczam.
Jachimo.  Nie on, jednakże bożej mógłby łaski
Z większą wdzięcznością i lepiej używać.
Uposażony bogato sam w sobie,
W tobie skarb znalazł — jesteś bowiem jego —
Nad wszelką cenę. Zmuszony podziwiać,
Zmuszony jestem litować się także.
Imogena.  Nad kim?
Jachimo.  Nad dwiema razem istotami.
Imogena.  A ja z nich jedną? Patrzysz na mnie, panie;
Co we mnie widzisz godnego litości?
Jachimo.  Biada! Uciekać od jasnego słońca,
Grzać się w ciemnicy przy łojowej świeczce!
Imogena.  Odpowiedz jaśniej na moje pytanie:
Czemu się, proszę, litujesz nade mną?
Jachimo.  Gdy inne, chciałem dodać, używają —
Lecz pomsta bogów nieśmiertelnych sprawą,
A mówić o tem nie należy do mnie.
Imogena.  Posiadasz jakąś straszną tajemnicę
Mnie dotyczącą; wytłómacz się jasno;
Powątpiewanie nieraz głębiej rani,
Niż pewna wiedza; bo pewne nieszczęście
Albo żadnego nie ma już lekarstwa,
Albo ratunek znaleźć jeszcze może
Odkryte w porę. Powiedz całą prawdę,
Którą zaczynasz, a skończyć się lękasz.

Jachimo.  Gdybym mógł usta w takich kąpać licach,
Trzymać tę rękę, której tknięcie każde
Rwałoby z duszy wierności przysięgę,
Posiadać wdzięki, w które raz wlepione
Jeńcem na wieki zostają źrenice;
A gdybym potem, grzeszny potępieniec,
Śmiał usta ślinić dla wszystkich przystępne,
Jak są dla wszystkich schody Kapitolu,
Śmiał ściskać rękę od fałszywych przysiąg
Jakby od ciężkiej zatwardniałą pracy,
Poglądać w oczy podłe i zagasłe
Jak zakopcone światło nędznej lampy,
Żywionej kroplą śmierdzącego łoju:
O, powiedz, czyżbym nie był wtedy godny,
By na mej zdrady niesłychanej karę
Wszystkie się piekła zwaliły nieszczęścia?
Imogena.  Lękam się, pan mój zapomniał Brytanii.
Jachimo.  I siebie także. Mimo mojej woli
Wypowiedziałem nędzną jego zdradę,
Lecz wdzięki twoje swym czarem wydarły
Z milczących głębin mojego sumienia
I na języku położyły powieść.
Imogena.  Nie mów mi więcej!
Jachimo.  O duszo anielska,
Twój los przepełnia serce me litością!
Kobieta, która, zasiadłszy na tronie,
Wielkiego króla zdwoiłaby wielkość,
Ze skoczką w parze, zapłaconą złotem
I to z twej własnem czerpanem szkatuły!
Z awanturnicą, gotową za pieniądz
Igrać z wszystkiemi niedołęstw formami,
Które zgnilizna dać może naturze!
Z dziewką, truciznę samą zatruć zdolną!
Pomścij się, pani, lub powiedzą ludzie,
Że matka twoja królową nie była,
Żeś jest wyrodną domu twego córką.
Imogena.  Pomścić się? Pomścić? Jakże mam się pomścić?
Jeśli to prawda — bo serce mam takie,

Że moim oczom nie łatwo chce wierzyć —
Jeśli to prawda, jakże mam się pomścić?
Jachimo.  Maszże jak druga Dyany kapłanka
Samotnie marzyć w zimnych prześcieradłach,
Gdy on, z twą krzywdą, za twoje pieniądze,
Nie traci czasu i używa świata?
Pomścij się! Twemu poświęcam się szczęściu,
Łoża twojego, niż ten zbieg, godniejszy,
Na zawsze wierny, na zawsze milczący.
Imogena.  Hola! Pizanio!
Jachimo.  Pozwól na twych ustach
Przyłożyć pieczęć mego poświęcenia.
Imogena.  Precz! — Moim uszom nigdy nie przebaczę,
Że twej powieści tak długo słuchały.
Gdybyś miał w sobie kroplę uczciwości,
Przez miłość cnoty odsłoniłbyś prawdę,
Nie dla tak podłych i tak grzesznych celów.
Krzywdzisz szlachcica, który tak daleko
Od twych potwarzy, jak ty od honoru;
Kusisz kobietę, która jak szatanem
Brzydzi się tobą. — Pizanio! przybywaj!
O twym zamachu doniosę królowi;
Jeśli pozwoli, żeby cudzoziemiec
Na jego dworze bezczelnie się ważył
Zaczynać targi jak w rzymskich zamtuzach,
Bydlęce myśli zuchwale odsłaniać,
To ma dwór, który mało go obchodzi
I córkę, której wcale nie poważa.
Pizanio!
Jachimo.  Stokroć szczęsny Leonacie!
Twej żony ufność ufności twej godna,
Jak cnoty twoje jej wiary niezmiennej.
Żyj więc, o pani, długo, a szczęśliwa,
Najgodniejszego męża godna żono,
Jakim się kiedy ziemia mogła szczycić!
Przebacz mi! Wszystko mówiłem jedynie,
Aby ufności twojej poznać głębie.
Teraz ci skreślę wierny obraz męża:

On wzorem wszelkiej jest doskonałości;
Święty czarownik świat czaruje cały,
I wszystkich ludzi pół serca posiada.
Imogena.  Wetujesz krzywdę.
Jachimo.  Mieszka między ludźmi,
Jakby bóg jaki zstąpił na tę ziemię,
Nadludzkim bowiem odziewa się blaskiem.
Piękna księżniczko, nie gniewaj się na mnie,
Jeślim się ważył powieścią fałszywą
Na próbę stawić wiary twej potęgę.
Próba ta stwierdza duszy twej wysokość
I nieomylność twojego rozumu,
Gdy na takiego twój wybór padł męża.
Miłość dla niego była mi powodem,
Żem cię w ten sposób przesiewał przez sito,
Lecz Bóg cię stworzył od innych inaczej,
Bez żadnej plewy; więc przebacz mi, błagam!
Imogena.  Przebaczam. Moją na dworze powagą
Jak swą rozrządzaj.
Jachimo.  Dziękuję pokornie.
Prawiem zapomniał prosić cię, księżniczko,
O drobną łaskę, ważną jednak dla mnie,
Bo się dotyczy mnie, twojego męża
I kilku innych szlachetnych przyjaciół.
Imogena.  Cóż to za prośba?
Jachimo.  Przyjacielskie koło
Dwunastu Rzymian (a twój mąż na czele,
Naszego skrzydła najpiękniejsze pióro),
Za wspólną zgodą złożyliśmy summę
Na kupno datku dla cesarskiej mości.
Mnie polecono wybór, więc we Francyi
Stołowe srebra przecudnej roboty
I wielkiej ceny klejnoty nabyłem.
Obcy tej ziemi, pragnąłbym co prędzej
W bezpiecznem miejscu złożyć moje skarby.
Czy zechcesz, pani, wziąć je w swą opiekę?
Imogena.  Chętnie i ręczę za wszystko honorem.
A skoro mąż mój w tę sprawę się wmieszał

W mojej komnacie zamknę wasze skarby.
Jachimo.  Więc się poważę, pod strażą mych ludzi,
Na tę noc jedną kufer ci mój przysłać,
Bo jutro muszę odpłynąć ze świtem.
Imogena.  Nie, nie.
Jachimo.  Ach, muszę! bo zwlekając powrót,
Złamałbym słowo uroczyście dane.
Z Galii umyślnie przepłynąłem morze,
Ażeby hołd mój, złożyć ci, księżniczko.
Imogena.  Za dobre chęci, dziękuję ci, panie,
Lecz nie pozwolę jutro ci odpłynąć.
Jachimo.  Nie mogę zostać, więc błagam cię, pani,
Jeśli masz jakie do męża zlecenia,
Dziś napisz listy. I tak już przewlekłem
Czas naznaczony do złożenia daru.
Imogena.  Więc list napiszę. Przyślij do mnie kufer,
Będę go strzegła i zwrócę go wiernie.
Raz jeszcze, panie, witaj na tej ziemi! (Wychodzą).




AKT DRUGI.
SCENA I.
Dwór przed pałacem Cymbelina.
(Wchodzą: Kloten i dwóch Panów).

Kloten.  Czy był kiedy nieszczęśliwszy ode mnie człowiek! Właśnie kiedy miałem zbić królowę, kula przeciwnika odbiła moją! A tu szło o sto funtów. Na domiar nieszczęścia trzeba jeszcze było, żeby jakiś tam chłystek wymawiał mi moje klęcia, jakbym ich od niego pożyczył i nie miał prawa szafować niemi jak moją własnością.
1 Pan.  A co na tem zyskał? Strzaskałeś mu, panie, czaszkę swoją kulą.
2 Pan  (na str.). Gdyby nie więcej było w niej rozumu niż w czaszce tego, co mu ją strzaskał, wysypałby mu się wszystek.
Kloten.  Kiedy się zechce kląć szlachcicowi, nie wolno tam przytomnym wścibiać nosa. Ozy nie prawda?
2 Pan.  Nie wolno, panie. (na str.). Ale też nie wolno uszów im obcinać.
Kloten.  Przeklęty kundel! Ja dać mu satysfakcyę? Ach, czemu nie był mi równy rodem!
2 Pan  (na str.). To cuchnąłby durniem.
Kloten.  Nic mi bardziej nie dokucza. Do kroćset batalionów! Żałuję nieraz, że tyle we mnie krwi szlacheckiej. Nikt nie śmie bić się ze mną, bo każdy lęka się królowej mojej matki. Lada kapcan ma pełny brzuch pojedynków, ja jeden tam i sam biegam jak kogut, który nie może znaleźć równego.
2 Pan  (na str.). Kogut ten bardzo podobny do kapłona: niema nic w sobie koguciego prócz piania i grzebania.
Kloten.  Co mówisz?
1 Pan.  Nie byłoby właściwą rzeczą, żeby wasza dostojność rąbała się z lada chłystkiem, którego raczyła pokrzywdzić.
Kloten.  Wiem o tem: ale właściwą jest rzeczą, żeby mi wolno było krzywdzić moich podrzędnych.
2 Pan.  Tak jest, jest to właściwą rzeczą tylko dla waszej dostojności.
Kloten.  I ja tak utrzymuję.
1 Pan.  Czy słyszałeś, panie, o cudzoziemcu, który tej nocy na dwór przybył?
Kloten.  O cudzoziemcu? A ja nic o tem nie wiem!
2 Pan  (na str.). Jak nie wiesz, że sam jesteś najrzadszą ciekawością.
1 Pan.  Przybył Włoch jakiś, a jak powiadają, ma to być jeden z przyjaciół Leonata.
Kloten.  Leonata! wygnanego łotra; to i on musi być taki sam drugi, kimbądź jest kolwiek. Kto ci mówił o tym cudzoziemcu?
1 Pan.  Jeden z paziów waszej dostojności.
Kloten.  Czy wypada, żebym poszedł go zobaczyć? Czy nie byłoby to ujmą mojej godności?
1 Pan.  Nie możesz, panie, zrobić ujmy swojej godności.
Kloten.  Przynajmniej nie łatwo, jak myślę.
2 Pan  (na str.). Jesteś wypróbowanym błaznem, wszystko, co robisz, jest błazeństwem i nie może zrobić ci ujmy.
Kloten.  Idźmy! Muszę zobaczyć tego Włocha. Com dziś przegrał w kręgle, wygram od niego tej nocy. Idźmy.
2 Pan.  Za chwilę pośpieszę za waszą dostojnością.

(Wychodzą: Kloten i pierwszy Pan).

Że też tak mądra, przebiegła dyablica
Takiego osła na świat mogła wydać!
Matka podbija wszystko swym rozumem,
A syn nie powie, że dwa od dwudziestu
Jest osiemnaście. O, biedna księżniczko,
Jak los twój twardy, boska Imogeno!
Ojciec macochy twej jest niewolnikiem,
Macocha spiski przeciw tobie knuje,
A twój konkurent stokroć nieznośniejszy,
Niż ci wygnanie drogiego jest męża.
Niech od rozwodu, którym ci tu grożą,
Niebo honoru twego zbawi twierdzę,
Twej czystej duszy świątynię ocali!
Abyś nakoniec, po długiem cierpieniu,
Zasiadła z mężem w twego tronu cieniu! (Wychodzi).

SCENA II.
Sypialny pokoj, w nim kufer z jednej strony.
(Imogena, w łóżku, czyta, Pani dworska).

Imogena.  To ty, Heleno?
Pani.  Tak jest, dobra pani.
Imogena.  Która godzina?
Pani.  Północ niedaleko.
Imogena.  Toć ja czytałam trzy przeszło godziny;
Oczy mnie bolą. Naznacz mi stronnicę,
Idź potem spocząć, ale zostaw lampę,

A jeśli możesz, przyjdziesz mnie obudzić
O czwartej rano. Jestem napół śpiącą.

(Wychodzi Pani dworska).

Twej się opiece polecam, o Boże!
Strzeż mnie od wróżek i od nocnych pokus,
Strzeż mnie, o Panie!

(Usypia. — Jachimo wychodzi z kufra).

Jachimo.  Świerszcze śpiewają, a znużony pracą
Człowiek w spoczynku sił nowych nabiera.
Tak nasz Tarkwiniusz o takiej godzinie
Ostrożną nogą po sitowiu stąpał,
Zanim obudził czystość, którą skalał. —
O, Cytereo, jak stroisz twe łoże!
O lilio, bielsza od twych prześcieradeł!
Pozwól się dotknąć! Jeden pocałunek!
Nieporównane rubiny! jak słodkie!
Oddech jej wonią napełnia komnatę,
I płomień lampy ku niej się pochyla,
Jakby chciał zajrzeć pod śpiącej powieki,
I przysłonione zobaczyć światełka,
Pod ich powłoką białą i niebieską,
Lazurem niebios samych malowaną.
Ale czas drogi. Dla większej pewności,
Wierny komnaty zanotuję opis.
Takie obrazy — łoże jej tak strojne —
Tam okno, takie na ścianach obicia,
A na nich takie a takie figury,
I treść ich taka. Lecz ciała jej znaki
Będą lepszymi powieści świadkami,
Niż opis mebli dziesięciu tysięcy.
Utul ją, śmierci obrazie, śnie ciężki!
Zmień ją na posąg śpiący na grobowcu!
Do mnie tu, do mnie! (Zdejmuje jej bransoletkę).
Jak łatwiej pod palcem
Od gordyjskiego ześlizga się węzła!
Jest moją. Będzie zewnętrzny to świadek,
Równie potężny jak wewnątrz sumienie,
Aby jej męża przywieść do szaleństwa.

Na lewej piersi znaczek pięć-promienny,
Jak krwawe centki w koronie pierwiosnka:
Dowód to lepszy od aktów sądowych,
Zmusi go wierzyć, że odbiłem zamek,
I że wykradłem skarb jego honoru.
Dość tego, czemu wpisywać mam rzeczy,
Co wśrubowane, wbite w moją pamięć?
Czytała, widzę, dzieje Tereusza;
Karta zagięta tam, gdzie Filomela
Uległa sile. Mogę na tem przestać.
Do kufra teraz! Zapuśćmy sprężynę.
A więc się spieszcie, śpieszcie smoki nocy,
Niechaj świt kruka źrenice otworzy!
Strach mnie ogarnia. Piekło tu jest dla mnie,
Choć czysty anioł mieszka w tej komnacie (Bije zegar).
Raz, dwa, trzy. Czas już (wchodzi do kufra).

SCENA III.
Pod oknami Imogeny.
(Wchodzą: Kloten, Panowie).

1 Pan.  Nie widziałem dostojnika cierpliwszego w przegranej; nikt jeszcze z zimniejszą krwią nie rzucił asa.
Kloten.  Każdego ostudzi przegrana.
1 Pan.  Ale nie każdy ma szlachetną cierpliwość waszej dostojności. Dopiero wygrywając, panie, jesteś gorący i zapalczywy.
Kloten.  Wygrana doda serca każdemu. Gdybym dostał tę waryatkę Imogenę, miałbym dostatkiem złota. Wszak już prawie rano? Czy nie prawda?
1 Pan.  Już prawie dzień, mój panie.
Kloten.  Chciałbym, żeby już tu była kapela. Radzono mi, żeby co rano dawać jej serenadę; powiadają, że ją poruszy. (Wchodzą Muzykanci). Dalej, nastrójcie wasze instrumenta. Jeśli potrafisz ją poruszyć, przebierając palcami, tem lepiej; spróbujemy też i języka. Jeśli nic nie będzie skutkowało, może sobie jak chce zostać, ale ja nigdy od mojego nie odstąpię. Naprzód coś tęgiego, od ucha, a potem jaką bogatą w słowa piosneczkę, na dziwnie słodką nutę, a potem — niech się namyśli.

Pieśń.  Już śpiewa skowroneczek pod sklepami nieba,
Już wychyla się z morza złoty rydwan Feba.
Śpieszy poić swoje konie
Czystą wodą w kwiatów łonie.
I jaskier już swe złote otwiera oczęta:
Ze wszystkiem, co jest piękne, zbudź się, moja święta!
Zbudź się! zbudź się!

Kloten.  A teraz z Panem Bogiem! Jeśli ją to poruszy, tem lepszą będę miał opinię o waszej muzyce; jeśli nie, to jest jakiś feler w jej uchu, którego ani koński włosień, ani baranie kiszki, ani głos eunucha w dodatku naprawić nie zdołają.

(Wychodzą Muzykanci. — Wchodzą: Cymbelin i Królowa).

2 Pan.  Król się zbliża.
Kloten.  Cieszę się, że tak późno jestem na nogach, bo to powodem, że wstałem tak rano. Trudno, żeby takiej zalotności z mojej strony nie przyjął z ojcowską dobrocią. Dzień dobry waszej królewskiej mości i mojej dostojnej matce.
Cymbelin.  Czy przy drzwiach stoisz mej upartej córki?
Czyli się nie chce oczom twym pokazać?
Kloten.  Szturmowałem do niej muzyką, ale nie raczyła zwrócić na nią uwagi.

Cymbelin.  Zbyt jeszcze świeże męża jej wygnanie,
Nie mogła o nim tak prędko zapomnieć.
Niech czas powoli obraz jego zatrze,
A twoją będzie.
Królowa.  Bądź wdzięczny królowi,
Który nie mija żadnej sposobności,
Aby twą sprawę przy córce popierać.
Tylko wytrwale idź do niej w zaloty,
Zręcznie korzystaj z każdej sposobności;
Im jest surowsza, bądź tem natrętniejszy,
Niech twoje służby zdają się natchnione,

Każdy jej rozkaz ślepo wykonywaj,
Wyjąwszy, kiedy oddalić cię zechce:
W tem bądź nieczuły.
Kloten.  Nieczuły? Nie mogę.

(Wchodzi Posłaniec).

Posłaniec.  Królu mój, z Rzymu przybyli posłowie,
W ich liczbie Kajusz Lucyusz.
Cymbelin.  Mąż to zacny,
Choć w groźnych celach przybywa dziś do nas,
Nie on w tem winny. Musimy go przyjąć
Ze czcią należną temu, co go przysłał,
I z uprzejmością, do jakiej ma prawo
Przez wzgląd na mnogie względem nas zasługi.
Drogi mój synu, pośpieszysz za nami,
Skoro kochance twej dzień dobry powiesz;
W przyjęciu posłów będziesz nam potrzebny.
Idźmy, królowo.

(Wychodzą: Cymbelin, Królowa, Panowie i Posłaniec).

Kloten.  Jeśli się zbudziła,
Powiem jej słówko; jeśli nie, niech drzemie.
Hola! gdy łaska (stuka). Jestem tego pewny,
Że ma przy sobie dworskie swoje panie.
A gdybym której nasmarował ręce?
Złoto niejedne otwarło już wrota;
Kupiony złotem Dyany gajowy
Pod Strzelca ciosy sarny jej nagania;
Złoto uczciwych zabija, a zbawia
Wierutnych łotrów; czasem też prowadzi
Na szubienicę łotra i uczciwca.
Czego nie zrobi, czego nie odrobi!
Muszę wziąć jedną z jej dam za rzecznika,
Bo sam tej sprawy nie rozumiem jeszcze.
Hej! jeśli łaska. (Stuka, wchodzi Dama).
Dama.  Kto tam stuka?
Kloten.  Szlachcic.
Dama.  Nic więcej?
Kloten.  Tak jest, syn także szlachcianki.
Dama.  Niejeden krawca równie płaci drogo,

Nie mógłby jednak chełpić się podobnie.
Czego dostojność chce wasza?
Kloten.  Twej pani.
Czy już gotowa?
Dama.  Zostać w swej komnacie.
Kloten.  Za to mi złoto przedaj dobre imię.
Dama.  Jak mam rozumieć? Moje dobre imię,
Czy chwalić twoje przymioty? Księżniczka —

(Wchodzi Imogena).

Kloten.  Dzień dobry, piękna! Siostro, daj mi rękę.
Imogena.  Dzień dobry, panie. Zbytnie się kłopoczesz,
A w zamian tylko kupujesz zawody.
Za dzięk jedyny powtarzać ci muszę,
Żem jest uboga w dzięki, że ich wcale
Do zbycia nie mam.
Kloten.  Ja pomimo tego
Przysięgam, że cię kocham.
Imogena.  Gdybyś tylko
Powiedział, sprawa na jednoby wyszła;
Bo choć przysięgasz, to zawsze w nagrodę
Dostaniesz tylko moją obojętność.
Kloten.  To nie odpowiedź.
Imogena.  Słowabym nie rzekła,
Lecz mógłbyś myśleć: kto milczy, zezwala.
Daj pokój, proszę; twe nadskakiwania
Z tą samą zawsze przyjmę niegrzecznością.
Czas wielki, żeby człowiek jak ty bystry,
Korzystał z lekcyi i przestał mnie dręczyć.
Kloten.  Grzechbym popełnił, gdybym cię zostawił
W twojem szaleństwie.
Imogena.  Głupcy nie szaleją.
Kloten.  Głupcem mnie zowiesz?
Imogena.  Jeślim jest szalona;
Mnie rozum wróci, gdy tobie cierpliwość:
Wspólne to będzie obojgu lekarstwo.
Smutno mi, panie, że twoja natrętność
Zmusza mnie zabyć kobiecej grzeczności,
I bez ogródki powiedzieć ci prawdę:

Znam moje serce, możesz mi więc wierzyć,
Że mu na zawsze będziesz obojętny,
Tak chrześcijańskiej mało w niem miłości,
(Skarżę je o to) że cię nienawidzi;
Byłoby lepiej, gdybyś sam to postrzegł,
A mnie wyznania przykrego oszczędził.
Kloten.  Ojcu należne gwałcisz posłuszeństwo.
Mniemany kontrakt z tym podłym nędznikiem,
Chlebem jałmużny karmionym, resztkami
Dworskiego stołu, nie, nie jest kontraktem;
Bo jeśli wolno pospolitej zgrai,
(A gdzie od niego pospolitszy chłystek?)
Łączyć się węzłem własnego wyboru,
(Za którym idą bachory z żebractwem),
Tobie odbiera od tego przywilej
Godność korony, i blasku jej plamić
Nie jest ci wolno z podłym niewolnikiem,
Lokajem w dworskiej liberyi, kuchcikiem,
Mniej, jeśli można.
Imogena.  Ha, grzeszne ladaco!
Gdybyś Jowisza samego był synem,
A takim został, jak cię teraz widzę,
Nie wartbyś jego zostać masztalerzem;
Byłoby laską zazdrość zbudzającą,
(Biorąc na wagę wszystkie twoje cnoty),
Gdybyś pod-katem w jego był królestwie:
Zbytek ten względów wszystkichby oburzył.
Kloten.  Bodaj zgnił cały!
Imogena.  Nie może go spotkać
Większe nieszczęście, niż gdy jego imię
Z twych ust wychodzi. Sukni jego nitka,
Co ciała jego raz jeden dotknęła,
Droższa jest dla mnie niż wszystkie twe włosy,
Choćby się każdy na ciebie przemienił. —
Pizanio! (Wchodzi Pizanio).
Kloten.  Każda sukni jego nitka?
Do kroćset dyabłów!
Imogena.  Biegnij do Doroty —

Kloten.  Sukni?
Imogena.  Sam widok podobnego głupca
Trwoży mnie, ale więcej jeszcze gniewa. —
Powiedz, niech szuka mojej bransoletki,
Co się przypadkiem z mej zsunęła ręki.
Dał mi ją pan mój, a niebo mi świadkiem,
Że niema króla, którego dochody
Mogłyby stratę klejnotu opłacić.
Zda mi się, że ją dziś rano widziałam,
A jestem pewna, że na mojej ręce
Do ust ją wczora w wieczór przycisnęłam.
Nie myślę, żeby do niego uciekła,
Aby mnie skarżyć, że pocałowałam,
Co nim nie było.
Pizanio.  Znajdziemy ją, pani.
Imogena.  Tak się spodziewam. Idź proszę i szukaj.

(Wychodni Pizanio).

Kloten.  Ciężka obelga! Lada jego nitka?
Imogena.  Tak powiedziałam. Chcesz proces mi wydać?
Niech świadki twoje powtórzą me słowa.
Kloten.  O wszystkiem ojca twego uwiadomię.
Imogena.  I twoją matkę. Znam przyjaźń jej dla mnie,
I wiem, że tem mnie surowiej osądzi,
Więc cię zostawiam twej zawziętej złości (wychodni).
Kloten.  Muszę się pomścić. Każda jego nitka! (wychodzi).

SCENA IV.
Rzym. Pokój w domu Filarya.
(Wchodzą: Postumus, Filaryo).

Postumus.  Nie trwóż się tylko. Chciałbym tak być pewny
Królewskiej łaski, jak żony honoru.
Filaryo.  Co przedsięwziąłeś, by króla przebłagać?
Postumus.  Nic; muszę wszystko zostawić czasowi.
W obecnej zimie trzęsę się i czekam
Na dnie cieplejsze; zwiędłą tą nadzieją
Płacę ofiary twej dobrej przyjaźni,

A oszukany twym umrę dłużnikiem.
Filaryo.  Twe towarzystwo z lichwą płaci wszystko.
Twój król zapewne w chwili, gdy mówimy,
Odebrał listy Wielkiego Augusta;
Kajusz swojego dopełnił poselstwa.
Sądzę, że król twój zapłaci daninę
Z zaległościami, lub wkrótce zobaczy
Rzymskie legiony, których świeża pamięć
Jeszcze w boleściach ludu jego żyje.
Postumus.  Chociaż statystą nie jestem ni będę,
Śmiało wam jednak wojnę przepowiadam.
Wprzód usłyszycie, że galijskie legie
Wylądowały w Brytanii niezlękłej,
Nim, że daniny grosz był zapłacony.
Rodacy moi nie tem są, czem byli,
Gdy ich prostocie urągał się Cezar,
Choć ich odwaga zmarszczków jego czoła
Zdała się godną; dziś bowiem ich męstwu
Dodana karność dowiedzie najezdcom,
Że lud nasz umiał z latami postąpić.

(Wchodzi Jachimo).

Filaryo.  Patrz, patrz, Jachimo!
Postumus.  Chyba jeleniami
Na lądzie biegłeś, a na żagle twoje
Dmuchały wiatry z czterech świata rogów,
Abyś co prędzej morza mógł przelecieć.
Filaryo.  Witaj nam!
Postumus.  Myślę, że krótka odpowiedź
Była przyczyną krótkiego pobytu.
Jachimo.  Nigdym piękniejszej nie widział niewiasty
Jak twoja żona.
Postumus.  I nigdy cnotliwszej,
Albo inaczej, niech rzadka jej piękność
Przez okno serca plugawe przywabia,
Aby się z niemi plugawić.
Jachimo.  Przynoszę
Listy dla ciebie.
Postumus.  Dobrej pewno treści?

Jachimo.  Tak sądzę.
Filaryo.  Powiedz, czy już Kajusz Lucyusz
Na dwór kólewski przybył, gdyś tam bawił?
Jachimo.  Nie przybył jeszcze, lecz był spodziewany.
Postumus.  Jak dotąd, wszystko idzie po mej myśli.
Czy starym ogniem klejnot wciąż mój błyska,
Czy zbyt się przyćmił, abyś go chciał nosić?
Jachimo.  Gdybym był przegrał, w złociebym zapłacił
Klejnotu wartość; dzisiaj, jestem gotów
Chętnie dwa razy dłuższą odbyć podróż,
Aby na brzegach Brytanii przepędzić
Drugą noc równie w swej krótką słodyczy.
Wygrałem pierścień.
Postumus.  Trudniej trochę będzie
Klejnot ten wygrać.
Jachimo.  Nie widzę przyczyny,
Skoro tak łatwą pani twoja była.
Postumus.  Tylko z przegranej twojej nie rób żartów:
Wiesz, że się nasza przyjaźń dzisiaj kończy.
Jachimo.  Nie, jeśli wiernie dotrzymasz warunków.
Gdybym twej żony łask z sobą nie przyniósł,
Wiem, miałbyś prawo rzecz dalej posunąć.
Ale gdy z sobą honor jej przynoszę,
Pierścień jest moim, bez niczyjej krzywdy,
Bom zrobił wszystko z waszem przyzwoleniem.
Postumus.  Jeśli mnie zdołasz dowodnie przekonać,
Że żonę moją w łożu jej poznałeś,
Dłoń ta i pierścień do ciebie należą;
Gdy nie, za grzeszny sąd o jej honorze,
Lub twój miecz moim, lub mój twoim będzie,
Albo bez panów oba zostawione,
Będą własnością tego, co je znajdzie.
Jachimo.  Sądzę, że mego opisu szczegóły
W moją rzetelność zmuszą cię uwierzyć,
Gdy je przysięgą stwierdzić jestem gotów;
Choć nie przypuszczam, abyś jej wymagał,
Skoro ją uznasz sam za niepotrzebną.
Postumus.  Więc słucham.

Jachimo.  Naprzód co do jej komnaty:
Nie utrzymuję, żem spał w jej komnacie,
Ale oświadczam, że com w niej posiadał,
Chętnie bezsenną zapłaciłem nocą.
Obicie izby, z jedwabiu i srebra,
Przedstawia obraz dumnej Kleopatry,
Kiedy spotyka swego Rzymianina;
Cydnus szeroko fale swoje rozlał,
Dla zbytku statków, czy pyszny ciężarem;
Haft cały równie piękny jak bogaty;
Sztuka z wartością walczy o pierwszeństwo;
Długom podziwiał doskonałość pracy,
Bo wszystko żyć się zdawało.
Postumus.  To prawda:
Ale to mogłeś ode mnie tu słyszeć,
Lub tam od innych.
Jachimo.  Więc słuchaj cierpliwie
Dalszych dowodów mojej dobrej wiedzy.
Postumus.  Dać mi je musisz, lub hańba cię czeka.
Jachimo.  Komin zajmuje południową ścianę,
A na nim posąg Dyany w kąpieli;
Figury zda się, że mówić gotowe;
Rzeźbiarz, jakgdyby drugi jaki stwórca,
Przeszedł naturę niemem arcydziełem;
Braknie mu tylko ruchu i oddechu.
Postumus.  Mogłeś się o tem dowiedzieć z powieści,
Bo wszędzie o tym mówiono posągu.
Jachimo.  Na stropach złote wiszą cherubiny;
Komina wilki (małom nie zapomniał),
Dwa Kupidyny skrzydlate ze srebra,
Każdy na jednej trzymając się nodze,
Na swej pochodni opiera się wdzięcznie.
Postumus.  Tu ojej honor idzie! — Więc przypuśćmy,
Żeś wszystko widział, i że twoja pamięć
Pochwały godna; opis jej pokoju
Nie jest dowodem, że wygrałeś zakład.
Jachimo.  Więc jeśli możesz, blednij! (Dobywa bransoletkę).
Tym klejnotem

Na chwilę błysnę, patrz! — Znowu schowany;
Muszę go z twoim pierścieniem ożenić;
Zachowam oba.
Postumus.  Przez Boga! raz jeszcze
Pozwól mi, błagam, klejnot ten zobaczyć:
Jestże to klejnot, którym jej zostawił?
Jachimo.  Możesz być pewny; sama mi go dała;
Zda mi się jeszcze, że widzę, jak z ręki
Ściąga twój klejnot z miną tak rozkoszną,
Że stokroć więcej niźli klejnot warta,
I cenę jego w mych oczach pomnaża.
Dając mi, rzekła: niegdyś był mi drogi.
Postumus.  Może go zdjęła, żeby mi go przysłać.
Jachimo.  Zapewne o tem pisze w swoim liście.
Postumus.  O nie, nie! prawda! I to zabierz razem.

(Daje mu pierścień).

To bazyliszek dla mojej źrenicy:
Widok mnie jego zabija. Niech odtąd
Tam, gdzie jest piękność, nie będzie honoru;
Prawdy, gdzie pozór; miłości, gdzie drugi
Mężczyzna żyje; kobiety przysięga
Niech jej nie wiąże silniej do kochanka,
Niż ona sama cnocie swej jest wierna!
Ta cnota niczem. Nad miarę fałszywa!
Filaryo.  Mój przyjacielu uzbrój się w cierpliwość,
Pierścień twój odbierz; nie wygrany jeszcze.
Bardzo być może, że klejnot zgubiła.
Albo z jej niewiast jedna przekupiona
Ukraść go mogła.
Postumus.  Prawda! Tym sposobem
Wpadł w jego ręce. Oddaj mi więc pierścień.
Powiedz mi jakie ciała jej znamiona,
Najlepszy dowód, bo klejnot ten skradłeś.
Jachimo.  Bóg świadkiem, z ręki jej mam bransoletkę.
Postumus.  Słyszysz? Przysięga, przez Boga przysięga!
To prawda — tak jest — zatrzymaj ten pierścień!
To prawda — zgubić nie mogła klejnotu;
Jej służebnice wierne; kraśćby miały

Na nieznanego przybysza żądanie
On ją posiadał. Niewstrzemięźliwości
To jasny dowód; to cena, za którą
Kupiła sobie tytuł wszetecznicy.
Zabierz twój jurgielt; niech między was dwoje
Wszystkie otchłani rozdzielą się dyabły!
Filaryo.  Cierpliwość, błagam. To jeszcze nie dosyć,
Aby przekonać tego, który pewny —
Postumus.  Nie, nie mów więcej — wszystko mu oddała!
Jachimo.  Jeżeli jeszcze nowych chcesz dowodów,
Jest pod jej piersią — a warta uścisku —
Malutki znaczek, chowa się tam skrzętnie,
Dumny ze swojej rozkosznej kwatery;
Na honor, ustam do niego przycisnął,
I w nasyceniu znowu głód rozbudził.
Co, czy tę plamkę przypominasz sobie?
Postumus.  A takiej plamy plamka ta jest świadkiem,
Żeby jej piekło całe nie objęło,
Choćby nic więcej nie miało w czeluściach!
Jachimo.  Czy chcesz co więcej?
Postumus.  Twą arytmetykę
Schowaj dla siebie; nie licz mi, jak często...
Raz znaczy tyle, co miliony razy.
Jachimo.  Przysięgam —
Postumus.  Przestań, bo kłamiesz bezczelnie!
Jeśli chcesz przysiądz, żeś tego nie zrobił,
Z mej ręki zginiesz, przecząc, że rogala
Zrobiłeś ze mnie.
Jachimo.  Niczemu nie przeczę.
Postumus.  O, gdybym w ręku mem trzymał ją teraz
I mógł ją szarpać na drobne kawałki!
Pójdę tam, w dworu, w ojca przytomności —
Muszę coś zrobić (wychodzi).
Filaryo.  Rozum go odbieżał!
Wygrałeś zakład. Idźmy teraz za nim,
Aby w szaleństwie na samego siebie
Nie podniósł ręki.
Jachimo.  O, z całego serca! (Wychodzą).

SCENA V.
Rzym. Inny pokój w domu Filarya.
(Wchodzi Postumus).

Postumus.  Nie maż sposobu, by człowieka stworzyć
Bez współdziałania w sprawie tej kobiety?
Wszyscy jesteśmy tylko bękartami.
Mąż ten dostojny, któregom zwał ojcem,
Bóg wie, gdzie bawił, gdy byłem wybity,
Gdy fałszerz swoim naznaczył mnie stemplem.
Matka ma przecie zdała się Dyaną
Swojego czasu, jak dziś moja żona.
O, zemsto! zemsto! Ileż ona razy
Mym prawym żądzom stawiła zaporę
Z różami wstydu tak pełnemi wdzięku,
Ża sam ich widok ogieńby zapalił
W starym Saturnie: ja też ją sądziłem
Czystą jak śniegi słońcem niedraśnięte.
Rogate dyabły! Ten żółty Jachimo
W jednej godzinie, ba! prędzej, natychmiast,
Może nie mówił, lecz jak dzik niemiecki,
Żołędzią syty, tylko och! zachrząknął,
I wskoczył zaraz, nie znalazł oporu,
Jak ile pragnął, aby rzecz zaprawić.
Gdybym mógł odkryć co we mnie z kobiety!
Wszystko, co człeka pociąga do grzechu,
Wszystko, przysięgam, z kobiety z dziedziczy.
Kłamstwo, z kobiety; z kobiety pochlebstwo;
Z niej wiarołomstwo i nieczyste myśli,
Zemsta, ambicya, chciwość, zmienna próżność,
Wzgarda, zachcianki, potwarz i niestałość,
I wszystkie błędy piekłu tylko znane,
Z niej w części, raczej wszystkie z niej wyrosły,
Bo nawet swoim grzechom są niewierne,
Wady, nie starsze od jednej minuty,
Zmieniają w wady młodsze o połowę.
Przeciw nim odtąd książki będę pisał,

Brzydził się niemi, będę je przeklinał.
Lecz nie, nienawiść najwyrachowańsza
Nie znajdzie lepszej zemsty niż modlitwę,
Żeby ich wszystkie spełniły się plany:
Cięższej im kaźni nie znajdą szatany (Wychodzi).




AKT TRZECI.
SCENA I.
Brytania. Sala audyencyonalna w pałacu Cymbelina.
(Wchodzą: Cymbelin, Królowa, Kloten, jednemi drzwiami; Kajusz Lucyusz z Orszakiem drugiemi).

Cymbelin.  Przedstaw nam teraz żądania Augusta.
Lucyusz.  Gdy Juliusz Cezar, (którego pamiątka
Nie zgasła jeszcze, lecz na wieczne czasy
Będzie przedmiotem cudownych powieści)
Podbił Brytanię, twój stryj Kassibelan,
(Którego czynom chwałę przynależną
Sam Cezar oddał), przysiągł uroczyście,
W swojem i swoich następców imieniu,
Rzymowi stałą opłacać daninę,
W corocznej sumie funtów trzech tysięcy.
Sumy tej dotąd nie spłaciłeś, królu.
Królowa.  I żeby zabić wszelki dziw na przyszłość,
Nie spłaci nigdy.
Kloten.  Niemało Cezarów
Minie, nim drugi Juliusz się pokaże.
Brytania sama w sobie, świat jest mały,
Nie myślim wcale opłacać haraczu,
Żeby nam wolno było nosy nosić.
Królowa.  Okoliczności, które wam sprzyjały,
Aby nam wydrzeć to, co było nasze,
Nam dziś sprzyjają, by nasze odzyskać.

Pomnij, mój królu, na królów twych przodków,
Na przyrodzoną silę naszej wyspy,
Która zakwitła jak ogród Neptuna,
Jak niezdobytym otoczona murem,
Ryczącą falą i skał palisadą,
Piaskami, których okręt nie przebrodzi,
Lecz w nich zagrzęźnie po masztów wierzchołki.
Cezar nas niby podbił, lecz nie o nas
Mógł dumnie wyrzec: przyszedłem, spojrzałem,
I zwyciężyłem; bo od brzegów naszych
Po dwakroć z hańbą wprzódy mu nieznaną
Uciekać musiał; wątłe jego barki
Na falach morza naszego zdąsanych,
Jak jaj skorupy drżały kołysane,
I na skał naszych dotknięcie pryskały,
A Kassybelan (o zmienna fortuno!)
Pewny, że złamie groźny miecz Cezara,
Radości pełny, w Lud, swojej stolicy,
Zapalić kazał ognie tryumfalne,
I nowem męstwem natchnął Brytańczyków.

Kloten.  Tak jest, nie zapłacimy ani szeląga daniny. Królestwo nasze dziś potężniejsze niż było podówczas, a jak to już powiedziałem, niema dziś Cezarów do tamtego podobnych. Następcy jego mogą mieć jak on orle nosy, ale im zbywa na silnem jego ramieniu.
Cymbelin.  Pozwól, synu, matce twojej skończyć.
Kloten.  Mamy jeszcze między nami dostatkiem ludzi zdolnych tak dobrze rąbać jak Kassybelan. Nie powiadam, że i ja do liczby ich należę, ale i ja mam rękę. Daninę! Dlaczego mamy płacić daninę? Jeżeli Cezar potrafi nam słońce prześcieradłem zasłonić albo księżyc schować do kieszeni, będziemy mu płacili daninę za światło; inaczej, mości panie, ani grosza daniny, to rzecz skończona.

Cymbelin.  Pamiętaj, proszę, żeśmy wolni byli,
Nim haracz na nas wymogli Rzymianie.
Cezara duma, tak wzdęta potwornie,
Że prawie świata połamała żebra,

I na nas jarzmo wtłoczyła przemocą.
Strzaskać to jarzmo przystoi walecznym:
A mego ludu znamieniem waleczność.
Niechaj wie Cezar, że przodkiem był moim
Mulmucyusz, który spisał nasze prawa,
Czas długi mieczem Cezara szarpane;
Prawom tym dzisiaj, mimo dąsań Rzymu,
Potrafię szablą dawną siłę wrócić;
Pierwszy Mulmucyusz, ustaw naszych twórca,
Złotą koronę na swe skronie włożył,
Pierwszy Brytanii króla przybrał nazwę.
Lucyusz.  Z głębokim żalem muszę, Cymbelinie,
Twym nazwać wrogiem Augusta Cezara,
Któremu dzisiaj więcej służy królów,
Niż domowników na twoim jest dworze.
Słuchaj więc teraz: w imieniu Cezara
Głoszę twej ziemi wojnę i zagładę.
Niedługo rzymskie zobaczycie legie,
Których wściekłości nic nie zdoła wstrzymać.
Po dopełnieniu danych mi rozkazów,
Sam za szlachetne dziękuję przyjęcie.
Cymbelin.  Kajuszu, zawsześ miłym dla mnie gościem.
Twój na rycerza pasował mnie Cezar,
Pod nim spędziłem młode moje lata,
Pod nim honoru uzbierałem żniwo,
Które mi teraz siłą pragnie wydrzeć,
A ja go będę bronił aż do śmierci.
Wiem, że panońskie i dalmackie ludy
Za broń chwyciły w swych obronie swobód;
Gdyby ich śladem nie szedł lud brytański,
Serceby jego było lodu bryłą,
A nigdy na to Cezar niech nie liczy.
Lucyusz.  Więc niechaj szabla węzeł ten rozetnie!

Kloten.  Jego królewska mość wyrzekła, że miłym jesteś tu gościem. Zabaw się z nami dzień, dwa dni lub więcej. Jeżeli później odwiedzisz nas w innych zamiarach, znajdziesz nas przepasanych pasem słonej wody; jeśli nas stamtąd wygonicie, pas będzie waszą własnością, ale jeśli się wam sprawa nie powiedzie, te lepiej dla naszych kruków; i na tem koniec.
Lucyusz.  Jak powiedziałeś, panie.
Cymbelin.  Znam twego pana myśli, on zna moje;
Teraz mi więcej nic nie pozostaje,
Jak znów powtórzyć, żeś miłym mi gościem.

(Wychodzą).
SCENA II.
Inny pokój w pałacu.
(Wchodzi Pizanio, czytając list).

Pizanio.  Cudzołożnica? Czemuś nie napisał,
Co za potwora jej oskarżycielem?
O Leonacie, panie mój, jak straszna
Do ucha twego wkradła się trucizna!
Jakiż Włoch zdrajca, tak zdolny językiem
Jak ręką otruć, nazbyt tylko łatwe
Czarnej potwarzy znalazł posłuchanie?
Niewierna? Raczej cierpi za swą wiarę,
Nie jak kobieta ale jak bogini,
Znosi napady, któreby już dawno
Nad inną cnotą mogły tryumfować;
Dziś twoja dusza tak nizką jest przy niej,
Jak była dawniej fortuna twa nizką.
Co? Ja ją zabić? przez miłość i wiarę,
Które na służby twoje ślubowałem?
Ja krew jej przelać? Jeśli to nazywasz
Dobrą miłością i uczciwą służbą,
Bodajem nigdy dobrym nie był sługą!
Cóż mam za postać, skoro mógł przypuścić,
Że jestem zdolny do tak czarnej zbrodni?
„Zrób to; list, który do niej wyprawiłem,
Da ci sposobność na własny jej rozkaz“.
O, potępiony papierze! a czarny
Jak ten atrament, który cię poznaczył!
Nieczuły świstku, w takiej służysz sprawie,

A tak dziewiczą białość masz na zewnątrz!

(Wchodzi Imogena).

Otóż i ona. Będę jak wprzód byłem,
Jakgdybym żadnych zleceń nie odebrał.
Imogena.  Cóż tam, Pizanio?
Pizanio.  Oto list od pana.
Imogena.  Od twego pana, który jest i moim,
Od Leonata? Mądry to astronom,
Który zna gwiazdy jak ja jego pismo:
Księga przyszłości stoi mu otworem.
Daj Boże, aby każde słowo listu,
Świadczyło miłość i zdrowie i radość —
Lecz nie dlatego, że nas morza dzielą —
Niech to go boli; są bowiem cierpienia
Zbawienne; rozdział jest jednem z tych cierpieli,
Bo miłość wzmacnia; z tym tylko wyjątkiem,
Niech świadczy radość. Przebacz, dobry laku.
Błogosławione pszczoły, co lepicie
Klamry tajemnic! Kochanek i dłużnik
Odmienne prośby do nieba zanoszą:
Jeśli dłużnika pieczęć śle do turmy,[1]
Pieczęć też strzeże i poselstw Kupida. (Czyta).

„Sprawiedliwość i gniew twojego ojca, gdyby mnie pojmał w swoich ziemiach, nie byłyby dla mnie groźne, gdybyś ty tylko, o najdroższa, chciała ożywić mnie twojem spojrzeniem. Wiedz, że jestem w Kambryi, w Milford-Haven. Zrób teraz, co ci twoja miłość poradzi. Życzy ci wszelkiego szczęścia ten, który ślubom swoim zawsze wierny, co dzień goręcej cię kocha. Leonatus Postumus“.

O, gdybym miała konia skrzydlatego!
Słyszysz, Pizanio? On jest w Milford-Haven:
Czytaj i powiedz, jak to stąd daleko?
Jeśli kto w sprawach obojętnej treści

Może tam w jednym zawlec się tygodniu,
Ja tam w dniu jednym potrafię zalecieć.
Dobry Pizanio, który twego pana
Pragniesz zobaczyć jak ja — lecz nie, przebacz,
Nie jak ja, pragniesz jednakże zobaczyć,
Choć mniej gorąco, nie jak ja, bo we mnie
Żądza wylata dalej niż daleko,
Mów, a mów prędko, bo radca miłości
Słów swoich tłokiem winien słuch zadusić,
Błogosławiony Milford jak daleko?
W drodze mi powiesz, jak przez zbytek łaski,
Bóg takim portem Walię uposażył,
Lecz przedewszystkiem radź mi, jak stąd uciec,
Jak wytłómaczyć naszą nieobecność
Między odjazdem naszym a powrotem;
Lecz nie, wprzód powiedz, jak się stąd wymkniemy.
Po co wymówki? Myśleć niema o czem.
W wolniejszej o tem pogadamy chwili.
Powiedz mi, proszę, ile mil dziesiątków
Zdołamy w jednej przemierzyć godzinie?
Pizanio.  Pani, dwadzieścia na dobę już dosyć,
Nawet za dużo byłoby dla ciebie.
Imogena.  Toćby i na śmierć nikt nie mógł iść wolniej.
Słyszałam nieraz, że gdy szło o zakład,
Konie w wyścigach suwały się chyżej,
Niż się z klepsydry piasek przesypuje.
Ale to żarty. Idź, powiedz mej szatnej,
Niech uda chorą, wszędzie niech rozgłosi,
Że chce do domu ojca swego wrócić.
Tymczasem znajdź mi podróżne ubranie,
Jakie ubogiej przystoi szlachciance.
Pizanio.  Radziłbym, pani, lepiej rzecz rozważyć.
Imogena.  Przed sobą tylko widzę, a mgła gęsta
Wszystko zasłania po bokach i z tyłu,
Więc śpiesz się moje wykonać rozkazy;
Słów darmo nie trać, bo jestem uparta,
Do Milford tylko droga mi otwarta.

(Wychodzą).
SCENA III.
Walia. Górzysta okolica z jaskinią.
(Wchodzą Belaryusz, Gwideryusz i Arwiragus).

Belaryusz.  Dzień to zbyt piękny, aby siedzieć w domu,
Którego pułap tak jest jak nasz nizki.
Uchylcie głowy! Brama was ta uczy,
Jak czcić niebiosa, jak zginać kolana,
By rano święte odmówić pacierze.
Tak są wysokie królewskich bram łuki,
Że olbrzym nawet przekroczyć je może,
Nie uchylając grzesznego turbana,
Nie pozdrawiając wschodzącego słońca.
Lecz ja cię witam, jasny niebios sklepie!
Skała nam domem, ale cię pokorniej
Od pysznych zamków witamy mieszkańca.
Gwider.  Witaj nam, niebo!
Arwirag.  Witaj, jasne niebo!
Belaryusz.  Ale czas wielki wśród gór zacząć łowy.
Młodą się nogą drapcie na tę skałę;
Ja stary po tej puszczę się płaszczyźnie.
Gdy wam ze szczytu zdam się jak kruk mały,
Mówcie, że miejsce zmniejsza lub powiększa;
Potem powieści sobie przypomnijcie,
Którem wam prawił o królach i dworach,
Gdzie służbą nie jest służba, choć spełniona,
Jeźli nie znajdzie pańskiego uznania;
Tak każdy widok będzie nam nauką.
Nieraz na naszą poznamy pociechę,
Że żuk bezpieczniej na błonkach swych leci,
Niż orzeł skrzydłem w chmurach szybujący.
Jakże szlachetniej żyć, jak my żyjemy,
Niż służyć dworsko za upokorzenie,
Bogaciej, niźli za cacko próżniaczyć;
Dumniej, niż suknią szeleścić bławatną,
Której się kłania kupiec niespłacony,
Lecz z ksiąg pięknego nie wykreśla panka.

Niema żywota nad nasz piękniejszego.
Gwider.  Słowa twe płyną z twego doświadczenia;
Lecz my biedacy, w pióra nieporośli,
Nigdyśmy gniazda odlecieć nie mogli;
Nie znamy wiatrów, które w dali wieją.
Może najlepsze takie jak to życie,
Jeśli najlepszem życie jest spokojne,
Słodsze dla ciebie, coś znał gorzkie czasy,
Odpowiedniejsze wieku twego siłom.
Dla nas to cela jest niewiadomości,
To podróż w łóżku, więzienie dłużnika,
Który się lęka za próg domu wyjrzeć.
Arwirag.  W twym wieku o czem będziem mogli prawić?
W ciasnej jaskini na jakich rozmowach
Długie wieczorne skrócimy godziny,
Gdy wiatr grudniowy będzie miotał śniegiem?
Jak głupie bydlę nic nie widzieliśmy;
Mamy spryt lisa, gdy o zdobycz idzie,
Wilka odwagę, gdy szukamy strawy:
Odwagą naszą gonić, co ucieka.
W naszej jaskini, jak w klatce ptaszyna,
Niewolę śpiewem oszukujem wolnym.
Belaryusz.  Ha! co za słowa! O, gdybyście znali
Lichwiarstwo miasta przez własne cierpienia!
Fortele dworu, na którym się ostać
Równie jest trudno, jak trudno opuścić!
Gdzie szczytu dosiądź pewnym jest upadkiem!
Ślizka wysokość, że trwoga upadku
Jak sam upadek sercu dokuczliwa!
Wojenne znoje, gdzie mąż zda się szukać
Niebezpieczeństwa tylko dla honoru,
A gdy nakoniec śmierć znajdzie w szukaniu,
Częściej potwarzy niż uznania słowo
Na grobu jego wyryją kamieniu;
Ba! gdzie mu nieraz dobre jego czyny
Krzywdą zapłacą; co najboleśniejsza,
Z uśmiechem musi nagany przyjmować!
O! dzieci moje, to są gorzkie dzieje,

Które świat może czytać w mym żywocie.
Ciało me rzymskim posiekane mieczem,
Imię też moje głośne niegdyś było;
Król mnie poważał; gdzie mowa o dzielnych,
Tam me nazwisko było niedaleko.
Byłem jak drzewo, którego gałęzie
Pod swych owoców gięły się ciężarem;
Aż jednej nocy, burza czyli rozbój,
Zwiejcie jak chcecie, strzęsła me owoce,
Liście me nawet odarła, nagiego
Wiatrów i burzy zrobiła igrzyskiem.
Gwider.  Łask zmienność pańskich!
Belaryusz.  Jak wam już mówiłem,
Byłem niewinny, lecz dwóch nikczemników
Czysty mój honor fałszywą przysięgą
Przed Cymbelinem zdołało oczernić,
Że miałem tajne związki z Rzymianami.
Byłem wygnany, a od lat dwudziestu
Ta grota w skałach światom była moim;
Tu dnie pędziłem w uczciwej swobodzie,
Niebu spłacałem mój dług pobożności
Wiernej jak wprzódy. Lecz nie traćmy czasu:
Takie rozmowy strzelcom nie przystoją.
Kto pierwszy zwierzę swą powali strzałą,
Naszego święta niech ten będzie królem,
Dwaj inni będą służyć mu u stołu,
Gdzie myśl trucizny święta nam nie zaćmi,
Jak się to dzieje na królewskich ucztach.
Idźcie, w dolinie połączę się z wami.

(Wychodzą: Gwideryusz i Arwiragus).

Jak trudno iskrę natury przytłumić!
Oni nie wiedzą, że są króla dziećmi,
I król nie marzy o swych synów życiu;
Ja, w ich mniemaniu, jestem ich rodzicem,
A choć ubogo chowani w jaskini,
Przy której wejściu uginają czoła,
Myślą pałaców trącają sufity;
W najprostszych rzeczach coś w nich królewskiego

Nad pospolitych wynosi ich ludzi.
Polidor, dziedzic króla Cymbelina,
Którego ojciec nazwał Gwideryuszem,
Gdy, na trójnogu siedząc, rozpowiadam
Młodości mojej wojenne potrzeby,
Duszą ulata w sam potyczki zamęt,
I kiedy mówię: „wróg mój się powalił,
Ja kark mu dumny nogą nadeptałem“,
Wraz krew królewska na twarz mu wybiega,
A pot na czoło, młode nerwy tęży,
Wedle słów treści przybiera postawę.
Brat młodszy, Kadwal, niegdyś Arwiragus,
Ożywia powieść moją, i oczyma
Tajemne duszy swojej zdradza myśli.
Ha, słyszę krzyki; ruszyli już zwierzę. —
O! Cymbelinie, niebo mi jest świadkiem,
Żeś mnie niesłusznie skazał na wygnanie;
Żeby się pomścić, synów twych wykradłem,
Gdy jeden liczył lat trzy, a dwa drugi,
Aby ci wydrzeć dwóch twoich dziedziców,
Jak ty mi moje wykradłeś dziedzictwo.
Byłaś mi matką, moja Eryfilo,
Oni jak matki czczą twoją mogiłę;
Mnie, Belaryusza, a dzisiaj Morgana,
Biorą za ojca. — Ruszyli już zwierzę (wychodzi).

SCENA IV.
W blizkości Milford-Haven.
(Wchodzą: Pizanio i Imogena).

Imogena.  Kiedyśmy z koni zsiadali, mówiłeś,
Że Milford blizko. Matka ma goręcej
Po raz mnie pierwszy widzieć nie pragnęła,
Jak ja go pragnę zobaczyć. Pizanio,
Powiedz, o powiedz, gdzie jest mój Postumus?
Lecz czemu na mnie tak smutno spoglądasz?
Czemu tak ciężko z głębi piersi wzdychasz?
Postać człowieka z twarzy twej wyrazem

Mogłaby służyć za rozpaczy obraz.
O, przybierz postać mniej przestraszającą,
Albo szaleństwo rozum mi odbierze.
Co ci jest? powiedz. Czemu papier biały
Z takiem mi czarnem podajesz spojrzeniem?
Ach, mój Piżamo, uśmiechnij się wprzódy,
Jeśli mam powieść wiosenną w nim czytać,
Jeśli zimową, zostań, tak jak jesteś.
To męża ręka. Włochy, trucizn gniazdo,
W jakąś go straszną sprawę uwikłały.
Mów, twoje słowa cios może złagodzą,
Który w czytaniu byłby mi śmiertelnym.
Pizanio.  Czytaj list, pani, a powiesz, że niema
Nieszczęśliwszego ode mnie człowieka.

Imogena  (czyta). „Pani twoja, Pizanio, skalała moje łoże, czego świadectwo leży w zakrwawionem mojem sercu. Nie mówię tego, opierając się na wiotkich przypuszczeniach, ale na dowodach tak silnych, jak moja boleść, a tak pewnych, jak zemsta, na którą liczę. W tej zemście, Pizanio, musisz być moim zastępcą, jeśli i twoja także wierność nie jest wiarołomstwem splamiona. Własną twoją ręką odbierz jej życie, dam ci do tego sposobność w Milford-Haven, i w tej myśli list do niej napisałem. Jeśli uderzyć jej nie będziesz miał odwagi, jeśli nie przekonasz mnie dowodnie, że wszystko się spełniło, będzie to dla mnie dowodem, że byłeś jej pomocnikiem w mojej niesławie i jak ona wiarołomnym“.

Pizanio.  Na co mam z pochwy dobywać oręża?
List już ją zabił. Nie list, ale potwarz,
Której jest brzeszczot od miecza ostrzejszy,
Język zjadliwszy od żądła padalca,
Której oddechy burz lecą skrzydłami,
I kłamstwem świata zarażają krańce.
Do państw i królestw, do dziewic i matron,
Do grobów nawet tajemnie się wkrada
Potwarz zatruta. — Co ci jest, mów, pani!
Imogena.  Ja mu niewierna? Co znaczy niewiara?

Czy wśród bezsennych nocy o nim myśleć,
I od godziny do godziny płakać?
Lub gdy boleścią natura omdlona,
Zamknie na chwilę oczy zapłakane,
Własnym się krzykiem rozbudzić, gdy we śnie
Czarne mnie o nim marzenie przestraszy?
Toż jest niewiara?
Pizanio.  Dobra moja pani!
Imogena.  Ja mu niewierna? Świadkiem mi, Jachimo,
Twoje sumienie. Gdyś go o rozpustę
Skarżył przede mną, łotrem mi się zdałeś;
Teraz uczciwą twarz mi się twa zdaje;
Jakaś tam włoska malowana kraska
Skradła mu serce; biedna, pogardzona,
Jestem mu teraz jak niemodna suknia,
Za droga, żeby w szafie ją powiesić,
A więc ją pragnie na kawałki pociąć.
Przysięgi mężczyzn są niewiast zdrajcami.
Piękne pozory, za twą sprawą, mężu,
Zdadzą się odtąd łotrowstwa maskami,
Nie czystej duszy znakiem wierzytelnym,
Ale ponętą na schwytanie kobiet.
Pizanio.  Słuchaj mnie, pani.
Imogena.  Wiernych mężów słowa,
Za fałszywego Eneasza czasów,
Zdały się kłamstwem jak jego przysięgi;
I łzy Synona łzie niejednej świętej
Odjęły wiarę, i nie w jednem sercu
Zabiły litość dla prawdziwych cierpień.
I ty, Postumie, twój rozlejesz zaczyn
Na czyste dusze; dla twojego grzechu,
Co dotąd było wiarą i honorem,
Fałszem się wyda i krzywoprzysięstwem.
Lecz ty, Pizanio, choć ty bądź uczciwy.
Wypełń rozkazy, a gdy go zobaczysz,
Daj mu świadectwo mego posłuszeństwa.
Patrz, sama oręż twój z pochwy dobywam,
Weź go, niewinne siedlisko miłości,

Serce me przeszyj; nie bój się, bądź śmiały,
Nic tam już niema prócz gorzkiej boleści;
Pana tam twego niema już, choć wprzódy,
Wyznaję, całem był jego bogactwem.
Uderz, wykonaj pana twego rozkaz! —
Możeś jest mężny w jakiej lepszej sprawie,
W tej zdasz się tchórzem.
Pizanio.  Precz, podłe narzędzie!
Mej nie potępisz dłoni.
Imogena.  Muszę umrzeć.
Pizanio, jeśli nie umrę z twej ręki,
Nie jesteś wiernym pana twego sługą.
Są boskie prawa przeciw samobójcom,
Myśl o nich słabą moją dłoń krępuje.
Patrz, tu me serce! Lecz coś je zasłania —
Poczekaj chwilę — precz! żadnej obrony —
Jak twoja pochwa będę ci posłuszna.
Cóż to? Wiernego Leonata listy.
Precz wiary mojej, precz uwodziciele!
Nie bądźcie dłużej serca mego zbroją!
Ach, jakże często ubogi szaleniec
Fałszywych mistrzów zawierza naukom!
Lecz choć zwiedziony gorzko zdradę czuje,
Cięższe boleści czekają na zdrajcę.
I ty, Postumie, co mnie podburzyłeś
Do buntu przeciw woli króla, ojca,
Ty, dla którego z wzgardą odepchnęłam
Książąt ofiary, wkrótce się przekonasz,
Że to nie była pospolita miłość,
Ale ofiara nad codzienność wyższa.
Boleję myśląc, że gdy się przesycisz
Tą, która teraz twe podpala żądze,
Pamięć cię moja dręczyć wtedy pocznie.
Śpiesz się! rzeźnika jagnię błaga, śpiesz się!
Gdzie nóż twój? Jakże wypełniasz leniwo
Rozkazy pana i moje pragnienia!
Pizanio.  Od czasu, w którym ten dostałem rozkaz,
Nie mogłem oka przymrużyć na chwilę.

Imogena.  Wprzód go dokonaj, potem spać się połóż.
Pizanio.  Wprzódy bezsenność moje oczy wyje.
Imogena.  Czemuż się naprzód podjąłeś tej sprawy?
Tyle mil z domu kłamstwem mnie wywiodłeś?
Na co me trudy i twoje i koni?
I czas i miejsce tak dobrze wybrane?
Wskutek ucieczki mej niepokój dworu,
Na który nigdy, nigdy już nie wrócę?
Czemu, z wybraną już na oku łanią,
Tak nagle spuszczasz cięciwę napiętą?
Pizanio.  Aby czas zyskać, nim wynajdę sposób,
Jakby uniknąć wykonania zbrodni;
Już go znalazłem, słuchaj mnie cierpliwie.
Imogena.  Mów, mów, dopóki nie zmęczysz języka:
Słyszałam, jak mnie zwano nierządnicą;
Ucho, fałszywym tym ranione ciosem,
Głębszej już rany nie może odebrać,
Ani tej zgłębić. Lecz mów!
Pizanio.  Przypuszczałem,
Że na dwór ojca nie wrócisz.
Imogena.  Tak sądzę,
Gdyś mnie tu przywiódł, aby zamordować.
Pizanio.  O, nie, nie, pani! A byle mój rozum
Mej uczciwości zdołał tylko sprostać,
Szczęśliwy koniec plany me uwieńczy.
Nie mogę wątpić, że mojego pana
Oszukać zdołał jakiś łotr wierutny,
W swej sztuce biegły; zatrutym językiem
Dwojgu piekielną krzywdę tę wyrządził.
Imogena.  Zapewne jaka rzymska kortezana.
Pizanio.  Nie, na me życie! Wieść o twojej śmierci
Rozgłoszę światu; na znak, że nie żyjesz,
Poślę mu jaką zakrwawioną chustę,
Bo tak nakazał. Twe z dworu zniknięcie
Świadectwa mego będzie potwierdzeniem.
Imogena.  Lecz, przyjacielu, co począć? gdzie mieszkać?
Jak żyć? Żywota jak pociechę znaleźć,
Skoro dla męża mojego umarłam?

Pizanio.  Gdy zechcesz, pani, na dwór wrócić —
Imogena.  Nie chcę
Dworu, ni ojca, ani chcę zalotów
Klotena, tego złowrogiego głupca,
Strasznych dla duszy mej jak oblężenie.
Pizanio.  Jeżeli, pani, na dwór nie chcesz wrócić,
Dłużej w Brytanii nie możesz pozostać.
Imogena.  I gdzież się udam? Alboż Boże słońce
Dla jednej tylko przyświeca Brytanii?
Tylkoż w Brytanii dzień idzie po nocy?
Nasza Brytania tylko świata cząstką,
Lecz nie jest światem to gniazdo łabędzia
Na wielkim stawie. Proszę cię, pamiętaj,
Za granicami Brytanii są ludzie.
Pizanio.  Z radością, pani, słowa twoje słyszę.
Do Milford-Haven jutro rzymski poseł
Lucyusz przybywa; byłeś mogła ubrać
Myśli tak czarno jak twoja fortuna,
Mogła osłonić to, co oczom widne
Byłoby tylko niebezpieczeństw źródłem,
Piękna ci, pani, otwiera się droga,
Zdolna cię powieść do Postuma domu,
Albo tak blizko, że krok jego każdy,
Choć niewidomy, wieścią cogodzinną
Do uszu twoich potrafi dolecieć.
Imogena.  Pokaż tę drogę, puszczę się nią śmiało,
Choćby skromności mojej zagrażały
Niebezpieczeństwa, byle nie śmiertelne.
Pizanio.  Zapomnij, pani, że jesteś kobietą,
Twoje rozkazy zmień na posłuszeństwo,
Na czelną śmiałość, lękliwą wstydliwość,
Tę kobiet sługę, a raczej ich urok;
Miej na języku odpowiedź gotową,
Żart uszczypliwy, zuchwałe przycinki,
A jak łasica bądź zawsze swarliwa.
Musisz zapomnieć o lic twoich skarbach,
I (o boleści! lecz niema lekarstwa),
Musisz je, pani, odważnie wystawić

Na pocałunki zuchwałe Tytana,
Wygonić z myśli wszystkie te strojności,
Które Junony zazdrość rozbudzały.
Imogena.  Skróć, proszę; końca domyślam się sama,
I już się prawie zmieniłam w mężczyznę.
Pizanio.  Musisz się najprzód mężczyzną wydawać.
To przewidując, zabrałem w mój tłómok
Suknie, kapelusz, wszystko co potrzebne;
A tak przebrana, musisz naśladować
Wedle sił, wieku twojego młokosa,
Śmiało się stawić w obliczu Lucyusza,
O służbę prosić, talent swój pokazać,
Co rzecz nie trudna, jeśli jego uszy
Nie są zatkane na wdzięki muzyki.
Wiem, że z radością wysłucha twej prośby,
Bo dusza jego szlachetna i święta.
Choć dziś fortuną twą nie możesz rządzić,
Twoje jest, pani, wszystko, co posiadam:
Nigdy na niczem zbywać ci nie będzie.
Imogena.  O, Bóg na moją stworzył cię pociechę!
Idźmy! Niemało mamy do rozwagi;
Urządzim wszystko, jak nadarzy pora.
Do tej się służby zaciągam. Pizanio,
Wytrwam do końca z królewską odwagą.
Opuść mnie teraz.
Pizanio.  Słowa pożegnania
Krótkie być muszą, by ma nieobecność
Nie obudziła w ludziach podejrzenia,
Że twej ucieczki byłem powiernikiem.
A teraz, pani, przyjmij to pudełko.
Z rąk je królowej dostałem, zamyka
Kosztowny kordyał. Gdy ci kiedykolwiek
Omdleją siły, na lądzie czy morzu,
Jedną kropelką omdlenie rozpędzisz.
A teraz, pani, idź i na ustroniu
Przemień się w chłopca, a niech bogów łaska
Kroki twe wiedzie!
Imogena.  Amen! mój Pizanio. (Wychodzą).

SCENA V.
Pokój w pałacu Cymbelina.
(Wchodzą: Cymbelin, Królowa, Kloten, Lucyusz, Panowie).

Cymbelin.  Tu się rozstaniem, bądź zdrów!
Lucyusz.  Dzięki, królu.
Cesarz rozkazał, muszę się oddalić,
Z boleścią serca muszę cię ogłosić
Wrogiem mojego monarchy i pana.
Cymbelin.  Poddani moi nie chcą znosić dłużej
Obcego jarzma, a nie byłbym królem,
Gdybym okazał mniej niepodległości.
Lucyusz.  O glejt cię proszę, królu, aż do Milford. —
Niech cię Bóg, pani, w swojej trzyma pieczy,
Jak ciebie, królu!
Cymbelin.  Żegnam cię, Lucyuszu.
Waszej go straży polecam, panowie,
We wszystkiem cześć mu oddajcie należną.
Lucyusz.  Pozwól mi, panie, twoją ścisnąć rękę.
Kloten.  Raz ci ostatni przyjaciel ją daje,
Bo odtąd dłoń to wroga twego będzie.
Lucyusz.  A przyszłość, panie, objawi zwycięzcę.
Bądź zdrów!
Cymbelin.  Panowie, do Sewerny brzegów
Bądźcie dla niego strażą nieodstępną.
Bądź zdrów! (Wychodzą: Lucyusz i Panowie).
Królowa.  Wychodzi ze zmarszczonem czołem,
Ale to wielkim honorem jest dla nas,
Że mu do tego daliśmy powody.
Kloten.  Tem lepiej; królu, dzielnych Brytańczyków
Gorące chęci w ten sposób się spełnią.
Cymbelin.  Lucyusz o wszystkiem panu swemu doniósł,
Czas więc i dla nas mieć na pogotowiu
Wozy i konie, bo mnogie zastępy,
Zebrane w Galii, ku brytańskim brzegom
Ruszą niebawem.
Królowa.  Nie pora jest drzemać:

Pospiech i siła, oto hasło nasze.
Cymbelin.  Ta mi nadzieja odwagi dodała.
Ale, królowo, gdzie córka jest nasza?
Rzymskiego posła nie przyszła pożegnać,
Mnie dziś należnej nie oddała służby;
Więcej w niej złości, niźli przywiązania,
Z dawna to widzę; niech się tutaj stawi;
Zbyt długie było moje pobłażanie. (Wychodzi Sługa).
Królowa.  Królu, od czasu wygnania Postuma
Żyje samotnie, lecz ją czas uleczy.
Oszczędź jej, proszę, surowych wyrzutów,
Bo zbyt jest czuła na wszelką naganę;
Każde przyostre słowo jest jej ciosem,
Każdy cios śmiercią. (Wchodzi Sługa).
Cymbelin.  Gdzie jest? Jak tłómaczy
Swoją niedbałość?
Sługa.  Królu mój i panie,
Drzwi jej komnaty są zaryglowane,
Pomimo wołań, nikt nie odpowiedział.
Królowa.  Kiedy ostatni raz ją odwiedziłam,
Błagała, żebym jej była tłómaczem,
Jeśli cierpienie dziś jej nie pozwoli
Należnych ojcu złożyć powinności;
Że dotąd prośby jej nie dopełniłam,
To grzech pamięci, ważnych spraw natłokiem
Zbyt obarczonej.
Cymbelin.  Drzwi zaryglowane?
Nikt jej nie widział? Nie daj, wielki Boże,
Żeby się moja sprawdziła obawa! (Wychodzi).
Królowa.  Za królem, synu!
Kloten.  Staregom jej sługi,
Od dwóch dni także Pizania nie widział.
Królowa.  Zobacz. (Wychodzi Kloten).
Pizanio, Postuma powiernik!
Ma on mój kordyał; bodaj się sprawdziło,
Że nieobecność skutkiem jest lekarstwa,
W którego rzadkie cnoty silnie wierzył!
Lecz ona? Gdzie się ona mogła udać?

Może ją rozpacz zabiła, lub może
Chyże miłości poniosły ją skrzydła
Do wygnanego, drogiego Postuma.
Śmierć czy niesławę, cokolwiek wybrała,
Cel mój dopięty, bo po jej upadku
Ja rozporządzam brytańską koroną. (Wchodzi Kloten).
Co za nowiny?
Kloten.  Uciekła, rzecz pewna.
Król traci rozum, spiesz się go pocieszyć.
Nikt nie ma serca zbliżyć się do niego.
Królowa.  Tem lepiej. Bodaj wypadków tych sprawą
Jutrzejsze słońce nie dla niego wstało! (Wychodzi).
Kloten.  Kocham ją, ale nienawidzę razem,
Bo piękna, bo jest prawdziwa królewna,
Bo wszystkie cnoty są w niej doskonalsze,
Niż w innych damach, niż w innych kobietach,
I cobądź każda ma z nich najlepszego,
W niej jest to wszystko, i wszystkie prześciga.
Ja też ją kocham; ale że mną gardzi,
Że swoje wszystkie przenosi uczucia
Na podłą głowę jakiegoś Postuma,
Do tego stopnia swój potwarza rozum,
I swoje wszystkie zadławia przymioty,
Że ją nakoniec muszę nienawidzić,
Muszę się pomścić. Bo jeżeli głupcy —

(Wchodzi Pizanio).

Kto tam? ty, panku? Przybliż się no tylko,
Mości rajfurze! Łotrze, gdzie twa pani?
A krótko, lub cię do stu poślę dyabłów.
Pizanio.  Dostojny panie —
Kloten.  Mów, gdzie twoja pani,
Mów, bo raz drugi nie myślę się pytać!
Skryty hultaju, odkryję twój sekret,
Lub ci posiekam serce, by go znaleźć.
Czy jest z Postumem, w którym nie wyszukasz
Grama honoru w centnarach podłości?
Pizanio.  Ach, dobry panie! jakże z nim być może,
Odkąd zniknęła, kiedy on jest w Rzymie?

Kloten.  Gdzie ona? Zbliż się; tylko bez wahania!
Co się z nią stało? Odpowiedz natychmiast.
Pizanio.  Dostojny panie —
Kloten.  Dostojny hultaju,
Gdzie twoja pani? Mów wręcz, bez wybiegów;
Milczeniem, śmierci piszesz sobie wyrok.
Pizanio.  W liście tym znajdziesz wszystko, co wiem, panie,
O jej ucieczce. (Podaje mu list).
Kloten.  Daj list, zobaczymy.
Pogonię za nią do Augusta tronu.
Pizanio  (na str.). Dać list lub umrzeć, nie było wyboru.
Dość jest daleko; co on tu wyczyta,
W świat go popędzi, lecz jej nie zagraża.
Kloten.  Ha!
Pizanio  (na str.). Muszę teraz memu panu donieść,
Że już nie żyje, a ty, Imogeno,
Podróżuj szczęsna i szczęsna powracaj!
Kloten.  Czy list prawdziwy?
Pizanio.  Tak przypuszczam, panie.

Kloten.  To ręka Postuma, znam ją. Mopanku, jeśli nie chcesz być hultajem, ale służyć mi wiernie, wykonywać z uczciwą skwapliwością wszystkie, jakie ci dam zlecenia, to jest, jeśli wypełnisz natychmiast a wiernie jakiekolwiek nakażę ci łotrostwo, uwierzę, że jesteś poczciwy, a nie zabraknie ci nigdy na moich pieniądzach dla twojej fortuny, ani na mojem poparciu dla twojego awansu.
Pizanio.  Dobrze, dobry mój panie.
Kloten.  Czy chcesz mi służyć? Boć skoro tak wiernie i cierpliwie przylgnąłeś do chudej fortuny tego żebraka Postuma, trudno, żebyś przez wdzięczność nie był i mnie wiernym sługą. Czy chcesz mi więc służyć?
Pizanio.  Chcę, panie.
Kloten.  Daj mi twoją rękę, a weź moją sakiewkę. Czy masz jakie ubranie twojego dawnego pana?
Pizanio.  Mam, panie, w mojem mieszkaniu te same suknie, które miał na sobie w dniu pożegnania z moją panią.
Kloten.  Na pierwszą posługę przynieś mi te suknie. Niech to będzie twoja pierwsza posługa. Idź!
Pizanio.  Idę, panie (wychodzi).
Kloten.  Spotkać się z tobą w Milford-Haven! Zapomniałem jeszcze o jedną rzecz go zapytać. Przypomnę ją sobie niebawem. Tam, nędzniku Postumie, tam cię zabiję. Chciałbym już mieć tę odzież. Powiedziała mi kiedyś — a słów tych gorycz jeszcze teraz mi się odbija — że samo ubranie Postuma miała w większem poważaniu, niż moją szlachetną personę w naturze, ze wszystkimi zdobiącymi ją przymiotami. Z tą samą suknią na grzbiecie zapłacę jej za to gwałtem; ale wprzód go zabiję w jej oczach, niech widzi moją dzielność; będzie to męczarnią jej pogardy. Gdy go na ziemię powalę, gdy nad jego trupem skończę mowę pełną szyderstwa, gdy moją żądzę nakarmię, czego dokonam, jak powiedziałem: aby jej bardziej dokuczyć, w ubraniu, które tyle ceniła, kułakiem pogonię ją do dworu, nogą popędzę ją do domu. Gardziła mną z radością, i ja też zabawię się moją zemstą. (Wraca Pizanio z ubiorem). Czy to są jego suknie?
Pizanio.  Tak jest, szlachetny mój panie.
Kloten.  Od jak dawna wyruszyła do Milford-Haven?
Pizanio.  Ledwo przybyć tam mogła.
Kloten.  Ponieś suknie do mojej komnaty; to będzie twoja druga posługa, a trzecia, żebyś był niemym wykonawcą moich planów. Bądź tylko wierny, a nie chybi cię zasłużony awans. Zemsta moja jest teraz w Milford; czemuż nie mam skrzydeł, żeby jej dopędzić! Idźmy! a tylko bądź wierny (wychodzi).
Pizanio.  Nie, nigdy! tobie dochowując wiary,
Byłbym mordercą najwierniejszej pary.
Leć więc do Milford; gdy dopędzisz mety,
Marny twój pośpiech: nie znajdziesz kobiety.
Prowadź ją, Boże, przez życia manowce,

Do własnej zguby zapędź prześladowcę! (wychodzi).
SCENA VI.
Przed grotą Belaryusza.
(Wchodzi Imogena w męskiem ubraniu).

Imogena.  Widzę, jak twarde jest mężczyzny życie.
Sił mi już braknie; przez długie dwie noce
Łożem mi twarde było ziemi łono;
Tylko mnie silna wola od omdlenia
Broniła dotąd. Milford, gdy Pizanio
Z wierzchołka góry palcem mi cię wskazał,
U stóp mych byłeś; teraz mi się zdaje,
Że domy, w których na spoczynek liczę,
Przed nieszczęśliwych nogą uciekają.
Dwóch mi żebraków mówiło na drodze,
Że niepodobna, abym mogła zbłądzić:
Czy nędza ludzi do kłamstwa pobudza?
Wiedzieliż, że to próba albo kara?
Tak, nic dziwnego, gdy kłamią bogaci.
Kłamać w dostatkach większym jest występkiem,
Niż taić prawdę, gdy potrzeba zmusza.
Gorsze jest w królu niż w żebraku kłamstwo.
Drogi mój mężu, i ty w kłamców liczbie.
Myśląc o tobie i głód mnie odbieżał,
Gdy z głodu mdlałam, ledwo temu chwila.
Lecz cóż to widzę? Ta ścieżka tam wiedzie:
To dzika grota; gdybym zawołała?
Nie śmiem, a jednak głód, zanim zabije,
Nieustraszonym robi zgłodniałego.
Pokój, dostatek, to tchórzów rodzice;
Lecz twarde życie płodzi twarde dzieci.
Hej! kto tam! Jeśliś człowiek okrzesany,
Mów; jeśliś dziki, zabierz albo udziel!
O, wszystko głuche! więc się wejść odważę.
Dobędę szabli; jeśli mój przeciwnik,
Jak ja, blednieje na widok żelaza,
Nie znajdzie serca, by mi w oczy spojrzeć.
Takiego wroga daj mi teraz, Boże!

(Wchodzi do jaskini. — Wchodzą: Belaryusz, Gwideryusz, Arwiragus)

Belaryusz.  Najlepszym strzelcem byłeś, Polidorze,
A więc naszego święta będziesz królem;
Kadwal kucharzem, ja twym będę sługą.
Wnetby przemysłu pot osechł i umarł,
Gdyby cel pracy podnietą mu nie był.
Idźmy! potrawy skromne głód zaprawi.
Znużenie chrapi na kamiennem łożu,
Z puchu poduszka twarda dla lenistwa.
A teraz pokój tobie, biedny domu,
Co sam się strzeżesz!
Gwider.  Jak jestem znużony!
Arwirag.  I mnie odbiegły siły, nie apetyt.
Gwider.  Mamy tu resztki zimnego mięsiwa,
Ogryzieni kości, nim kucharz przyrządzi
Świeżą zwierzynę.
Belaryusz  (zaglądając do groty). Zatrzymajcie kroki!
Gdybym nie widział, że je naszą strawę,
Myślałbym, że tu wróżka jaka przyszła.
Gwider.  Cóż to ujrzałeś?
Belaryusz.  Anioł, na Jowisza!
Cud ziemski! Patrzcie, jak boskie zjawisko
W chłopca postaci! (Wchodzi Imogena).
Imogena.  Nie róbcie mi krzywdy,
Dobrzy panowie; wołałem, nim wszedłem;
Bóg świadkiem, chciałem wyżebrać lub kupić,
Co tu spożyłem, lecz nic nie ukradłem,
Nicbym nie ukradł, choćbym na podłodze
Zobaczył złoto kupami rozsiane.
Oto pieniądze za moje potrawy.
Myślą mą było po skończonej uczcie
Na stole moją zostawić zapłatę,
I odejść modląc się za gospodarza.
Gwider.  Młodzieńcze, jakto? dajesz nam pieniądze?
Arwirag.  Niech się wprzód raczej wszystko złoto ziemi
W błoto przemieni! Bo nie więcej warte,
Chyba dla ludzi, którzy bogom z gliny
Pokłony biją.
Imogena.  Ach, gniew wasz spostrzegam!

Jeśli za grzech mój pragniecie mnie zabić,
Wiedzcie, że gdybym go nie był popełnił,
Głódby mnie zabił.
Belaryusz.  Dokąd twoja droga?
Imogena.  Do Milford-Haven.
Belaryusz.  A twoje nazwisko?
Imogena.  Fidele, panie. Mam w Milford krewnego,
Co do Włoch płynie; pragnąc z nim się złączyć,
W drodze, z potrzeby, grzech ten popełniłam.
Belaryusz.  Piękny młodzieńcze, nie bierz nas za gburów,
Nie bierz z mieszkania uczuć naszych miary.
Miłe spotkanie! Noc prawie zapadła,
Zjesz coś lepszego, zanim się oddalisz,
A podziękujem, jeśli ucztę przyjmiesz.
Chłopcy, nowego powitajcie gościa.
Gwider.  Gdybyś był dziewką, wszystkom gotów zrobić,
Ażeby twoim zostać narzeczonym:
Żadnaby cena nie była za wielka.
Arwirag.  Pociechą dla mnie, że chłopcem jest tylko;
Kochać go mogę jak własnego brata,
I tak powitać, jakbym brata witał,
Gdybym po długiem ujrzał go rozstaniu.
Witaj! Bądź wesół! Jesteś wśród przyjaciół.
Imogena  (na str.). Tylko przyjaciół! Ach, czemuż nie braci! Bodaj to ojca mego były syny!
Niemało wtedy spadłaby ma cena,
I z Leonatem równiejbym ważyła.
Belaryusz.  Jakaś go dręczy boleść dokuczliwa.
Gwider.  O, gdybym zdołał boleść tę odgonić!
Arwirag.  Jakimbądź kosztem prac i niebezpieczeństw!
Belaryusz.  Słuchajcie, chłopcy. (Rozmawiają na stronie).
Imogena.  Męże wielkiej duszy,
Na dworze od tej nie większym jaskini,
Gdyby musieli sami sobie służyć,
A za cnót swoich jedyną nagrodę
Mieli świadectwo własnego sumienia,
Gardząc zmiennego tłumu oklaskami,
Tej by prześcignąć nie zdołali pary.

Przebacz mi, Boże! Lecz aby żyć z nimi,
Chciałabym zmienić płeć, skoro Leonat
Wiarę mi złamał.
Belaryusz.  Zgoda, niech tak będzie.
Idźmy więc naszą zwierzynę przyrządzić. —
Idźmy, młodzieńcze; wlecze się rozmowa,
Gdy głód dokucza; ale po wieczerzy
Grzecznie o twoje zapytamy dzieje,
A ty nam powiesz, co zechcesz powiedzieć.
Gwider.  Wejdź teraz, proszę.
Arwirag.  Mniej jest upragniona
Ciemność dla sowy, światłość dla skowronka.
Imogena.  Dzięki wam za to.
Arwirag.  Wejdź do naszej groty.

(Wychodzą).
SCENA VII.
Rzym.
(Wchodzą: Dwaj Senatorowie i Trybuni).

1 Senator.  To są cesarskiej słowa proklamacyi:
Gdy lud w Panonii i Dalmacyi walczy,
A legie w Galii nie są dość potężne,
By zbuntowanych skarcić Brytańczyków,
Do tej potrzeby szlachtę zapraszamy;
Prokonsularny Lucyusz weźmie urząd,
A wam, trybuni, robić polecamy
Śpieszne zaciągi. Niechaj żyje Cezar!
Trybuni.  Lucyusz jest wodzem?
2 Senator.  Tak jest.
Trybuni.  Pułków w Galii?
1 Senator.  I tych zaciągów, o których mówiłem,
Którymi macie zająć się gorliwie.
Liczbę żołnierza jak i dzień wyprawy
Wskaże to pismo.
Trybuni.  Zrobim, co należy. (Wychodzą).




AKT CZWARTY.
SCENA I.
Las w blizkości jaskini.
(Wchodzi Kloten).

Kloten.  Niedaleko jestem od miejsca, gdzie się mieli spotkać, jeśli Pizanio dokładną skreślił mi mapę. Jak mi jego odzienie przystaje. A dlaczegóż nie miałaby mi przystać i jego kochanka, którą zrobił ten sam majster, co zrobił i krawca? tembardziej, że jak to powiadają z przeproszeniem, kobieta przystanie do każdego, byle wziąć jej miarę potrafił. Muszę spróbować tej sztuki. Muszę to sobie sam powiedzieć — a niema w tem próżności, że człowiek rozmawia ze swojem zwierciadłem sam na sam w komnacie — że linie mojego ciała są tak dobrze jak jego pociągnięte; nie starszy a silniejszy; nie niższy majątkiem a wyższy stosunkami i urodzeniem; równie ćwiczony w ogólnej służbie a znakomitszy w pojedynczem spotkaniu; a przecie ta waryatka kocha go jakby na przekorę. Patrzcie teraz, co to jest życie! Postumie, twoja głowa jeszcze teraz na twoich ramionach, spadnie za godzinę; twoja kochanka będzie zgwałcona, twoje odzienie pocięte na szmaty w twoich oczach. Dopiero po tem wszystkiem popędzę ją ostrogą do ojca, który, być może, obrazi się trochę moim przymusowym traktamentem; ale moja matka, wszechwładna pani jego kwaśnego humoru, przekręci wszystko na moją chwałę. Mój koń w bezpiecznem miejscu przywiązany, więc z pochwy moja szablo do krwawej posługi; Fortuno, daj mi ich w ręce! To właśnie miejsce ich spotkania, słowo w słowo jak mi Pizanio opisał, a hultaj ten nie śmiałby mnie oszukiwać.

(Wychodzi).
SCENA II.
Przed jaskinią.
(Wchodzą: Belaryusz, Gwideryusz, Arwiragus i Imogena).

Belaryusz.  Choryś, jak widzę; zostań w naszej grocie;
Po polowaniu wrócimy do ciebie.
Arwirag.  Zostań tu, bracie. Alboż my nie bracia?
Imogena.  Tak, wszyscy ludzie braćmi być powinni;
Lecz godność glinę rozróżnia od gliny,
Choć proch jednaki. O, jakże mi słabo.
Gwider.  Idźcie polować, ja tu z nim zostanę.
Imogena.  Choć słabym, jeszcze tak źle ze mną nie jest,
Bo nie należę do liczby pieszczochów,
Co przed chorobą myślą, że umarli.
Zostaw mnie, proszę, rób, co zwykłeś robić,
Bo łamać zwyczaj, jest to łamać wszystko.
Twoja obecność sił mi nie przywróci:
Nietowarzyskich smuci towarzystwo.
Nie tak ja chory, gdy o mej chorobie
Tak rozumuję; więc zostaw mnie, proszę.
Nic nie ukradnę — prócz samego siebie,
A niechaj umrę za tak lichą kradzież.
Gwider.  Kocham cię, znasz już uczuć mych potęgę,
Jak mego ojca kocham cię serdecznie.
Belaryusz.  Jak? Co mówiłeś?
Arwirag.  Jeśli to jest grzechem;
Do winy brata mego się przyznaję.
Nie wiem, dlaczego kocham tego chłopca,
Lecz nam mówiłeś, że miłości powód
Jest bez powodu. Gdybym u drzwi naszych
Zobaczył trumnę, gdyby mnie spytano,
Kto musi umrzeć, rzekłbym: „nie ten młodzian,
Ale mój ojciec“.
Belaryusz  (nu str.) Jak szlachetny wybuch!
O krwi potęgo! Naturo szlachetna!
Bo podłych podli, tchórzów płodzą tchórze;
Są i otręby i mąka w naturze.

Nie ja ich ojcem: na widok młodziana
Jakim w nich cudem taka zaszła zmiana?
Kto on? Czas nagli, minęła dziewiąta.
Arwirag.  Bądź mi zdrów, bracie.
Imogena.  Życzę ci zabawy.
Arwirag.  A ja ci zdrowia. Ojcze, jestem gotów.
Imogena  (na str.) Co za szlachetne i dobre stworzenia!
Ach, jakież kłamstwa prawiono mi dotąd!
Co nie na dworze, dworak dziczą zowie,
Lecz doświadczenie inaczej odpowie:
Morze potwory, lecz ruczaju woda
Rybakom smacznych ryb dostatek poda.
Lecz tracę siły; czuję, że omdlewam.
Może mnie wskrzesi twój kordyał, Pizanio.
Gwider.  Nic się od niego nie mogłem dowiedzieć.
Wyznał, że w domu uczciwym się rodził;
Choć nieszczęśliwy, jest przecie bez winy.
Arwirag.  I mnie to mówił, ale w końcu dodał,
Że później może opowie mi więcej.
Belaryusz.  Żwawo! Na pole! Czekając nas, spocznij.
Arwirag.  Bądź bez obawy, nie długo wrócimy.
Belaryusz.  Nie choruj; musisz być nam gospodynią.
Imogena.  Czy zdrów czy chory, wasz jestem.
Belaryusz.  Na zawsze.

(Wychodzi Imogena).

Jakkolwiek biedny, młodzian ten się zdaje
Dobrych mieć przodków.
Arwirag.  Jak śpiewa anielsko.
Gwider.  A jaki kucharz! Pokrajał w litery
Nasze jarzyny; rosół nam zaprawił,
Jakgdyby chorej Junony był stróżem.
Arwirag.  Szlachetnie żeni uśmiech z westchnieniami,
Jakby westchnienie dlatego wzdychało,
Że takim zostać nie mogło uśmiechem;
Uśmiech westchnieniu zdaje się urągać,
Że się z tak boskiej wymyka świątyni,
Miesza z wiatrami, którym klną majtkowie.
Gwider.  Korzenie swoje smutek z cierpliwością,

Zdaje się, w sercu jego poplątały.
Arwirag.  Kwitń, cierpliwości! Smutku, bzie smrodliwy,
Zgniły swój korzeń odpięć od winnicy,
Niech się na słońcu rozwija winograd!
Belaryusz.  Późne już rano, idźmy! Kto się zbliża?

(Wchodzi Kloten).

Kloten.  Ni śladu zbiegów. Ten łotr ze mnie szydził.
Jakżem zmęczony!
Belaryusz.  Ani śladu zbiegów?
Czy o nas mówi? Choć go nie widziałem,
Od lat już wielu, poznałem go przecie:
To syn królowej brytańskiej, to Kloten.
Coś się tu knuje, bezpieczniej nam odejść,
Boć uchodzimy tu za wywołańców.
Gwider.  On tu sam jeden, z moim zobacz bratem,
Czy w poblizkości straży jakiej niema.
Mnie tu z nim, proszę, zostawcie sam na sam.

(Wychodzą: Belaryusz i Arwiragus).

Kloten.  Co wy za jedni? Czemu uciekacie?
Jakieś opryszki w tych schowane górach.
Słyszałem o nich. Co ty za niewolnik?
Gwider.  Nigdym się jeszcze nie dopuścił czynu,
Coby tej nazwy robił mnie godniejszym,
Jak kiedym szablą na słowo niewolnik
Nie odpowiedział.
Kloten.  Widzę, żeś rozbójnik,
Gwałciciel prawa. Poddaj się, złodzieju!
Gwider.  Ja? komu? tobie? Toż nie mam ramienia
Jak twe ciężkiego? i serca jak twoje?
Prawda, że w ustach groźniejsze masz słowa,
Bo nie przywykłem w gębie nosić miecza.
Co ty za jeden, bym ci się miał poddać?
Kloten.  Nędzniku, czyś mnie z odzieży nie poznał?
Gwider.  Ni ciebie, łotrze, ni twojego krawca,
A twego dziadka, bo on zrobił suknie,
Co robią ciebie.
Kloten.  Zabawny opryszku,
Wiedz, że tych sukni nie robił mój krawiec.

Gwider.  Dziękuj więc temu, co ci je darował.
Widzę, że jesteś trochę postrzelony,
Żal mi też kija na takiego dudka.
Kloten.  Słuchaj mojego nazwiska, złodzieju,
I drżyj!
Gwider.  Więc słucham.
Kloten.  Nazywam się Kloten.
Gwider.  Zwij się więc Kloten, łotrze dubeltowy,
Widzisz, że nie drżę. Gdybyś zwał się żmija,
Albo ropucha, choćby nawet pająk,
Prędzejbym zadrżał.
Kloten.  Na większy twój przestrach,
Na twą konfuzyę, wiedz, żem syn królowej.
Gwider.  Bardzo żałuję, że twoja figura
Nie odpowiada twemu urodzeniu.
Kloten.  I nie drżysz?
Gwider.  Tylko tych lękam się ludzi,
Których poważam, to jest, ludzi mądrych,
Z głupców się tylko śmieję bez obawy.
Kloten.  Więc giń! Gdy własną zabiję cię ręką,
Za koleżkami twoimi pogonię,
A głowy wasze dam na widowisko
Na bramach Ludu. Poddaj się, opryszku!

(Wychodzą walcząc. — Wchodzą: Belaryusz i Arwiragus).

Belaryusz.  Dokoła pusto.
Arwirag.  Ani żywej duszy,
Pewnoś się zmylił.
Belaryusz.  Nie mogę przypuścić.
Dawno już, prawda, jak go nie widziałem,
Lecz czas nie zmienił twarzy jego rysów,
I głos zachował całą dawną szorstkość.
Tak, to był Kloten, ani wątpliwości.
Arwirag.  Tutaj zostali. Byle brat mój tylko
Sprostać mu zdołał! Bo jak powiadałeś,
Człek to okrutny.
Belaryusz.  Nim wyrósł na męża,
Był obojętny na ryczącą groźbę,
Bo mu zbywało zawsze na rozsądku,

A trwoga często rozsądku jest dzieckiem.
Patrz, twój brat wraca.

(Wchodzi Gwideryusz z głową Klotena).

Gwider.  Ten Kloten był głupcem,
Pustą miał kieskę, grosza w niej nie było.
Sam Alcyd mózgu nie mógłby mu wytłuc,
Bo go nie było. Gdybym tak nie zrobił,
Głupiec ten byłby moją poniósł głowę,
Tak jak ja jego.
Belaryusz.  Ach, co ty zrobiłeś!
Gwider.  Uciąłem głowę pewnego Klotena,
Królowej syna, jak mi sam powiedział.
Nazwał mnie zdrajcą, opryszkiem, przysięgał,
Że własną ręką wszystkich trzech nas pojmą,
Pozbiera głowy z miejsc, gdzie, dzięki Bogu,
Jeszcze nam rosną i na Ludu bramach
Z tryumfem zatknie.
Belaryusz.  Zginęliśmy wszyscy!
Gwider.  Dlaczego, ojcze? Co możemy stracić
Prócz życia, które wydrzeć nam przysięgał?
I czemuż, skoro prawo nas nie broni,
Pozwalać mamy jakiemuś pyszałce,
Żeby nam groził, żeby się stanowił
I naszym sędzią i naszym oprawcą?
Dlategoż miałem prawo uszanować? —
Coście odkryli?
Belaryusz.  Ani żywej duszy;
Musiał mieć jednak straż jaką przy sobie,
Bo choć naturą jego była zmienność
Z jednego złego w drugie wpadać gorsze,
Szaleństwo takby nie było szalone,
Żeby samego sprowadzić tu mogło.
Wprawdzie do dworu przyjść mogła wiadomość,
Że w tej jaskini żyją i polują
Banici, zdolni czoło stawić z czasem.
Na tę wieść — z jego naturą to zgodne —
Może wybuchnął, przysiągł, że nas schwyta,
Lecz niepodobna, by sam tu się ważył;

Ni on tak śmiały, ni tak obojętna
Matka jest jego; słusznie więc się lękam,
Żeby ta głowa nie miała ogona,
Od głowy samej niebezpieczniejszego.
Arwirag.  Niechaj się na nas bogów spełni wola!
Cobądź wypadnie, brat mój dobrze zrobił.
Belaryusz.  Do polowania nie miałem dziś serca,
Fidela słabość nogi mi związała.
Gwider.  Orężem, którym nad głową mi świstał,
Uciąłem głowę, a teraz ją rzucę
W potok szumiący z drugiej strony skały,
Niechaj do morza płynie, rybom powie,
Że jest Klotenem a królowej synem.
Nie dbam o resztę (wychodzi).
Belaryusz.  Obawiam się zemsty.
Wolałbym, żebyś tego nie był zrobił.
Mój Polidorze, chociaż ci przystoją
Męstwo i dzielność.
Arwirag.  Jakbym chciał to zrobić,
Żeby ich zemsta mnie tylko ścigała!
Mój Polidorze, jak brata cię kocham,
Lacz ci zazdroszczę, że mi czyn ten skradłeś.
Ach, gdyby zemsta przyszła nas tu szukać,
I chciała od nas liczby się domagać!
Belaryusz.  Stało się. Dziś już nie będziem polować,
Bezużytecznych szukać niebezpieczeństw.
Wracaj do skały, a razem z Fidelem
Bądź nam kucharzem. Ja się tu zatrzymam,
Póki nie wróci Polidor, z nim razem
Na obiad przyjdziem.
Arwirag.  Biedny nasz Fidele!
Chętnie pośpieszę, aby go zobaczyć.
By twarzy jego rumieniec przywrócić,
Całej parafii gotówem krew przelać
Takich Klotenów i szczycić się potem,
Że miłosierny zrobiłem uczynek (wychodzi).
Belaryusz.  Boska naturo! jakże się objawiasz
W tych królewiczach! Oba są łagodni

Jak pod dołkiem zefir dmuchający,
Nie pochylając wonnej kwiatów głowy;
Lecz kiedy wściekłość krew wzburzy królewską,
Są jak uragan, co sosn górnych szczyty
Do ziemi zgina. Instynkt niewidomy
Tajemnym wpływem bez mistrzów ich uczył
Honoru, wdzięku, królewskiej godności,
I męstwa, które choć dziko w nich rośnie,
Wydaje plony jakgdyby posiane! —
Nie mogę jednak pojąć, co ma znaczyć
Przy grocie naszej Klotena obecność,
Co śmierć nam jego przyniesie? (Wchodzi Gwideryusz).
Gwider.  Gdzie brat mój?
Do matki wodą posłałem w poselstwie
Klotena pałkę, a na zakładnika
Aż do powrotu ciało zatrzymałem. (Uroczysta muzyka).
Belaryusz.  Cicho! czy słyszysz? Mój sztuczny instrument!
Ale dlaczego Kadwal weń uderzył?
Gwider.  Czy w domu Kadwal?
Belaryusz.  Przed chwilą stąd wyszedł.
Gwider.  Jaka myśl jego? Instrument ten milczał
Od czasu drogiej matki naszej zgonu.
Rzecz uroczysta tylko uroczystym
Przystoi sprawom. Co się to ma znaczyć?
Radość z niczego i łzy bez przyczyny
Są małpy śmiechem lub płaczem dzieciny.
Czy rozum stracił?

(Wchodzi Arwiragus, niosąc Imogenę jak umarłą).

Belaryusz.  Widzisz go? Wychodzi
Niosąc w ramionach gorzkie tłómaczenie
Czynu, co naszych nagan był przedmiotem.
Arwirag.  Umarła w klatce droga nam ptaszyna.
Chętniejbym w życia sześćdziesiąt lat skoczył
Z moich szesnastu, chętniejbym zamienił
Dwie skoczne nogi młodzieńcze w dwie kule,
Niż tego dożył!
Gwider.  Słodka, wonna lilio,
Choć piękna w brata mojego objęciach,

Byłaś piękniejszą, kiedy rosłaś sama!
Belaryusz.  Smutku, kto wszystkie przepaście twe zgłębi,
Kto muł odgrzebie i przystań pokaże,
Gdzie najbezpieczniej łódka twa zawinie?
Boskie stworzenie! Sam Jowisz wie tylko,
W jakiego męża urósłbyś z latami;
Ja wiem, żeś upadł pod smutku ciężarem.
Jak go znalazłeś?
Arwirag.  Bez ducha, jak teraz.
Na ustach jego słodki siedział uśmiech,
Jakby go mucha we śnie łaskotała,
Nie śmierć zatrutem ukąsiła żądłem;
Prawy policzek o poduszkę oparł.
Gwider.  Gdzie?
Arwirag.  Na podłodze. Ręce tak skrzyżował;
Myśląc, że usnął, żeby go nie zbudzić,
Zdjąłem obuwie podbite gwoździami.
Gwider.  Toć on śpi tylko. Jeżeli nas rzucił,
To grób dla niego łożem tylko będzie;
Mogiłę wróżki będą nawiedzały,
Żaden się robak do niego nie zbliży.
Arwirag.  Przez lato, póki ta grota mym domem,
Fidele, grób twój kwiatami uwieńczę,
Znajdziesz pierwiosnek blady jak twe lica,
Dzwonki niebieskie jak żył twoich linie,
I róże nie tak jak oddech twój wonne.
Czerwonogardły rudzikby je przyniósł
Na twą mogiłę w miłosiernym dzióbku;
(Dzióbku, zawstydzasz bogatych dziedziców,
Zostawiających ojcowskie popioły
Bez monumentu), a kiedy już zima
Chłodnym oddechem wszystkie zwarzy kwiaty,
Płaszczem mchów grób twój odziałby litośnie.
Gwider.  Skończ, niewieściemi nie igraj słowami
Z tem, co poważne, co tak uroczyste.
Ostatniej ciału należnej usługi
Nie odwlekajmy czczych słów pirzechwałkami.
Do grobu!

Arwirag.  Ojcze, gdzie złożymy ciało?
Gwider.  Przy matce naszej, drogiej Erynii.
Arwirag.  Niech i tak będzie. Teraz, Polidorze,
Choć głos nasz teraz męskie przybrał dźwięki,
Pieśń mu tę samą zanućmy do grobu,
Którą nad matką śpiewaliśmy naszą,
Tylko w Pidele zmienim Eryfilo!
Gwider.  Nie mogę śpiewać, lecz płacząc, za tobą
Powtórzę słowa, bo pieśni żałoby,
Wypadłe z tonu, ostrzej ucho rażą
Niż kłamstwo w ustach przedajnych kapłana.
Arwirag.  Więc tylko słowa pieśni powtórzymy.
Belaryusz.  Widzę, że większa boleść mniejszą leczy,
Bo Kloten całkiem wybiegł nam z pamięci.
To syn królowej; choć jak wróg tu przyszedł,
Drogo zapłacił śmiałe przedsięwzięcie;
Chociaż w mogile na jeden proch gniją
Potężnych kości i kości żebraka:
Poszanowanie, świata tego anioł,
Umie rozróżnić potężnych od słabych.
Wydarłeś życie nieprzyjacielowi,
Ale go teraz pogrzeb jak książęcia.
Gwider.  Przynieś tu zwłoki, trup bowiem Tersyta
Nie ustępuje Ajaxa trupowi;
Arwirag.  My tu tymczasem pieśń odmówim naszą.
Zaczynaj, bracie. (Wychodzi Belaryusz).
Gwider.  Nie, nie tak, Kadwalu,
Odwróćmy głowę jego ku wschodowi;
Nie bez przyczyny ojciec nasz tak radził.
Arwirag.  Prawda.
Gwider.  Odwróćmy ciało!
Arwirag.  Więc zaczynaj!

Pieśń.

Gwider.  Już cię nie strwożą pożogi słońca
Ni zimy ostre podmuchy;
Wziąłeś zapłatę u prac twych końca,
Poszedłeś spocząć w dom głuchy.

Jasna dziewica, kominiarz czarny,
Wszystko się w popiół obróci marny.
Arwirag.  Już cię nie strwoży królów spojrzenie,
Ni ich siepaczy drużyna;
Niczem dla ciebie chłeb i odzienie,
A dąb dla ciebie, co trzcina.
I król i nędzarz i żołnierz swarny,
Wszystko się w popiół obróci marny.
Gwider.  Już cię nie strwożą piorunów grzmienia,
Arwirag.  Błyskawic ogniste fale,
Gwider.  Ani potwarzy zatrute tchnienia:
Arwirag.  Skończyłeś śmiechy i żale.
Oba.  I kochankowie z ognistą duszą
Jak ty się w popiół obrócić muszą.
Gwider.  Głos egzorcysty zdala od ciebie!
Arwirag.  I zdala wszystkie czary od ciebie!
Gwider.  Wszystkie upiory zdała od ciebie!
Arwirag.  I złe wszelakie zdała od ciebie!
Oba.  W wiecznym pokoju niech śpią twe kości,
Cześć ludzka na twej mogile gości!

(Wchodzi Belaryusz z ciałem Klotena).

Gwider.  Skończony obrzęd. Złóż tu jego ciało.
Belaryusz.  Oto garść kwiatów; ale o północy
Posiejem więcej, bo woniące zioła
Brylantowane perełkami rosy
Są najpiękniejszą mogiły ozdobą.
Na twarz je składam: jak kwiaty byliście,
Uwiędli teraz, jak zwiędną te liście.
Idźmy do groty upaść na kolana.
Z prochu powstali, w proch się obrócili,
Radość i smutki, wszystko zakończyli.

(Wychodzą: Belaryusz, Gwideryusz i Arwiragus).

Imogena  (budząc się). Tak jest, do Milford; a którędy droga?
Dziękuję; tędy? Powiedz, jak daleko?
Co? Sześć mil jeszcze? Przez noc szedłem całą.
Więc zasnę jeszcze. (Spostrzegając ciało).
Nie chcę towarzysza.

Co się to znaczy, bogi i boginie!
Te kwiaty świata podobne rozkoszom,
A jego troskom to ciało skrwawione.
Lecz tylko marzę; toć mi się zdawało,
Że byłam ludzi uczciwych kucharzem,
Stróżem jaskini; lecz to być nie może.
To czczy grot tylko, tylko w czczość rzucony,
We śnie ukuty z dymów wyobraźni;
Sąd nasz czasami jest ślepy jak oczy.
Jeszcze drżę cała; jeżeli jest w niebie
Kropla litości, jak królika oko,
Potężny Boże, spuść na mnie jej cząstkę!
Sen trwa upornie, chociaż rozbudzona
Widzę go zawsze we mnie i koło mnie.
To nie marzenie, to jest rzeczywistość!
Kadłub bez głowy! Ubranie Postuma!
To noga jego, to jest jego ramię!
Marsa postawa, noga Merkurego,
Alcyda ramię, ale twarz Jowisza —
W niebie morderstwo? Jakto? już jej niema?
Pizanio, wszystkie przekleństwa Hekuby
I wszystkie moje niech na ciebie spadną!
Ty się z tym dyabłem Klotenem sprzysiągłeś,
Mojego pana ty zamordowałeś.
Zdradą jest odtąd pismo i czytanie!
Fałszywym listem przeklęty Pizanio
Ze świata tego najpiękniejszej nawy
Ściął maszt koronny! Niestety, Postumie!
Gdzie głowa twoja? o Boże! gdzie głowa?
Czy ci sztyletem nie mógł serca przeszyć,
Głowy twej nie tknąć? Jakże się to stało?
Z Pizaniem Kloten, złośliwość i chciwość
Na czyn okrutny zawarły przymierze.
To jak dzień jasne! Ten kosztowny kordyał,
Który, jak mówił, wrócić miał mi siły,
Czy wszystkich moich zmysłów nie odurzył?
To wszystko moje stwierdza przypuszczenia;
To jest Pizania i Klotena dzieło.

Blade me lica krwią pomaluj twoją,
Byśmy się ludziom, którzy nas tu znajdą,
Straszniejsi zdali; o mężu mój, mężu!

(Wchodzą: Lucyusz, kilku Dowódców i Wróżbiarz).

1 Dowód.  Prócz tego, legie rozłożone w Galii
Przebyły morze, twym wierne rozkazom,
I z flotą w Milford czekają gotowe.
Lucyusz.  A wieści z Rzymu?
1 Dowód.  Na rozkaz senatu
Graniczne pułki i ochotna szlachta,
Zapałem piękne rokująca czyny,
Śpieszy, a na jej czele brat Syenny,
Dzielny Jachimo.
Lucyusz.  Kiedy spodziewany?
1 Dowód.  Z pierwszym pomyślnym wiatrem.
Lucyusz.  Taki pośpiech
Dobrą jest wróżbą. Moim namiestnikom
Powiedz, niech zaraz szykują swe hufce. —
Słucham cię teraz; sen mi twój opowiedz,
Który o losach naszej miałeś wojny.
Wróżb.  Ostatniej nocy Bóg mi dał widzenie —
Błagałem o nie modlitwą i postem —
Ptak Jowiszowy, rzymski orzeł, leciał
Od chmur południa do tych stron zachodu,
I w słońca jasnych utonął promieniach,
Co, jeśli moja sztuka mnie nie zwodzi,
Zwycięstwo rzymskim przepowiada legiom.
Lucyusz.  Śnij tak a często a zawsze prawdziwie!
Lecz cóż to widzę? To pień bez wierzchołka;
Gmach to był piękny, jak gruzy te świadczą;
Na nim paź leży, śpiący czy umarły?
Umarły raczej; natura się wzdryga
Wybrać na łoże ciało umarłego.
Zobaczmy pazia oblicze.
1 Dowód.  On żyje.
Lucyusz.  A więc nam powie, co kadłub ten znaczy.
Młodzieńcze, twoje opowiedz nam dzieje,
Bo myślę, że są ciekawości godne.

Kto jest ten, co ci krwawem był wezgłowiem?
Kto piękny obraz natury oszpecił?
Jaki twój udział w tej sprawie bolesnej?
Jak się to stało? Kto on? Kto ty jesteś?
Imogena.  Ja jestem niczem, lub jeśli nie jestem,
Byłoby lepiej, gdybym niczem został.
To pan mój, dzielny i dobry Brytańczyk,
Zamordowany przez dzikich górali.
Ach, panów takich niema już na ziemi!
Choćbym od wschodu błądził do zachodu,
Błagał o służbę, choćbym wiernie służył
Wielu i dobrym, nie znajdę takiego.
Lucyusz.  Biedny młodzieńcze, nie mniej ty mnie wzruszasz
Swymi żalami, jak krew twego pana.
Jak się nazywał?
Imogena.  Ryszard du Champ, panie.
(Na str.) Jeśli to kłamstwo niewinne popełniam,
Bóg, co je słyszy, raczy mi przebaczyć.
Lucyusz.  A twoje imię?
Imogena.  Fidele.
Lucyusz.  Uczynkiem
Stwierdzasz nazwisko, bo wiara twa godna
Twojego miana, a wiary twej miano.
Czy chciałbyś ze mną fortuny sprobować?
Jeśli nie znajdziesz tak dobrego pana,
To choć na równą miłość możesz liczyć.
Cesarski rozkaz, przez konsula usta,
Lepszem nie będzie u mnie poleceniem,
Niż własne twoje zasługi, Fidele.
Czy chcesz pójść ze mną?
Imogena.  Chętnie. Ale wprzódy
Pozwól mi, żebym pana mego ciało
Od much zasłonił w grobie tak głębokim,
Jak go te biedne wykopią motyki (pokazujcie palce).
A gdy posieję liście na mogile,
Gdy, jakie umiem, modlitwy odmówię,
Ze łzami w oczach służbę jego rzucę
I gdzie rozkażesz, pośpieszę za tobą.

Lucyusz.  Ja ojcem raczej niż panem twym będę.
To nas pacholę uczy, towarzysze,
Jaka powinność ciąży na nas, mężach.
Wybierzmy miejsce, na którem rozbity
Co najpiękniejszy kobierzec stokrotek,
Grób tam wykopmy naszych dzid ostrzami.
Zabierzcie ciało. — Dla twojej miłości
Pogrzeb mu sprawim, jak mogą żołnierze.
Pociesz się, oczy twe z łez otrzej teraz:
Upadek, wzrostu początkiem był nieraz. (Wychodzą).

SCENA III.
Pokój w pałacu Cymbelina.
(Wchodzą: Cymbelin, Panowie, Pizanio i Orszak).

Cymbelin.  Wróć jeszcze do niej, przynieś mi wiadomość. —

( Wychodzi jeden z Orszaku).

Gorączka, skutek oddalenia syna
I obłąkania, które życiu grozi.
Jakże mnie ciężko nawiedziłeś, Boże!
Moja pociecha, Imogena znikła,
Królowa moja na śmiertelnem łożu,
A nieprzyjaciel groźny na mej ziemi;
Syn jej znikł także, dziś nam tak potrzebny!
Wśród tylu strapień zgasła mi nadzieja.
(Do Piz.) Lecz ty, nędzniku, świadomy tajemnic
Odjazdu córki, choć upornie milczysz,
Ty mi w męczarniach prawdę całą wyznasz.
Pizanio.  Życie me, królu, na twą zdaję wolę.
Co do mej pani, nie wiem, gdzie jest teraz,
Co ją wygnało i kiedy powróci:
Lecz jestem wiernym, jak byłem, poddanym.
1 Pan.  W dniu jej zniknięcia nie był na twym dworze,
Jestem rękojmią prawdy jego zeznań,
Jego wierności dla twojej usługi.
Co do Klotena, jeszcze mam nadzieję,
Że go wynajdą rozesłani gońce.

Cymbelin.  Wśród trosk tysiąca odkładam tę sprawę,
Chociaż podejrzeń moich się nie zrzekam.
1 Pan.  Do brzegów twoich, królu, już przybiły
Legie zebrane na Galijskiej ziemi
I ochotnicy przez senat wysłani.
Cymbelin.  W takim zamęcie jak rada królowej
I mego syna była mi potrzebna!
1 Pan.  Królu, mój panie, wojsk twoich zastępy
Zdolne odeprzeć, co wylądowało
I rozbić nawet potężniejsze siły,
Pchnij tylko naprzód, panie, twoje pułki,
Z niecierpliwością czekające hasła.
Cymbelin.  Dzięki ci. Idźmy! Śmiałe stawmy czoło
Niebezpieczeństwu, które nam zagraża.
Nie to mnie dręczy, co z Włoch nam przybywa,
Ale domowe troski. Idźmy teraz. (Wychodził).
Pizanio.  Żadnej od pana wieści, od dnia, w którym
O Imogeny pisałem zabiciu.
Dziwna! o pani także ani słychu,
Chociaż mi częste obiecała listy;
Nic także nie wiem o Klotena losach.
Wszystko mnie trwoży, wszystko niepokoi:
Niech się we wszystkiem stanie boża wola!
W mem kłamstwie prawda, w fałszu jest uczciwość.
Jak mój kraj kocham, w tej wojnie pokażę,
Przekonam króla, lub zginę wśród boju.
Niech czas rozwikła zagmatwaną sprawę,
Los zbawia nieraz bez sternika nawę. (Wychodzi).

SCENA IV.
Przed jaskinią.
(Wchodzą: Belaryusz, Gwideryusz, Arwiragus).

Gwider.  Dokoła wrzawa.
Belaryusz.  Czas nam się oddalić.
Arwirag.  Jakież rozkosze to życie nam daje,
By tak uciekać czynów i przygody?

Jeśli tą drogą pociągną Rzymianie,
Albo zabiją nas jak Brytańczyków,
Lub jak wyrodnych buntowników przyjmą,
Służyć nam każą, by nas potem zabić.
Belaryusz.  Na gór wierzchołkach schronienia szukajmy.
Nie możem zdążać do królewskich pułków,
Nieznanych bowiem w żadnym wojsk zaciągu,
Z powodu wieści o Klotena zgonie,
Mogą zapytać, jak i gdzieśmy żyli,
Wyświecić prawdę, a za czyn spełniony
Ukarać śmiercią wśród srogich męczarni.
Gwider.  W dzisiejszych czasach ni tobie przystoi
Trwoga ta, ojcze, ani nas dosięga.
Arwirag.  Jakto, gdy słyszą rżenia rzymskich koni,
Kiedy w płomieniach sioła swoje widzą,
Jeszczeby porę znaleźli swobodną,
Aby się pytać nas, skąd przybywamy?
Belaryusz.  Zna mnie niejeden żołnierz w armii króla;
Chociaż Klotena znałem tylko dzieckiem,
Rysy mi jego nie wybiegły z myśli.
A zresztą, służb mych, a waszej miłości
Król nie jest godzien. Moje was wygnanie
Drogich nauki skarbów pozbawiło,
Na twarde życie w jaskiniach skazało,
Wydarło prawa z kolebki należne,
Upałów lata i mrozów zimowych
Niewolnikami zrobiło wiecznymi.
Gwider.  Lepiej więc umrzeć niźli tak żyć dłużej.
Z Brytańską armią połączmy się, ojcze,
Mnie i mojego brata nikt tam nie zna,
A twe oblicze tak lata zmieniły,
Imię z pamięci tak dawno wybiegło,
Że cię o ród twój nikt pewno nie spyta.
Arwirag.  Pójdę tam, jak to słońce świeci w górze!
Co za wstyd dla mnie, żem jeszcze w mym wieku
Konającego człowieka nie widział,
A krew zajęcy tylko lub jeleni!
Raz tylko w życiu mem konia dosiadłem,

A rzadki ze mnie jeździec był, zaprawdę,
Jeździec, co nigdy nie brzęknął ostrogą.
Kiedy na święte słońce oczy wzniosę,
Rumieniec wstydu na twarz mi wybiega,
Że swoim błogim ogrzewa promieniem
Nędzarza światu jak ja nieznanego.
Gwider.  Jak Bóg na niebie, i ja pójdę z tobą!
Jeśli mi, ojcze, chcesz pobłogosławić,
Dać pozwolenie, w bój polecę śmielej;
Jeśli odmówisz, niech skutek odmowy
Przez Rzymian ręce na mą głowę spadnie.
Arwirag.  Dodaję: Amen.
Belaryusz.  Nie widzę powodu,
Gdy wy tak nizko żywot swój cenicie,
Abym dbał więcej o resztki lat starych.
Chcecie, więc dobrze, pośpieszymy razem.
Jeśli zginiecie w świętej kraju sprawie,
I ja me kości przy waszych zostawię.
(Na str.). Zda się, że krew ich do boju zachęca,
By dowieść, płynąc, że to krew książęca.

(Wychodzą).



AKT PIĄTY.
SCENA I.
Pola między rzymskim a brytańskim obozem.
(Wchodzi Postumus z zakrwawioną chustką).

Postumus.  Krwawa bielizno, zachowam cię wiecznie;
Moja cię wola tak umalowała.
Gdyby mąż każdy moim poszedł śladem,
Ach, jakże wielu zabiłoby żony,
Lepsze od siebie, za drobne usterki!
O, mój Pizanio, nie wszystkie rozkazy

Swojego pana dobry pełni sługa:
Powinność każe dobre tylko pełnić.
Gdybyś chciał, Boże, błędy moje karać,
Do tych poleceń życiaby mi brakło,
Czasby pokuty miała Imogena,
Mnie, godniejszego pomsty, ciosby dotknął.
Ale za małe jednych przekroczenia
Z ziemi zabierasz, na miłości dowód,
Aby ich zbawić od nowych przekroczeń;
Innym dozwalasz grzech popierać grzechem,
A każdy nowy od starszego cięższy,
Nowym jest szczeblem ziemskich pomyślności.
Do twej zabrałeś chwały Imogenę;
Niechaj się twoja święta wola spełni,
W cierpliwość tylko uzbrój mnie, o Panie!
Z rzymską do brzegów tych przybyłem szlachtą,
By walczyć przeciw żony mej królestwu.
Dość już, Brytanio, żem panią twą zabił;
Pokój ci! Dłoń ta rany ci nie zada.
O, racz modlitwy mej wysłuchać, Boże!
Wszystkie te włoskie przybory odrzucę,
Wdzieję wieśniaka brytańskiego odzież,
Przeciw tym walcząc, z którymi przybyłem.
Za ciebie umrę, droga Imogeno,
Której mi pamięć każdą chwilę życia
W śmierć zmienia gorzką. Ubogi, nieznany,
Rzucę się śmiało w odmęt niebezpieczeństw,
Bez nienawiści ludzkiej ni miłości.
Większą dziś światu odwagę pokażę,
Niż biedny kubrak spodziewać się każe.
Daj mi, o Boże, siłę Leonatów!
Na mód twych hańbę pokażę ci, święcie,
Cnót więcej w sercu niż blasku na grzbiecie.

(Wychodzi).
SCENA II.
Pole między dwoma obozami.
(Z jednej strony wchodzą: Lucyusz, Jachimo i rzymska armia, z drugiej armia brytańska, za nią Leonatus Postumus w ubiorze biednego żołnierza. — Obie armie przechodzą scenę i wychodzą. — Wchodzą: Jachimo i Postumus, walcząc; Postumus zwycięża i rozbraja Jachima, potem wybiega).

Jachimo.  Uczucie winy męstwo mi odbiera.
Rzuciłem potwarz na ziemi tej panią,
A wiatr wiejący nad jej dzielnicami,
Jakby na pomstę, siły me unosi;
Inaczej bowiem natury wyrzutek,
Wiejski ciemięga, w mem własnem rzemiośle
Jakby nade mną mógł dziś tryumfować?
Rycerski honor w ten broniony sposób,
Nie jest honorem ale pośmiewiskiem.
Jeśli nad chłopem górą tu panowie,
Jak chłop ten górą nad Rzymu panami,
Albo się mylę, lub wkrótce świat powie,
Że my pół-ludźmi, a wy pół-bogami (wychodzi).

(Bitwa. Brytańczycy uciekają, Cymbelin pojmany; wbiegają na odsiecz: Belaryusz, Gwideryusz i Arwiragus).

Belaryusz.  Stój! stój! korzystne tu jest stanowisko;
Wąwóz zajęty; nic nam nie zagraża,
Jak nasze własne, nikczemne tchórzostwo.
Gwideryusz  i Arwiragus. Stój! stój! a bij się!

(Wbiega Postumus i pomaga Brytańczykom, odbijają Cymbelina i wychodzą. Wchodzą: Lucyusz, Jachimo, Imogena).

Lucyusz.  Uciekaj, chłopcze, ratuj twoje życie!
Od przyjaciela przyjaciel tu ginie,
I wszędzie nieład wielki, jakby wojna
Z zawiązanemi biegała oczyma.
Jachimo.  To sprawa nowo przybyłych posiłków.
Lucyusz.  Potrzeba nagle dziwny obrót wzięła:
Pchnijmy rezerwy, lub musim uciekać.

(Wychodzą).
SCENA III.
Inna część placu boju.
(Wchodzą: Postumus, brytański Pan).

Pan.  Przychodzisz z miejsca, gdzie stawiono opór?
Postumus.  Tak jest. Ty, widzę, od tych, co pierzchnęli.
Pan.  Prawda.
Postumus.  Nie myślę robić ci wyrzutów;
Wszystko przepadło, gdy Bóg nas wyzwolił.
Król już od swoich odcięty był skrzydeł,
Już armii naszej środek przełamany
Poszedł w rozsypkę; wszystko się rzuciło
Ku ciasnym w górach wąwozom strwożone,
Gdy nieprzyjaciel, w gorącej pogoni,
Więcej miał ofiar niż ofiarnych nożow;
Łakomy rzezi, jednych trupem walił,
Niejeden upadł ledwo szablą tknięty,
A wielu sama trwoga powaliła.
Wkrótce też przejście było zawalone,
Trupami z tyłu zabitych żołnierzy,
Lub żywym murem tchórzów ocalonych
Na wieczną hańbę.
Pan.  Gdzie wąwóz ten leży?
Postumus.  Przy placu boju. Sama już natura
Dała mu rowy i przedpiersień z trawy.
Zrozumiał wagę tego stanowiska
Podeszły wojak, co niedarmo żywił
Przez długie lata długą siwą brodę,
Gdy taką oddał ojczyźnie usługę.
Zajął więc wąwóz; przy nim dwóch wyrostków,
Których wiekowi nie miecz zakrwawiony,
Aleby raczej przystały palcaty,
Z twarzą do maski, bielszą niż oblicza,
Które zalotność lub skromność osłania.
Tam stał i wołał do uciekających:
„Sarny brytańskie, nie męże tak giną!
Kto kroku cofnie, niech do piekła idzie!

Stójcie! lub będziem dla was Rzymianami!
Gdy jak bydlęta śmierci unikacie,
Tu was wykłujem jak w jatkach bydlęta!
Stójcie! bo dla was jedynym ratunkiem
Odwrócić czoła i z wrogiem się spotkać“.
Ci trzej, w uczynku jakby trzy tysiące —
Gdzie wszystko pierzcha, tam trzech nieulękłych
Za armię stoi — jednem stój! stój! słowem
A bardziej męstwa szlachetnym przykładem,
Zdolnym na lancę kądziel nawet zmienić,
Blade oblicza znów krwią ozłocili,
Zbudzili czucie wstydu i honoru.
Ci, co stchórzyli tylko za przykładem,
(Ten zbrodniarz tylko, co pierwszy tył daje),
Spojrzeli znowu na rzymskie zastępy,
Jak lew na strzelców pogląda oszczepy.
Wróg się też wstrzymał, zaczął ustępować,
Pierzchnął nakoniec. Jak kurczę uciekał
Tam, gdzie przed chwilą sunął się jak orzeł;
Zwycięzcy krokiem przemierzone pola,
Teraz, spłoszony, mierzył jak niewolnik;
Nasi zaś tchórze (jak resztki żywności
W długiej podróży), są naszem zbawieniem;
Gdy im zwycięstwa odchylono wrota,
Ha, z jakim ogniem puścili się w pogoń
Po trupach, rannych, po karkach przyjaciół,
Jakby niesieni falą niewstrzymaną!
Z dziesięciu, których wprzód jeden wróg gonił,
Każdy dwudziestu trupem teraz ściele;
Ten, co przed chwilą bez oporu ginął,
Przebiega teraz pola jak pogromca.
Pan.  Dziwne przemiany! Starzec, dwoje chłopiąt,
I ciasny wąwóz!
Postumus.  O, tylko się nie dziw!
Widzę, że wolisz podziwiać, co słyszysz,
Niż rodzić dziwy. Czy masz czasem chętkę
O tych wypadkach rymy składać śmieszne?
Przyjdę ci w pomoc. Jak ci się te zdają:

„Wąwóz i starzec-dziecko a z nim dwoje dzieci,
Zbawili Brytańczyków od rzymskiej zamieci“.
Pan.  O, nie gniewaj się tylko!
Postumus.  Minąłbym się z celem,
Bo kto zmiata przed wrogiem mym jest przyjacielem;
Jeśli się przy nim zwykły obyczaj ostoi,
Jak od wroga, ucieknie od przyjaźni mojej.
Zrobiłeś, widzę, ze mnie wierszokletę.
Pan.  Gniewasz się? Bądź zdrów! (wychodzi).
Postumus.  I znowu ucieka!
To pan! o zgrozo! być na placu boju,
A pytać drugich, co tam za nowiny!
Jakby dziś wielu honor swój oddało,
By tylko nędzny kadłub swój ocalić!
Niejeden zginął, co w tej myśli pierzchnął,
A ja, jak w mojej zaklęty niedoli,
Nie mogłem znaleźć śmierci na tem polu,
Gdziem słyszał jęki i ciosy jej widział.
Czy to nie dziwy, że tak szpetny potwór
W słodkich się słowach, miękkich kryje łożach,
Lub uczt kielichach; tam sług więcej liczy,
Niż między nami, co miecz jego nosim
Wśród bitw zajadłych? Lecz znajdę go przecie.
Walczyłem dotąd w sprawie Brytańczyków,
Teraz do rzymskich wracam znowu pułków;
Nie myślę walczyć, pozwolę się zabrać
Pierwszemu, co mnie spotka żołdakowi.
Za krwi potoki przez Rzymian wylane,
Krwawa być musi Brytańczyków zemsta.
Śmierć jedna wszystkie moje skończy męki,
A nie dbam z której dosięgnie mnie ręki;
Dziś dla mnie życie żadnej nie ma ceny,
Chcę je poświęcić dla mej Imogeny!

(Wchodzi dwóch brytańskich Dowódców i Żołnierze).

1 Dowód.  Dzięki ci, Boże! Lucyusz jeńcem naszym.
Mówią, że starzec i jego synowie
Byli anieli.
2 Dowód.  Walczył z nimi czwarty,

W chłopskiej siermiędze.
1 Dow.  I ja tak słyszałem,
Ale nie można żadnego z nich znaleźć. —
Stój! Kto ty jesteś?
Postumus.  Żołnierz jestem rzymski,
Któryby głowy nie uchylał teraz,
Gdyby odpowiedź w swych znalazł kolegach.
2 Dow.  Bierzcie go! Noga rzymska się nie wymknie,
Aby tam zanieść nowiny, powiedzieć,
Jakie tu kruki dziobały ich trupy.
Chełpi się z czynów, jakby co dostojne,
A więc do króla prowadźcie junaka.

(Wchodzą: Cymbelin, Belaryusz, Gwideryusz, Arwiragus, Pizanio i Jeńcy rzymscy. Dowódcy przedstawiają Postuma Cymbelinowi, który go oddaje Stróżowi więzienia).
SCENA IV.
Więzienie.
(Wchodzą: Postumus i dwaj Stróże).

1 Stróż.  Z tej tu obory nikt się nie wykradnie.
Szczyp teraz trawę, jeśli ją tu znajdziesz,
2 Stróż.  I jeśli znajdziesz potrzebny apetyt. (Wychodzą Stróże).
Postumus.  Witaj, więzienie, do wolności drogo!
Przenoszę los mój nad los podagryka,
Co woli jęczeć wśród wiecznych boleści,
Niż z rąk lekarza najlepszego — śmierci
Przyjąć lekarstwo i cierpienia skończyć.
Sumienie moje! cięższe nosisz pęta,
Niż ręce moje albo moje nogi.
Daj mi klucz skruchy, Boże miłosierny,
Bym wrota wiecznej wolności otworzył!
Czy to wystarczy, że za grzech żałuję?
Żal dzieci ziemskich gniew ojców łagodzi;
Miłosierniejszy jest ojciec niebieski.
Jeżeli muszę skruchy akt odprawić,
Gdzież lepsze miejsce jak ciemne więzienie,

Nie przymuszone, ale dobrowolne?
Na mej wolności zapłatę, o Boże!
Nie żądaj więcej nad to, co posiadam,
Boś litościwszy od nikczemnych ludzi,
Którzy od swego dłużnika bankruta
Biorą ćwierć, szóstą lub dziesiątą cząstkę,
A dają resztę, by się znów odgrzebał.
Tego nie żądam: zabierz moje życie
Za drogie życie mojej Imogeny;
Choć mniej jest warte, zawsze to jest życie
Twojej potęgi stemplem naznaczone.
Ludzie nie ważą każdego pieniążka,
I lżejszy biorą przez stempla szacunek;
Przyjm, to co daję, boć twój stempel nosi.
Jeśli, o Boże! przyjmiesz ten rachunek,
Zabierz me życie i skrusz moje pęta.
A teraz z tobą, droga Imogeno,
W milczeniu będę prowadził rozmowy (usypia).

(Uroczysta muzyka. Wchodzą, jak widzenie, Sycyliusz Leonatus, ojciec Postuma, starzec w rycerskiem ubraniu, prowadząc za rękę podeszłą matronę, swoją małżonkę, a matkę Postuma; za nimi postępują dwaj młodzi Leonaci, bracia Postuma z ranami odniesionemi w bitwie, w której polegli. Otaczają śpiącego Postuma).

Sycyliusz.  Przestań, Jowiszu, na ziemskie muchy
Ciskać pioruny z twej dłoni,
Sróż się na Marsa, sróż na Junonę,
Co cię zazdrością swą goni
I zemsty szuka.
Syna, któregom nigdy nie widział,
Jakież było przewinienie?
Zamknąłem oczy, gdy w łonie matki
Czekał na czasów spełnienie.
Wszak jesteś ojcem sierót, o panie!
Jak ojciec mojej sieroty,
Tarczą od niego twoją winieneś
Odpierać trosk ziemskich groty.
Matka.  Ani Lucyna w pomoc mi przyszła,
I w ciężkiej skonałam męce;
Syn mój z mojego wydarty łona

W swych wrogów płacząc wpadł ręce,
Godny litości.
Sycyliusz.  Łaską natury wyrósł młodzieniec
Swoich godny antenatów,
I świat mu przyznał, że nieodrodnym
Był dziedzicem Leonatów.
1 Brat.  A gdy nakoniec dojrzał na męża,
Jak jest ta ziemia szeroka,
Nikt się z nim drugi równać nie ważył
I nikt Imogeny oka
Nie ściągnął, sądzić zdolnej najlepiej,
Gdzie była godność wysoka.
Matka.  Czemu ułudnym zwiedziony ślubem
Był z grodu przodków wyparty,
Dzisiaj się tułać musi po świecie
Okrutnie z objęć wydarty
Swej Imogeny?
Sycyliusz.  Czemuś pozwolił, aby się spotkał
Z Jachimem, Italii gadem,
Który mu duszę zatruł szlachetną
Niesłusznej zazdrości jadom,
I cnotę zdrady zrobiłeś łupem,
Bolesnym światu przykładem?
2 Brat.  Dlatego z cichych wstaliśmy grobów
Rodzice i ja z mym bratem,
My, cośmy legli w obronie kraju
Nieprzyjacielskim bułatem,
By wierność naszą dla Tenancyusza
Krwią naszą stwierdzić przed światem.
1 Brat.  Tak wiernie służył Cymbelinowi
Postumus we krwi i pocie;
Czemuś odroczył, o! królu bogów,
Zapłatę należną cnocie,
Pozwolił, aby wzór cnót rycerskich
Cierpiał w wygnania sromocie?
Sycyliusz.  Otwórz z kryształu okna i spojrzyj,
Przestań potężną prawicą
Na ród szlachetny, na ród rycerski

Miotać gromów błyskawicą!
Matka.  Przestań na biedne, niewinne dziecię
Spoglądać gniewną źrenicą!
Sycyliusz.  Z marmurowego wyjrzyj pałacu,
Ulżyj, lub w ciężkiej potrzebie
Przed jasny synod bogów Olimpu
Zaniesiem skargę na ciebie!
2 Brat.  Ulżyj, lub pójdziem sprawiedliwości
W innem domagać się niebie!

(Zlatuje Jowisz wśród piorunów i błyskawic na orle, ciska piorun; Duchy padają na kolana).

Jowisz.  Milczcie, nikczemne duchy ziemskie, co zuchwale
Przeciw bogu piorunów miotać skargi śmiecie,
Bogu, co na Olimpie w swej potęgi chwale
Błyskawicą i grzmotem strach sieje po świecie!
Wróćcie na Elizejskie pola, biedne cienie,
Na łąki wiecznych kwiatów okryte dywanem,
Bo nie waszą jest troską ludzi przeznaczenie:
Ich smutków i radości Jowisz tylko panem.
Wybranych tylko moich ciężar trosków gniecie,
Bo tem słodszy spoczynek, im cięższa jest praca.
Dłoń moja z morza cierpień wasze wyrwie dziecię;
Koniec prób się przybliża i szczęście już wraca.
Pod gwiazdą moją syn wasz światło ujrzał słońca,
I żonę w mej świątyni moją pojął sprawą;
Imogena go czeka u prób jego końca,
Łzy będą tylko nowych rozkoszy zaprawą.
Teraz na piersiach jego połóżcie tę kartę,
Wyrok jego przeznaczeń stoi tam wyryty;
A skończcie wasze krzyki, bo skargi uparte
Wywołać mogą płomień gniewu mego skryty.
Orle mój, wracaj teraz na Olimpu szczyty!

(Unosi się do góry).

Sycyliusz.  Wśród grzmotów zstąpił, a oddech niebieski
Zapach siarczany na około rozlał,
I orzeł zleciał, jakby chciał nas deptać.
Kiedy powracał do nieba, zostawił
Woń rozkoszniejszą od pól Elizejskich;

Orzeł swe pióra nieśmiertelne muskał,
I dziób swój ostrzył, jak jego zwyczajem,
Kiedy swojego boga widzi radość.
Wszyscy.  Dzięki, Jowiszu!
Sycyliusz.  Bramy marmurowe
Już się zamknęły i bóg już powrócił
Pod dach swojego domu promienisty.
Idźmy szczęśliwi! Idźmy, a bez zwłoki
Wielkie Jowisza spełnijmy wyroki! (Duchy znikają).
Postumus  (budząc się). Śnie, byłeś dziadkiem; spłodziłeś mi ojca,
Stworzyłeś matkę, dałeś mi dwóch braci!
Ale ach! wszystko w jednej znikło chwili!
Umarli szybko, jak się urodzili!
A jam się zbudził. O, biedni nędzarze,
Co rachujecie na potężnych łaskę,
Która snem tylko, jak moje marzenie!
Lecz nie, niejeden o szczęściu nie marzy,
Ani wart szczęścia, a los mu je darzy,
Jak mnie dziś zdarzył ten sen złoty, długi,
Przez miłosierdzie, nie dla mej zasługi.
Jakież to wróżki loch ten nawiedzają?
Książka? Jak piękna! o, bodaj nie była,
Zwyczajem świata, piękniejsza z okładki,
Niż z swojej treści! Różna od dworaków,
Bodaj obietnic swoich nie zawiodła!

(Czyta). „Kiedy lwie szczenię, samo sobie nieznane, nie szukając, znajdzie tchnienie łagodnego powietrza, które je uściśnie; kiedy gałęzie, od okazałego odcięte cedru, przez długie lata umarłe, odżyją, z sędziwym pniem się połączą i odzielenią: wtedy i Postumus skończy swoje cierpienia, Brytania będzie szczęśliwa i zakwitnie w pokoju i obfitości“.

Jeszcze marzenia, lub niby wyrazy,
Które szalony bez myśli powtarza.
Z dwóch rzeczy jedna: lub tu myśli niema,
Lub rozum ludzki myśli tej nie zgadnie.
Do mego życia książka ta podobna,
Więc ją zatrzymam choćby przez sympatyę.

(Wchodzi Stróż więzienia).

Stróż.  Chodź ze mną, mopanku; czyś na śmierć przygotowany?
Postumus.  Przegotowany raczej; a przygotowany od dawna.
Stróż.  Mowa tu o szubienicy; jeśliś i na nią przygotowany, toś niewątpliwie dobrze ugotowany.
Postumus.  Tak więc jeśli dla widzów dobrą będę ucztą, potrawa zapłaci swoje koszta.
Stróż.  Ciężki to dla ciebie rachunek, mój paniczu; ale przynajmniej tę będziesz miał pociechę, że już nikt nie będzie się domagał od ciebie nowej zapłaty; nie będziesz się lękał rachunków po gospodach, które tak często zatruwają odjazd, jak rozweselają przybycie. Przybywasz omdlały dla niedostatku jedzenia, odjeżdżasz, zataczając się dla zbytku picia; markotny, żeś zapłacił za wiele i markotny, żeś zapłacony za wiele; sakiewka i mózg, oboje puste; mózg tem cięższy, że był trochę za lekki, a sakiewka tem lżejsza, że jej ujęto za wiele ciężaru. Otóż dla ciebie skończą się wszystkie te sprzeczności. Jak miłosierny stryczek trzygroszowy! W okamgnieniu sumuje ci tysiące; niema lepszego buchaltera; kwituje ci przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Szyja twoja, paniczu, służy mu za pióro, księgę i liczmany, a nie każe ci długo czekać na pokwitowanie.
Postumus.  Większa dla mnie radość umrzeć, niż żyć dla ciebie.
Stróż.  To prawda, że kto śpi, ten nie czuje bólu zębów. Człowiek jednakże, który ma snem twoim zasnąć, a którego ma oprawca do łóżka rozebrać, zdaje mi się, żeby chętnie pomieniał się na miejsca ze swoim kamerdynerem; bo to jak widzisz, paniczu, nie wiesz, gdzie cię zaprowadzi ta droga.
Postumus.  Jako żywo, mój bracie, wiem doskonale.
Stróż.  To twoja śmierć ma oczy w głowie; nigdy jej tak malowanej nie widziałem. Albo kierują tobą ludzie, którzy udają, że wiedzą; albo sam udajesz, że wiesz to, czego, jestem pewny, nie wiesz; albo na własne ryzyko idziesz się o to wypytać; ale co znajdziesz na końcu drogi, nie sądzę, żebyś kiedy wrócił nam powiedzieć.
Postumus.  Powtarzam ci, mój bracie, że tylko tym zbywa na oczach do kierowania się na drodze, w którą się wybieram, którzy je zamykają dobrowolnie i nie chcą ich używać.
Stróż.  Co za szaleństwo, żeby człowiek używał oczu na wypatrzenie drogi ślepoty; boć ani wątpliwości, że szubienica jest drogą zamkniętych oczu.

(Wchodzi Posłaniec).

Posłaniec.  Zdejm mu łańcuchy; poprowadź twego więźnia do króla.
Postumus.  Przynosisz dobre nowiny: wołają mnie do wolności.
Stróż.  To się dam powiesić.
Postumus.  A będziesz wolniejszy od stróża więzienia: niema ryglów dla umarłych, (Wychodzą: Postumus i Posłaniec).
Stróż.  Chyba ten człowiek chce pojąć szubienicę za żonę i płodzić młode szubieniczki, bo nigdy jeszcze pochopniejszego nie widziałem. A jednak, na sumienie, są większe od niego łotry, które żyć pragną, choć to Rzymianin; są też między nimi i tacy, co umierają mimo woli, jakbym i ja zrobił, gdybym do ich liczby należał. Chciałbym, żebyśmy wszyscy jednej byli myśli, a myśli uczciwej. Byłaby to wielka klęska dla stróżów więzienia i szubienic! Mówię przeciw własnemu interesowi; ale i moje życzenie ma także swoje dogodności (wychodzi).

SCENA V.
Namiot Cymbelina.
(Wchodzą: Cymbelin, Belaryusz, Gwideryusz, Arwiragus, Pizanio, Panowie, Oficerowie i Służba).

Cymbelin.  Zrządzeniem bogów tronu mego zbawcy,
Stańcie przy boku moim. Ja boleję,
Że niema śladu biednego żołnierza,
Który tak dzielnie z wrogiem naszym walczył,

Złote kirysy łachmanami wstydził,
Tarcze wyprzedzał piersiami nagiemi!
Kto mi go znajdzie, ten szczęśliwy będzie,
Jeżeli może szczęśliwym go zrobić
Królewska łaska.
Belaryusz.  Nigdy nie widziałem
Tyle dzielności w tak biednem stworzeniu,
Rycerskich czynów w tym, który z pozoru
Żebraka tylko zdał się zapowiadać.
Cymbelin.  Ni wieści o nim?
Pizanio.  Darmo go szukano
Między trupami, między żyjącymi:
Przepadł bez śladu.
Cymbelin.  Z wielkim moim żalem
Jestem dziedzicem należnej mu płacy;
Więc ją do waszej dodam; wy jesteście
Ramieniem, sercem i mózgiem Brytanii,
Która, wyznaję, wam swe życie winna.
Czas teraz spytać, skąd tu przybywacie.
Belaryusz.  Jesteśmy szlachtą w Kambryi urodzoną;
Chełpić się z czego więcej zabraniają
Prawda i honor; mogę tylko dodać,
Żeśmy uczciwi.
Cymbelin.  Ugnijcie kolana;
Na mych rycerzy pasowani wstańcie.
Towarzyszami mianuję was mymi,
Dodam zaszczyty zasług waszych godne.

(Wchodzą: Korneliusz i Panie).

Twarze ich, sprawy zwiastują mi ważne.
Czemu nasz tryumf z tym witacie smutkiem?
Twarz ta Rzymianom dziś tylko przystoi.
Korneliusz.  Witam cię, królu! Szczęście twe zatruje
Moja wiadomość: królowa umarła.
Cymbelin.  Komuż wiadomość taka mniej przystoi
Niż lekarzowi? A jednak wiem dobrze,
Lekarstwo może życie nam przedłużyć,
Lecz śmierć, na końcu, weźmie i lekarza.
Jakże skończyła?

Korneliusz.  Jak żyła — w szaleństwie.
Okrutną była dla świata za życia,
W śmierci dla siebie była okrutniejszą.
To, co wyznała, gdy każesz, powtórzę,
A jej niewiasty, jeśli się omylę,
Mój błąd naprawią, bo ze łzami w oczach
Były przytomne w chwili jej konania.
Cymbelin.  Opowiedz wszystko.
Korneliusz.  Naprzód nam wyznała,
Że nie kochała nigdy twej osoby,
Lecz twoją wielkość; poślubiła godność,
Twej królewskości była tylko żoną,
Ale się twoją brzydziła osobą.
Cymbelin.  Ona jedynie wiedzieć o tem mogła.
Gdyby przy śmierci tego nie wyznała,
Ustom jej własnym wiarybym odmówił.
Prowadź rzecz dalej.
Korneliusz.  Że córka twa, królu,
Którą się zdała tak gorąco kochać,
W oczach jej była zjadliwym niedźwiadkiem,
Żeby jej życie, gdyby nie ucieczka,
Sama zadaną wydarła trucizną.
Cymbelin.  Czart niezgłębiony! Kto zgadnie kobietę?
Czy na tem koniec?
Korneliusz.  Są rzeczy straszniejsze.
Miała dla ciebie śmiertelną truciznę,
Co się twem życiem zwolna miała karmić,
Żyłkę po żyłce w ciele twem zabijać;
Myślą jej było, w tej powolnej śmierci,
Czuwaniem, płaczem i pocałunkami
Wszystkie potęgi twojej podbić duszy,
Uwikłanego w tę matnię nakłonić,
Żebyś jej syna za następcę uznał.
A kiedy dziwne zniknięcie Klotena
Pokrzyżowało wszystkie jej zamiary,
Rozpacz bezwstydną duszę jej posiadła:
Na przekor niebu i na przekor ludziom,
Wyznała wszystko, żałowała tylko,

Że swoich knowań nie mogła dokonać,
I w bezpokutnej skonała rozpaczy.
Cymbelin.  I wy to wszystko słyszałyście także?
1 Pani.  Wszystko, mój królu.
Cymbelin.  To nie ócz mych wina,
Bo była piękną; ani wina uszu,
Które słuchały pochlebstw jej fałszywych;
Ni serca, które pozorom wierzyło:
Byłoby raczej grzechem jej nie ufać.
Lecz, córko moja, ty możesz powiedzieć,
Że to szaleństwem z mojej było strony,
Które ty swojem stwierdziłaś cierpieniem.
Zlituj się, Boże, i napraw me błędy!

(Wchodzą: Lucyusz, Jachimo, Wróżbiarz i inni rzymscy Jeńcy, pod strażą, za nimi Postumus i Imogena).

Nie po daninę przychodzisz, Kajuszu;
Brytańska szabla zdarła traktat stary,
Chociaż niejednej kosztem dzielnej duszy.
Poległych dzieci, by ojców ukoić,
Żądają śmierci wszystkich rzymskich jeńców;
Do ich życzenia przychylam się także.
Więc się gotujcie na śmierć.
Lucyusz.  Pomyśl, królu,
Jak losy wojny zmienne są na ziemi:
Zwycięstwo dał wam szczęśliwy przypadek.
Gdyby usiadło na naszych sztandarach,
Ze krwią ostygłą po ogniach potrzeby
Jeńcomby naszym miecz zemsty nie groził.
Ale jeżeli bogów taka wola,
Jeśli śmierć naszym musi być okupem,
Niech i tak będzie: jesteśmy gotowi,
Rzymianie, umrzeć śmiercią Rzymian godną,
Bo Cezar żyje i resztę obmyśli.
Oto jest wszystko, co się do mnie ściąga.
Teraz o jedną tylko proszę łaskę:
Ten paź mój młody w Brytanii się rodził,
Daruj mu życie, przyjm za niego okup.
Nigdy pan nie miał wierniejszego sługi.

Wierny i tkliwy jak mamka dla dziecka;
Niech swą zasługą me poprze błagania:
Pokornej prośby nie odrzucaj, królu.
Nigdy nikogo z twoich nie pokrzywdził,
Chociaż był wiernym sługą Rzymianina.
Ocal go, królu, a krwi mojej nie szczędź.
Cymbelin.  Twojego pazia widziałem już kiedyś;
Nie są mi obce twarzy jego rysy.
Chłopcze, spojrzeniem kupiłeś me względy.
Jesteś już moim. Sam nie wiem dlaczego
Mówię: żyj, chłopcze, a za twoje życie,
Nie dziękuj panu twojemu; żyj, chłopcze,
Proś Cymbelina, o jaką chcesz łaskę,
Byle mnie godną, korzystną dla ciebie,
Wszystko otrzymasz, choćbyś nawet prosił
O życie jeńca najszlachetniejszego.
Imogena.  Pokorne dzięki składam ci, o panie.
Lucyusz.  Nie żądam, abyś prosił o me życie,
Choć wiem, że będziesz prosił dobry paziu.
Imogena.  Nie, nie, niestety! Są ważniejsze sprawy.
Spostrzegam przedmiot jak śmierć dla mnie gorzki:
Twe życie niech się, jak może, wywikła.
Lucyusz.  On ze mnie szydzi, z wzgardą mnie opuszcza
Krótkie ten liczy radości godziny,
Co wierzy słowu chłopca lub dziewczyny.
Ale dlaczego stoi tak zmieszany?
Cymbelin.  O co chcesz prosić? Kocham cię serdecznie;
Namyśl się dobrze, nim żądanie powiesz.
Czy znasz człowieka, na którego patrzysz?
Chcesz go ocalić? Czy to jest twój krewny,
Czy twój przyjaciel?
Imogena.  To jest rzymski jeniec,
Nie bliższy dla mnie krewny, niż ja, królu,
Dla ciebie jestem, chociaż, jak twój wasal,
Powinowactwa twego jestem bliższy.
Cymbelin.  Czemu na niego patrzysz tak upornie?
Imogena.  Racz mi dać, królu, chwilę posłuchania,
Wszystko ci powiem.

Cymbelin.  O, z całego serca,
Będę uważny. Powiedz mi twe imię.
Imogena.  Fidele, panie.
Cymbelin.  Jesteś moim paziem,
A ja dla ciebie dobrym będę panem.
Idźmy na stronę; mów ze mną otwarcie.

(Cymbelin i Imogena rozmawiają na stronie).

Belaryusz.  Czyliż to chłopię z martwych nie powstało?
Arwirag.  Jak ziarnko piasku do ziarnka podobne,
Tak on do chłopca o różanych licach,
Co u nas umarł, a zwał się Fidele.
Co myślisz?
Gwider.  Tak jest, nasz umarły ożył.
Belaryusz.  Czekajmy końca. Ani spojrzał na nas.
Dziwne są czasem stworzeń podobieństwa.
Gdyby to on był, przemówiłby do nas.
Gwider.  My go jednakże umarłym widzieli.
Belaryusz.  Cicho, czekajmy.
Pizanio  (na stronie).To jest moja pani;
Gdy ona żyje, mniejsza o świat cały.

(Cymbelin i Imogena wracają na przód sceny).

Cymbelin.  Stań przy mym boku i głośno go pytaj.
(Do Jachima). Zbliż się, odpowiedz na pytania chłopca;
Bądź tylko szczery, lub, na moje berło
I na mój honor królewski przysięgam,
Tortury prawdę od kłamstw twych odwieją.
Mów!
Imogena.  Niech mi szlachcic ten powiedzieć raczy,
Skąd ma ten pierścień?
Postumus  (na stronie).Co jemu do tego?
Cymbelin.  Odpowiedz, jaką otrzymałeś drogą
Ten pierścień, który błyszczy na twym palcu?
Jachimo.  Jeśli nie powiem, męczarnią mi grozisz;
Gdy powiem, twoją będzie to męczarnią.
Cymbelin.  Moją?
Jachimo.  Rad jestem, że mnie przymusiłeś
Do wyznań, które w mych piersiach tajone,
Nieustającą były mnie torturą.

Pierścień ten podłą otrzymałem zdradą;
Do Leonata niegdyś on należał,
Któregoś wygnał, a choć moje słowa,
Ciebie, o królu, głębiej niż mnie dotkną,
Powiem, że nigdy szlachetniejsze serce
Nie biło w piersiach pod nieba sklepieniem.
Mam mówić dalej?
Cymbelin.  Całą wyznaj prawdę.
Jachimo.  Nieporównana córka twoja, panie,
(Myśl sama o niej serce mi zakrwawia,
Rozdziera duszę), przebacz, królu — mdleję.
Cymbelin.  Ma córka? Gdzie jest? O, zbierz wszystkie siły;
Żyj raczej, póki natura pozwoli,
Nimbyś miał umrzeć przed powieści końcem.
Zbierz siły, przemów!
Jachimo.  Niedawnymi czasy,
(Przeklęty zegar, co bił tę godzinę!)
W Rzymie (niech ziemia pałac ten pochłonie!)
Wśród uczty (czemu trucizną nie były
Potrawy, które do ust moich niosłem!)
Dobry Postumus (jak powiem? zbyt dobry,
By się w złych ludzi towarzystwo mieszać,
A i w najlepszych zebraniu najlepszy),
Siedział posępny i słuchał w milczeniu
Uwielbień włoskim sypanych kochankom;
Ich wdziękom, które największego mówcy
Szczytną wymowę robiły jałową;
Kształtom, przy których koślawieć się zdały
Smukłe Wenery, Pallady posągi,
Choć niedościgłe natury utworom;
Postaciom, w których wszystko jest zebrane,
Co mąż w kobiecie uwielbia i kocha;
Urokom, które jak potężny haczyk,
Przez oczy dusze patrzących chwytają —
Cymbelin.  Stoję na węglach. Do rzeczy, do rzeczy!
Jachimo.  Zbyt tylko prędko do rzeczy przystąpię,
Chyba, że pragniesz co najprędzej cierpieć.
Leonat, godny kochanki kochanek,

Przyjął wyzwanie, a nie poniżając
Tych, które nasze wynosiły słowa,
Z całą względnością pewnej siebie cnoty
Swej nam kochanki odmalował obraz,
A gdy słowami w ten obraz wlał duszę,
Przechwałki nasze tylko się zdawały
Naszych kucharek śmiesznem uwielbieniem.
Jak ogłupieli staliśmy i niemi.
Cymbelin.  Tylko do rzeczy!
Jachimo.  Córki twojej czystość,
Mówił nam, była tak niepokalana,
Że przy niej nawet Dyany marzenia
Były gorące, a ja, nieszczęśliwy,
Zacząłem wątpić o jego pochwałach;
Poszedłem w zakład (stos złota z mej strony,
A z jego strony ten kosztowny kamień,
Który na palcu swym nosił dostojnym),
Że w jej komnacie miejsce jego zajmę
I pierścień wygram honoru jej kosztem.
On, godny rycerz, a cnoty jej pewny,
Którą sprawdziłem, chętnie przyjął zakład,
Jakby go przyjął, choćby w swym pierścieniu
Nosił karbunkuł z koła Apollina,
Bo mógłby nawet przyjąć bez obawy,
Gdyby i wozu całego miał wartość.
Więc do Brytanii ruszyłem co prędzej;
Na dworze twoim widziałeś mnie, królu,
Tam mnie twa czysta nauczyła córka,
Jak nieskończona istnieje różnica
Między miłością a między rozpustą.
Ale gdym stracił nadzieję, nie żądzę,
Włoski mój dowcip w waszej tępszej ziemi
Wynalazł środki podłe lecz skuteczne.
Dzięki tym środkom, do Włoch powróciłem
Z takim zasobem pozornych dowodów,
Że rozum stracił szlachetny Leonat.
Wiarę w jej cnotę potrafiłem zabić.
Gdym mu opisał obicie komnaty,

Gdy bransoletkę mu tę pokazałem,
(Przez jaki fortel z jej ściągniętą ręki!)
Gdym znaki ciała tajemne opisał,
Musiał uwierzyć, że węzeł czystości
Pod mojej ręki zerwał się dotknięciem.
Potem — dziś nawet zda się, że go widzę —
Postumus  (występując na przód sceny).
Ha, tak jest, widzisz, ty włoski szatanie!
O, ja szalony, łatwowierny głupiec,
Morderca, złodziej! Niechaj spadną na mnie
Wszystkie męczarnie w piekle czekające
Na zbrodnie przeszłe, obecne i przyszłe!
Dajcie mi stryczek, nóż albo truciznę!
Gdzie sprawiedliwy sędzia i trybunał!
Najwymyślniejsze każ przynieść tortury,
Bo mój uczynek uszlachetnia teraz
Wszystko, czem dotąd brzydzili się ludzie.
Jestem Leonat, córki twej zabójca!
Nie, podle kłamię, tylko ją kazałem
Świętokradzkiemu zabić złodziejowi,
Nikczemnikowi mniejszemu od siebie.
A ona była cnót wszystkich świątynią,
Ba! cnotą samą. Plujcie teraz na mnie
I kamieniami, błotem mnie obrzućcie,
Szczujcie mnie psami; każdy odtąd zbrodniarz
Niech się nazywa Postumus Leonat,
Bo wszystka zbrodnia lżejsza jest od mojej!
O, Imogeno! ty moja królowo!
Ty żono moja i życie ty moje!
O, Imogeno!
Imogena.  Uspokój się, panie,
Słuchaj mnie —
Postumus.  Jakto? czy szydzić chcesz ze mnie?
Zuchwały paziu, oto płaca twoja!

(Uderza ją, Imogena upada).

Pizanio.  Przebóg, ratujcie mą i waszą panią!
O, Leonacie, nie wprzódy lecz teraz
Własną zabiłeś ręką Imogenę.

O pani moja!
Cymbelin.  Czy świat się przewraca?
Postumus.  Skąd mi ten zawrót?
Pizanio.  Zbudź się, pani moja!
Cymbelin.  Jeśli to ona, to widzę, radością
Bóg mnie chce zabić.
Pizanio.  Budzi się. O, pani!
Imogena.  Precz z moich oczu, niebezpieczny sługo!
Ty mi zadałeś truciznę, oddechem
Twym nie zatruwaj książąt obecności.
Cymbelin.  Głos Imogeny!
Pizanio.  Niechaj, pani moja,
Siarczany ogień z nieba na mnie spadnie,
Jeślim nie myślał, dając ci pudełko,
Że ci kosztowne wręczyłem lekarstwo,
Którem otrzymał z własnych rąk królowej.
Cymbelin.  Czy nowa zbrodnia?
Imogena.  To była trucizna.
Korneliusz.  Ha, zapomniałem, królu, ci powtórzyć
Jednego jeszcze zeznania królowej,
Które niewinność człeka tego stwierdzi.
„Jeśli Pizanio, rzekła, da swej pani,
Co z mej wziął ręki jak kosztowny kordyał,
Tem ją otruje, czem szczura struć można“.
Cymbelin.  Co się to znaczy?
Korneliusz.  Często mnie królowa
Nagliła, bym jej zaprawiał trucizny,
Dając za powód, że się chce nauczyć,
Jakie ich skutki, na podłych stworzeniach,
Na psach lub kotach. Lecz ja, niespokojny,
Z obawy jakich myśli niebezpiecznych,
Dałem jej proszek, który po zażyciu
Siły żywotne zawieszał na chwilę;
Lecz odrętwiała natura niebawem
Do swej właściwej powracała siły.
Czy wzięłaś proszki?
Imogena.  Tak myślę, przez chwilę
Byłam umarła.

Belaryusz.  Teraz, moje chłopcy,
Wszystko jest jasne.
Gwider.  To nasz jest Fidele!
Imogena.  Czemu twą ślubną odepchnąłeś żonę?
Pomyśl, że stoisz na urwisku skały,
I pchnij mnie w przepaść (ściska go).
Postumus.  Wiś tak, duszo moja,
Jak owoc, póki drzewo to nie umrze.
Cymbelin.  Dziecię, krwi moja, jakto, czy tej sceny
Ja niemym tylko świadkiem mam pozostać?
O, przemów do mnie!
Imogena  (klęka).Błogosław mi, ojcze!
Belaryusz  (do Gwid. i Arw.). Nie ganię, żeście kochali to chłopię —
Były powody.
Cymbelin.  Łzy z mych ócz ciekące
Niechaj dla ciebie świętą będą wodą! —
Umarła matka twoja, Imogeno.
Imogena.  Boleję nad tem.
Cymbelin.  Występna niewiasta!
Jej to jest dziełem, że się tutaj, córko,
W tak dziwny sposób spotykamy z sobą.
Jej syn, nie wiemy, jak i gdzie się podział?
Pizanio.  Minęła trwoga, powiem teraz prawdę:
Gdy pani moja dwór twój opuściła,
Kloten z dobytą wleciał do mnie szablą,
Śmiercią mi straszną groził zapieniony,
Jeśli nie powiem, jaką poszła drogą.
Miałem przypadkiem list pana w kieszeni,
Ten list go pognał w góry blizko Milford,
By jej tam szukać, w pana mego sukniach,
Które mu wydać byłem przymuszony.
Klął się, że honor pani mojej wydrze.
Co potem zaszło, nie umiem powiedzieć.
Gwider.  Ja skończę powieść: ja go tam zabiłem.
Cymbelin.  Uchowaj Boże! Nie chciałbym, młodzieńcze,
Aby w nagrodę twojej waleczności,
Z ust mych surowy wypaść musiał wyrok.
Dzielny młodzieńcze, słowa twe odwołaj.

Gwider.  Co powiedziałem, królu, to zrobiłem.
Cymbelin.  To był królewicz.
Gwider.  Lecz bardzo niedworny,
Nic królewskiego w swoich nie miał ustach.
Wyzwanie jego w takich było słowach,
Że gdyby tak mi morze zaryczało,
Morzebym chłostał. Uciąłem mu głowę:
Dziękuję Bogu, że tutaj go niema,
Aby podobną powieść o mnie prawić.
Cymbelin.  Żal mi; twój własny potępił cię język.
Co prawo każe, wypełnić się musi:
Śmierć twoją karą.
Imogena.  Kadłub ten bez głowy,
Za mego męża wzięłam resztki.
Cymbelin.  Straże,
Wiedźcie do turmy związanego więźnia.
Belaryusz.  Wstrzymaj się, królu! mąż ten wart jest więcej
Niż człowiek, który z ręki jego zginął.
On swoim rodem jest ci równy, królu,
Sam jeden więcej niż Klotenów pułki
Usług ci oddał. (Do Straży) Zostawcie go wolno:
Nie do łańcuchów zrodzone te ręce.
Cymbelin.  Stary żołnierzu, czy chcesz twe zasługi
Jeszcze należnej pozbawić nagrody,
Wściekłość mą budząc? Co! Równy mi rodem?
Arwirag.  Mówiąc to, zbyt się posunął daleko.
Cymbelin.  Ty umrzesz za to!
Belaryusz.  Wszyscy trzej umrzemy,
Lecz wprzód dowiodę, że dwóch między nami
Są, czem ich moje ogłasza zeznanie.
Zmuszony jestem, dzieci, z mojej strony
Wyjawić prawdę niebezpieczną dla mnie,
Ale, być może, dla was upragnioną.
Arwirag.  Niebezpieczeństwo twoje jest i naszem.
Gwider.  Jak dobro nasze, jego także dobrem.
Belaryusz.  Dobrze więc! Królu, miałeś poddanego
Na twoim dworze, nazwiskiem Belaryusz.
Cymbelin.  Wiem, był to zdrajca z moich ziem wygnany.

Belaryusz.  On się doczekał siwizny tej, królu:
Wygnany, prawda; lecz dlaczego zdrajca,
Nie wiem.
Cymbelin.  Hej, straże, precz z nim do więzienia!
Od śmierci cały świat cię nie uchowa.
Belaryusz.  Miarkuj się, królu. Wprzód musisz mi spłacić
Wszystkie twych synów koszta wychowania,
A gdy odbiorę należną mi sumę,
Możesz ją potem, królu, skonfiskować.
Cymbelin.  Za wychowanie synów mych?
Belaryusz.  Uklękam,
Bom za daleko mą posunął śmiałość;
Nie wstanę, póki nie wzniosę mych synów;
Potem starego ojca nie oszczędzaj.
Dwaj ci młodzianie, choć mnie ojcem zowią,
Potężny królu, memi dziećmi nie są:
To krew jest twoja, z lędźwi twoich wyszli.
Cymbelin.  Co? Dzieci moje?
Belaryusz.  Tak jest, dzieci twoje,
Tak pewno, jak ty ojca twego synem.
Ja, stary Morgan, jestem ten Belaryusz,
Którego niegdyś zrobiłeś banitą;
Twa samowola była moją zbrodnią,
Moją jedyną zdradą, karą moją;
Moim występkiem były moje krzywdy.
Dwóch królewiczów, bo to dzieci twoje,
Przez lat ostatnich dwadzieścia chowałem,
Co sam umiałem, tegom ich nauczył,
A sam widziałeś, królu, co umieją.
Po mem wygnaniu, przez moje namowy
Wykradła dzieci mamka Eryfila,
Którą w zapłatę pojąłem za żonę.
Kara przed zdradą, zdradę podszepnęła.
Im ci dotkliwszą strata dzieci była,
Tem lepiej celu kradzieży dosiągłem.
Ale ci teraz wracam twoich synów,
A sam dwóch słodkich tracę towarzyszy.
Błogosławieństwo z wysokiego nieba

Niechaj na głowy ich spadnie jak rosa!
Godni są bowiem cnoty swojej blaskiem
Na firmamencie jak dwie błyszczeć gwiazdy.
Cymbelin.  Płaczesz i mówisz. Przez was trzech oddane
Od słów są twoich dziwniejsze usługi.
Straciłem dzieci; gdy je w nich znajduję,
Jakżebym synów godniejszych miał żądać?
Belaryusz.  Lecz słowo jeszcze: to jest twój Gwideryusz,
Którego dotąd zwałem Polidorem,
A ten mój Kadwal twym jest Arwiragiem.
Młodszy, w kosztowny płaszcz był owinięty,
Własną królowej haftowany ręką;
Płaszcz ten na dowód mogę ci pokazać.
Cymbelin.  Gwideryusz dziwny nosił znak na szyi,
Czerwoną gwiazdkę.
Belaryusz.  Zobaczysz ten stempel
Mądrej natury wyciśnięty ręką,
Aby o jego świadczyć tożsamości.
Cymbelin.  Więc mi się troje bliźniąt urodziło?
Nie, nigdy matka nie była szczęśliwszą
Przy rozwiązaniu. Błogosław wam, Boże,
Gdy z orbit waszych tak dawno wyrwani,
Wracacie znowu, aby w nich panować!
Lecz ty królestwo tracisz, Imogeno.
Imogena.  Nie, powiedz raczej: wygrywam dwa światy.
O, drodzy bracia, znalazłam was przecie!
Wyznajcie tylko, żem prawdomowniejsza:
Gdym siostrą była, zwaliście mnie bratem,
A ja was braćmi, boście braćmi byli.
Cymbelin.  Czyście już kiedy spotkali się razem?
Arwirag.  Tak jest.
Gwider.  A miłość rosła między nami,
Póki się martwym nie zdała nam trupem.
Korneliusz.  Przez kordyał ręką królowej zaprawny.
Cymbelin.  Cudowny instynkt! Kiedyż całą powieść
Usłyszę od was? To groźne skrócenie,
Zda mi się w dziwne bogate gałęzie,
A każdej chciałbym dokładnie się przyjrzeć.

Jak i gdzie żyłaś? Przez jakie wypadki
Rzymskiemu służyć przyszło ci jeńcowi?
Jak po spotkaniu z braćmi się rozstałaś?
Czemu tajemnie dwór mój opuściłaś?
I was chcę znowu pytać, jaki powód
W zamęt potyczki nagle was wprowadził?
I tysiąc innych tłómaczeń wymagać
O waszych losach, o waszych przygodach.
Lecz nie po temu ni czas, ani miejsce.
Patrzcie, jak Postum zapuścił kotwice
W swą Imogenę; patrzcie, jak z jej źrenic
Lecą niewinne spojrzeń błyskawice,
Na niego, na mnie, braci, na jej pana,
Wszystkich radości oblewają falą;
We wszystkich widać radości tej odblask.
Czas dymem ofiar napełnić świątynie. (Bo Belaryusza).
Tyś mi jest bratem i zawsze nim będziesz.
Imogena.  A moim ojcem. Dzięki twej pomocy
Mogłam tej szczęsnej doczekać się chwili.
Cymbelin.  Radością wszystkich serca przepełnione
Prócz naszych jeńców; ale szczęście nasze
I jeńcy nasi niechaj z nami dzielą.
Imogena  (do Lucyusza). Jeszcze ci służyć będę, dobry panie.
Lucyusz.  Bóg ci błogosław!
Cymbelin.  Zgubiony ten żołnierz,
Co tak odważnie walczył z wami razem,
Jakąby tego miejsca był ozdobą,
Jakiem królewskiej świadectwem wdzięczności!
Postumus.  Ja tym żołnierzem, jam w chłopskiej siermiędze
Walczył przy boku trzech tych bohaterów.
Ubiór zamiarom moim odpowiadał.
Że to ja byłem, przyświadcz mi, Jachimo,
Jam cię powalił, a mogłem cię zabić.
Jachimo  (klęka). I znów upadam, a teraz sumienie,
Jak wprzód twa siła, zgina mi kolana.
O, weź to życie, stokroć ci należne!
Lecz weź wprzód pierścień, weź wprzód bransoletkę,
Własność księżniczki z wszystkich najwierniejszej.

Postumus.  Nie klęcz przede mną, mej nad tobą władzy
Na to używam, aby cię ocalić,
A mojej zemsty, aby ci przebaczyć.
Żyj, a z innymi postępuj uczciwiej!
Cymbelin.  Szlachetny wyrok: zięć przykład mi daje;
Dziś hasłem naszem będzie przebaczenie.
Arwirag.  Dałeś nam pomoc, jakgdybyś już wiedział,
Żeś bratem naszym. Jaka dla mnie radość,
Że jesteś bratem!
Postumus.  Sługą waszym jestem. —
Rzymski mój panie, przywołaj wróżbiarza.
Widziałem we śnie, jak na swoim orle
Jowisz rodziny mej otoczon kołem
Zstąpił widomie do mego więzienia;
Gdym się obudził, znalazłem tę kartę
Na piersiach moich; lecz treść jej tak ciemna,
Że myśli żadnej znaleźć w niej nie mogę.
Niech nam swej sztuki twój wróżbiarz da dowód,
Wyłoży kartę.
Lucyusz.  Hola! Filarmonus!
Wróżb.  Jestem, mój panie.
Lucyusz.  Czytaj i wytłómacz.

Wróżb  (czyta). Kiedy lwie szczenię, samo sobie nieznane, nie szukając, znajdzie tchnienie łagodnego powietrza, które go uściśnie; kiedy gałęzie od okazałego odcięte cedru, przez długie lata umarłe, odżyją, z sędziwym pniem się połączą i odzielenią: wtedy i Postumus skończy swe cierpienia, Brytania będzie szczęśliwa i zakwitnie w pokoju i obfitości.

Ty, Leonacie, lwa jesteś szczenięciem,
Twego nazwiska wierne tłómaczenie,
Bo Leo-natus lwa szczenię się znaczy. (Do Cymbelina).
Łagodnem tchnieniem córka twa cnotliwa;
W naszym języku jest to mollis aër,
A z mollis aër urósł wyraz mulier,
Mulier, kobieta (do Postuma), twoja wierna żona,
Która, w tej chwili, sprawdzając wyrocznie,
Nieznana, ani szukana przez ciebie,

Łagodnem tchnieniem ścisnęła cię, panie.
Cymbelin.  Jest w tem coś sensu.
Wróżb.  Ten cedr niebotyczny,
To twa królewska postać, Cymbelinie;
Twoi synowie, odcięte gałęzie,
Przez długie lata dla ciebie umarli,
Odżyli teraz i z sędziwym cedrem
Łączą się znowu; nowe latorośle
Wróżą Brytanii pokój i obfitość.
Cymbelin.  Dobrze! Zacznijmy teraz od pokoju.
Chociaż zwycięzcy, Kajuszu Lucyuszu,
Przyjmujem zwierzchność rzymskiego Cezara,
I przyrzekamy zwykły płacić haracz.
Jeśli go wprzódy nie chciałem uiścić,
Była to rada występnej królowej,
Którą, wraz z synem, niebo sprawiedliwe
Srogo za grzeszną ukarało radę.
Wróżb.  Niebieskich potęg harmonijne lutnie
Już do naszego stroją się pokoju. (Do Lucyusza).
Widzenie moje, którem ci opisał
Przed ciosem bitwy tej ledwo ostygłej,
Słowo do słowa sprawdziło się teraz.
Bo orzeł rzymski z południa na zachód
Leciał i w słońca utonął promieniach,
Co nam wróżyło, że orzeł nasz, Cezar,
Znów z Cymbelinem zgodzi się promiennym,
Który, jak słońce, świeci na zachodzie.
Cymbelin.  Cześć bogom! Niechaj kłębiące się dymy
Z świętych ołtarzy do nozdrza ich lecą!
Poddanym naszym pokój ten ogłośmy.
Idźmy! Dwóch armii przyjazne chorągwie
Niech szumią razem po ludu ulicach.
Potem, w świątyni wielkiego Jowisza
Zawarty pokój stwierdzim uroczyście.
Podobny pokój nigdy stron nie zgodził,
Nim dłoń z krwi obmył żołnierz, co w krwi brodził.

(Wychodzą).





TYMON ATEŃCZYK.



TYMON ATEŃCZYK.

D

Dramat ten, któremu trudno dać nazwę, jest prawdziwą zagadką. Czytając go, czujemy Szekspira w słowie, w myślach, w języku, barwie, ale go nie widać w budowie. Ten, co stworzył tak kunsztownie Leara, Macbetha, Otella, mógłże się zaspokoić luźnemi scenami, które zaledwie powiązane z sobą, stanowią Tymona?

Inaczej jednak ten dramat wyglądać nie mógł, będąc nie wizerunkiem akcyi cielesnej, ale duchownego przeobrażenia człowieka, z miłośnika ludzkości, przechodzącego w najzażartszą mizantropię. Dramat odegrywa się w duszy Tymona. Dzisiaj na scenie, niecierpliwi widzowie nasi, pomimo wszystkich piękności tej poezyi, nie dotrwaliby do połowy Tymona; podnosi to wysoce w oczach naszych publiczność angielską początku XVII w., iż dla niej moralne znaczenie takiej fantazyi dramatycznej mogło zastąpić ułomność układu, brak wszelkiego węzła, zupełne zaniedbanie głównych linii budowy, chociaż ściany jej wyrzeźbione są z największą sztuką.
Być bardzo może, iż Szekspira udział w Tymonie na przerobieniu, dodatkach i poprawkach tylko polegał; być może, iż odpis sztuki doszedł nas zepsuty; być może, iż mizantropia Ateńczyka, przypadająca do smaku angielskiemu spleenowi, skłoniła poetę do utworzenia tego dramatu w chwili, gdy on sam był w usposobieniu, jakie zdradzają niektóre jego sonety... wszystko być może, ale Tymon niewątpliwie jest dziełem jego w znacznej części.
Lecz idźmy naprzód do treści.
Plutarch, z którego Szekspir czerpał chętnie, w życiu Marka Antoniusza wspomina o tym Tymonie nawiasowo, przywodząc o nim niektóre anegdoty.
„Tymon, pisze, brzydził się wszelkiem towarzystwem ludzi, oprócz Alcybiadesa, młodego zuchwalca i napastnika, którego ugaszczał, a gdy się temu ktoś dziwił — „Lubię go, rzekł — bom tego pewien, że on kiedyś Ateńczykom dużo złego nabroi“.
„Gdy raz w Atenach obchodzono święto umarłych, a on przyjmował u siebie pewnego filozofa, Apemantusa, który mu był podobien z natury i obyczajów, a sposób życia jego naśladował. — Co za piękna uczta, począł Apemantus. — Prawda, odparł Tymon, piękna, gdyby ciebie tu nie było.
„Raz, gdy się lud zebrał na placu dla roztrząsania jakiejś sprawy, wstąpił na mównicę i rzekł:
— Panowie ateńscy, mam ja przy domu moim miejsceczko, na którem rośnie drzewo figowe, kilku się już na niem zdusiło, obwiesiwszy. Chce mi się ten plac zabudować; otóż przychodzę oznajmić o tem, że drzewo figowe ściąć muszę, aby ci, co sobie wisieć życzą, pospieszali“.
„Umarł w mieście Hales i pogrzebionym został nad brzegiem morza, w grobie, którego napis sam sobie ułożył:

„Tu ukończyłem nieszczęśliwe życie,
I tutaj mnie pogrzebano,
Źli ludzie złą śmiercią mrzyjcie,
Nie pytając, jak mnie zwano“.

Tyle tylko w Plutarchu o nim; u Lucyana Samosateńskiego powieść o Tymonie daleko jest bardziej szczegółową, i prędzejby przypuścić można, iż Szekspir z niej korzystał, gdyby już naówczas Lucyan był tłómaczony na język angielski.
U Lucyana Tymon, którego niewdzięczność ludzka, zdrada przyjaciół, doznane zawody uczyniły nieprzyjacielem rodzaju ludzkiego, udaje się na pustynię, wołając do Jowisza, aby to bezduszne plemię piorunami w proch obrócił. Jowisz właśnie zasypiał na Olimpie; obudzony tym wrzaskiem, wstał zły i kwaśny, pytając groźno, kto tam śmiał bluźnić tak głośno od góry Hymetu? Merkury, stojący na straży, tłómaczy, iż Tymon takie wrzaski wyprawia, ten sam Tymon, który niedawno sowite składał bogom ofiary i święta ich tak wspaniale obchodził. Jowisz spojrzawszy, ledwie w nędzarzu, który wśród pustej doliny ziemię motyką przewraca, poznać może dawniej tak wypieszczonego Ateńczyka. Merkury popiera sprawę podupadłego szlachcica i Jowisz gotówby piorun spuścić na niewdzięczników; ale ten się właśnie wyszczerbił, puszczony na Skeptyka Anaxagorasa. Piorun potrzebaby posyłać do reperacyi na Etnę do Wulkana, coby dużo czasu zabrało; właściwszem się więc Jowiszowi zdaje wyprawić do Tymona Plutusa, aby mu znowu naładował kieszenie. Plutus w złym humorze, odpowiada, że daremną jest rzeczą chcieć zbogacać taką „beczkę dziurawą“. Lecz Jowisz rozkazał, Plutus kulawy i ślepy, rusza, uczepiwszy się za połę płaszcza Merkurego. Wkrótce przybywają w okolice Hymetu i wchodzą w dolinę, nie zważając na krzyk i gniew Nędzy, która musi uciekać przed nimi, wraz z towarzyszami swymi: Pracą, Siłą, Zdrowiem i Cnotą. Tymon zobaczywszy przybywających, grozi im motyką. Następuje spór, gdyż Tymon nie chce tych bogactw, które już go raz nieszczęśliwym uczyniły. Plutus się tłómaczy, a Tymon skłania się wreszcie do posłuszeństwa woli bogow. Zaledwie posłańcy Jowiszowi zniknęli, z pod motyki Tymona tryska złoto. Wieść się rozchodzi, że Tymon skarb odkrył, starzy przyjaciele co najspieszniej powracają; pasożyt Gnathonides uśmiechnięty, nuci mu nowo ułożoną piosnkę do kielicha, Tymon go kamieniami odgania precz; pochlebca Philades przychodzi z ostrzeżeniem, aby na przyszłość lepiej wybierał przyjaciół, Tymon kijem po grzbiecie go żegna; orator Demea, który chciał wnieść do senatu prośbę, aby złoty posąg wystawiono Tymonowi, spodziewając się, że Tymon dziecię jego adoptować będzie, odchodzi także z porysowanym grzbietem. Za nimi idzie cynik Thrasyles z koźlą brodą i nawisłemi brwiami, który utrzymuje, że żyje tylko chlebem i wodą, a gardzi bogactwy. Ten radzi Tymonowi pozbyć się złota i rzucić je w rzekę lub do sakwy, którą naumyślnie, aby mu pomódz, przyniósł z sobą — nowe kije. Naostatek cała ludność Aten zbiega się z okrzykami, Tymon ucieka na górę Hymetu i odpędza napastników kamieniami. Forma Tymona, kunsztem nie dorównywająca innym dramatom poety, była powodem, iż, mimo umieszczenia go w wydaniu zbiorowem 1623, wielu krytyków nie chciało go przyznać Szekpirowi, widząc w nim tylko poprawiony i odświeżony utwór jakiegoś bezimiennego pisarza. Tego zdania jest Karol Knight w swem wydaniu: Pictorial edition of Shakesperare. Mikołaj Delius podjął się nawet wykazać szczegółowo te miejsca, których dotknął Szekspir, i te, które zostały z pierwotnego dramatu. Za całkowicie szekspirowską ma Delius scenę pierwszą aktu pierwszego, aż do pierwszych dowodów rozrzutności Tymona, w których już daje się słabszą rękę dostrzegać. Wystąpienie Apemantusa, sceny z Alcybiadesem, mogą być nietknięte przez poetę. Druga scena pozostała ze starszego dramatu, jakoteż pierwsza drugiego aktu, oprócz małych poprawek w mowie Senatora. Delius ze sceny drugiej tego aktu przypisuje tylko Szekspirowi rozmowę z marszałkiem dworu; kończące zaś akt drugi wiersze rymowane, należą do bezimiennego, którego styl i sposób pisania dobitniej jeszcze dają się czuć we trzech pierwszych scenach aktu trzeciego. Wystąpienie Tymona w scenie czwartej jest już znowu szekspirowskie, gdy w piątej scenie (Alcybiades przed senatem) niknie mistrzowska ręka, której też Delius nie przyznaje ani początku ani zakończenia sceny biesiadnej. Dopiero przemówienie Tymona:

May you a better feast never behold,
(Bodaj z was żaden, gębni przyjaciele i t. d.)

należy znowu niezaprzeczenie do Szekspira.
Dalej, coraz wyraźniejsze jest jego współpracownictwo: w monologu poczynającym akt czwarty; w niektórych ustępach drugiej sceny; w scenie trzeciej, gdzie oba style się łączą, wiersz biały jest szekspirowski, proza poprzednika; w następnym monologu, tylko apostrofa do złota jemu należy. W scenie ze złodziejami, wiersz biały zdaje się wskazywać Szekspira; dalej z trudnością przychodzi rozeznać cząstkowe poprawki.
Pierwsza scena piątego aktu od słów: „What a god’s gold“ (Cóż to za Bóg złoto?), aż do końca jest Szekspira; druga aż do rymowanego zakończenia; sceny trzecia i czwarta zdają się nietknięte; ostatnia zaś, aż do wystąpienia żołnierzy, kanwą została, jak była, ale szycie na niej mistrzowskie. Właściwe zakończenie pozostało dawne, i ze śmiercią Tymona Szekspir rzucił przerabianie. Takie jest zdanie Deliusa, oparte na niemal materyalnych poszlakach formy i stylu. Cała budowa uderza archaiczną swą naiwnością, nieszykownością jakąś i zaniedbaniem. Wiersz rymowany, wedle dawniejszego obyczaju, który Szekspir zmienił w biały, swobodny, zdaje się także naprowadzać na domysł, iż starą tę sztukę przerobił tylko poeta, treść jej znajdując sympatyczną. Że mizantropia Tymona mogła przypaść do jego usposobienia w pewnej życia dobie, na to dowodem jeden z Sonetów, którego damy ułomek:

Dość życia! znękan wołam śmierci i pokoju!
Dość patrzeć na zasługę, co się z nędzą zrosła,
Na ubóstwo zgłodniałe we błazeńskim stroju,
Na ufność, którą krzywa przysięga uniosła,
Na cześć złota, sromotnie chybiającą celu,
Cnotę dziewiczą daną w łup zwierzęcej chuci,
Prawe czyny wzgardzone wśród bezprawiów wielu.
Siły, które w nic przemoc kulawa obróci,
Sztukę, której niewola kaganiec nakłada,
Głupotę, co się w togę i biret przystraja i t. d.

Nie ten jeden ustęp znalazłby się w Sonetach, świadczący, że Szekspirowi nieraz żółcią zapłynęło serce i że mógł przez usta Tymona własne wypowiedzieć uczucie.
Tymon Ateńczyk na scenie nowością nie był. W Guilpin’a Skialetheia w r. 1598 o sztuce pod tym tytułem spotykamy wzmiankę, może o tej właśnie, którą z rękopismu 1600 roku wydał Dyce (1842) dla Shakespeare Society. Jack Drum, w swem Entertainment 1601, poświadcza popularność przedmiotu.
Godzi się też wspomnieć jako źródło, nowellę podobnej treści Paynter’a w jego Palace of Pleasure (Of the strange and beastly nature od Timon of Athens, enemy to mankind, with his death, burial and epitaph).
Data, w której Szekspir mógł opracować Tymona, rozmaicie jest podawaną; Malone odnosi ją do roku 1610, Drake i Chalmers, do pierwszych lat siedemnastego wieku; inni do ostatnich życia poety. B. Tschischwitz (Shakesp. Jahrb, IV Band) tekst ma za zepsuty i jemu nierówność stylu chce przypisać.




OSOBY:

Tymon, Ateńczyk szlachetnego rodu.

Lucyusz,   panowie, a pochlebcy Tymona.
Lukullus,
Semproniusz,

Wentydyusz, jeden z fałszywych przyjaciół Tymona.
Apemantus, opryskliwy filozof.
Alcybiades, ateński wódz.
Flawiusz, intendent Tymona.

Flaminiusz,   sługi Tymona.
Lucyliusz,
Serwiliusz,
Kafis,   sługi wierzycieli Tymona.
Filotus,
Tytus,
Lucyusz,
Hortenzyusz,

Dwaj Słudzy Warrona.
Sługa Izydora.
Dwaj Wierzyciele Tymona.
Kupido i Maski.
Trzech Cudzoziemców.
Poeta. Malarz. Jubiler. Kupiec.
Stary Ateńczyk.
Paź. Błazen.

Frynia,   kochanki Alcybiadesa.
Tymandra,

Panowie, Senatorowie, Oficerowie, Żołnierze, Rozbójnicy, Służba.

Scena w Atenach lub w lesie niedaleko miasta.
TYMON ATEŃCZYK.


AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Ateny. — Sala w domu Tymona.
(Wchodzą: Poeta, Malarz, Jubiler, Kupiec i inni z różnych stron).

Poeta.  Dzień dobry, panu.
Malarz.  Rad widzę cię zdrowym.
Poeta.  Dawno widziany. Jakże tam świat idzie?
Malarz.  Rośnie, lecz rosnąc, zużywa się trochę.
Poeta.  Stara nowina. Lecz co tam nowego?
Jakie zdarzenie jeszcze bezprzykładne?
Patrz na te czary wspaniałomyślności!
Jej moc te wszystkie wywołała duchy.
Znam tego kupca.
Malarz.  A ja znam ich obu;
To jest Jubiler.
Kupiec.  O, pan to dostojny!
Jubiler.  Rzecz dowiedziona.
Kupiec.  Niema mu równego;
Oddycha tylko, żeby dobrze robić;
Wyższy nad wszystkich.
Jubiler.  Przyniosłem tu brylant.
Kupiec.  O, pokaż, proszę. Czy to dla Tymona?
Jubiler.  Jeśli zapłaci, co wart. Co do tego —

Poeta.  „Kto śpiewa podłość za nagrodę marną,
Ten muzę plamą napiętnował czarną,
Bo śpiewać cnotę muzy przeznaczeniem“.
Kupiec  (patrząc na brylant).
Prześliczna forma!
Jubiler.  A przytem bogata,
A co za woda!
Malarz.  Z twego zadumania
Wnoszę, że jakąś składasz dedykacyę
Na cześć patrona.
Poeta.  Rzecz tylko natchnienia;
Nasza poezya, to guma, co cieknie
Z pnia rodzinnego. Iskra nie wyskoczy
Z kamienia, póki stal go nie uderzy;
Ale szlachetny płomień nasz, sam z siebie
Bucha i jakby niewstrzymany potok
Wszystkie zapory, pieniąc się, rozrywa.
A ty, coś przyniósł?
Malarz.  Obraz. Powiedz, proszę,
Kiedy na widok wyjdzie twoje dzieło?
Poeta.  Skoro je złożę w hołdzie. Pokaż obraz.
Malarz.  Rzecz nienajgorsza.
Poeta.  Czyste arcydzieło!
Malarz.  Tak, tak.
Poeta.  Cudowne! Jaki w tej postawie
Oddycha urok! Jaka z tej źrenicy
Wytryska siła rozumu i ducha!
Jak wyobraźnia na ustach tych igra!
A ten giest niemy każdy wytłómaczy.
Malarz.  Naśladowanie to życia niezgorsze.
A co mi powiesz o tym tu pociągu?
Poeta.  Powiem: naturze naukę dać może,
Bo sztuka rysom tym nadała życie,
Od życia żywsze. (Kilku Senatorów przechodzi scenę).
Malarz.  Jakie tłumy gości!
Poeta.  Senatorowie Ateńscy. Szczęśliwi!
Malarz.  Patrz, coraz więcej.
Poeta.  Jakby gości potop. —

W moim więc szkicu przedstawiłem męża,
Którego cały ten świat podsłoneczny
Ciśnie do serca w uczuć gorącości.
Mego polotu żaden drobny szczegół
Nie zatrzymuje; płynę jak po morzu;
Żadne zjadliwe, uszczypliwe słówko
Mej jednej kommy nie zatruwa żółcią;
Lecę jak orzeł, śmiało, coraz wyżej,
Nie zostawiając śladu poza sobą.
Malarz.  Jak to rozumiesz?
Poeta.  Słuchaj, wytłómaczę:
Widzisz, jak wszystkie stany i rozumy,
Chwiejne stworzenia i poważne głowy
Świadczą gotowość na Tymona służbę.
Jego fortuna, swoim blaskiem strojąc
Jego szlachetną, uprzejmą naturę,
Wszystkie mu serca oddaje na własność,
Od zwierciadlanych twarzy pasożytów
Do Apemanta, którego największą
Rozkoszą, samym brzydzić się jest sobą;
Ten nawet ugiął swe przed nim kolano,
W pokoju wraca do swojego domu
Skinieniem głowy Tymona bogaty.
Malarz.  Widziałem, jak z nim na stronie rozmawiał.
Poeta.  Na wzniosłej górze, zielonej, kwiecistej,
W mym poemacie stawiam tron Fortuny,
U stóp jej wszystkie zebrane zawody
Urosnąć chętne pracą i zasługą;
Śród tłumów, z okiem na panią wlepionem,
Postrzegasz pańskie Tymona oblicze.
Fortuna, ręki liliowej skinieniem,
Do swego tronu każe mu przystąpić,
I tem skinieniem, jego wprzód rywali,
Na niewolników i sługi mu zmienia.
Malarz.  Olbrzymi pomysł! Ten tron, ta Fortuna,
To wzgórze, człowiek ten z tłumu jedyny,
Na jej skinienie drapiący się w górę
Do swego szczęścia, wszystko to, mem zdaniem,

Dla sztuki naszej pyszny byłby przedmiot.
Poeta.  Lecz to nie koniec. Słuchaj tylko, proszę:
Wszyscy, przed chwilą jego towarzysze,
Niejeden nawet znaczeniem wznioślejszy,
Są mu orszakiem, w sieniach jego stoją,
Szepcą mu w ucho słowa uwielbienia;
Świętem jest dla nich jego nawet strzemię;
Jego powietrzem tylko oddychają.
Malarz.  Dobrze, cóż potem?
Poeta.  A kiedy Fortuna,
Zmieniając humor, swego faworyta
Z wzgardą odepchnie, tłum cały sług jego,
Do szczytu góry drapiących się za nim
Na klęczkach nawet, obojętnem okiem
Na toczącego się w przepaść pogląda,
Lecz mu w upadku nikt nie towarzyszy.
Malarz.  Rzecz to powszednia. Mógłbym ci pokazać
Alegorycznych obrazów tysiące,
Które dobitniej od słów pokazują
Te nagłe ciosy zwodniczej Fortuny.
Chwalę cię jednak, żeś śmiał Tymonowi
Powiedzieć jasno: że ubogie oczy
Widziały nieraz magnatów koziołki.

(Przy odgłosie trąb wchodzi Tymon z licznym Orszakiem, rozmawiając ze sługą Wentydyusza).

Tymon.  W więzieniu, mówisz?
Sł. Went.  Tak jest, dobry panie,
Za pięć talentów długu; wierzyciele
Są bez litości; środki jego małe.
Błaga cię, panie, byś słówko napisał
Do twardych ludzi, którzy go zamknęli;
Inaczej, panie, zginął bez nadziei.
Tymon.  Biedny Wentydyusz! Nie tego ja pierza,
Bym się przyjaciół w kłopotach wypierał.
Wiem, że pomocy ze wszech miar jest godny,
A więc dług płacę i wolność mu wracam.
Sł. Went.  Zobowiązałeś go na wieczne czasy,
Dostojny panie.

Dostojny panie.
Tymon.  Pozdrów go ode mnie.
Dziś poślę okup. Gdy odzyska wolność,
Powiedz, że rad go w domu mym zobaczę.
Nie dość biednego postawić na nogi,
Trzeba go jeszcze podeprzeć. Idź z Bogiem!
Sł. Went.  Niech ci we wszystkiem Pan Bóg błogosławi!

(Wychodzi. — Wchodzi stary Ateńczyk).

Stary At.  Racz mnie wysłuchać, panie.
Tymon.  Mów, mój ojcze.
Stary At.  Jest w twojej służbie niejaki Lucyliusz.
Tymon.  I cóż stąd?
Stary At.  Rozkaż przywołać go, panie.
Tymon.  Gdzie jest Lucyliusz? Niechaj się tu stawi.

(Wchodzi Lucyliusz).

Lucyliusz.  Jestem na rozkaz.
Stary At.  Dostojny Tymonie,
Ten tu jegomość, twoja kreatura,
Do mego domu zagląda po nocach.
Od mych lat młodych grosz do groszam ciułał;
Dziś moje mienie zasłużyło, myślę,
Na spadkobierców wyższych trochę stopniem
Od twoich krajczych.
Tymon.  Dobrze więc, cóż dalej?
Stary At.  Mam jedynaczkę córkę, żadnych krewnych,
Którym przekazać mógłbym mój majątek.
Dziewczę jest piękne, młode, wychowane
Jak jaka pani wielkim moim kosztem.
Sługa twój, panie, chce miłość jej zyskać;
Racz mi przyjść w pomoc; daj mu, panie, zakaz
Dom mój nawiedzać, bo próżne me słowa.
Tymon.  To człek uczciwy.
Stary At.  Niechże nim zostanie;
Jego uczciwość będzie mu nagrodą,
Mojej mu córki nie trzeba w dodatku.
Tymon.  A czy go kocha?
Stary At.  Młoda jest i tkliwa;
Uczy nas własnych namiętności pamięć,
Jak wiotka młodość.

Tymon  (do Lucyliusza).A ty, czy ją kochasz?
Lucyliusz.  Kocham ją, panie, i jestem kochany.
Stary At.  Gdy męża weźmie mimo woli mojej,
Bóg mi jest świadkiem, moim spadkobiercą
Pierwszy włóczęga będzie albo żebrak,
Lecz nigdy ona.
Tymon.  Jaki dajesz posag,
Jeśli równego weźmie sobie męża?
Stary At.  Dziś, trzy talenta, po mej śmierci, wszystko.
Tymon.  Szlachcic ten długo i wiernie mi służył:
Dla jego szczęścia, jak powinność każe,
Małą ofiarę gotów jestem zrobić.
Daj mu twą córkę; co jej ty zapiszesz,
Ja z mojej strony wypłacę mężowi,
By Jej był równym.
Stary At.  Dam mu moją córkę,
Byleś ty raczył twoje dać mi słowo.
Tymon.  Oto ma ręka, moich słów rękojmia.
Lucyliusz.  Dzięki ci, panie! Przyszła ma fortuna
Twojem jest dziełem, tobie się należy.

(Wychodzą: Lucyliusz i stary Ateńczyk).

Poeta.  Przyjm moją pracę, a żyj długo, panie!
Tymon.  Dzięki na teraz; wkrótce coś usłyszysz,
Nie odchodź tylko. — Co to przyjacielu?
Malarz.  To obraz panie, racz przyjąć go w hołdzie.
Tymon.  Chętnie, bo obraz to prawie sam człowiek;
Gdy podłość ludzką frymarczy naturą,
Nieraz człek tylko jest powierzchownością,
Gdy utwór pędzla jest tem, co przedstawia.
Podoba mi się twe dzieło; zobaczysz,
Że się podoba; czekaj, proszę, chwilę,
Mam z tobą mówić.
Malarz.  Niech cię Bóg zachowa!
Tymon.  Witam, panowie! Daj mi twoją rękę.
Musimy dzisiaj razem obiadować. —
Twój klejnot, panie, nasłuchał się dosyć —
Jubiler.  Krytyki, panie?
Tymon.  Pochwał nieskończonych;

Gdybym zapłacił za niego w stosunku
Do tych uwielbień, poszedłbym z torbami.
Jubiler.  Cenię go, panie, wedle kursu giełdy,
Choć wiesz, że przedmiot tejże samej ceny
Wartość swą zmienia wedle właściciela.
Wierzaj mi, panie, klejnot na twym palcu
Stokroć jest droższy.
Tymon.  Prześliczne szyderstwo!
Kupiec.  Nie, dobry panie, on tylko tłómaczem
Uczuć jest naszych.
Tymon.  Patrzcie, kto się zbliża?
Czy chcecie, żeby zburczał was porządnie?

(Wchodzi Apemantus).

Jubiler.  Zniesiemy wszystko za pańskim przykładem.
Kupiec.  Każdy dostanie swoje, ani wątpię.
Tymon.  Witaj! Dzień dobry, słodki Apemantus!
Apemant.  Dzień dobry oddam, gdy słodkim się stanę,
Ty psem Tymona, uczciwymi ludźmi
Ta łotrów banda.
Tymon.  Czemuż łotrów bandą
Nazywasz ludzi, których nie znasz nawet.
Apemant.  Alboż nie są Ateńczykami?
Tymon.  Tak jest.
Apemant.  Więc nie odwołuję tego, co powiedziałem.
Jubiler.  Poznajesz mnie, Apemantus?
Apemant.  Widzisz, że cię poznałem, gdym cię nazwał po imieniu.
Tymon.  Dumnym jesteś, Apemantus.
Apemant.  A z niczego dumniejszym, jak z tego, żem niepodobny do Tymona.
Tymon.  Gdzie idziesz?
Apemant.  Zamordować uczciwego Ateńczyka.
Tymon.  Śmierć za to cię czeka.
Apemant.  To chyba zrobienie niczego prawo karze śmiercią.
Tymon.  Jak ci się obraz ten podoba, Apemantus?
Apemant.  Bardzo, zwłaszcza dla swojej niewinności.
Tymon.  Czy nie dobrze pracował jego malarz?
Apemant.  Lepiej ten pracował, który zrobił malarza, a zrobił przecie plugawe tylko dzieło.
Malarz.  Pies z ciebie!
Apemant.  Twoja matka z mojego jest rodu: jeśli ja psem, czem ona?
Tymon.  Czy chcesz obiadować ze mną, Apemantus?
Apemant.  Nie, nie jadam panów.
Tymon.  Gdybyś jadł panów, gniewałbyś panie.
Apemant.  O, one same jedzą panów, mają też wielkie brzuchy.
Tymon.  Wszeteczna uwaga.
Apemant.  Czy tak ją rozumiesz? Weźże ją sobie za fatygę.
Tymon.  Jak ci się podoba ten klejnot, Apemantus?
Apemant.  Mniej niż szczerość, za którą człowiek szeląga nie płaci.
Tymon.  Ile on wart, twojem zdaniem?
Apemant.  Niewart mojej myśli. — A co tam nowego, poeto?
Poeta.  A co tam nowego, filozofie?
Apemant.  Kłamiesz.
Poeta.  Albożeś nie filozof?
Apemant.  Tak jest.
Poeta.  Więc nie kłamię.
Apemant.  Albożeś nie poeta?
Poeta.  Tak jest.
Apemant.  Więc kłamiesz. Zajrzyj do twojego ostatniego poematu, w którym, przez fikcyę, zrobiłeś go godnym człowiekiem.
Poeta.  To nie fikcya, to szczera prawda.
Apemant.  Masz racyę; godny jest ciebie i godny płacić ci za twoją pracę. Kto lubi pochlebstwo, godny jest pochlebcy. Ach, gdybym był panem!
Tymon.  Cobyś zrobił, Apemantus?
Apemant.  To samo, co teraz robi Apemantus: nienawidziłbym panów z całego serca.
Tymon.  Co? Nienawidziłbyś samego siebie?
Apemant.  Tak jest.
Tymon.  A to dlaczego?
Apemant.  Dlatego, że byłem dość głupi, abym pragnął zostać panem. — Czy ty nie kupiec?
Kupiec.  Tak jest, Apemantus.
Apemant.  Niechże cię twój własny handel zrujnuje, jeśli nie zechcą bogi.
Kupiec.  Co robi mój handel, robią bogi.
Apemant.  Handel twoim bogiem, niechże cię twój bóg zrujnuje!

(Słychać trąby za sceną. — Wchodzi Sługa).

Tymon.  Co się to znaczy?
Sługa.  Przybył Alcybiades,
A z nim dwudziestu przyjaciół, na koniach.
Tymon.  Idźcie ich przyjąć i wprowadzić do nas.

(Wychodzi kilku Dworzan).

Musicie dzisiaj obiadować ze mną;
Zostańcie, póki nie złożę wam dzięków.
Pokażesz dzieło mi twe po obiedzie.
Szczęśliwy jestem, gdy was tutaj widzę.

(Wchodzi Alcybiades z przyjaciółmi).

Witaj nam, witaj!
Apemant.  O, tak! bardzo pięknie!
Bodaj skostniały wasze gibkie członki!
W sercu tych łotrów tak mało przyjaźni,
Uścisków jednak i pokłonów tyle!
Człowiek się, widzę, w koczkodana zmienił.
Alcybiad.  Zgłodniały byłem twojego oblicza,
Pozwól, choć teraz niech się niem nasycę.
Tymon.  Witaj nam, panie; nim się pożegnamy,
Spędzimy razem kilka chwil wesołych.
Baczcie wejść ze mną.

(Wychodzą wszyscy prócz Apemanta. — Wchodzą dwaj Panowie).

1 Pan.  Która godzina, Apemantus?
Apemant.  Godzina uczciwości.
1 Pan.  Godzinę tę zawsze zegar pokazuje.
Apemant.  Tem też gorzej, że nie spostrzegłeś jej dotąd.
2 Pan.  Idziesz na ucztę Tymona?
Apemant.  Idę, bo chcę widzieć, jak mięso napycha łotrów, a jak wino rozgrzewa głupców.
2 Pan.  Bądź zdrów! bądź zdrów!
Apemant.  Wielkie robisz głupstwo, dając mi dwa pozdrowienia.
2 Pan.  Dlaczego, Apemantus?
Apemant.  Należało ci jedno zachować dla siebie, bo ja ci go dać nie myślę.
1 Pan.  Idź się powiesić.
Apemant.  Nie mam zamiaru słuchać twojej rady; daj ją twojemu przyjacielowi.
2 Pan.  Precz stąd, psie wściekły! albo sam cię wygonię.
Apemant.  Umykam jak pies przed wierzgnięciem osła (wychodzi).
1 Pan.  Co za mizantrop! Lecz idźmy, z bogactwa
I gościnności Tymona korzystać.
On dobrotliwszy od dobroczynności.
2 Pan.  Rozlewa łaski, a Plutus, bóg skarbów,
Tylko podskarbim na jego jest służbie.
Każdą usługę siedmiokrotnie spłaca;
Dar każdy taką wetuje nagrodą,
Ze wszelką miarę wdzięczności prześciga.
1 Pan.  Świat nie posiada szlachetniejszej duszy.
2 Pan.  Przy tej fortunie niech Bóg go zachowa!
Lecz wejdźmy.
1 Pan.  Pójdę za twoim przykładem. (Wychodzą).

SCENA II.
Sala w domu Tymona.
(Muzyka. — Wielki bankiet zastawiony. Flawiusz i reszta Służby. Wchodzą: Tymon, Alcybiades, Lucyusz, Lukullus, Semproniusz i inni Senatorowie ateńscy, Wentydyusz i Służba. — Za wszystkimi wchodzi Apemantus w złym humorze).

Wentyd.  Zacny Tymonie, było wolą bogów,
Przypomnieć sobie wiek mojego ojca
I do wiecznego zabrać go pokoju.
Umarł szczęśliwy; ja, dzisiaj bogaty,
Pamiętny łaski, którąś mi wyświadczył,
Wracam talenta, przy których pomocy
Wolność zyskałem, dodaję w procencie
Moją ci wdzięczność i wierne me służby.
Tymon.  Uchowaj Boże! Dobry Wentydyuszu,
Przyjaźń mą krzywdzisz; wedle mojej myśli,
Co ci raz dałem, dałem ci na zawsze;
Bo kto odbiera, nie może powiedzieć,
Że dał prawdziwie. Jeśli lepsi od nas

Grać w grę tę mogą, ja nie mam odwagi
Iść za ich wzorem, bo wiesz, co się zdarza:
Bogatych błędom świat chętnie pobłaża.
Wentyd.  Szlachetna dusza!

(Wszyscy wstają i poglądają na Tymona ceremonialnie).

Tymon.  Nie, moi panowie,
Boć ceremonię wymyślili ludzie,
By nią osłonić powierzchowne dzieła,
Zwodną gościnność i dobroć fałszywą,
Przed czynem jeszcze żałującą czynu.
Gdzie przyjaźń szczera, po co ceremonie?
Usiądźcie, proszę; przytomność tu wasza
Droższa fortunie mej, niż mnie fortuna. (Siadają).
1 Pan.  To zawsze, panie, naszą było myślą.
Apemant.  Ha! takie dzisiaj twe wyznanie wiary?
Tymon.  O, Apemantus; witaj, przyjacielu!
Apemant.  Nie witaj tylko, bo ja tu przychodzę
Dlatego, żebyś sam wypchnął mnie za drzwi.
Tymon.  Fe! to rzecz brzydka, grubijanin z ciebie,
Podobny humor, męża nie jest godny.
Przysłowie mówi: ira brevis furor,
Ale ten człowiek ciągle zagniewany.
Więc mu na boku dajcie stół osobny,
Bo jeśli czuje wstręt do towarzystwa,
Dla towarzystwa nie jest on stworzony.
Apemant.  Skoro nalegasz, zostanę, lecz pomnij,
Żem przyszedł tylko wzorki z was wybierać.

Tymon.  Nie zważam na to, co mówisz. Jesteś Ateńczykiem, to dosyć, żebyś dobre znalazł u mnie przyjęcie. Sam nie chcę żadnej nadawać tu sobie powagi; więc cię proszę, niech moja uczta zamknie ci usta.

Apemant.  Gardzę twą ucztą, twój obiad mnie dławi,
Bo ci pochlebiać nie jest moją mysią.
Boże! tłum jaki pożera Tymona!
On tylko jeden tego nie spostrzega!
Z boleścią patrzę, kiedy w krwi jednego
Tylu chleb macza, a on, jak szalony,
Sam ich do tego krzykiem swym podszczuwa.

Dziwna, że ludzie śmią ludziom zawierzać,
Gdy ich powinni zapraszać bez nożów[2];
Ich uczta równie na temby zyskała
I bezpieczniejsze byłoby ich życie.
Nie brak przykładów; ten chytry pasożyt,
Który przy boku teraz jego siedzi,
I chleb z nim łamie i z jednej z nim szklanki
Wychyla zdrowie jego, będzie pierwszy,
Żeby go zabić: widziano to nieraz.
Gdybym był panem, nie piłbym przy stole,
By gościom moim nie odsłonić krtani:
Magnatom tylko z pancerzem na gardle
Pić się należy.
Tymon  (do gościa, który wnosi zdrowie). Chętnie, dobry panie,
A niechaj potem puhar idzie kołem.
2 Pan.  Zacny Tymonie, niech płynie tą stroną.
Apemant.  Płynie tą stroną! To mi zuch, to pływak!
Zdrowie to zdrowiu twemu i fortunie
Grozi chorobą. Pij uczciwą wodę,
Która nikogo w błoto nie rzuciła.
Pokarm mój skromny, jak skromny napitek:
Kto kiedy Bogom dziękował za zbytek?

Modlitwa Apemanta przed jedzeniem.

Boże, o skarby żadne cię nie proszę;
Za siebie modły, nie za innych wnoszę;
Niech mnie od tego łaska twa zachowa,
Bym wierzył w ludzkie przysięgi i słowa,
Bym zapłakanej ufał kortezanie,
Lub psu, co drzemać zdaje się przy ścianie,
Wolność mą w izbie więziennego chował,
A na przyjaciół w potrzebie rachował.
Amen. Niech twoją stanie się to sprawą!
Bogacze grzeszą, korzonki mą strawą (je i pije).
Niech ci to służy na zdrowie, Apemantus!

Tymon.  Wodzu Alcybiadesie, twoje serce jest teraz na placu bitwy.

Alcybiad.  Moje serce zawsze jest na twoje usługi, Tymonie.
Tymon.  Wołałbyś jednak śniadanie z nieprzyjaciół złożone, niż obiad z przyjaciół.
Alcybiad.  To prawda, panie; niema potrawy nad nieprzyjacielską surowiznę; najlepszemu przyjacielowi takiegobym życzył bankietu.
Apemant.  Chciałbym też, żeby ci wszyscy pochlebcy twoimi byli nieprzyjaciółmi, abyś mógł ich zabić, a mnie potem na ucztę zaprosić!
1 Pan.  Gdybyś mógł, panie, jakiem szczęśliwem zdarzeniem nasze serca choć raz na próbę postawić! gdybyśmy mieli sposobność pokazać ci choć cząstkę naszego dla ciebie poświęcenia! Nicby już nam wtedy do życzenia nie zostało.
Tymon.  Nie wątpię o tem, dobrzy moi przyjaciele, że same bogi dadzą wam kiedyś sposobność pospieszenia mi na pomoc; bo inaczej dlaczegóż bylibyście moimi przyjaciółmi? Czyż dałbym wam, przed tysiącem innych, tytuł ten kosztowny, gdybym was w sercu nie nosił? Sam sobie powiedziałem o was więcej niż wy, przy waszej skromności, moglibyście na waszą powiedzieć, bo nieskończona jest moja w was ufność. O, bogi, myślałem sobie nieraz: na coby się nam zdali przyjaciele, gdybyśmy nie potrzebowali ich nigdy? Byliby najnieużyteczniejszemi stworzeniami, gdyby nam nigdy żadnej nie oddali przysługi; byłyby to tylko dźwięczne instrumenta w futerałach swoich zamknięte, tylko dla siebie swoją harmonię chowające. Wyznaję wam, że nieraz pragnąłem zostać ubogim, żeby się do serc waszych przybliżyć. Rodzimy się, żeby sobie świadczyć dobrodziejstwa; a co lepiej, co właściwiej możemy nazwać naszem od bogactw naszych przyjaciół? Co za nieskończona radość tylu mieć braci, rozrządzających nawzajem jedni drugich majątkami! (Płacze). O, radości, przed urodzeniem we łzach tonąca! Oczy moje łez wstrzymać nie mogą; żeby o ich słabości zapomnieć, piję wasze zdrowie!
Apemant.  Płaczesz, Tymonie, żeby oni pili.
2 Pan.  Tak samo w naszych poczęta źrenicach
Radość, jak dziecię, w łzach się naszych rodzi.
Apemant.  Śmieję się, myśląc, że to dziecię bękart.
3 Pan.  Wierzaj mi, panie, bardzoś mnie rozczulił.
Apemant.  Bardzo! (Słychać za sceną odgłos trąb i rogów).
Tymon.  Co znaczą te trąby i rogi?

(Wchodzi Sługa).

Sługa.  Kilka dam czeka u drzwi i nalega o posłuchanie.
Tymon.  Dam? Czego pragną?
Sługa.  Wyprzedził je posłaniec z poleceniem objawienia ich życzeń.
Tymon.  Proszę cię, wprowadź je natychmiast.

(Wchodzi Kupido).

Kupido.  Witaj, Tymonie! witajcie, panowie,
Do gościnnego przypuszczeni stołu!
Pięć zmysłów, których ty jesteś patronem,
Hołd ci swój teraz przybiegają złożyć;
Słuch, powonienie, smak i dotykanie
Uradowane wstały już; me panie
Przychodzą teraz widzenie nasycić.
Tymon.  Witam je chętnie, niech wejdą co prędzej,
A niech kapela da im powitanie. (Wychodzi Kupido).
1 Pan.  Dowód masz nowy, jak jesteś kochany.

(Muzyka. — Wchodzi Kupido w towarzystwie Dam zamaskowanych, w ubiorze Amazonek, z lutniami w ręku; grają i tańczą).

Apemant.  Ha! co za banda pustoty nadbiegła!
Tańczą! To, widzę, szalone kobiety.
Szaleństwem tylko jest chwała żywota,
Jak jest szaleństwem pompa ta równana
Z kroplą oliwy i szczyptą korzonków.
Żeby się bawić, zmieniamy się w błaznów;
Płacim pochlebstwem, by nam pić dał człowiek,
Któremu damy na starość za wino
Tylko zatrutą pogardę i zazdrość.
Kto żył, nie psując, albo nie popsuty?

Kto zmarł, do grobu nie biorąc w podarku
Słowa pogardy z ust swoich przyjaciół?
Boję się, żeby kiedyś ci, co teraz
Tańczą przede mną, nie deptali po mnie.
Zwyczaj to ludzi drzwi swoje, z dnia końcem,
Przed zachodzącem już zamykać słońcem.

(Panowie wstaję od stołu z wielkiemi oznakami uwielbienia dla Tymona, a na dowód miłości każdy bierze Amazonkę i wszyscy tańczą parami przy odgłosie obojów: po chwili zatrzymują, się).

Tymon.  Ileż mej uczcie dodałyście krasy,
Piękne me panie, przytomnością waszą!
Bez was, połowę straciłaby wdzięku,
Wam swoją godność, swój blask winna cały,
Pierwszy mój pomysł swoje dopełnienie.
Dzięki wam za to!
1 Pani.  Zbyt jesteś łaskawy,
I bierzesz, panie, z najlepszej nas strony.

Apemant.  Bo najgorsza tak jest plugawa, iż, jak myślę, wziąć byłoby za trudno.

Tymon.  A teraz, panie, przyjmijcie łaskawie
Wieczerzę skromną i bez ceremonii.
Wszystkie.  Dziękujem, panie. (Wychodzą: Kupido i Panie).
Tymon.  Flawiusz!
Flawiusz.  Na rozkazy.
Tymon.  Przynieś mi, proszę, moją tu szkatułkę.
Flawiusz.  Śpieszę. (Na str.) Rozdzielać chce znowu klejnoty;
Sprzeciwić mu się niepodobna teraz.
Mógłbym powiedzieć — możebym powinien —
Gdy wyda wszystko, markotno mu będzie,
Że mu się na czas nikt nie śmiał sprzeciwiać.
Szkoda, że dobroć z tyłu oczu nie ma!
Serce nikogoby nie zubożyło.

(Wychodzi i wraca ze szkatułką).

1 Pan.  Gdzie nasza służba?
Sługa.  Na rozkazy, panie.
2 Pan.  Przyprowadź konie.
Tymon.  Moi przyjaciele,
Jedno wprzód słowo. Patrz, dobry mój panie,

Zrób mi tę łaskę, racz ten klejnot przyjąć,
I na pamiątkę noś go na tym palcu.
1 Pan.  Tak mnie już łaską twoją obsypałeś —
Wszyscy.  Jak i nas wszystkich. (Wchodzi Sługa).
Sługa.  Dostojny mój panie,
Przybyło właśnie kilku senatorów
Z odwiedzinami.
Tymon.  Witam ich z radością.
Flawiusz.  Chciałbym ci, panie, jedno szepnąć słowo
W sprawie dla ciebie nieskończenie ważnej.
Tymon.  Ważnej? więc dobrze, powiesz mi je później;
Zajmij się teraz przyjęciem mych gości.
Flawiusz  (na str.). Tylko jak? nie wiem. (Wchodzi inny Sługa).
Sługa.  Na dowód przyjaźni
Lucyusz, a pan mój, przysyła ci w darze
W srebrnych przyborach cztery mleczne konie.
Tymon.  Przyjmuję chętnie. Nie zapomnij tylko
Pięknym prezentem, piękny spłacić prezent.

(Wchodzi trzeci Sługa).

Tymon.  Co za nowiny?
3 Sługa.  Pan mój, dostojny i szlachetny Lukullus, zaprasza cię z sobą jutro na polowanie, a zarazem przysyła ci dwie smycze chartów.

Tymon.  I zaproszenie i charty przyjmuję,
Nie bez odpłaty.
Flawiusz  (na str.). Lecz jak się to skończy?
Każe mi świetne rozsyłać prezenta,
Wydawać uczty, a szkatuła pusta.
Ani chce wiedzieć, co w jego sakiewce,
Ani mnie słucha, gdy pragnę powiedzieć,
Że dobre serce jego dziś żebrakiem,
Niezdolnym zadość uczynić życzeniom;
Tak są nad środki jego obietnice,
Że długiem wszystko, co mówi, że winien
Za każde słowo; tak zawsze był dobry,
Że dziś dobroci swej płaci procenta;
Na wszystkich dobrach ciąży hipoteka.
Jakbym chciał z jego wyśliznąć się służby,

Zanim konieczność gwałtem mnie wypędzi!
O, jak szczęśliwsza samotność uboga
Nad tłum przyjaciół groźniejszych od wroga!
Myśl o mym panu serce mi zakrwawia (wychodzi).
Tymon.  Sam siebie krzywdzisz, wartość twą poniżasz.
Przyjmij ten drobny przyjaźni zadatek.
2 Pan.  Przyjmuję, panie, z wdzięcznością bez granic.
3 Pan.  To czysta dusza wspaniałomyślności!
Tymon.  A teraz sobie przypominam, panie,
Żeś wczora chwalił mojego gniadosza;
Racz więc go przyjąć, gdy ci tak do serca.
2 Pan.  O, co do tego, panie, racz przebaczyć —
Tymon.  Możesz za słowo wziąć mnie bez skrupułu;
Wiem, co kto chwali, pragnąłby posiadać;
Moich przyjaciół życzenia są moje;
Wierz memu słowu. — Odwiedzę was wkrótce.
Wszyscy.  Nigdy milszego nie ujrzymy gościa.
Tymon.  Tak mi każdego z was drogi jest widok,
Że nigdy dosyć dać nie jestem w stanie;
Gdybym królestwa miał na me rozkazy,
Mym przyjaciołom rozdałbym je chętnie. —
Jesteś żołnierzem, mój Alcybiadesie,
A więc bez grosza; to ci się należy
Prawem jałmużny, bo twoja dziedzina
Pośród umarłych; wszystkie twoje ziemie
Są placem boju.
Alcybiad.  Leżą też odłogiem.
1 Pan.  Tak ci jesteśmy wdzięczni —
Tymon.  Ja wam równie.
2 Pan.  A miłość nasza —
Tymon.  Równa mojej dla was.
Hej! więcej światła!
1 Pan.  Niech szczęście bez granic,
Honor, Fortuna, strzegą cię, Tymonie!
Tymon.  Zawsze gotowy służyć przyjaciołom.

(Wychodzą: Alcybiades, Panowie i t. d.).

Apemant.  Co za harmider! jakie nóg wierzganie!
Lecz mi się zdaje, że te wszystkie nogi

Nie warte ceny, którą za nie płacisz.
Mętna to przyjaźń. Gdzie serce fałszywe
I nogi także powinny być krzywe.
Tak to niejeden uczciwiec, lecz głupi,
Za całe mienie pokłonów nakupi.
Tymon.  Mój Apemantus, gdybyś mniej był cierpki,
Dla ciebie także równie byłbym szczodry.

Apemant.  Nie, niczego nie żądam, bo gdybym i ja dał się przekupić, niktby nie został, żeby śmiać się z ciebie; grzeszyłbyś więc tem łatwiej. Od tak dawna rozdajesz, Tymonie, że lękam się bardzo, abyś w końcu i sam się nie oddał za kwitem. Na co te uczty, ta pompa, ta próżna wystawność?
Tymon.  Skoro zaczynasz wygadywać na towarzystwo, przysiągłem cię nie słuchać. Bądź zdrów! Przyjdź inną razą z lepszą muzyką (wychodzi).
Apemant.  Dobrze! nie chcesz mnie słuchać teraz, nie usłyszysz mnie później. Zamknę przed tobą twoje niebo.
Ach, czemu człowiek, dla swojej niedoli,
Na radę głuchy, pochlebstw słuchać woli! (Wychodzi).




AKT DRUGI.
SCENA I.
Ateny. — Pokój jednego z Senatorów.
(Wchodzi Senator z papierami w ręku).

Senator.  Ostatnią razą pięć tysięcy; przytem
Izydorowi wraz z Warronem winien
Dziewięć tysięcy, co razem z mym długiem
Dochodzi sumy dwudziestu i pięciu;
Zawsze go jednak febra marnotrawstwa
Toczy wewnętrznie; trudno, by stan taki
Długo się ostał — ostać się nie może.
Jeśli chcę złota, dość mi będzie ukraść

Psa sąsiadowi, dać go Tymonowi,
A pies mi będzie złotą bił monetę;
Gdybym chciał przedać konia, żeby kupić
Dwadzieścia lepszych, dam go Tymonowi,
Dam jako prezent, a koń mi się źrebi
I rumakami napełnia mi stajnię;
Przy jego wrotach niema odźwiernego,
By przechodzących z uśmiechem nie wpraszał.
To trwać nie może, dość chwili rozwagi,
By zgłębić stanu podobnego chwiejność.
Hej! hola! Kafis. (Wchodzi Kafis).
Kafis.  Co pan rozkazuje?
Senator.  Weź płaszcz, co żywo biegnij do Tymona,
O me pieniądze domagaj się głośno;
Pierwszą odmową nie daj się odgonić;
Nie trać języka; jeżeli ci powie,
Grzecznie kiwając czapką w prawej ręce:
„Poleć mnie pana twojego przyjaźni!“
Powiedz dobitnie, że jestem w kłopocie,
Że mych pieniędzy własne me potrzeby
Na gwałt żądają; termin jego minął,
A ja, na jego licząc wierzytelność,
Własny mój kredyt zrujnowałem prawie.
Kocham go, ale nie chcę krzyżów złamać,
Żeby uleczyć chory jego palec.
Żadnej nie cierpią zwłoki me potrzeby;
Nie słów mi trzeba, ale gotowizny.
Idź, przybierz minę śmiałą, rezolutną,
Bo mi się zdaje, że gdy każde pióro
Wróci do skrzydła swego właściciela,
Tymon, co teraz wygląda jak Fenix,
Będzie wyglądał jak gęś oskubana.
Idź!
Kafis.  Idę, panie.
Senator.  Weź z sobą obligi,
A patrz na daty.
Kafis.  Nie zapomnę, panie.
Senator.  Idź! (Wychodzą).

SCENA II.
Pokój w domu Tymona.
(Wchodzi Flawiusz z pliką rachunków w ręku).

Flawiusz.  Ni jednej chwili rozwagi w tym szale!
Daje i daje i ani się pyta,
Skąd brać, by dawać, nie uważa na to,
Jak mu się w rękach topi jego mienie,
I jak zastąpić to, co uleciało.
Człowieka z pustszą głową, lepszem sercem
Ziemia nie nosi. Co ja tu mam począć?
Nie będzie słuchał, póki nie uczuje.
Muszę mu jednak wręcz powiedzieć prawdę,
Jak tylko wróci z polowania. Szkoda!

(Wchodzą: Kafis i Sługi Izydora, i Warrona).

Kafis.  Dobry ci wieczór, Warronie, czyś przyszedł
Pieniędzy żądać?
Sł. War.  Czy i ty w tym celu?
Kafis.  Zgadłeś, kolego. A ty, Izydorze?
Sł. Izyd.  W tej samej myśli.
Kafis.  Moi przyjaciele,
Bodaj nas tylko z kwitkiem nie odprawił!
Sł. War.  Bardzo się boję.
Kafis.  Otóż pan nadchodzi.

(Wchodzą: Tymon, Alcybiades, Panowie i t. d.).

Tymon.  A po obiedzie, mój Alcybiadesie,
Ruszamy znowu. — Czego chcesz ode mnie?
Kafis.  To nota, panie, pewnych zaległości —
Tymon.  Co? zaległości? A skąd tu przychodzisz?
Kafis.  Tu, z Aten, panie.
Tymon.  W takim interesie
Do intendenta mego chciej się udać.
Kafis.  Intendent, panie, przez miesiąc mnie cały
Z dnia na dzień, z dzisiaj na jutro odsyłał;
Tymczasem pan mój w wielkiej jest potrzebie
Swoich pieniędzy, pokornie też prosi,
Abyś ze zwykłą sobie szlachetnością

Oddać mu raczył, co mu się należy.
Tymon.  Przyjdź jutro rano, dobry przyjacielu.
Kafis.  Lecz —
Tymon.  Tylko miarkuj się, mój przyjacielu.
Sł. War.  Sługa Warrona —
Sł. Izyd.  Sługa Izydora
Prosi pokornie o spieszną wypłatę.
Kafis.  Gdybyś mojego pana znał potrzeby —
Sł. War.  Termin upłynął od sześciu tygodni,
Areszt —
Sł. Izyd.  Intendent z niczem mnie odprawił;
Więc wprost do pana udać się mam rozkaz.
Tymon.  Dajcie mi, proszę, odetchnąć. — Panowie,
Raczcie mieć krótką chwilę cierpliwości,
Przyjdę niebawem. (Wychodzą: Alcybiades i Panowie).
(Do Flawiusza).Zbliż się i wytłómacz,
Co się to znaczy, że jestem zmuszony
Krzyków tych słuchać o zaległe długi,
O niespłacone na termin obligi,
Z krzywdą mojego honoru?
Flawiusz.  Panowie,
Nie teraz pora do spraw takiej treści.
Do poobiedzia zechciejcie poczekać,
A ja tymczasem wytłómaczę panu,
Dlaczego dotąd długi nie spłacone?
Tymon.  Zróbcie tak, proszę, moi przyjaciele.
Tymczasem daj im uczciwe przyjęcie (wychodzi).
Flawiusz.  Proszę za sobą (wychodzi).

Kafis.  Czekajcie! czekajcie! Apemantus zbliża się z błaznem, pobawmy się z nimi trochę.

(Wchodzą: Apemantus i Błazen).

Sł. War.  Na szubienicę z tym hultajem! Nawymyśla nam tylko
Sł. Izyd.  Zaraza na tego psa!
Sł. War.  Jak się masz, błaźnie?
Apemant.  Czy rozmawiasz z własnym cieniem?
Sł. War.  Nie do ciebie mówię.
Apemant.  Nie, ale do siebie samego. (Do Błazna). Idźmy!
Sł. Izyd.  (do Sługi Warrona). Już ci na grzbiet wsadził błazna.
Apemant.  Nie jeszcze, bo widzę, że cię jeszcze nie wziął na barana.
Kafis.  A kto teraz błazen?
Apemant.  Ten, co się o to pyta. Biedni hultaje, fagasy lichwiarzy! rajfury między złotem a potrzebą!
Wszyscy  Słudzy. Czem jesteśmy, Apemantus?
Apemant.  Osłami.
Wszyscy.  Dlaczego?
Apemant.  Bo się pytacie, czem jesteście i nie znacie samych siebie. — Mów do nich, błaźnie.
Błazen.  Jak się macie, panowie?
Wszyscy.  Dziękujemy, dobry błaźnie; a jak się ma twoja kochanka?
Błazen.  Właśnie grzeje wodę, aby oparzyć takie jak wy kurczęta. Ach, gdybyśmy mogli widzieć was w Koryncie[3]
Apemant.  Dobrze, dziękuję. (Wchodzi Paź).
Błazen.  Patrz, zbliża się paź mojej pani.
Paź  (do Błazna). Jakże tam, kapitanie? Co robisz w tej mądrej kompanii? Jak się masz, Apemantus?
Apemant.  Chciałbym mieć kij w gębie, żebym ci użytecznie mógł odpowiedzieć.
Paź.  Proszę cię, Apemantus, czytaj mi adresy tych listów, bo nie wiem, który któremu oddać.
Apemant.  Nie umiesz czytać?
Paź.  Nie.
Apemant.  To niewiele umrze mądrości w dniu, w którym cię powieszą. Ten do Tymona, ten do Alcybiadesa. Widzę, że się urodziłeś bękartem, a umrzesz rajfurem.
Paź.  A ty się ulągłeś szczenięciem, a umrzesz psią śmiercią — z głodu. Nie odpowiadaj, odchodzę (wychodzi).
Apemant.  Tak zawsze przed łaską uciekasz. Błaźnie, pójdę z tobą do Tymona.
Błazen.  Czy mnie tam zostawisz?
Apemant.  Jeżeli go zastaniemy w domu. — Wy trzej służycie trzem lichwiarzom?
Wszyscy.  Tak jest, a wolelibyśmy, żeby oni nam służyli.
Apemant.  I ja teżbym wolał; byłby to figiel, jakiego nigdy jeszcze kat złodziejowi nie wypłatał.
Błazen.  Jesteście sługami trzech lichwiarzy?
Wszyscy.  Tak jest, błazenku.
Błazen.  Zdaje mi się, że każdy lichwiarz musi mieć błazna na służbie. Pani moja jest także lichwiarką, ja też jestem jej błaznem. Gdy ludzie przychodzą pożyczać u waszych panów, wchodzą ze smutkiem, a odchodzą z weselem; w domu mojej pani dzieje się przeciwnie, wchodzą z weselem, a odchodzą ze smutkiem. Dlaczego?
Sł. War.  Mógłbym powiedzieć jedną tego przyczynę.
Apemant.  Powiedz więc, ażebyśmy cię uznali za tatusia i hultaja, co wcale nie umniejszy twojego poważania.
Sł. War.  Co to jest tatuś, błazenku?
Błazen.  Błazen w pięknem odzieniu, coś na twoje podobieństwo. Jest to duch: czasami pokazuje się w postaci pana, czasami w postaci prawnika, czasami wygląda jak filozof, tylko że nie filozoficznego szuka kamienia; bardzo często ma minę kawalera, a w ogólności wszystkie formy, pod któremi człowiek rośnie i próchnieje od trzynastego do osiemdziesiątego roku.
Sł. War.  Nie całkiem ty błazen.
Błazen.  Jak ty nie całkiem mądry. Ile u mnie błazeństwa, tyle u ciebie braku mądrości.
Apemant.  Tej odpowiedzi nie powstydziłby się Apemantus.
Wszyscy  Słudzy. Z drogi! z drogi! zbliża się Tymon.

(Wchodzą: Tymon i Flawiusz).

Błazen.  Nie zawsze ja chodzę za kochankiem, starszym bratem lub kobietą; zdarza mi się chodzić i za filozofem. (Wychodzą: Apemantus i Błazen).
Flawiusz.  Oddalcie się, proszę, za chwilę przyjdę rozmówić się z wami. (Wychodzą Słudzy).

Tymon.  Dziwię się bardzo. Dlaczego aż dotąd
Jasnoś mi stanu mego nie wykazał,
Abym wydawał wedle mych dochodów?
Flawiusz.  Nigdy mnie, panie, słuchać nie raczyłeś.
Tymon.  Żartujesz; może wybierałeś porę,

W której mi słuchać było niepodobna;
Trudność tę wziąłeś sobie za wymówkę
Twego niedbalstwa.
Flawiusz.  O, dobry mój panie,
Moje rachunki przynosiłem nieraz;
Gdym je przedstawiał, odpychałeś księgi,
Mówiąc, że moja sprawdza je uczciwość.
Kiedyś za lada datek nakazywał
Skarby przesyłać, płakałem jak dziecko,
A nawet często, bez względu na respekt,
Błagałem, żebyś rękę mniej otwierał;
Musiałem nieraz fukania twe znosić,
Kiedy mówiłem o skarbów odpływie,
O długów coraz groźniejszym przystępie.
Drogi mój panie, choć to już za późno,
Czas wielki, żebyś usłyszał nakoniec,
Że cała masa twoich posiadłości
Połowy twoich długów nie pokryje.
Tymon.  Sprzedaj me ziemie.
Flawiusz.  Wszystkie zastawione,
Niejedna poszła w ręce wierzycieli.
Co pozostało, ledwo zamknie usta
Dzisiejszym długom, jutro przyjdą nowe;
Jak je zapłacić? jaka przyszłość nasza?
Tymon.  Do Sparty me się rozciągały klucze.
Flawiusz.  Drogi mój panie, świat to wyraz tylko;
Gdyby był twoim, gdybyś nim rozrządzał,
Jakby się prędko z twoich rąk wyśliznął!
Tymon.  To prawda.
Flawiusz.  Panie, jeśli podejrzywasz,
Jeżeli wątpisz o mej uczciwości,
Błagam cię, wybierz sędziów najsurowszych,
Niechaj się w moich rozpatrzą rachunkach.
Bóg mi jest świadkiem, że gdy twoje sale
Od pasożytów twych się trzęsły krzyku,
Gdy się w piwnicach lało twoje wino,
Kiedy twój pałac od pochodni gorzał,
A grzmot kapeli echo odbijało,

Me oczy w kącie łzami zachodziły.
Tymon.  Dość tego!
Flawiusz.  Boże, mówiłem do siebie:
Pan mój jak wielki, jak wspaniałomyślny!
Tłum niewolników i chłopów, tej nocy,
Ile zbytkownych połknął tu łakoci!
Kto się Tymona poddanym nie pisze?
Na jego służbę nie oddaje serca,
Głowy i szabli i sił i majątku?
O, wielki Tymon! szlachetny, królewski!
Lecz gdy skarb zniknie, co tę chwałę płaci,
I duch uleci, który ją dziś trąbi:
Głód zamorduje, co spłodziła uczta;
Niech przyjdzie jeden chłodny dzień zimowy,
A tych komarów cała zniknie chmara.
Tymon.  Dosyć, powtarzam; skończ twoje kazanie!
Ma dobroć nigdy nie była nikczemną;
Nie podle, alem nierozważnie dawał.
Dlaczego płaczesz? Możesz-li przypuszczać,
Że w mej potrzebie nie znajdę przyjaciół?
O, bądź spokojny! Bo gdybym chciał czerpać
Z mnogich miłości mojej magazynów,
Gdybym pożyczką na próbę chciał stawić
Przyjaciół serca, tak mi łatwo będzie
Rozrządzać ludźmi i ludzi fortuną,
Jak mi rozkazać łatwo, żebyś mówił.
Flawiusz.  Bodaj się twoje sprawdziły nadzieje!
Tymon.  I gdy rozważam dzisiejsze kłopoty,
Błogosławieństwem zdają mi się nowem,
By przez nie moich doświadczyć przyjaciół.
Zobaczysz wkrótce, jak mylne twe sądy:
Jestem bogaty przyjaciół skarbami.
Hej, Flaminiuszu! Serwiliuszu, hola!

(Wchodzą: Flaminiusz, Serwiliusz i kilku Sług innych).

Serwil.  Panie! panie!
Tymon.  Mam dla każdego z was zlecenie. — Ty pójdziesz do Lucyusza, ty do Lukullusa; polowałem dziś z jego dostojnością; ty do Semproniusza. Polećcie mnie ich przyjaźni i dodajcie, iż jestem dumny, że moje interesa dają mi sposobność żądania od nich pieniężnych zasiłków. Żądajcie pięćdziesiąt talentów.
Flamin.  Jak rozkazałeś, panie.
Flawiusz  (na str.). Lucyusz? Lukullus? hm!

Tymon  (do innego Sługi). A ty, mopanku, idź do senatorów —
Sprawie publicznej oddane usługi
Prośbie mej, sądzę, dadzą posłuchanie —
Powiedz, niech raczą bez zwłoki mi przysłać
Tysiąc talentów.
Flawiusz.  Przekonany, panie,
Że to najkrótsza będzie dla mnie droga,
Dość byłem śmiały, że im na rękojmię
Twój podpis dałem, lecz kiwali głową,
I nie bogatszy wróciłem do domu.
Tymon.  Byćże to może? Czy mi prawdę mówisz?
Flawiusz.  Odpowiedzieli wszyscy jednomyślnie,
Że są bez grosza — że w tej właśnie porze
Nie mogą zrobić, coby zrobić chcieli —
Że ich to boli — żeś jest mąż dostojny —
Żeby jednakże pragnęli — że sądzą —
Że wszystko jakoś nie było, jak trzeba —
Że najzacniejsi swe mają dziwactwa —
Pragną, by wszystko dobrze się skończyło —
Że szkoda — w końcu dla różnych pozorów,
Patrząc z ukosa, szeptając półsłówka,
Półukłonami, zimnem głów kiwaniem
Na moich ustach zmrozili mi słowa.
Tymon.  Niech Bóg ich skarze! Ale nie rozpaczaj;
W starcach niewdzięczność jest jakby dziedziczna.
Ich krew zamarzła, zimna, ledwo płynie;
Dla braku ciepła dobroć ich ostygła;
Ludzka natura, chyląc się ku ziemi,
Do swej podróży gotuje się zwolna,
Ziębnie, ciężeje. (Do Sługi). Idź do Wentydyusza.
(Do Flaw.). Nie smuć się, proszę, wiem, żeś jest uczciwy
I, szczerze mówię, w sprawie tej niewinny.
(Do Sługi). Wentydyusz ojca niedawno pogrzebał,

I odziedziczył ogromny majątek;
Gdy był ubogi, w więzieniu za długi,
I bez przyjaciół, dałem pięć talentów,
By mu dać wolność. Pozdrów go ode mnie,
Powiedz, że smutna zmusza mnie konieczność
O zwrot tych pięciu talentów upraszać.
(Do Flaw.). Gdy je odbierzesz, bez najmniejszej zwłoki
Spłacisz tym ludziom, co się im należy:
Tylko ci myślą bluźnić nie pozwolę,
Żem mógł utonąć w przyjaciół mych kole.
Flawiusz.  Bodajem błądził! Dobry w złe nie wierzy,
Bo własną miarą innych ludzi mierzy! (Wychodzi).




AKT TRZECI.
SCENA I.
Ateny. Pokój w domu Lukullusa.
(Flaminiusz, czekając. Wchodzi Sługa).

Sługa.  Zameldowałem cię panu, przyjdzie niebawem.
Flamin.  Dziękuję. (Wchodzi Lukullus).
Sługa.  Otóż i pan mój.
Lukullus  (na stronie). Jeden z dworzan Tymona? O zakład, przynosi mi jakiś prezent. Na uczciwość, w sam czas; śniło mi się tej nocy o srebrnej miednicy i dzbanku. Flaminiuszu, uczciwy Flaminiuszu, witam z poszanowaniem. Daj nam wina. (Wychodzi Sługa). A teraz powiedz mi, jak się ma ten zacny, doskonały, wspaniałomyślny szlachcic ateński, twój pan dobry a szczodrobliwy?
Flamin.  Zdrowie jego nic do życzenia nie zostawia.
Lukullus.  Cieszę się, że zdrów jest. A co tam trzymasz pod płaszczem, mój pięknuchny Flaminiuszku.
Flamin.  Na uczciwość, panie, tylko pustą szkatułkę, z którą przychodzę, w imieniu pana, z prośbą, żeby ją wasza dostojność raczyła napełnić. Pan mój, mając wielką a nagłą potrzebę pięćdziesięciu talentów, wyprawił mnie do wielmożnego pana, a nie wątpi, że mu je dasz bez zwłoki.
Lukullus.  La, la, la, la! — nie wątpi, powiada? Niestety! dobry to pan, wielkoduszny szlachcic, gdyby tylko tak wielkiego dworu nie prowadził! Nieraz, a nawet często obiadowałem u niego i napomykałem mu o tem. Ostatnią nawet razą przyjąłem zaproszenie na wieczerzę dlatego jedynie, żeby mu powiedzieć, aby mniej wydawał, ale ani chciał słuchać mojej rady i z odwiedzin moich korzystać. Każdy człowiek ma swoją wadę, a jego wadą była hojność. Mówiłem mu to, ale nie udało mi się go poprawić. (Wchodzi Sługa z winem).
Sługa.  Przynoszę wino, panie.
Lukullus.  Flaminiuszu, od dawna zmiarkowałem, że byłeś roztropnym człowiekiem. Twoje zdrowie!
Flamin.  Wielmożny pan zbyt łaskawy.
Lukullus.  Uważałem w tobie umysł zawsze giętki a bystry oddaję ci tylko sprawiedliwość — zdolny poznać, co rozsądne i korzystać z okoliczności, jeśli się okoliczność nadarzy: dobre to są przymioty. (Do Sługi). Oddal się, mopanku. (Sługa wychodzi). Zbliż się, uczciwy Flaminiuszu. Pan twój jest wspaniałomyślnym szlachcicem, ale ty masz rozum i wiesz doskonale, choć do mnie przychodzisz, że to nie pora pożyczania pieniędzy, zwłaszcza dla nagiej przyjaźni, bez żadnych rękojmi. Weź te trzy dukaty dla siebie, uczciwy chłopaku, przymruż trochę oczu i powiedz, że mnie w domu nie znalazłeś. Bądź zdrów!
Flamin.  Byćże to może, by świat tak się zmienił,
My jednak żyli, jak żyliśmy wprzódy?
Ha, ty przeklęty i podły metalu,
Leć do tych, którzy za boga cię mają!

(Rzuca pieniądze).

Lukullus.  Ha! widzę, żeś dureń i godny swojego pana.

(Wychodzi).

Flamin.  Niech się to złoto przyrzuci do masy,
W której, piekielnym roztopionej ogniem,
Będziesz się smażył, chorobo przyjaźni,
Nie przyjacielu, bo przyjaźni serce
Jestże tak słabe, tak łatwo topliwe,
By się w niecałych dwóch zmieniło dobach?
O, czuję pana mego oburzenie!
Nędznik ten jeszcze potrawy Tymona
W swym ma żołądku; czemu te potrawy
Mają się zmienić na pokarm dla niego,
Gdy on sam w czarną zmienił się truciznę?
Bodaj mu tylko przyniosły chorobę!
A kiedy śmierci nadejdzie godzina,
Bodaj żywotnych sił jego ta cząstka,
Za którą pan mój złotem swojem płacił,
Nie dała zdrowia, cierpień nie zmniejszyła,
Konania tylko męki przedłużyła! (Wychodzi).

SCENA II.
Plac publiczny.
(Wchodzi Lucyusz z trzema Cudzoziemcami).

Lucyusz.  Kto? Tymon? To mój najlepszy przyjaciel i szlachcic najzacniejszy.
1 Cudzoz.  Wiemy o tem bardzo dobrze, choć go nie znamy osobiście. Mogę ci jednak jedną rzecz powiedzieć, mój panie, o której dowiedziałem się ze słuchu; szczęśliwe godziny Tymona już się skończyły i przeminęły; majątek z rąk mu się wyślizga.
Lucyusz.  Nie, nie wierzę temu; nie braknie mu nigdy na pieniądzach.
2 Cudzoz.  Wierzaj jednak temu, panie, że niedawno jeden z jego dworzan udał się do Lukullusa z prośbą o pożyczenie, nie wiem, ilu talentów, ba! natrętnie nalegał i przedstawiał, w jak wielkiej pan jego był potrzebie; Lukullus mu jednak odmówił.
Lucyusz.  Co?
2 Cudzoz.  Odmówił mu, powtarzam.
Lucyusz.  Jak dziwne zdarzenie! Na Boga, rumienić się za niego. Odmówił temu honorowemu człowiekowi? To rzecz bardzo niehonorowa. Co do mnie, wyznaję, że odebrałem od niego drobne dowody uprzejmości, jak naprzykład: pieniądze, stołowe srebra, klejnoty i tym podobne bagatele, nic nieznaczące w porównaniu z tem, co dostał Lukullus, a przecie, gdyby go był pominął a do mnie się udał, nigdybym nie odmówił potrzebnych mu talentów. (Wchodzi Serwiliusz).
Serwil.  Patrz, co za szczęście! to on! Zapociłem się, szukając jego dostojności. (Do Lucyusza). Zacny mój panie —
Lucyusz.  Serwiliusz! Cieszę się z tego spotkania. Bądź zdrów! Poleć mnie twojemu zacnemu a cnotliwemu panu, mojemu najlepszemu przyjacielowi.
Serwil.  Z przeproszeniem waszej dostojności, pan mój przysyła —
Lucyusz.  Ha, co przysyła? Już mu tyle winienem, a on zawsze przysyła! Jak mu wdzięczność moją okazać? powiedz. A teraz, co przysyła?
Serwil.  Przysyła mnie tylko z naglącą prośbą, panie, abyś mu natychmiast pożyczył ile tu napisane talentów.
Lucyusz.  Widzę, że pan twój chce sobie żartować:
Choćby talentów nawet pięć tysięcy
Było mu trzeba, nietrudno to znajdzie. Serwil.  Tymczasem, panie, nie trzeba mu tyle.
Gdyby konieczność mniej była nagląca,
Nigdybym z takiem nie prosił natręctwem.
Lucyusz.  Więc to na seryo mówisz, Serwiliuszu?
Serwil.  Na duszę moją! szczerą tylko prawdę.
Lucyusz.  Co za głupie ze mnie bydlę, żem się do grosza wyszeptał właśnie w porę, w której miałbym sposobność honorowo sobie postąpić! Co za nieszczęśliwe zdarzenie, że wczoraj kupiłem drobny majątek, aby dziś wielki stracić honor! Serwiliuszu, Bóg widzi, nie mogę mu usłużyć, i tem większe ze mnie bydlę, powtarzam. Właśnie miałem zamiar sam posłać do Tymona z tą samą prośbą, biorę tych panów na świadków; ale teraz za wszystkie bogactwa Aten zrobićbym tego nie chciał. Poleć mnie uprzejmie twojemu dobremu panu. Spodziewam się, że nie będzie miał złej o mnie opinii, jeśli nie jestem w możności oddania mu tej usługi; powiedz mu ode mnie, iż uważam to za największą dla siebie boleść, że nie mogę zadosyćuczynić żądaniom tak honorowego szlachcica. Dobry Serwiliuszu, czy zechcesz oddać mi tę usługę i powtórzyć mu własne moje słowa?
Serwil.  Zrobię to, panie.
Lucyusz.  Wdzięczny ci za to będę, Serwiliuszu.

(Wychodzi Serwiliusz).

To prawda, widzę, z Tymonem jest krucho:
Źle tam, gdzie przyjaźń zaczyna być głuchą.

(Wychodzi).

1 Cudzoz.  Czy uważałeś?
2 Cudzoz.  Ach, zbyt tylko dobrze!
1 Cudzoz.  To świata zwyczaj; nie znajdziesz pochlebcy,
Któryby z innej lepiony był gliny.
Ktoby mógł swoim nazwać przyjacielem
Tego, co je z nim z jednego półmiska?
Toć, iłem słyszał, Tymon tego pana
Był jakby ojcem; ze swojej szkatuły
Popierał jego kredyt, płacił ludzi;
Lucyusz nie może wypić kropli wina,
By do ust sreber Tymona nie zbliżył,
A przecie — patrzcie, jak potworny człowiek,
Gdy w niewdzięcznika jawi się postaci, —
Odmawia teraz na jego żądanie,
Co miłosierny dałby żebrakowi.
3 Cudzoz.  Religia na to jęczy widowisko.
1 Cudzoz.  Ja, chociem nigdy nie widział Tymona,
Nigdy szczodroty jego nie doświadczył,
Bym się mógł liczyć do jego przyjaciół,
Przysięgam jednak, że dla jego cnoty,
Jego honoru, wspaniałomyślności,
Gdyby w potrzebie do mnie się był udał,
W majątku moim darbym jego widział

I lepszą jego zwrócił mu połowę;
W tak wielkiej cenie serce jego trzymam.
Litość nam w duszy dziś zgłuszyć wypada,
Bo dziś interes nad sumieniem włada. (Wychodzą).

SCENA III.
Pokój w domu Semproniusza.
(Wchodzą: Semproniusz i sługa Tymona).

Sempron.  Trzebaż koniecznie, aby przed innymi
Mnie najpierwszego sprawą tą kłopotał?
Mógł był probować Lukulla, Lucyusza;
Wentydyusz także dzisiaj jest bogaty;
Tymon go kiedyś z więzienia wykupił;
Wszyscy trzej swoją winni mu fortunę.
Sługa.  Niestety! pan mój wszystkich już próbował,
We wszystkich znalazł metal lichej próby:
Wszyscy odmowną dali mu odpowiedź.
Sempron.  Jakto, odmowną? Wentydyusz, Lukullus?
A teraz do mnie przysyła? hm, wszyscy!
To brak miłości lub rozsądku zdradza.
Więc mam ostatnią być jego ucieczką?
Trzej przyjaciele, jakby trzej doktorzy,
Już opuścili chorego trzykrotnie,
Teraz się jego podjąć mam kuracyi?
Twój pan mnie skrzywdził, ciężko mnie obraził;
Lepiej mógł wiedzieć, co mi się należy,
I nie pojmuję, dlaczego w potrzebie
Do mnie pierwszego udać się nie raczył.
Ja pierwszy jego otrzymałem dary,
A on tak licho jednak o mnie sądził,
Że mu ostatni wdzięczność mą pokażę?
Nie, nie chcę ludzi zostać pośmiewiskiem,
Między panami uchodzić za dudka.
Wolałbym raczej dać trzy razy tyle,
Byleby naprzód do mnie się był zgłosił;
Tak byłem chętny w pomoc mu pośpieszyć.

Idź, a do zimnej innych odpowiedzi
Dodaj i moją: kto honor mój plami,
Niechaj się żegna z mymi talentami (odchodzi).

Sługa.  Doskonale! Honorowy łotr z waszmości. Nie wiedział dyabeł, co robił, gdy lepił polityka; sam się zrujnował, bo jestem pewny, iż na tem się skończy, że swojem hultajstwem wybawi się człowiek z dyabelskiej niewoli. Co sobie kłopotu pan ten zadaje, żeby się hultajem pokazać! Do uczciwych udaje się wzorów, aby zostać hajdamaką, podobny do tych ludzi, którzy przez gorącą gorliwość gotowi całe królestwo podpalić. Takiej natury jest jego polityczna miłość! On twą ostatnią był nadzieją, panie.
Wszystko przepadło! lecz Bóg ci zostanie.
Drzwi, co przez długie pomyślności lata
Rygla nie znały, teraz po raz pierwszy
Wolności swego pana bronić muszą.
Taki to zwykle koniec rozrzutnika:
Nie zamknął kufra, drzwi teraz zamyka (wychodzi).

SCENA IV.
Przysionek w domu Tymona.
(Wchodzą: dwaj Słudzy Warrona, Sługa Lucyusza, Tytus, Hortensyusz i inni Słudzy wierzycieli Tymona, czekając na jego wyjście).

Sł. Warr.  Witaj, Tytusie, witaj Hortensyuszu!
Tytus.  Dobry Warronie, witam cię uprzejmie.
Hortens.  I Lucyusz? Co nas wszystkich tu sprowadza?
Sługa Luc.  Wszystkich, jak myślę, tenże sam interes.
Ja po pieniądze przychodzę.
Tytus.  My także.

(Wchodzi Filotus).

Sługa Luc.  Patrz i Filotus.
Filotus.  Wszystkim wam dzień dobry!
Sługa Luc.  Dzień dobry, bracie. A która godzina?
Filotus.  Blizko dziewiątej.
Sługa Luc.  Jakto, już tak późno?

Filotus.  Czyli się Tymon jeszcze nie pokazał?
Sługa Luc.  Nie.
Filotus.  To rzecz dziwna, bo wedle zwyczaju,
Już go o siódmej można było widzieć.
Sługa Luc.  Bo widzisz, krótsze są dni jego teraz.
Bieg marnotrawcy jest niby bieg słońca,
Tem tylko różny, że się nie odnawia;
Boję się, żeby w Tymona sakiewce
Głęboka zima dziś nie panowała,
To jest: że choćbyś dłoń wsunął głęboko,
Niewiele znajdziesz.
Filotus.  Bojaźń twoją dzielę.
Tytus.  Na dziwną sprawę zwracam waszą baczność.

(Do Hortensyusza)

Twój pan cię przysłał po pieniądze?
Hortens.  Zgadłeś.
Tytus.  A na swym palcu dar nosi Tymona,
Za który żądać przychodzę zapłaty.
Hortens.  Robię, co muszę.
Sługa Luc.  Każdy mi uwierzy,
Że Tymon płaci więcej, niż należy;
Boć to wygląda, jakby Tymonowi
Za te klejnoty twój pan płacić kazał,
Które sam nosi.
Hortens.  Bóg mi też jest świadkiem,
Że rozkaz pana z wielkim pełnię wstrętem.
Tymon lat tyle był mu dobrodziejem!
Niewdzięczny, gorzej dziś jest niż złodziejem.
1 Sł. War.  Po trzy tysiące koron ja przychodzę;
A ty, po ile?
Sługa Luc.  Ja po pięć tysięcy.
1 Sł. War.  Wielka to suma, a biorąc z niej miarę,
Twój pan mu więcej, niżeli mój ufał;
Inaczej kredyt z dwóch stron byłby równy.

(Wchodzi Flaminiusz).

Tytus.  Jeden z dworzan Tymona.
Sługa Luc.  Flaminiuszu, panie, jedno słowo. Powiedz, proszę, czy Tymon gotowy jest nas przyjąć?
Flamin.  Nie, wierzaj mi, nie gotowy.
Tytus.  Czekamy na jego dostojność; proszę cię, racz mu to powiedzieć.
Flamin.  Nie potrzebuję mu tego mówić; wie on dobrze, że zbyt tylko wielka wasza gorliwość.

(Wychodzi Flaminiusz, wchodzi Flawiusz zakapturzony).

Sługa Luc.  Czy to nie jego intendent w kapturze?
Idzie jak mglistą owinięty chmurą.
Wołaj go.
Tytus.  Panie, czy słyszysz?
2 Sł. War.  Mój Panie —
Flawiusz.  Czego żądacie, moi przyjaciele?
Tytus.  Czekamy, panie, na pewne pieniądze.
Flawiusz.  O, gdyby pewne tak były pieniądze,
Jak jest czekanie, dobrzeby to było.
Czemuście wtedy nie przyszli z rachunkiem,
Kiedy panowie wasi przeniewierni
U stołu pana mego zajadali?
Lecz oni wtedy z łaszącym uśmiechem
Łykali chciwie długów swoich procent.
Marny wasz kłopot; puśccie mnie spokojnie,
Bo nic już niema, wierzcie mej przysiędze,
Coby pan trwonił, a ja stawiał w księdze.
Sługa Luc.  Taka odpowiedź wcale nie posłuży.
Flawiusz.  Gdy nie posłuży, to mniej od was podła,
Bo wy hultajom służycie (wychodzi).

1 Sł. War.  Co tam pod nosem mruczy ten abszytowany mopanek?
2 Sł. War.  Mniejsza o to; on teraz biedny, to dostateczną dla nas zemstą. Kto może śmielej mówić niż ten, co nie ma domu, w którymby złożył swoją głowę? Takiemu wolno wygadywać na kamienice. (Wchodzi Serwiliusz).
Tytus.  Otóż i Serwiliusz; teraz przynajmniej dostaniemy jaką odpowiedź.
Serwil.  Gdybyście raczyli, panowie, wrócić inną razą, nieskończoną oddalibyście mi usługę, bo, na moją duszę, pan mój dziwnie teraz pochopny do złego humoru. Odbiegło go dawne umiarkowanie; chory jest prócz tego i nie wychodzi z komnaty.
Sługa Luc.  Nie każdy chory, co siedzi w komnacie:
A jeśli prawda, że tak z nim jest krucho,
To winien długi swe tem spieszniej spłacić,
By mu do bogów lżejsza była podróż.
Serwil.  Boże!
Tytus.  Odpowiedź ta niedostateczna.
Flamin.  (za sceną). O, panie, panie! Ratuj, Serwiliuszu!

(Wbiega Tymon z wściekłością, za nim Flaminiusz).

Tymon.  Co? drzwi me własne przede mną zamknięte?
Ja, zawsze wolny, mam dziś, w własnym domu
Zamurowany jak w więzieniu siedzieć?
Czy nawet miejsce, w którem ucztowałem,
Jak ludzie, serce żelazne ma dla mnie?
Sługa Luc.  Zagadnij do niego, Tytusie.
Tytus.  Wielmożny panie, oto mój rachunek.
Sługa Luc.  A to mój.
Sł. Hort.  I mój, wielmożny panie.
Obaj Słudzy  Warrona. I nasz, wielmożny panie.
Filotus.  Wszystkie nasze kwity.
Tymon.  Lepiej odrazu skwitujcie mnie z życia.
Sługa Luc.  Niestety! wielmożny panie.
Tymon.  Pokrajcie serce moje na talarki.
Tytus.  Pięćdziesiąt talentów, wielmożny panie.
Tymon.  Zapłać sobie krwią moją.
Sługa Luc.  Pięć tysięcy koron, wielmożny panie.
Tymon.  Weź pięć tysięcy kropli — będzie kwita.
A tobie ile? a ile znów tobie?
1 Sł. War.  Jaśnie panie —
2 Sł. War.  Jaśnie panie —
Tymon.  Bierzcie mnie, drzyjcie, a niech Bóg was skarze!

(Wychodzi).

Hortens.  Widzę, na uczciwość, że nasi panowie mogą się pożegnać z pieniędzmi. Długi te można nazwać śmiało desperackimi, bo je winien desperat.

(Wychodzą. — Wracają: Tymon i Flawiusz).

Tymon.  Nędzniki! oddech mi zatamowali.

O, wierzyciele! dyabły!
Flawiusz.  Drogi panie —
Tymon.  A gdybym jednak tak zrobił?
Flawiusz.  Mój panie —
Tymon.  Zrobię tak. — Hola! gdzie jest mój intendent?
Flawiusz.  Jestem.
Tymon.  Więc śpiesz się; sproś mi tu natychmiast
Wszystkich: Lukulla, Semproniusza, wszystkich.
Raz jeszcze łotrów tych chcę uczęstować.
Flawiusz.  Panie mój, mówisz w duszy obłąkaniu;
Co mamy w domu, nie wystarczy nawet
Na zapłacenie skromnego obiadu.
Tymon.  Nie troszcz się o to; masz moje rozkazy;
Raz jeszcze całą bandę sproś tu żwawo;
Reszta jest moją i kucharza sprawą. (Wychodzą).

SCENA V.
Izba senatorska.
(Senat zebrany. — Wchodzi Alcybiades z Orszakiem).

1 Senator.  Zdanie to dzielę; czyn godny jest śmierci;
Przestępca musi gardłem go zapłacić.
Niewczesna litość grzechy tylko płodzi.
2 Senator.  Prawda; niech prawo skruszy winowajcę.
Alcybiad.  Cześć senatowi, zdrowie, miłosierdzie!
1 Senator.   Po co przychodzisz, dzielny naczelniku?
Alcybiad.  Przychodzę z prośbą pokorną, senacie;
Wszak litość prawa najpierwszą jest cnotą,
Tyran je tylko srogo wykonywa.
Zbieg niefortunnych wypadków przycisnął
Żelazną ręką mego przyjaciela,
Który, gorącej krwi podszeptem gnany.
Rzucił się w prawa przepaść niezgłębioną
Dla nieprzezornych; był to jednak człowiek —
Gdyby niejeden fatalny uczynek —
Dotąd cnót wszystkich ozdobiony wieńcem.
W tym nawet czynie nie było podłości.

I to go względom senatu zaleca;
Bo uniesiony szlachetnych dusz gniewem,
Widząc splamione swoje dobre imię,
Dopiero wtedy na wroga się rzucił,
Gdy zużył wszystkie skarby cierpliwości,
Długie godziny słuchając bez wstrętu
Czarnych potwarzy jakby argumentu.
1 Senator.  Paradoksalnem chcesz rozumowaniem
Szpetny uczynek przemienić na piękny.
Wypracowanych słów twoich zadaniem
Na wysokościach mordercę postawić,
I kłótliwości dać męstwa znamiona,
Choć ona tylko męstwa jest bękartem,
A przyszła na świat z sektarstwem i fakcyą.
Tylko ten słusznie mężnym zwać się może,
Co cierpi ludzkich języków złość wszelką,
Wszelką obrazę obojętnie nosi
Na zewnątrz, jakby zwyczajne odzienie,
Ale do głębi duszy jej nie wpuszcza,
By mu nie była występku podszeptem.
Gdy krzywda złem jest i każe mordować,
Szaleństwem, życie dla zła ryzykować.
Alcybiad.  Panie —
1 Senator.  Daremno grzech zmienić chcesz w cnotę:
Nie mści się mężny, lecz znosi sromotę.
Alcybiad.  Więc mi przebaczcie, dostojni panowie,
Jeśli jak żołnierz mówić teraz będę:
Więc jest szalonym, kto na wojnę idzie,
A gróźb nie słucha z mądrą cierpliwością,
Nieprzyjaciołom, drzymiąc, nie pozwala
Poderżnąć sobie gardła bez oporu.
Jeżeli znosić, znamieniem jest męstwa,
Po co z orężem wybiegać za mury?
Gdy cierpliwości należy się palma,
Nasze kobiety od nas waleczniejsze,
A osieł lepszym od lwa wojownikiem.
Jeżeli znosić jest mądrości znakiem,
Zbrodniarz w kajdanach mędrszy jest od sędzi.

Niech dobroć wasza dorówna wielkości:
Kto nie potępi gwałtu bez krewkości?
Zabić jest zbrodnią; czynność jednak krwawą
W własnej obronie uniewinnia prawo.
Wszak gniew jest grzechem, kto jednak, panowie,
„Nie znałem grzechu“ bez kłamstwa nam powie?
2 Senator.  Daremne słowa.
Alcybiad.  Służba jego przecie
W lacedemońskiej i bizanckiej wojnie
Na okup teraz winna mu posłużyć.
1 Senator.  Cóż to za służba?
Alcybiad.  Uczciwa i wielka.
Powalił szablą niejednego wroga,
A sam niejedną w boju odniósł ranę.
2 Senator.  Przyniósł też za to i łupów dostatkiem.
Zawsze niesforny, często rozum topi,
I męstwo kufla robi niewolnikiem.
Gdyby nie było innych nieprzyjaciół,
Ten jeden starczy, by go z nóg obalić;
Nieraz, bydlęcą rozgrzany wściekłością,
Szuka zaczepki, gotowy na wszystko.
Naszem więc zdaniem, hańbą jego życie,
A niebezpieczne miastu jego picie.
1 Senator.  Umrze!
Alcybiad.  Los twardy. Czemuż w boju nie legł!
Panowie, jeśli nie dla jego zasług —
Chociaż dłoń jego sama dość bogata,
Aby u innych długu nie zaciągnąć —
Raczcie do usług jego moje przydać,
A skoro wiek wasz, wiem, lubi rękojmię,
W zakład wam daję me zwycięstwa, honor,
Za jego dobre na przyszłość postępki.
Jeśli na koniec jego śmierć konieczna,
Niech w boju umrze, niech surowość prawa
Zastąpi wojna surowa i krwawa.
1 Senator.  Co prawo każe, spełnione być musi;
Jeśli więc nie chcesz obrazić senatu,
Przestać nalegać, skończ daremne prośby.

Ni przyjaciela ni prawo zna brata:
Krew krwi wylanej jedyna zaplata.
Alcybiad.  Byćże to może? Nie, nie, tak nie będzie.
Senatorowie, nie wiecież, kto jestem?
2 Senator.  Co?
Alcybiad.  Raczcie sobie przypomnieć, kto jestem.
3 Senator.  Co mówisz?
Alcybiad.  Jestem zmuszony przypuścić,
Ze wiek podeszły pamięć wam odebrał;
Inaczej trudno, bym tak mało ważył,
Bym was bez skutku błagał o drobnostkę.
Wy stare moje odświeżacie rany.
1 Senator.  Gniew nasz, bez drżenia, rozbudzasz, szalony?
Ma on słów mało, lecz ramię potężne:
Jesteś na wieczne skazany wygnanie.
Alcybiad.  Kto? ja? Wygońcie wasze niedołęstwo,
Wasze lichwiarstwo, które szpeci senat.
1 Senator.  Jeśli powtórnie ujrzy cię tu słońce,
Surowszy wyrok zapadnie na ciebie.
Aby od razu skończyć z winowajcą,
Niech go natychmiast na śmierć poprowadzą.

(Wychodzą Senatorowie).

Alcybiad.  Niech starość waszą tyle Bóg przeciągnie,
Że suche tylko zostaną wam kości,
Od których ludzie z wstrętem się odwrócą!
Wściekłość mną miota. Wroga odganiałem,
Gdy oni swoje liczyli procenta
I kapitały na lichwę dawali.
Jam tylko w ciężkie zbogacił się rany,
Teraz w nagrodę dostałem wygnanie;
Takiż to balsam ten lichwiarzy senat
Na swego wodza żywe rany leje?
Wygnany! dobrze, przyjmuję wygnanie,
Godny to powód, by mą wściekłość zbudzić,
Usprawiedliwić cios przeciw Atenom.
Serca niechętnych żołnierzy podpalę;
Z silniejszym walczyć, chwałą dla tułacza:
Żołnierz, jak bogi, krzywdy nie przebacza (wychodzi).

SCENA VI.
Wspaniała sala w domu Tymona.
(Muzyka. — Stoły zastawione. — Służba. — Przez różne drzwi wchodzą Panowie).

1 Pan.  Dzień dobry ci, panie.
2 Pan.  Przyjmij ode mnie to samo życzenie. Jak się zdaje, pan ten dostojny wziął nas tylko na próbę ostatnią razą.
1 Pan.  O tem właśnie rozmyślałem w chwili naszego spotkania. Nie sądzę, aby tale źle z nim było, jak utrzymywał pozornie, aby doświadczyć kilku przyjaciół.
2 Pan.  Że tak źle nie jest, najlepiej dowodzi nowa jego uczta.
1 Pan.  Tak sądzę. Przysłał mi naglące zaproszenie; ważne interesa zmusiły mnie do dania mu odmownej odpowiedzi; lecz nowe jego zaklęcia przemogły nad moimi interesami, i niepodobna było odmówić.
2 Pan.  I ja także bez skutku broniłem się ważnością moich zatrudnień; ani chciał słuchać moich wymówek. Przykro mi, że właśnie, gdy przysłał do mnie z prośbą o pożyczkę, wszystkie moje zapasy były wyczerpane.
1 Pan.  I mnie ta sama myśl dręczy, zwłaszcza, gdy widzę, jaki obrót wzięły rzeczy.
2 Pan.  Wszyscy w takiem samem znajdują się położeniu. Ile żądał od ciebie?
1 Pan.  Tysiąc dukatów.
2 Pan.  Tysiąc dukatów!
1 Pan.  A od ciebie?
2 Pan.  Do mnie przysłał po — ale otóż nadchodzi.

(Wchodzi Tymon z Orszakiem).

Tymon.  Witam was serdecznie, mości panowie, jak się macie?
1 Pan.  Jak najlepiej, skorośmy dobre od ciebie otrzymali wiadomości.
2 Pan.  Jaskółka nie leci chętniej za latem, niż my za tobą, panie.
Tymon  (na stronie). Ani chętniej ucieka przed zimą; tak wędrownym ptakiem jest człowiek. (Głośno). Panowie, obiad nie zapłaci wam długiego czekania, tymczasem raczcie przynajmniej muzyką wasze uszy, byle odgłos trąby nie był za szorstką dla nich potrawą. Wkrótce wszystko będzie gotowe.
1 Pan.  Spodziewam się, panie, iż się na mnie nie gniewasz, że odprawiłem twojego posłańca z prożnemi rękami.
Tymon.  O, niech cię głowa o to nie boli.
2 Pan.  Szlachetny panie —
Tymon.  Ach, mój dobry przyjacielu, jakże zdrowie?

(Wnoszą ucztę).

2 Pan.  Rumienię się od wstydu, że kiedy ostatnią razą przysłać do mnie raczyłeś, byłem tak nieszczęśliwym żebrakiem.
Tymon.  Zapomnij o tem, panie.
2 Pan.  Gdybyś był przysłał tylko dwie godziny wcześniej —
Tymon.  Niech cię myśl ta nie kłopocze. Dalej, wnieście wszystko razem.
2 Pan.  Wszystkie półmiski przykryte.
1 Pan.  Prawdziwy królewski bankiet.
2 Pan.  Możesz rachować na wszystko, co w tej porze roku za pieniądze można dostać.
1 Pan.  Jak się macie? Co za nowiny?
3 Pan.  Alcybiades wygnany. Czy słyszałeś o tem?
1 i 2 Pan.  Alcybiades wygnany?
3 Pan.  Tak jest, możecie mi wierzyć.
1 Pan.  Jakto? jakto?
2 Pan.  A za co, proszę?
Tymon.  Zacni moi panowie, raczcie się przybliżyć.
3 Pan.  Wkrótce opowiem ci szczegóły; ale teraz wspaniała uczta na nas woła.
2 Pan.  Zawsze po staremu.
3 Pan.  Tylko, czy to długo potrwa? czy to długo potrwa?
2 Pan.  Trwa dotąd — ale z czasem — być może —
3 Pan.  Rozumiem.
Tymon.  Zasiadajcie, proszę, a każdy z takim ogniem, z jakimby się przysuwał do ust swojej kochanki. Wszędzie te same zastawione potrawy. Tylko nie róbcie z naszej uczty miejskiego bankietu; nie pozwólcie, żeby ostygły potrawy, nim się zgodzimy, kto pierwszy zajmie miejsce. Siadajcie! siadajcie! Tylko zacznijmy od bogów. Wy, potężni dobrodzieje, ześlijcie rosę wdzięczności na nasze zebranie. Rozlewajcie wasze dary, aby dziękowali wam ludzie; ale zatrzymajcie zawsze cząstkę na później, jeśli nie chcecie, żeby wasze bóstwo było pogardzone. Pożyczcie każdemu co trzeba, żeby nie musiał pożyczać u drugich; bo gdyby waszemu nawet bóstwu przyszło pożyczać u ludzi, ludzie wyparliby się bogów. Sprawcie, żeby uczta była ucztującym droższą od traktującego. Nie dozwólcie, aby tam, gdzie się zebrało piętnastu, nie było mędla hultajów; a jeśli dwanaście kobiet zasiądzie do stołu, sprawcie, żeby ich tuzin był — czem już jest teraz. Niech gniew wasz dotknie, o bogi, senatorów ateńskich z całą kliką pospolitego ludu; niech własne ich wady posłużą do ich ruiny; a co do tu przytomnych moich przyjaciół, jak niczem są dla mnie, tak nie błogosławcie im w niczem, i ja też na nic ich zaprosiłem. Odkryjcie, kundle, i chłepczcie!

(Półmiski odkryte są napełnione gorącą wodą).

Kilku.  Jaka myśl jego dostojności?
Kilku innych.  Nie pojmuję.
Tymon.  Bodaj z was żaden, gębni przyjaciele,
Nigdy do lepszej nie zasiadł biesiady!
Naturą waszą dym i ciepła woda.
To pożegnanie Tymona ostatnie;
Umorusany pochlebstw waszych brudem,
Zmywa go teraz i na twarz wam pluska
Podłością waszą dymiące pomyje.

(Pluska im wodą na twarz).

Żyjcie w pogardzie, długo, pasożyty,
Z wiecznym uśmiechem na nikczemnej twarzy,
Uprzejme wilki, dworne rozbójniki,
Wy letnie muchy, łagodne niedźwiedzie,
Błazny fortuny, wierni przyjaciele
Pełnych półmisków, czapki niewolnicy,

Smrodne wyziewy i minut skazówki!
Wszystkie choroby bydląt i człowieka
Niech swą skorupą ciała wam powleką!
Co? już odchodzisz? Więc na pożegnanie
Weź to lekarstwo i ty, i ty, panie!

(Rzuca na nich półmiski i wygania).

Czekaj! chcę dać ci, a nie chcę pożyczać.
Wszyscy zmiatają! Odtąd zawsze, wszędzie
Łotr tylko niechaj gościem uczty będzie!
Spal się mój domie! a niechaj Ateny
W ziemię zapadną! Tymon dziś ślubuje
Wieczną nienawiść ludziom i ludzkości.

(Wychodzi. — Wracają Panowie z Senatorami).

1 Pan.  Co o tem wszystkiem myślicie, panowie?
2 Pan.  Jak nazwać to szaleństwo Tymona?
3 Pan.  Uh! czy nie widziałeś mojej czapki?
4 Pan.  Płaszcz mój zgubiłem.
3 Pan.  Pan ten oszalał i nie słucha tylko swoich przywidzeń. Dał mi niedawno klejnot, a teraz odtrącił go od mojego kapelusza. Czy nie widziałeś mojego klejnotu?
4 Pan.  A ty czy nie widziałeś mojej czapki?
2 Pan.  Tam leży.
4 Pan.  A tu widzę płaszcz mój.
1 Pan.  Nie traćmy czasu!
2 Pan.  Tymon zwaryował!
3 Pan.  Wiedzą coś o tem biedne me golenie.
4 Pan.  Dawał brylanty, dziś daje kamienie. (Wychodzą).




AKT CZWARTY.
SCENA I.
Za murami Aten.
(Wchodzi Tymon).

Tymon.  Niech raz cię jeszcze zobaczę. O, murze,
Który twym pasem otoczyłeś wilki,

Zapadnij w ziemię! nie broń dłużej Aten!
Na kortezany zmieńcie się, matrony!
Przeciw rodzicom podnieście bunt, dzieci!
Szalona tłuszczo głupich niewolników,
Poważnych starców wygoń z ław senatu,
I rządź na przyszłość rzecząpospolitą!
Młode dziewice, w kałużę rozpusty
Rzućcie się wszystkie pod matek oczyma!
Zamiast dług spłacać, weźcie nóż, bankruty,
I wierzycieli poderżnijcie gardła!
Okradaj pana, kupny niewolniku!
Twój pan złodziejem na wielką jest skalę,
Prawnie rabuje. Do pańskiego łoża
Idź, służebnico: pani twa z zamtuza.
Szesnastoletni synu, wydrzej z ręki
Starego ojca watowaną kulę,
Strzaskaj mu czaszkę! Pobożność, skrupuły,
Religia, pokój, sprawiedliwość, prawda,
Domowe względy, sen w nocy spokojny,
Dobry obyczaj, nauka, rzemiosła.
Porządek stanów, prawa i zwyczaje,
Wszystko niech zginie! chaos rządzi światem!
A wy, choroby, dziedzictwo ludzkości,
Wyrzućcie wszystkie zaraźliwe febry
Na lud Ateński, już dla was dojrzały!
Zimna scyatyko, ochrom senatorów,
Niech mają nogi koślawe jak dusze!
Wsuń się, rozpusto, w myśl i szpik młodzieży,
Przeciw nurtowi cnoty niechaj płyną,
Utoną w zbytkach! Wy, świerzbo i krosty,
W krwi Ateńczyków ziarno siejcie wasze,
Niech żniwem wszystkich jedynem trąd będzie!
Tchu, dech zarażaj! Niech ich towarzystwo
Tylko trucizną będzie jak ich przyjaźń!
Nic nie uniosę z ciebie prócz nagości,
Obrzydłe miasto! Daję ci w zapłatę
Mojo przekleństwo! Tymon w las się chowa,
W najdzikszych zwierzach, do których ucieka,

Więcej litości znajdzie niż u człeka.
Ciebie zaś błagam, Jowiszu, twe strzały
Niech skruszą na proch Ateński lud cały!
W Tymona piersiach niechaj rośnie z wiekiem
Wstręt do wszystkiego, co się zwie człowiekiem.
Amen (wychodzi).

SCENA II.
Ateny. Pokój w domu Tymona.
(Wchodzi Flawiusz z dwoma lub trzema Sługami).

1 Sługa.  Gdzie pan? Jesteśmyż naprawdę zgubieni?
Wygnani z domu? Nic nam nie zostało?
Flawiusz.  Cóż wam powiedzieć mogę, przyjaciele?
Bóg mi jest świadkiem, jak wy, jestem biedny.
1 Sługa.  Taki dom pusty! i pan tak szlachetny
Dziś zrujnowany! Czyliż się nie znalazł
Jeden przyjaciel, coby wziął za rękę
Fortunę jego i w świat się z nim puścił?
2 Sługa.  Jak odwracamy oczy od kolegi
W grób rzuconego, tak się odwracają
Od pogrzebanej jego dziś fortuny
Wprzód nieodstępni jego towarzysze,
Czcze mu życzenia, jak pustą sakiewkę,
Na pożegnanie tylko zostawiając;
A on, ubogi, wszystkich burz igraszka,
Z nędzą, jedyną swoją towarzyszką,
Której jak dżumy świat cały unika,
Błąka się teraz wzgardzony, samotny.
Otóż i reszta. (Wchodzą inni Słudzy).
Flawiusz.  Strzaskane narzędzia
Zrujnowanego domu!
3 Sługa.  Serca nasze
Jeszcze Tymona wiernie noszą barwę,
I to na twarzach czytać mogę waszych:
Jesteśmy zawsze na służbie strapienia.
Lecz barka cieknie, a my, biedne majtki,

Już na tonącym stoimy pokładzie,
Szum wichrów słyszym, które nas rozgonią
Po nieskończonym oceanie życia.
Flawiusz.  Moim ostatkiem rozdzielę się z wami;
A gdziebądźkolwiek spotkamy się znowu,
Tymona pamięć przyjaźń koleżeńską
Niech w nas zachowa; potrząsając głową,
Jakby na jego fortuny pogrzebie,
Powiedzmy; „lepsze widzieliśmy czasy“.
Nadstawcie ręce, każdy coś dostanie.

(Rozdaje im pieniądze).

Ni słowa więcej: żegnam was jak braci,
Idziem ubodzy, lecz w smutek bogaci.

(Wychodzą Sługi).

Ach, ileż cierpień chwała nam przynosi!
I któżby nie chciał bogactwa się wyrzec,
Co go prowadzi do nędzy i wzgardy?
Ktoby zwodniczej pragnął jeszcze chwały,
Życia, gdzie przyjaźń jest tylko marzeniem?
Ktoby przepychu chciał malowanego
I malowanych jak on przyjacieli?
Biedny mój panie, zgubą twoją było
Dobre twe serce. O, jak rzadki człowiek,
Którego głównym grzechem zbytnia dobroć!
Ktoby śmiał teraz być na pół tak dobrym,
Gdy właśnie dobroć, która tworzy bóstwo,
Pędzi człowieka w boleść i ubóstwo?
Błogosławiony byłeś, drogi panie,
Abyś przekleństwo uczuł tem boleśniej,
Bogaty, żebyś nędzę lepiej poznał;
Twoja fortuna cierpień twych sprawczynią.
Biedny! Siedlisko potwornych przyjaciół
Z wściekłością rzucił, nic z sobą nie uniósł,
Czemby potrzeby życia zaspokoić.
Pośpieszę za nim, może go wynajdę.
Jakem mu dotąd służył wiernie, długo,
Póki mam szeląg, będę jego sługą.

(Wychodzi).
SCENA III.
Las.
(Wchodzi Tymon).

Tymon.  O, święte słońce, wszystkiego rodzicu,
Pij zgniłą wilgoć z ziemi oparzelisk!
Zatruj powietrze pod siostry twej sferą!
Z jednego łona zrodzonym bliźniętom,
Razem poczętym i razem powitym,
Daj tylko później odmienną fortunę:
Wyższy z pogardą niższego odepchnie.
Stworzenie, wszystkich niedołęstw siedlisko,
Wielkiej fortuny posiadać nie może,
Żeby stworzeniem innem nie gardziło.
Wynieś żebraka, obal senatora,
Senator znajdzie dziedziczną pogardę,
A na żebraka czekają honory;
Jeden wypycha boki dobrą paszą,
Boki drugiego chudną w niedostatku.
Kto się odważy z ręką na sumieniu
Wstać i powiedzieć: „Ten człek jest pochlebcą?“
Jeśli pochlebcą jeden jest, są wszyscy.
Bo każdy szczebel w drabinie fortuny
Od wszystkich niższych pokłony odbiera;
Mędrzec czapkuje przed złoconym głupcem.
Wszystko to krzywe, nic nie stoi prosto
W naszej przeklętej człowieczej naturze,
Nic, prócz łotrostwa. Brzydzę się też wami
Święta, zebrania, ludzkie zbiegowiska!
Tymon się brzydzi podobnymi sobie
I sobą samym! Niech zginie ród ludzki!
Ty, ziemio, daj mi trochę twych korzonków (kopie).
Tych, co od ciebie zażądają więcej,
Pochleb językom zjadliwą trucizną!
Cóż to jest? złoto? żółte i świecące,
Kosztowne złoto? Modłym me zanosił
Nie o to, Boże, ale o korzonki.

Toć odrobina tego zmienić zdolna
Czarne na białe, szpetne na urodne,
A złe na dobre, podłe na szlachetne,
Starość na młodość, tchórza na rycerza.
Na co to, bogi? To zdolne odciągnąć
Kapłanów waszych od waszych ołtarzy,
Wyrwać poduszkę z pod głów zdrowych ludzi[4].
Złoty niewolnik ten wiąże i zrywa
Ludzkie przysięgi, przeklętych poświęca,
Każe ubóstwiać hydną trędowatość,
Złodziejom daje godność i pokłony,
Na senatorskiej ławie ich osadza,
Płaczącą wdowę w nowe stadło wiedzie;
Tej, którą nawet szpital trędowatych
Od drzwiby swoich odepchnął ze wstrętem,
Wdzięk i woń daje wiosennego ranka.
Przeklęty prochu, świata wszetecznico,
Ziarno niezgody między narodami,
Znajdę ci miejsce natury twej godne.

(Marsz w odległości).

Co słyszę? bęben? — Potężny złodzieju,
Choć jesteś żywy, tam ja cię pogrzebię,
Gdzie twoich stróżów podagryczne nogi
Zajść nie potrafią. Tylko na zadatek
Tę drobną cząstkę zatrzymam przy sobie.

( Zatrzymuje część złota. — Wchodzą: Alcybiades w wojennych przyborach, przy odgłosie bębnów i piszczałek, Frynia i Tymandra).

Alcybiad.  Kto jesteś?
Tymon.  Bydlę podobne do ciebie.
Bodaj rak serce twe roztoczył za to,
Żeś mi raz znowu twarz ludzką pokazał!
Alcybiad.  Jakie twe imię? Jak możesz do tyla,
Sam będąc człekiem, ludzi nienawidzić?
Tymon.  Jestem mizantrop; brzydzę się ludzkością,
A co do ciebie, pragnę, byś psem został,

Bym cię mógł kochać trochę.
Alcybiad.  Znam cię dobrze,
Lecz nie znam przemian twojego żywota.
Tymon.  Ja znam cię także i dlatego więcej
Znać cię nie pragnę. Idź za twoim bębnem,
Krwią ludzką ziemię pomaluj czerwono!
Cywilne prawa i święte honory
Już są okrutne, czemże wojna będzie?
Ta przy twym boku sroga nierządnica,
Mimo anielskiej twarzy swojej, sieje
Więcej zniszczenia od twojego miecza.
Frynia.  Bodaj twe usta zgniły!
Tymon.  Nie mam chęci
Ust twych całować; niechże więc zgnilizna
Do ust twych wróci.
Alcybiad.  Jakich zdarzeń sprawą
Tak się mógł Tymon przemienić?
Tymon.  Jak księżyc;
Brakło mi światła, bym je mógł rozdawać;
Lecz się odnowić jak księżyc nie mogłem,
Bo słońc nie było pożyczyć mi zdolnych.
Alcybiad.  Szlachetny Tymonie, jaką mogę oddać ci usługę?
Tymon.  Żadnej; stwierdź tylko dobitniej moje przekonanie.
Alcybiad.  Jakie, Tymonie?

Tymon.  Przyrzecz mi przyjaźń, a nie dotrzymaj. Jeśli mi nie przyrzeczesz, niech cię skarżą bogi, bo jesteś człowiekiem! a jeśli dotrzymasz, niech cię skarżą, bo jesteś człowiekiem!

Alcybiad.  Słyszałem trochę o twoich przygodach.
Tymon.  Byłeś ich świadkiem, gdy żyłem w dostatkach.
Alcybiad.  Widzę je teraz, wtedy był czas błogi.
Tymon.  Jak twój jest dzisiaj w objęciach nierządnic.
Tymandra.  Toćże jest Tymon, Aten ulubieniec
A świata dziwo?
Tymon.  Toćże jest Tymandra?
Tymandra.  Tak jest.
Tymon.  Więc prowadź dalej twe rzemiosło,
Z twoich kochanków żaden cię nie kocha;

Za daną rozkosz zapiać im chorobą,
Użyj lat młodych; twoich niewolników
Poślij gromadą do łaźni i wanny,
Wskaż na post młodzież o różanych licach.
Tymandra.  Na szubienicę z tobą, potworo!
Alcybiad.  Tymandro,
Przebacz mu, proszę, rozum bowiem jego
Przepadł, utonął w nieszczęść jego morzu.
Dobry Tymonie, niewiele mam złota
I brak ten ciągłych buntów jest przyczyną
W mej głodnej armii. Słyszałem z boleścią,
Że te przeklęte Ateny, niepomne
Twych wielkich czynów, gdy sąsiednie państwa,
Gdyby nie miecz twój, byłyby je zgniotły. —
Tymon.  Każ bić twym bębnom i ciągnij, gdzieś zmierzał.
Alcybiad.  Jak przyjaciela, żal mi cię, Tymonie.
Tymon.  Dziwny to żal jest przyjaciela dręczyć.
Pragnę sam zostać.
Alcybiad.  Więc na pożegnanie
Przyjmij to złoto.
Tymon.  Zatrzymaj je, proszę:
Jeść go nie mogę.
Alcybiad.  Gdy zburzę Ateny,
Na stosach gruzów —
Tymon.  Toczysz z nimi wojnę?
Alcybiad.  A mam powody.
Tymon.  Niech Bóg ich zagładzi
Twojem zwycięstwem! ciebie po zwycięstwie!
Alcybiad.  Za co, Tymonie?
Tymon.  Że się urodziłeś,
Mordując łotrów, ojczyznę twą podbić;
Schowaj twe złoto — idź, idź — weź to złoto —
Bądź jak płanetna zaraza, gdy Jowisz
Nad grzesznem miastem truciznę zawiesi
W zgniłem powietrzu. W pień wszystko wycinaj!
Starca dla siwej nie oszczędzaj brody,
Bo to jest lichwiarz; ni fałszywych matron,
Szaty ich tylko uczciwe, a wewnątrz

Są to rajfurki; niech lica dziewicy
Nie tępią ostrza twojego oręża;
Pierś jej łabędzia, przez sznurówki wstęgi
Swym blaskiem oczy ślepiąca łakome,
Nie zapisana do księgi litości;
Jak obrzydliwy zdrajczynię ją zabij;
Nie szczędź niemowląt, których słodki uśmiech
Obudzą litość w głupich tylko duszach,
To są bękarty, przez ciemną wyrocznię
Skazane, żeby gardło ci poderżnąć;
Bez miłosierdzia siecz je na kawałki,
Włóż na twe oczy i na uszy zbroję,
Którejby hartu przeszyć nie zdołały
Krzyki niemowląt i dziewic i matek,
Ni ubiór świętych kapłanów w ornatach
Od krwi czerwonych. Na żołd jurgieltników
Daję ci złoto. Siej śmierć i pożogę!
A gdy swą zemstę nasycisz — przepadnij!
Idź, nie mów do mnie.
Alcybiad.  Czy masz więcej złota?
Zabiorę wszystko, choć nie wszystkie rady.
Tymon.  Zabierz lub odrzuć; niech niebo cię przeklnie!
Frynia  i Tymandra. Dobry Tymonie, daj nam trochę złota!
Czy masz go więcej?
Tymon.  Więcej, niźli trzeba,
By nierządnice wszystkie się wyrzekły
Swego rzemiosła, rajfurki przysięgły,
Że fabrykować nie będą wszetecznic.
Nie myślę od was wymagać przysięgi,
Choć do przysięgi, wiem, żeście gotowe,
Przysięgi strasznej, na którą w niebiosach
Na tronach swoich bogi zdolne zadrżeć;
Lecz przysiąg sobie oszczędźcie na teraz,
Popędom waszym ufam dostatecznie;
Zostańcie wierne waszemu rzemiosłu,
Jeśli pobożny zechce was nawracać,
Waszą go sztuką przywabcie i spalcie,
Niechaj wasz ogień dym jego przemoże;

Lecz zawsze bądźcie samym sobie wierne.
Dajcie na strzechę nagim waszym czaszkom
Włosy umarłych, choćby i wisielców,
To mniejsza; niechaj pomogą wam zdradzać,
Frymarczyć ciałem; nie szczędźcie bielidła,
Żeby w tem błocie koń mógł nawet ugrząść.
Do dyabła marszczki!
Frynia  i Tymandra.Brawo! więcej złota!
Co dalej! Wierzaj, Tymonie, za złoto
Zrobim, co zechcesz.
Tymon.  Wysuszajcie kości,
Chudźcie golenie, trawcie mężów siły,
Głos złamcie dźwięczny rzecznika, by przestał
Fałszywych aktów bronić przed kratkami,
A swych wykrętów rozwijać dyszkantem;
Toczcie kapłana, który piorunuje
Na grzeszne cielsko, sam nie wierząc sobie;
A nos wyjedzcie do samej nasady
Tego statysty, co dla swej prywaty
Odbieżał tropu publicznego dobra:
Z hultajów czaszek odrzyjcie kędziory;
Junak, którego oszczędziła wojna,
U was przynajmniej niech cierpieć się uczy;
Zaraźcie wszystkich! Niechaj waszą sprawą
Do dna samego źródło życia wyschnie!
Tu złota więcej, a gdy innych zgubi,
I waszej zguby niech będzie powodem!
Niech wspólnym grobem jeden rów wam będzie!
Frynia  i Tymandra. Więcej rad, więcej złota, mój Tymonku!
Tymon.  Wprzód więcej praktyk waszego rzemiosła
I złego więcej; com dał, to zadatek.
Alcybiad.  Uderzcie w bębny, dalej na Ateny!
Bądź zdrów, Tymonie! Jeżeli zwyciężę,
Znów cię odwiedzę.
Tymon.  Jeśli mnie nadzieje
Me nie zawiodą, nie ujrzę cię więcej.
Alcybiad.  Nigdy ci żadnej nie zrobiłem krzywdy.
Tymon.  Zrobiłeś wielką: dobrześ o mnie mówił.

Alcybiad.  I ty to krzywdą nazywasz, Tymonie?
Tymon.  Dowody tego co dzień widzą ludzie.
Idź! tylko zabierz z sobą swoje suki.
Alcybiad.  Nasza obecność gniewa go. Hej w bębny!

(Biją w bębny. — Wychodzą: Alcybiades, Frynia i Tymandra).

Tymon.  Że też natura przez ludzką niewdzięczność
Tak schorowana, czuć jeszcze głód może! (Kopie).
O, matko wspólna, której wieczne tono
Wszystko wydaje, a pierś wszystko żywi,
Która z tej samej gliny, z której człowiek,
Dziecko twe dumne, zlepiony, kształtujesz
Czarne ropuchy i niebieskie żmije,
Złotą jaszczurkę, jadowite płazy,
Wszystkie podniebne straszliwe potwory,
Które Hiperyon swym ogrzewa ogniem,
Daj temu, co się ludzkim brzydzi rodem,
Z bogatej piersi jeden choć korzonek!
Zjałów twe płodne, twoje żyzne łono,
Niech już niewdzięcznych nie wydaje ludzi!
Płódź węże, wilki, tygrysy, niedźwiedzie,
Nowe potwory, których twa powierzchnia
Marmurowemu nigdy sklepieniowi
Nie pokazała! — Korzonek! o, dzięki!
Wysusz winnice, poorane łany,
Z których niewdzięczny wyprowadza człowiek
Wonny napitek i smaczne potrawy,
Któremi boski zwierzęci swój umysł,
W których rozwagę traci unurzany!

(Wchodzi Apemantus).

Co? jeszcze człowiek? Zaraza! zaraza!
Apemant.  Przyszedłem tutaj, bo mi powiedziano,
Że praktykujesz mego życia sposób.
Tymon.  Dlatego tylko, że psa nie chowałeś,
Którego mógłbym naśladować zwyczaj.
Bodajeś usechł!
Apemant.  To tylko choroba
Niegodna męża, licha melancholia,
Twojej fortuny spłodzona przemianą.

Co tutaj robisz? Na co ta motyka?
Stroskana postać, ubiór niewolnika?
Twoi pochlebcy zawsze wino piją,
Chodzą w jedwabiach i śpią w miękkiem łożu
Zabójczych perfum strugami oblani;
A zapomnieli, że był kiedyś Tymon.
Nie wstydź tych lasów twą cenzorską miną:
Zostań pochlebcą i staraj się uróść
Tą samą sztuką, która cię zgubiła;
Przypraw zawiasy do kolan, niech tchnienie
Twego patrona zwiewa ci kapelusz;
Śpiewaj pochwały wad jego najgorszych,
Cnotą je mianuj; tak śpiewano tobie.
Każdemu chętnie nadstawiałeś ucha,
Jak szynkarz, który dla wszystkich wisielców
Ma powitanie na ustach gotowe.
Rzecz sprawiedliwa, abyś łotrem został,
Bo gdybyś w pieniądz znów urósł, twe skarby
Do łotrów pójdą. Przestań mnie małpować.
Tymon.  Gdybym był tobą, sambym się zrujnował.
Apemant.  Już to zrobiłeś, będąc sobą samym:
Szaleńcem długo, teraz głupcem. Jakto,
Myślisz, że wicher, głośny twój szambelan,
Ciepłą koszulę na grzbiet ci przywieje?
Że mchem brodate drzewa, co przeżyty
Orła, na paziów przemienią się twoich
I na skinienie poskoczą, gdzie każesz?
Że zimny strumień, do dna ścięty lodem,
Da ci co rano gorącą polewkę,
Aby naprawić zbytków nocnych szkody?
Przyzwij stworzenia, które w swej nagości
Srogiego nieba wszystkie znoszą gniewy,
Wszystkie rozterki niezgodnych żywiołów,
I każ im, niechaj prawią ci pochlebstwa,
A znajdziesz —
Tymon.  Znajdę głupca w tobie. Precz stąd!
Apemant.  Nigdym cię więcej nie kochał, jak teraz.
Tymon.  A jam cię nigdy więcej nienawidził.

Apemant.  A to dlaczego?
Tymon.  Bo pochlebiasz nędzy.
Apemant.  Nie, nie pochlebiam, i zwę cię hołyszem.
Tymon.  Pocóżeś przyszedł?
Apemant.  Żeby ci dokuczać.
Tymon.  To albo błazna, albo rzecz jest łotra.
Czy ci przypada?
Apemant.  Bardzo.
Tymon.  Więc łotr z ciebie?
Apemant.  Gdybyś na karę dumy twojej wybrał
Twarde to życie, i jabym cię chwalił;
Ale to robisz tylko przymuszony;
Gdyby nie nędza, byłbyś znów dworakiem.
Lepsze jest życie dobrowolnej biedy
Niż chwiejnej pompy; pewniejsze jej cele;
Jedna ma zawsze pełnię swoich życzeń,
Druga je ciągle, a ciągle jest głodna.
Stan choć najlepszy, gdy sam sobie nie rad,
Jest tylko ciągiem kłopotów i cierpień,
Od najgorszego stanu stokroć gorszym,
Byle najgorszy na tem, co ma, przestał.
Śmiercibyś pragnąć powinien w tej nędzy.
Tymon.  Nie za poradą większego nędzarza.
Tyś jest niewolnik, którego fortuna
Nigdy ramieniem nie ścisnęła tkliwem;
Psem się zrodziłeś i jak pies wyrosłeś.
Gdybyś od pieluch, tak jak my, używał
Wszystkich słodyczy, które świat ten krótki
Trzyma w zapasie dla tych, co rozkazy
Tłumom posłusznych dają niewolników,
Byłbyś utonął w swawoli kałużach,
Młodość twą stopił na rozpusty łożu,
Zimnej nauki obyczajów nie znal,
Goniąc za słodką rozkoszy zwierzyną.
Lecz ja, któremu świat był sutą ucztą,
Który na służbie mojej miałem więcej
Ócz, serc, języków, niż ich mogłem użyć;
Ja, do którego przylgnęły tysiące,

Jak do gałęzi dębowych lgną liście —
Liście te spadły jednej zimy tchnieniem —
Zostałem nagi, wszystkich burz igraszką.
Mnie, który dotąd szczęście tylko znałem,
Ciężko jest teraz taki cios wytrzymać.
Ty już w kolebce znalazłeś cierpienie,
A czas cię jeszcze lepiej zahartował;
Dlaczegóż miałbyś ludzi nienawidzić?
Nikt ci nie schlebiał; coś dał kiedy komu?
Gdy kląć chcesz gwałtem, nie możesz przeklinać
Krom twego ojca, nędznego chudziaka,
Co znalazł, światu na przekór, żebraczkę,
I dał ci życie, dziedziczny charłaku.
Precz z moich oczu! Gdybyś się nie zrodził
Ostatnim z ludzi, byłbyś łotrem także,
Byłbyś pochlebcą.
Apemant.  Czyś jeszcze jest dumny?
Tymon.  Żem nie jest tobą.
Apemant.  Ja, że marnotrawcą
Nigdy nie byłem.
Tymon.  Ja, żem jest nim teraz.
Gdyby jedynie w tobie skarb mój leżał,
Powiesić ci się chętniebym pozwolił,
Precz! — Gdyby życie Aten było w tobie,
Takbym cię pożarł (je korzonek).
Apemant.  (ofiaruje mu coś).Polepszę twą ucztę.
Tymon.  Wprzód towarzystwo me polepsz i zmykaj.
Apemant.  Polepszę moje, odchodząc od ciebie.
Tymon.  Nie, nie polepszysz, ledwo że połatasz.
Gdybyś polepszył, smutnoby mi było.
Apemant.  Jakie mi dajesz zlecenia do Aten?
Tymon.  Niech cię tam wichry poniosą. Gdy zechcesz,
Rozgłoś w Atenach, że mam złoto. Widzisz?
Apemant.  Tu ci się na nic nie przyda.
Tymon.  Tu tylko
Jest czyste, wierne, bo tu śpi spokojnie,
Nie płaci grzechów.
Apemant.  Gdzie sypiasz, Tymonie?

Tymon.  Pod tem, co wisi nade mną. — Gdzie jadasz?

Apemant.  Gdzie mój żołądek znajdzie pokarm, albo raczej tam, gdzie jem go.
Tymon.  Jakżebym pragnął, żeby trucizna była mi posłuszną i myśl moją odgadła!
Apemant.  Gdzieżbyś ją posłał?
Tymon.  Na sos twoim potrawom.
Apemant.  Nigdy nie znałeś środka ludzkości, ale tylko dwa jej ostateczne końce. Kiedy byłeś w twojej pozłocie i perfumach, śmieli się z ciebie ludzie dla twojej zbytniej wykwintności; dziś, w twoich łachmanach, nie masz znowu żadnej i ludzie znów gardzą tobą dla przeciwnej ostateczności. — Weź ten migdałek i zjedz go.
Tymon.  Nie karmię się tem, czego nienawidzę.
Apemant.  Czy nienawidzisz migdałków?
Tymon.  Jeśli pochodzą od ciebie.
Apemant.  Gdybyś zaczął wcześniej brzydzić się migdałkami, kochałbyś teraz lepiej samego siebie. Czy znałeś kiedy marnotrawcę, któregoby kochano, gdy przeszastał majątek?
Tymon.  Czy znałeś kiedy człowieka, któregoby kochano bez majątku?
Apemant.  Mnie pierwszego.
Tymon.  Rozumiem; byłeś dość bogaty, aby psa wyżywić.
Apemant.  Jakie stworzenie na świecie najpodobniejsze, twojem zdaniem, do twoich pochlebców?
Tymon.  Najpodobniejsze kobiety, ale mężczyzni to żyjące pochlebstwo. Cobyś zrobił ze światem, Apemantus, gdyby w twojej był mocy?
Apemant.  Dałbym go bestyom na pastwę, żeby się pozbyć ludzi.
Tymon.  Czy chciałbyś i sam zginąć w zagładzie ludzi i zostać bestyą wśród bestyi?
Apemant.  Bez wątpienia, Tymonie.
Tymon.  Bestyalska ambicya i daj Boże, żeby się spełniła. Gdybyś był lwem, lisby cię oszwabił; gdybyś był jagnięciem, lisby cię zdławił: gdybyś był lisem, lewby cię podejrzywał na lada osła oskarżenie; gdybyś był osłem, własne głupstwo byłoby ci męczarnią i żyłbyś tylko jako śniadanie dla wilka; gdybyś był wilkiem, dręczyłoby cię twoje obżarstwo i nieraz ryzykowałbyś życie dla obiadu; gdybyś był jednorożcem, duma i wściekłość byłaby twoją zgubą i gniew twój własny wydałby cię na pastwę[5]; gdybyś był niedźwiedziem, końby cię zabił kopytem; gdybyś był koniem, lampartby cię schwytał; gdybyś był lampartem, byłbyś lwa krewnym, a familijne cętki zapłaciłbyś życiem; jedynym dla ciebie ratunkiem byłaby ucieczka, jedyną obroną nieobecność. Jakąż mógłbyś zostać bestyą, żebyś zaraz nie stał się łupem innej bestyi? Jaka już i teraz z ciebie bestya, że nie widzisz swojej zguby w tej przemianie?
Apemant.  Gdyby rozmowa z tobą mogła mi smakować, to byłoby teraz. Rzeczpospolita ateńska stała się puszczą bestyi.
Tymon.  Jakto? Więc osieł mur przeskoczył, gdy się z miasta wymknąłeś?
Apemant.  Widzę zbliżających się poetę i malarza: niech dżuma ich towarzystwa spadnie na ciebie. Co do mnie, boję się zarazy i umykam. Jak nie będę miał nic lepszego do roboty, odwiedzę cię znowu.
Tymon.  Jak nie będzie innego prócz ciebie żyjącego stworzenia, dobre znajdziesz u mnie przyjęcie. Wolałbym zostać psem żebraka, niż Apemantem.
Apemant.  Wszystkich żyjących głupców jesteś królem.
Tymon.  Za brudny jesteś, żebym pluł na ciebie.
Apemant.  A ty zbyt chudy, żebym cię przeklinał.
Tymon.  Każdy łotr świętym przy tobie się wyda.
Apemant.  Niema na świecie trądu prócz słów twoich.
Tymon.  Prawda, gdy twoje wymawiam nazwisko;
Gdybym się nie bał rąk moich osmolić,
Biłbym cię.
Apemant.  Bodaj od słów moich zgniły!
Tymon.  Precz z moich oczu, psów fałszywych szczenię
Gniew mnie zadusi, żeś jeszcze przy życiu,
Widząc cię, mdleję.
Apemant.  Bodajeś się rozpękł!
Tymon.  Precz, nudny łotrze! Żal mi, że dla ciebie
Kamień ten tracę. (Rzuca na niego kamieniem).
Apemant.  Bydlę!
Tymon.  Niewolniku!
Apemant.  Ropucho!
Tymon.  Łotrze! łotrze! łotrze! łotrze!

(Apemantus, niby odchodząc, kryje się w głębi).

Obłudny świat ten obrzydł mi i tylko
Przyjmę od niego, co mi jest niezbędne.
A więc, Tymonie, grób sobie przygotuj;
Śpij na wybrzeżu, aby lekka fala
Grobowy kamień co dzień obmywała,
A taki wyryj napis na kamieniu,
Że śmierć twa z innych życia szydzić będzie.

(Spoglądając na złoto).

O, królobójco słodki, drogi sprawco
Rozwodu między synem a rodzicem!
Czystego łoża jasny hańbicielu!
Waleczny Marsie, tyś zawsze jest młody,
Świeży, kochany! Twój rumieniec topi
Śnieg, poświęcony na łonie Dyany!
Widomy Boże, wszystkie przeciwieństwa
Ty w jednym możesz połączyć uścisku!
W każdym języku każdą wygrasz sprawę!
O, ty, probierczy serc ludzkich kamieniu!
Przepuść, że podniósł bunt człek, twój niewolnik,
Twoją potęgą zniszcz ród jego cały,
By mogły bestye tym światem zawładnąć!
Apemant.  Bodaj tak było! — ale po mej śmierci.
Rozgłoszę wszędzie, że znowu masz złoto,
A ujrzysz tłumy twych starych pochlebców.
Tymon.  Tłumy?
Apemant.  Tak, tłumy.
Tymon.  Proszę cię, umykaj!

Apemant.  Żyj, a twą nędzę kochaj.
Tymon.  A ty z twoją
Żyj i umieraj. (Wychodzi Apemantus).
Przeciem się go pozbył!
Znowu coś nakształt ludzi? — Jedz, Tymonie,
A brzydź się nimi. (Wchodzą Rozbójnicy).

1 Rozb.  Gdzie on mógł schować to złoto? To pewno jaki biedny ułomek, jaka licha resztka dawnej jego fortuny. Tylko brak złota i odstępstwo przyjaciół przywiodły go do tej melancholii.
2 Rozb.  Biega wieść, że ma skarby niewyczerpane.
3 Rozb.  Spróbujmy. Jeśli o skarb ten nie dba, odstąpi go nam bez trudności; ale jeśli go pilnuje łakomo, jak się do niego dostać?
2 Rozb.  To prawda, boć go nie nosi na sobie, musiał go gdzieś schować.
1 Rozb.  Czy to nie on?
Inni.  Gdzie?
2 Rozb.  Wygląda, jak nam powiadano.
3 Rozb.  To on; poznałem go.
Wszyscy.  Witaj nam, Tymonie!
Tymon.  Co tam nowego, złodzieje?
Wszyscy.  Żołnierze nie złodzieje.
Tymon.  Jedno i drugie, a w dodatku synowie niewiasty.
Wszyscy.  Nie, nie złodzieje, lecz ludzie potrzebni.

Tymon.  Waszą potrzebą niepotrzebna strawa,
Bo czego, proszę, macie potrzebować?
Patrzcie, ta ziemia dosyć ma korzonków,
Wokoło biją tysiączne krynice;
Dąb daje żołądź, jerzyna jagody;
Na każdym krzaku dobra gospodyni,
Natura, ucztę pełną wam zastawia;
Potrzeba? Czemu i jaka potrzeba?
1 Rozb.  Trudno żyć trawą, jagodą i wodą,
Jak ptaki, ryby, albo jak bydlęta.
Tymon.  Bydła i ptaków i ryb wam niedosyć;
Jeszcze wam drzewa i ludzi pożerać?
Muszę wam jednak dzięki za to złożyć,

Że złodziejami jesteście otwarcie;
Prac waszych świętą nie słonicie formą,
Gdy w uświęconych prawami rzemiosłach
Osiadło dzisiaj złodziejstwo bez granic.
Łotry, złodzieje, zabierzcie to złoto,
Idźcie, winnicy krew ssijcie subtelną,
Aż wam gorączka wszystką krew wypali,
I uratuje was od szubienicy!
Tylko doktorom żadnym nie ufajcie,
Ich lek trucizną; oni zabijają
Więcej i pewniej, niżli wy kradniecie.
Trzos odbierając, bierzcie razem życie,
Boć gdy łotrostwo waszem jest rzemiosłem,
Bądźcież w pełności słowa artystami.
Wszędzie wam wskażę przykłady złodziejstwa:
Złodziejem słońce, bo okrada morze;
Księżyc pierwszego rzędu jest złodziejem,
Bo kradnie słońcu blade swe światełko;
Złodziejem morze, które w swojem łonie
W łzy zmienia słone wyziewy księżyca;
Ziemia złodziejem, bo żywi się, płodzi.
Mieszając zewsząd kradzione odchody;
Wszystko złodziejem; prawo, co was karci,
Bezkarnie kradnie, dzięki swej potędze.
Precz! A nie miejcie przyjaźni dla siebie,
Jeden drugiego niech śmiało okrada.
Tu więcej złota — podrzynajcie gardła.
Kogo spotkacie, to złodziej. Do Aten!
Rabujcie sklepy, a co ukradniecie,
Innych złodziei tylko będzie stratą.
Ale kradnijcie — dlatego wam daję:
A w końcu złoto niech karki wam skręci!
Amen.

(Chroni się do swej jaskini).

3 Rozb.  Prawie mnie odczarował od mojej profesyi, namawiając mnie do niej.
1 Rozb.  Tylko przez zawziętość na ród ludzki daje nam te rady, nie, żeby nam się szczęściło w naszym cechu.
2 Rozb.  Uwierzę mu jak nieprzyjacielowi i wyrzeknę się naszego rzemiosła.
1 Rozb.  Czekajmy wprzódy na pokój w Atenach. Niema tak opłakanych czasów, w którychby człowiek nie mógł zostać uczciwym.

(Wychodzą Rozbójnicy. — Wchodzi Flawiusz).

Flawiusz.  O, wielki Boże! jakto? i to pan mój
Ten zrujnowany, pogardzony człowiek?
Dobrych uczynków na złe obróconych
Dziwny monument! Jak fatalne zmiany
Zrobiła na nim nędza rozpaczliwa!
Co podlejszego nad przyjaciół bandę,
Szlachetną duszę tak upodlić zdolną?
Na co dziś ludziom przez grzech czasów przyszło,
Że pragną swoich własnych kochać wrogów!
Lecz czy nie lepiej kochać chcących szkodzić,
Niż przynoszących szkodę przyjacieli?
Spostrzegł mnie, widzę: czas mu już pokazać
Uczciwą boleść i kosztem żywota
Służyć mu wiernie, jak mojemu panu.

(Wychodzi Tymon z jaskini).

Drogi mój panie —
Tymon.  Precz! Co ty za jeden?
Flawiusz.  Czyś mnie zapomniał, panie?
Tymon.  Czemu pytasz?
Od dawna wszystkich zapomiałem ludzi;
Jeśli wyznajesz, że jesteś człowiekiem,
I ciebie także zapomniałem.
Flawiusz.  Panie,
To biedny, stary, uczciwy twój sługa.
Tymon.  A więc cię nie znam, bom nigdy, jak żyję,
Nie miał przy sobie uczciwego człeka;
Żywiłem tylko łotrów, by przy stole
Łotrom od siebie strojniejszym służyli.
Flawiusz.  Bóg świadkiem, nigdy ubogi iniendent
Nie płakał szczerzej nad ruiną pana.
Tymon.  Jakto? Ty płaczesz? Zbliż się, ja cię kocham,
Boś jest kobietą, kamiennej ludzkości

Głośno się zrzekasz, której łzy wyciska
Śmiech łub lubieźność, nigdy miłosierdzie.
Dziwne to czasy, co płaczą od śmiechu
A nie od płaczu!
Flawiusz.  O, dobry mój panie,
Racz sobie sługę starego przypomnieć,
Boleść mą przyjąć, i póki to starczy,

(Ofiarując mu sakiewkę).

Jak intendenta przy sobie zatrzymać.
Tymon.  Jakto? Więc miałem sługę tak wiernego,
Sprawiedliwego, pełnego litości?
To mi już resztę rozumu odbierze.
Pokaż oblicze. Zaprawdę, z niewiasty
Człek ten się rodził.
Przebaczcie, wiecznie sprawiedliwe bogi,
Bezwyjątkowy mój gniew przeciw ludziom!
Wyznaję, jeden uczciwy jest człowiek,
Jeden, nie więcej, zrozumcie mnie dobrze,
A ten jedyny uczciwiec — jest sługą. —
Chciałbym ród cały ludzki nienawidzić,
Lecz tyś się jeden odkupił; prócz ciebie,
Przeklinam wszystkich!
Większa uczciwość w tobie, niźli rozum.
Gdybyś mnie zdradził, gdybyś po mnie deptał,
Prędzejbyś, sądzę, nową znalazł służbę;
Do nowych panów niejeden się drapie
Po karku dawnych. Lecz powiedz mi szczerze,
Bo muszę wątpić, mimo oczywistość,
Czy twej dobroci, subtelną rachubą,
Nie dajesz czasem na lichwiarski procent,
Wzorem bogacza, co rozsyła dary,
A czeka w zamian dwadzieścia za jeden?
Flawiusz.  Niestety, panie, do twojego serca
Za późno teraz podejrzenie wbiega!
Przy ucztach była pora na wątpienie:
Gdy szczęście zniknie, wchodzi podejrzenie.
Bóg widzi, szczerą przynoszę ci miłość,
Poszanowanie twej szlachetnej duszy,

Czułą troskliwość o twoje potrzeby,
A wierzaj, panie, że wszystkie korzyści,
Czy to obecne, czy tylko w nadziei,
Dam za spełnienie jednego życzenia:
Abyś miał możność nagrodzić me służby,
Wracając znowu do dawnej fortuny.
Tymon.  Patrz, tak się stało! Jedyny uczciwcze,
Patrz, bierz! Z mej nędzy Bóg skarby ci przysłał.
Bierz, żyj bogaty! Bierz i bądź szczęśliwy!
Ale ten jeden kładę ci warunek:
Dom twój zbudujesz daleko od ludzi,
Będziesz klął wszystkich, wszystkich nienawidził,
A nie pokażesz żadnemu litości;
Od twoich kości wprzód odpadnie ciało,
Nim żebrakowi poniesiesz jałmużnę.
Psom oddaj wszystko, co odmówisz ludziom;
Niechaj w więzieniach gniją i przepadną;
Niech jak las będą z swych liści odarty,
Krew ich fałszywą niech wyssie choroba!
Bądź mi zdrów teraz! Bądź zdrów i szczęśliwy!
Flawiusz.  Pozwól mi zostać, służyć ci, mój panie.
Tymon.  Oddal się, jeśli przekleństwa się lękasz.
Idź, pókiś cały. Unikaj człowieka
I mą jaskinię wymijaj z daleka. (Wychodzą).




AKT PIĄTY.
SCENA I.
Przed jaskinią Tymona.
(Wchodzą: Poeta i Malarz, w głębi Tymon, niewidziany).

Malarz.  Jeśli dobrze zauważyłem miejsce, gdzieś niedaleko stąd mieszka.
Poeta.  Co myślisz? czy można wierzyć, że tyle ma złota?
Malarz.  Niema wątpliwości. Alcybiades tak twierdzi; Frynia i Tymandra wyniosły od niego kupy złota; zbogacił także kilku biednych maruderów, a powiadają, że swojemu dawnemu intendentowi dał ogromną jakąś sumę.
Poeta.  A więc to jego bankructwo było tylko próbą przyjaciół?
Malarz.  Nic więcej. Zobaczysz go znowu w Atenach, kwitnącego jak palmowe drzewo między najwyższemi. Dobrze więc będzie, gdy mu ofiarujemy naszą miłość w tem mniemanem jego ubóstwie; będzie to dowodem naszej uczciwości, a wedle wszelkiego podobieństwa napełni nasze sakwy rzeczą, po którąśmy przyszli, byle to była prawda o jego fortunie.
Poeta.  Co mu dasz teraz w podarunku?
Malarz.  Na teraz nic, prócz odwiedzin; ale przyrzeknę mu arcydzieło.
Poeta.  I ja za twoim pójdę przykładem; będę mu prawił o poemacie, który zamierzam mu poświęcić.
Malarz.  Myśl przewyborna!
Znamieniem czasów naszych obiecywać,
Bo obietnica rozbudza ciekawość,
Gdy w wykonaniu zawsze coś ciężkiego;
Tylko w motłochu niemądrych prostaków
Jeszcze w zwyczaju dotrzymanie słowa.
Obiecać, to rzecz modna i dworacka;
Dotrzymać, to jest niby jak testament,
Dowód choroby bardzo niebezpiecznej,
W głębiach rozumu wykonawcy tkwiącej.
Tymon  (na str.). Pyszny z ciebie artysta! Nie potrafisz jednak odmalować brzydszego od siebie człowieka.
Poeta.  Rozmyślam teraz, coby mu powiedzieć,
Że napisałem na jego intencyę,
Coś o nim samym — to rzecz naturalna —
Satyrę przeciw miękkości dostatków,
I żywy obraz pochlebstw nieskończonych
Do bogactw tylko i młodości lgnących.
Tymon  (na str.). Chcesz więc koniecznie być wzorem łotra w swoim własnym utworze. Chcesz więc chłostać twoje własne wady w innych ludziach. Zrób tak, a mam dla ciebie złoto.

Poeta.  Nie traćmy czasu, znaleźć go nam trzeba;
Przeciw nam samym grzechemby to było,
Zapóźno przybyć, gdzie o zysk chodziło.
Malarz.  Nim w głębiach morza słońce się zanurzy,
Znajdź, czego szukasz, boć na to dzień służy.
Tymon  (na str.). Wnet się spotkamy. — Cóż to za bóg, złoto,
Co cześć odbiera w podlejszej świątyni,
Niż chlew, gdzie wieprze karmią się zamknięte!
Ty okręt stroisz, słone sieczesz fale,
Hołd i powagę jednasz niewolnikom!
Cześć więc odbieraj, a twoim wyznawcom
Niech wszystkie plagi służą za koronę!
Czas się pokazać. (Wychodni na scenę).
Poeta.  Witaj nam, Tymonie!
Malarz.  Niegdyś nasz panie!
Tymon.  Dożyłem więc chwili,
W której oglądam dwóch ludzi uczciwych.
Poeta.  Nieraz dobrocią twoją zaszczyceni,
Na wieść, żeś poszedł w jaskiniach się chować,
Od twych najlepszych zdradzony przyjaciół,
Których niewdzięczność — dusze obrzydliwe,
Wszystkie niebieskie bicze nie dość dla was!
Co? ciebie zdradzić!
Ciebie, którego gwiaździsta szlachetność
Dawała wszystkim życie i znaczenie!
Niemy od zgrozy, napróżno słów szukam,
W którebym ubrał i światu pokazał
Potworny ogrom takiej niewdzięczności.
Tymon.  Zostaw ją nagą, łatwiej ją zobaczą.
Ale wy za to waszą uprzejmością
Tem lepiej szpetność ich pokazujecie.
Malarz.  Obaśmy życia odbyli pielgrzymkę
Pod darów twoich życiodajną rosą,
I wdzięczność w naszych zapisali sercach.
Tymon.   O, wiem, wiem dobrze, uczciwi z was ludzie.
Malarz.  Przychodzim nasze służby ofiarować.

Tymon.  Uczciwi ludzie! Jakże wam zapłacę?
Czy jeść możecie korzonki? pić wodę?
Nie.
Oba.  Zrobim wszystko, co możemy zrobić,
Byle ci służyć.
Tymon.  Wiem, żeście uczciwi:
Doszły was wieści, że znowu mam złoto,
O tem nie wątpię; jak uczciwi ludzie,
Wyznajcie prawdę.
Malarz.  Mówią o tem w mieście;
Lecz ni ja, panie, ani mój przyjaciel
Nie dla tych dzisiaj przychodzim powodów.
Tymon.  Poczciwe dusze! (Do Malarza). Ty, jak portrecista,
Z dawna w Atenach pierwsze trzymasz miejsce;
Twoje portrety żyją.
Malarz.  Tak, tak, panie.
Tymon.  Żyją, powtarzam. (Do Poety). A twoim utworom
Kształt taki daje wiersz twój potoczysty,
Że twoja sztuka zdaje się natura.
A mimo tego, moi przyjaciele,
Wyznać wam muszę, macie jedną wadę;
Lecz to w was żadną nie jest potwornością,
I nie chcę, żeby was to kłopotało,
Jak ją naprawić.
Oba.  Błagamy cię, panie,
Daj nam ją poznać.
Tymon.  Gniewać się będziecie.
Oba.  Nie, panie, raczej będziemy ci wdzięczni.
Tymon.  Chcecie koniecznie?
Oba.  Chcemy, wierzaj, panie.
Tymon.  Każdy z was w łotrze ufność swą położył,
Który w paskudny tumani go sposób.
Oba.  My?
Tymon.  Wy. Słuchacie, kiedy was podchodzi,
A choć świadomi grubych jego figlów,
W głębi go serca chowacie, żywicie;
Wierzcie mi jednak, łotr to jest wierutny.
Malarz.  Wcale go nie znam.

Poeta.  Ani ja, mój panie.
Tymon.  Kocham was szczerze, dam chętnie wam złoto,
Tylko tych łotrów wygońcie od siebie,
Powieście, lub ich zakłujcie, utopcie,
A byle pozbyć wam się ich udało,
Wracajcie do mnie, czeka na was złoto.
Oba.  Powiedz, nam tylko, panie, ich nazwisko.
Tymon.  Ty po tej stronie, a ty stań po tamtej;
Zawsze dwóch razem: każdy z was samotny,
Ma jednak zawsze towarzyszem łotra.
(Do Mal.). Jeżeli nie chcesz, by tam, gdzie ty będziesz,
Dwóch łotrów było, uciekaj od niego.
(Do Poety). Jeśli chcesz bawić, gdzie tylko łotr jeden,
Opuść go, radzę. — Precz stąd! Umykajcie!
To dla was złoto, po któreście przyszli.
Za wasze dzieła, które dla mnie macie,
Oto zapłata! Precz, precz z moich oczu!
Zrób z tego złoto, jesteś alchemistą.
Precz, psy! Precz, łotry! (Wybiega za nimi, bijąc ich).

SCENA II.
Przed jaskinią Tymona.
(Wchodzą: Flawiusz i dwóch Senatorów).

Flawiusz.  Daremno chcecie z Tymonem rozmawiać,
On się albowiem tak zamknął sam w sobie,
Że mu obrzydło, co ludzką ma postać,
I sam chce zostać.
1 Senator.  Pokaż nam jaskinię:
Mamy rozkazy, chcemy ich dopełnić,
Musim z nim mówić.
2 Senator.  Zmieniają się ludzie.
Był czas, gdy smutek odludkiem go zrobił;
Ten sam czas dzisiaj, przyjażniejszą ręką
Starą mu jego wracając pomyślność,
Może mu stary powrócił charakter.
Cobądź wypadnie, prowadź nas do niego.

Flawiusz.  To jest dom jego. Pokój mu i radość!
Panie mój, wystąp! przemów do przyjaciół!
Lud ci ateński, przez dwóch senatorów
Najdostojniejszych, pozdrowienie przysłał;
Przemów więc do nich, szlachetny Tymonie!

(Wchodzi Tymon).

Tymon.  Ożywicielu, słońce, pal! — Wisielce,
Czego żądacie? Za każdą wam prawdę
Niech pryszcz wystąpi; każde wasze kłamstwo
Niech wam w korzeniu samym język pali!
1 Senator.  Tymonie godny —
Tymon.  Was tylko, wy jego.
2 Senator.  Senat ateński śle ci pozdrowienie.
Tymon.  Dziękuję, chciałbym posłać im w odwecie
Zarazę, gdybym mógł ją dla nich złowić.
1 Senator.  Zapomnij krzywdy, którą opłakujem.
Dziś, jednomyślnie, na miłości dowód,
Senat cię błaga, byś do Aten wrócił;
Rzeczpospolita najpierwsze godności
W wakancyi trzyma do twego powrotu.
2 Senator.  Sam przeciw tobie swe grzechy wyznaje
Lud, który rzadko wyroki swe cofa,
Czuje potrzebę pomocy Tymona,
I swój upadek widzi niewątpliwy,
Gdy Tymonowi odmówi pomocy.
W jego imieniu przychodzim do ciebie
I żal wyrazić i przyrzec nagrodę,
Zdolną przeważyć wszystkie dawne krzywdy;
Taki dostatek miłości i skarbów,
Że całą przeszłość zatrze ci w pamięci,
A w zamian, naszej miłości obrazy
Na wieczne czasy w sercu twem zapisze.
Tymon.  Czarami, widzę, pociągnąć mnie chcecie:
Niewiele trzeba, żebym się rozpłakał.
Dajcie mi tylko, dostojni mężowie,
Głupiego serce, a kobiety oczy,
A łzami wasze pociechy obleję.
1 Senator.  Racz więc do naszych wrócić z nami Aten —

Naszych i twoich — objąć naczelnictwo,
A czeka na cię wdzięczność narodowa,
Władza bez granic, chwała i powaga.
Przy twej pomocy bez trudu odpędzim
Alcybiadesa zuchwałe napady,
Co podkopuje ojczyzny swej pokój,
Niby dzik wściekły.
2 Senator.  I ateńskim murom
Swym mieczem grozi.
1 Senator.  Dlatego, Tymonie —
Tymon.  Dobrze, panowie, zgoda: więc słuchajcie:
Gdy Alcybiades ziomków mych morduje,
Niech mu powiedzą w Tymona imieniu,
Że Tymon — o to nie troszczy się wcale.
Lecz, jeśli piękne zrabuje Ateny,
Za brody świętych ciągnąć będzie starców,
Czyste dziewice jeśli na łup wyda
Swych krwawych bestyi chuciom rozpasanym,
Niechaj wie o tem — idźcie mu powtórzyć,
Co Tymon mówi: Przez litość dla starców,
Dziewic, niemowląt, musi mu powiedzieć —
Że Tymon o to nie troszczy się wcale.
Niech co chce robi. O jego też noże
Bądźcie bez troski, póki macie gardła.
Co do mnie, niema jednego kozika
W całym obozie zbuntowanej tłuszczy,
Któryby nie był sercu memu droższy,
Niż gardło u was najprzewielebniejsze.
Teraz opiece bogów was polecam,
Jak zbójców stróżom.
Flawiusz.  Darmo czas tracicie.
Tymon.  Właśnie nagrobek mój komponowałem;
Jutro go będzie świat oglądać; długa
Mojego ciała i duszy choroba,
Widzę, zaczyna teraz się polepszać,
I nicość da mi wszystkiego dostatek.
Wy, żyjcie; męką waszą Alcybiades,
Wy bądźcie jego jak można najdłużej!

1 Senator.  Próżno błagamy.
Tymon.  Jednak kraj mój kocham,
I wieść ta kłamstwem, że się kiedykolwiek
Z rozbicia nawy ojczystej cieszyłem.
1 Senator.  Szlachetne słowa!
Tymon.  Moim mnie współziomkom
Polećcie, proszę.
1 Senator.  Wyrazy ust godne,
Z których wychodzą.
2 Senator.  Do naszego ucha
Wbiegają, niby tryumfalną bramą
Wielki zwycięzca.
Tymon.  Więc mnie im polećcie,
Dodajcie razem, żeby ich żal zmniejszyć,
Odgonić trwogę, cierpienia i straty,
Troski miłości i strapienia wszystkie,
Którym w żywota niepewnej pielgrzymce
Kruche natury podlega naczynie,
Wielką usługę chętnie im wyświadczę,
Od Alcybiada wyzwolę wściekłości.
2 Senator.  Miłe to słowa. Widzę, wróci z nami.
Tymon.  Wyrosło drzewo w mojej tu zagrodzie,
Które ściąć muszę dla mej dogodności;
Zwlekać nie mogę, więc powiedzcie, proszę,
Mym przyjaciołom, wszystkim Ateńczykom,
Małym i wielkim, potężnym i słabym,
Że kto chce koniec położyć strapieniom,
Niechaj się spieszy, niech do mnie przybywa,
I nim pień drzewa siekierę poczuje,
Niech się powiesi. Pozdrówcie ich wszystkich.
Flawiusz.  Próżne błagania, będzie nieugięty.
Tymon.  Idźcie, a więcej nie wracajcie do mnie.
Powiedzcie miastu, że Tymon zbudował
Na brzegach morza swój dom wiekuisty,
Który codziennie rozdąsane fale
Pianą odzieją. Odwiedźcie go czasem,
Niech mój nagrobek wyrocznią wam będzie. —
Przestańcie, usta, groźne cedzić słowa,

Co złe, niech leczy zaraza morowa!
Niech groby kopać będzie ludzką pracą,
A ich mozołu niech śmierć będzie płacą;
Zagaśnij słońce! Niech noc wieczna wstanie,
Bo się Tymona kończy panowanie (wychodzi).
1 Senator.  Próżne zachody, bo w jego naturę
Gniew się wplótł wieczny.
2 Senator.  Wracajmy do Aten,
Pomocy jego skonała nadzieja;
Szukajmy innych zbawienia sposobów
Wśród niebezpieczeństw.
1 Senator.  Idźmy, bo czas drogi.

(Wychodzą).
SCENA III.
Mury ateńskie.
(Wchodzi dwóch Senatorów i Posłaniec).

1 Senator.  Niemiłe wieści, ale jego armia
Czy niewątpliwie, jak mówisz, potężna?
Posłaniec.  Lub potężniejsza. Zresztą, lada chwila
Stanie pod miastem.
2 Senator.  Nasz stan rozpaczliwy,
Jeśli Tymona z sobą nie przywiodą.
Posłaniec.  Właśnie spotkałem na drodze posłańca,
Który, choć z innem złączony stronnictwem,
Moim był niegdyś dobrym przyjacielem;
Przez czułą pamięć dawnej zażyłości
Wyznał, że spieszy do Tymona groty
Z Alcybiadesa listami i prośbą,
By się z nim złączył w wojnie, którą w części
Rozpoczął, aby pomścić jego krzywdy.

(Wchodzą Senatorowie od Tymona).

1 Senator.  To bracia nasi.
3 Senator.  Nie łudźcie się wcale
I nie rachujcie na Tymona pomoc.
Bębny już słychać, niezliczone wojsko

Duszącym pyłem zaciemnia powietrze,
Już czas, do broni! za chwilę wróg srogi
Przyniesie miastu mordy i pożogi.

(Wychodzą).
SCENA IV.
Las. — Jaskinia Tymona. — Nad brzegiem morza grobowiec.
(Wchodzi Żołnierz szukający Tymona).

Żołnierz.  Wedle opisu tu być musi miejsce.
Hola! odpowiedz! Głucho — co to znaczy?
Tymon nie żyje, a nad morską falą
Zwierz jakiś dziki pomnik mu zbudował,
Bo ludzi niema. Umarł. To grób jego. (Czyta napis).
Nie mogę czytać, co napis ten niesie,
Ale na wosku odcisk z sobą wezmę:
Wódz nasz ćwiczony w pisma charakterach,
Stary ma rozum, chociaż młode lata;
W tej chwili pewno Aten waży losy,
I chce je zmienić na popiołów stosy (wychodzi).

SCENA V.
Pod murami Aten.
(Przy odgłosie trąb wchodzi Alcybiades z armią).

Alcybiad.  Daj znak o groźnem wojsk naszych przybyciu
Temu tchórzostwa i rozpusty gniazdu.

(Trębacz daje znak parlamentarski; na murach pokazuje się dwóch Senatorów).

Żywot wasz dotąd wśród rozpusty płynął,
Sprawiedliwości miarą była wola,
Dotąd, ja równie, jak i wszyscy inni,
Cośmy w potęgi waszej spali cieniu,
Próżnośmy skargi nasze wyziewali,
Zmuszeni pośród obcych się wałęsać.
Lecz czas już dojrzał, w którym szpik pokorny

W cierpiących kościach zawołał: „dość tego!“
W którym milczący długo pokrzywdzony
Na krzesłach waszych zasiądzie i wytchnie,
Kiedy otyła i nadęta pycha
Zdychawicieje od trwogi.
1 Senator.  Młodzieńcze,
Gdy gniew twój jeszcze w myślach twoich istniał,
Nim miałeś siłę, a my trwogi powód,
Przez naszych posłów balsam odebrałeś,
Zdolny zagoić gniewu twego rany,
A zatrzeć ślady naszej niewdzięczności
Nadmiarem szczerej miłości dowodów.
2 Senator.  Pokorną prośbą i obietnicami
Tymona także przeobrażonego
Z naszem pogodzić pragnęliśmy miastem.
Niewdzięcznikami nie byliśmy wszyscy,
Nie zasługujem wszyscy na zagładę.
1 Senator.  Nie tych ramiona mur ten zbudowały,
Którzy niebacznie gniew twój podpalili,
Ni twoje krzywdy takiej są natury,
Aby te wieże, szkoły i trofea
Dla winy kilku w popiół się zmieniły.
2 Senator.  Już ci nie żyją, za których podnietą
Lud cię ateński na wygnanie skazał;
Myśl ich zabiła, że w sprawie tak ważnej
Przenikliwości tak mało dowiedli.
Wkrocz, dzielny wodzu, w bramy tego miasta,
Z rozwiniętymi pułków sztandarami.
Jeśli twa zemsta krwi ludzkiej jest głodna,
Zrób, na co ludzka wzdryga się natura
I weź mieszkańców krwawą dziesięcinę:
Niech hazard kostek wskaże tych, co muszą
Za resztę kości swoje hazardować.
1 Senator.  Nie wszyscy grzeszni, ani sprawiedliwie
Grzechy umarłych na żyjących karać,
Bo grzech nie spada dziedzictwem jak ziemia.
Więc, ziomku drogi, wprowadź twe zastępy,
Lecz wściekłość twoją za murami zostaw;

Twoją ateńską oszczędź dziś kolebkę,
Oszczędź rodzinę, która w szale gniewu
Z winowajcami padłaby niewinna.
Jak dobry owczarz zbliż się do owczarni,
Brakuj parszywe, ale zdrowe oszczędź.
2 Senator.  Prędzej uśmiechem celu swego dopniesz,
Niż się do niego szablami dorąbiesz.
1 Senator.  Trąć tylko nogą murów naszych bramy,
Staną otworem, byle twoje serce
Wprzód wyprawiło nadziei poselstwo,
Że jak przyjaciel bramy te przekroczysz.
2 Senator.  Rzuć rękawicę twoją, albo inny
Jaki zadatek twojego honoru,
Że w wojnie szukasz twoich krzywd naprawy,
Ale nie naszej zagłady, a miasto
Bezpiecznym portem armii twojej będzie,
Póki twych wszystkich nie spełnimy życzeń.
Alcybiad.  Więc dobrze, oto moja rękawica.
Bramy mi wasze otwórzcie bez trwogi,
Nieprzyjaciele Tymona i moi,
Których mi sami jak winnych oddacie,
Będą jedyną gniewu mego pastwą.
Na dowód mojej wspaniałomyślności,
By wszelką trwogę z waszych serc wygonić,
Ni jeden żołnierz waszych trybunałów
Sprawiedliwości biegu nie zamąci,
Albo natychmiast za wszystko odpowie
Wedle praw waszych całej surowości.
Oba.  Szlachetny mowca!
Alcybiad.  Dotrzymajcie słowa.

(Senatorowie schodzą i otwierają bramy. — Wchodzi Żołnierz).

Żołnierz.  Szlachetny wodzu mój, Tymon nie żyje.
Nad brzegiem morza śpi, złożony w grobie.
Napis wyryty na jego kamieniu
Przynoszę, wodzu, w woskowym odcisku,
Jakby w zastępstwie mojego nieuctwa.
Alcybiad.  (czyta). „Bez biednej duszy, biedne spoczywa tu ciało,
Niech mór dobije wszystkich, co po nim zostali!

Tu śpi Tymon, przeklinał, żyjąc, ludzkość całą,
I ty ją klnij, przechodniu, tylko klnąc, idź dalej!“.
To jest wyrazem twych ostatnich myśli.
Choć naszą ludzką gardziłeś boleścią,
I kropelkami, które mózg nasz cedzi,
Które natura sączy niedołężna,
To przecie duszy natchniony wielkością,
Chciałeś, by wiecznie nad twym cichym grobem.
Nad przebaczonym grzechem, Neptun płakał.
Szlachetny Tymon umarł; jego pamięć
W stosownej porze należnie uczcimy.
Ale do miasta prowadźcie mnie teraz;
Miecz mój owinę gałązką oliwy;
Odgonił wojnę pokój pożądany
I leje balsam na przeszłości rany.
Uderzcie w bębny! (Wychodzą).





TYTUS ANDRONIKUS.

W

W tragedyi tej spotykamy się z jedną z najpierwszych prób poety, z dziełem jego młodości, malującem nam stan, w jakim zastał angielską scenę. Były to czasy Marlowe’a i tak zwanych hiszpańskich dramatów, w których popłacało nagromadzenie okrucieństwa, okropności, najnieprawdopodobniejszych wypadków i najczarniejszych charakterów. Wspominaliśmy o tej właściwości pierwotnego teatru angielskiego, o tym młodzieńczym wybuchu, znamionującym siły niezużyte i nieumiejące się poskramiać. Od Tytusa Andronika do Otella i Hamleta przestrzeń przebieżona jest ogromną. Reformę tę zawdzięcza teatr Szekspirowi. Już dla samego porównania tego, co poeta zastał na scenie, z tem co jej po sobie zostawił, tragedya ta ma wielkie historyczne znaczenie.

Tak samo Gervinus tłómaczy jej powstanie tem, że Szekspir miał do zwyciężenia współzawodników swoich, którzy sadzili się na krwawe dramata. „Gdy poeta taką w sobie czujący siłę jak Szekspir, pisze on, ważył się na pierwszy występ, musiał z konieczności chcieć się mierzyć z najwziętszym ze swych współczesnych, z Marlowe’m. Pobić go jego własnym orężem, było najpewniejszą do zwycięstwa drogą. Mógłże nią wzgardzić początkujący poeta? W owych czasach krwawe i straszliwe sceny na wielkim teatrze życia rzeczywistego, nie były tak rzadkie jak dzisiaj, na teatrze sztuki musiano także działać silnie na nerwy, aby je poruszyć. Ben Johnson świadczy, iż Tytus był sztuką bardzo chętnie widzianą na scenie, że jak Rozbójnicy Schillera pociągał publiczność. Do tego uznania ogółu łączyło się inne jeszcze, wyższej ceny. Czuć w poecie Tytusa Andronika, tak jak w poematach Wenus i Lukrecya, przypomnienie, przejęcie się szkołą klasyczną; cytaty łacińskie, mitologia, naśladowanie Seneki i innych poetów, spotykają się w nim co chwila.
To współzawodnictwo z teatrem uczonych i graduowanych poetów, równie jest widoczne jak wysiłek wyobraźni, aby sprostać ich rozbujałej fantazyi. Nie zrozumie Tytusa Andronika i nagromadzonych w nim okropności, kto się nie obeznał ze starszymi utworami teatru przedszekspirowskiego. Równie pełnymi okrucieństw są: Forrex i Porrex, Cambyses, Hieronimo, a szczególniej Żyd Maltański (The Jew of Malt) Krzysztofa Marlowe’a. Barrabasz jego tak jest podobny do Aarona w Tytusie, żeby go można wziąć za umyślne naśladowanie, gdyby nie przychodziło na myśl, iż Szekspir zupełnie w sposobie Marlowe’a pisząc Tytusa Andronikusa, ale przesadzając jeszcze okropnościami, mógł chcieć niedorzeczność podobnych dziwactw okazać.
Marlowe’a Żyd i Aaron Szekspira charakterami są zupełnie do siebie podobni, mówią niemal jednakowo, czują tak samo i jak Aaron w Tytusie na końcu żałuje, mając umrzeć, iż nie dosyć zła wyrządził ludziom, tak Barrabasz Marlowe’a wpadłszy w kocioł rozpalony, konając, boleje tylko, iż się jeszcze nie nasycił złoczyństwem. Porównanie tych dwóch typów, tak uderzające ich podobieństwo wykazuje, iż niepodobna nie dojrzeć wpływu teatru tego na pierwsze prace Szekspira. Wpływ ten zresztą i w innych dziełach, acz mniej daleko, czuć się daje. Poeta później coraz mniej mu ulega i oswobadza się z niego. Co razi w Tytusie, odzywa się słabiej we wszystkich tragedyach i dramatach epoki, w której obyczaje, prawo, pojęcia kary nierównie były surowsze niż dzisiaj. Przypomnijmy sobie choćby historyę Elżbiety i Maryi Stuart.
Co do pochodzenia i autorstwa dramatu, zdania są bardzo podzielone: bardzo wielu krytyków nie chce uznać Tytusa Andronika za dzieło Szekspira, inni zaledwie w małej liczbie ustępów i poprawek widzą jego rękę.
Z uwagi jednej Ben Johnsona we wstępie do komedyi „Bartholomew Fair“ widać, że Tytusa już grywano około roku 1585—1590. Ben Johnson pisze (w r. 1614): „Ci którzy zawsze jeszcze Hieronima[6] i Andronika mają za najlepsze sztuki, dowodzą tylko, że ich sąd w ostatnich dwudziestu pięciu do trzydziestu leciech, wcale nie uczynił postępu“.
W roku 1593 dziennik Henslowe’a (23 stycznia) wspomina o sztuce Tytus Andronikus. W roku 1594 według Langbaine’a (Account of English dramatic Poëts, 1691), Tytus miał być wydanym po raz pierwszy i grany przez sługi lordów: Derby’ego, Pembroke’a i Essex’a.
Jakoż książka pod tym tytułem, Szekspira czy inna, wpisana jest w roku 1594 w rejestr księgarzy, (Stationer’s Company): „A noble Roman-History of Tytus Andronicus“.
Chociaż pierwsze wydania dramatu, o których zaraz wspomnimy, nie mają na sobie imienia autora, Mores w często przywodzonej Palladis Tamia (wydanej w 1598 r.), wymieniając dwanaście dramatów, którymi Szekspir sobie największą sławę pozyskał, między innymi cytuje i Tytusa Andronika.
W roku 1600 ukazuje się pierwszy raz drukowany pod tytułem: „Wielce żałosna rzymska tragedya Tytusa Andronika, tak jak wielekroć bywała grywana przez sługi czcigodnego lorda Pemnroke’a, Lorda Derby’ego, Lorda Sussex’a i Lorda Kanclerza. Londyn. Druk J. R. dla Edwarda White“.
Drugie wydanie równie bezimienne, ukazało się w roku 1611, z dodatkiem, że graną była sztuka przez sługi jego król. mości. Oba teksty są zupełnie z sobą zgodne, bez podziału na akty i sceny. Przyjaciele Szekspira, wydawcy zbioru 1623 roku, nie wahali się pomieścić Tytusa Andronika między tragedyami jego na trzeciem miejscu, co przemawia za autorstwem, bo Heminge i Condell byli przyjaciołmi i towarzyszami Szekspira.
Jednakże autor, który później w roku 1687 przerobił tragedyę dla sceny, utrzymuje, iż Szekspir na tle cudzem kilka tylko rysów dodał i rzecz starą udoskonalił. Że przed Szekspirem istniał już jakiś Tytus Andronikus podobny, dowodzi tego niemieckie tłómaczenie, wydane w roku 1620 w „Englische Komedien und Tragedien“, w którem wiele jest rysów i ustępów podobnych, lecz trywialniej jeszcze i jaskrawiej wychodzących niż w Szekspirze.
Jako źródło baśni samej, możnaby przytoczyć balladę angielską z XVI wieku, którą wydrukował Th. Percy, w „Reliques of Ancient English Poetry“ gdyby nie zachodziła wątpliwość, czy ona nie jest już z dramatu przerobioną; historya Tytusa i Tamory, osoby, cały szereg okrucieństw, w które dramat obfituje, znajdują się w balladzie, a Aaron, odegrywający w niej takąż rolę ohydną, zowie się Maurem „The Moor“.
Wymysł samej baśni, której pierwotne pochodzenie dotąd jest nieznane, jak większej części dramatów Szekspira, do niego nie należy, to nie ulega wątpliwości, jak również, że nad Tytusem pracował i że go przerobił. Osnowa, jak uważa Gervinus, zdradza raczej wprawnego a nieudolnego pisarza, niż geniusz początkujący; za mało uzasadnione są czynności, zbyt jaskrawo i rażąco rzucone charaktery, przesadzone, dziwaczne i nienaturalne. Jednakże w scenach niektórych przynajmniej, czuć rękę inną i dotknięcie delikatniejsze: tak Tamora błagająca o ocalenie życia synów, Tytusa udawane szaleństwo, niektóre rysy w charakterze Aarona, mogłyby być Szekspira. Pomniejsze poprawy stylu dzisiaj zaledwieby się już rozpoznać dały. Pierwotny sposób pracowania poety skazywał go na te przerabiania tematów na teatrze ulubionych i pociągających. Niema wątpliwości dziś, iż w wielu zabytkach teatru angielskiego z szekspirowskiej epoki, znajdują się równie jak w Tytusie ustępy jemu należne i nacechowane jego geniuszem, choć cudzem dziś pokryte imieniem. Jakkolwiek Johnson, Malone, Steevens, Ingleby, M. Dyce, nie przyznają Tytusa Szekspirowi, a Natan Drake i Coleridge zaledwie scen kilka, poszliśmy za zdaniem pp. Collier’a, a nadewszystko Knight’a, tem chętniej że Tytus dla historyi angielskiego dramatu i epoki Szekspira jest wielkiej wagi.
Osnowa Tytusa Andronika, mimo niezliczonych szkarad, jakie w sobie mieści, nie czyni wrażenia tragicznego, sprawia poprostu obrzydliwość. Ludzkość w niej odmalowana, nigdy i nigdzie taką nie była, czuć w tem niby chorobliwe senne jakieś widziadło, w którem się trudno dopatrzeć idei, celu, a nadewszystko jakiegokolwiek odznaczenia charakterów, biało i czarno narzuconych z zuchwalstwem prawdziwie dziecinnem.
Takim wszakże teatr zastał Szekspir i wziął w spadku po tych uczonych autorach, piszących dla sceny w szynku, po pijanemu niestworzone i ohydne dramata, których całym urokiem było rozgorączkowanie i dziwactwo.




OSOBY:

Saturninus, syn ostatniego cesarza rzymskiego.
Bassyanus, brat Saturnina.
Tytus Andronikus, rzymski patrycyusz.
Markus Andronikus, trybun ludu, brat Tytusa.

Lucyusz,   synowie Tytusa.
Kwintus,
Marcyusz,
Mucyusz,

Młody Lucyusz, dziecię, syn Lucyusza.
Publiusz, syn Marka, trybuna.
Emiliusz, znakomity Rzymianin.

Alarbus,   synowie Tamory.
Chiron,
Demetryusz,

Aaron, Murzyn.
Dowódzca. Trybun. Posłaniec. Pajac.
Goci i Rzymianie.
Tamora, królowa Gotów.
Lawinia, córka Tytusa Andronika.
Mamka i Dziecko murzyńskie.
Krewni Tytusa, Senatorowie, Trybuni, Żołnierze, Służba.

Rzecz dzieje się w Rzymie i okolicy.
TYTUS ANDRONIKUS.


AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Rzym.
(Przy odgłosie trąb wchodzą: Trybuni i Senatorowie i zasiadają na wzniesionej galeryi; następnie z jednej strony wchodzi Saturninus i jego stronnicy, z drugiej Bassyanus ze swoimi stronnikami, przy odgłosie trąb i bębnów, z rozwiniętemi chorągwiami).

Saturn.  Praw mych obrońco, dostojny senacie,
Poprzej orężem słuszność mojej sprawy,
A wy, rodacy, drodzy towarzysze,
Szablą utwierdźcie me prawa dziedziczne;
Wszak pierworodnym jestem męża synem,
Który ostatni rzymskim był cesarzem;
Honory ojca niech odżyją we mnie,
Niech hańba mego nie skala starszeństwa.
Bassyan.  Bracia Rzymianie, moich praw obrońcy,
Jeśli Bassyanus, syn Cezara, kiedy
Miał łaskę w oczach królewskiego Rzymu,
Zastąpcie drogę do bram Kapitolu
I nie pozwólcie, żeby bezwstyd zasiadł
Na tronie tylko cnocie poświęconym,
Sprawiedliwości i umiarkowaniu.
Niech większość głosów uwieńczy zasługę;
Walczcie za wolność waszego wyboru.

(Markus Andronikus pokazuje się na wysokościach sceny, z koroną).

Markus.  Książęta, chciwi korony i władzy,
Których szukacie w stronników zapasach,
Wiedzcie, że ludu rzymskiego wyborem,
(Którego jestem tu reprezentantem),
Jednomyślnością na tron wyniesiony,
W nagrodę wielkich i uczciwych zasług,
Tytus Andronik, nazwany Pobożnym.
Mąż szlachetniejszy, a dzielniejszy rycerz
W murach naszego nie żyje dziś miasta.
Senat go wezwał, by wracał do Rzymu
Z mozolnych wojen z Gotem barbarzyńskim,
Którego dumny kark pod jarzmo ugiął,
Z pomocą synów, wrogów naszych strachem.
Dziesięć lat temu, jak orężem skarcił
Śmiałego wroga; pięćkroć, krwią oblany,
Wracał do Rzymu, aby z placu boju
Walecznych synów w trumnach przynieść zwłoki;
Teraz nakoniec, syt lat i honorów,
Wraca do Rzymu, dobry Andronikus,
Wsławiony Tytus, w chwały swojej blasku.
Błagam was teraz, wy, których życzeniem
Godnie zastąpić zmarłego cesarza,
Byście przez pamięć czystej jego chwały,
Przez wzgląd na prawa senatu i ludu.
Którym posłuszne oddajecie hołdy,
Zrzekli się waszych uroszczeń i gwałtów,
Waszych stronników bandy rozpuścili,
Jak kandydatom przystoi, w pokoju,
Pokornie waszą popierali sprawę.
Saturn.  Jak słowa jego moje koją myśli!
Bassyan.  Taką mam ufność, Marku Androniku,
W nieskazitelnej twojej uczciwości,
Tak czczę i kocham i ciebie i twoich,
Brata twojego Tytusa z synami,
I tę, przed którą myśl się ma uniża,
Lawinię, Rzymu bogatą ozdobę,
Że wszystkich żegnam drogich mych przyjaciół,
A łasce ludu i fortunie mojej

Polecam mojej sprawy rozsądzenie.

(Wychodzą stronnicy Bassyana).

Saturn.  Wy, dotąd wierni praw moich obrońcy,
Dzięki wam składam i żegnam was wszystkich.
Moją osobę, me prawa polecam
Mojej ojczyzny miłości i łaskom.

(Wychodzą stronnicy Saturnina).

Niech teraz twoja sprawiedliwość, Rzymie,
Dorówna mojej w dobroć twą ufności!
Otwórzcie bramy i wejść mi dozwólcie.
Bassyan.  I mnie, biednemu współzawodnikowi.

(Przy odgłosie trąb wchodzą do izby senatu).
SCENA II.
Rzym.
(Wchodzą: Dowódca i inni).

Dowódca.  Otwórzcie drogę! Waleczny Andronik,
Cnoty obrońca, dzielny Rzymu rycerz,
Zwycięzca w bitwach przez siebie stoczonych,
Wraca honorem i szczęściem wieńczony
Z dalekich krain, w których Rzymu wrogów
Mieczem powstrzymał i pod jarzmo ugiął.

(Przy odgłosie trąb i bębnów wchodzą dwaj synowie Tytusa; za nimi dwóch mężów niosących trumnę okrytą kirem; za nimi dwóch innych synów, następnie Tytus Andronikus; za nimi Tamora, królowa Gotów i dwaj jej synowie: Chiron i Demetryusz, murzyn Aaron i jeńcy w jak można największej liczbie. Tragarze składają trumnę, a Tytus głos zabiera).

Tytus.  Witaj, zwycięski Rzymie, w twej żałobie!
Jak okręt z brzegów dalekich gościny
Wraca nakoniec z bogatym ładunkiem
Do opuszczonej przed laty przystani,
Tak dziś, bluszczowym ozdobiony wieńcem,
Wraca Andronik, aby znów pozdrowić
Swoją ojczyznę radości łzą szczerą.
O, ty wszechwładny stróżu Kapitolu,

Spojrzyj łaskawie na dzisiejszy obrzęd!
Z dwudziestu pięciu mych walecznych synów,
(Połowy króla Pryama potomstwa),
Patrzcie na resztki żywe i umarłe!
Żyjącym waszą zapłaćcie miłością,
Zwłoki umarłych w przodków złóżcie grobie.
Got mi dozwolił oręż w pochwę schować.
Na własne dzieci niepomny Tytusie,
Niepogrzebanym czy dozwolisz synom
Na pustych brzegach Styxu się wałęsać?
Otwórzcie groby! Niech się bracia z bracią
Milcząc pozdrowią umarłych zwyczajem.
Śpijcie w pokoju, za wasz kraj polegli!
Święty przytułku cnoty, szlachetności,
Iluż mych synów w swojem trzymasz łonie,
Których już nigdy, nigdy nie zobaczę!
Lucyusz.  Najdumniejszego z Gotów daj nam jeńca,
Abyśmy jego posiekali członki,
Ad manes fratrum na stosie spalili
U bram ziemskiego kości ich więzienia,
Aby się dusze ich uradowały,
A nas na ziemi nie trwożyły dziwy.
Tytus.  Weźcie z żyjących najszlachetniejszego,
Tej nieszczęśliwej najstarszego syna.
Tamora.  O, stójcie, bracia! Szlachetny zdobywco,
Łez się mych zlituj, zwycięzco Tytusie,
Łez biednej matki za synem płaczącej!
Jeśli ci były drogie twoje dzieci,
Pomnij, że syn mój równie mi jest drogi.
Czy nie dość na tem, że nas tu przywiodłeś,
Aby ozdobić twój tryumf, a zostać
Rzymu i twymi na zawsze jeńcami?
Masz krwią mych synów ulice te rosić,
Za to, że mężnie swej bronili ziemi?
Jak u was cnotą jest za swego króla,
Za kraj swój walczyć, tak cnotą jest u nas.
Nie kal krwią grobu twego, Androniku!
Czy chcesz się zbliżyć do natury bogów?

To zbliż się do nich pełniąc miłosierdzie,
Bo miłosierdzie bóstwa jest znamieniem.
Pierworodnego oszczędź mego syna!
Tytus.  Uzbrój się, pani, w cierpliwość i przebacz!
W wojnie z Gotami poległych rycerzy
Bracia pobożnie ofiary żądają,
By ległych cienie jęczące ukoić;
Syn więc twój musi umrzeć jak ofiara.
Lucyusz.  Precz z nim! Ofiarny przygotujcie ogień,
A my, orężem posiekane ciało
W płomieniach stosu na popiół spalimy.

(Wychodzą Synowie Tytusa i Alarbus).

Tamora.  O, pobożności straszna a bezbożna!
Chiron.  Był kiedyż Scyta napół tak okrutny?
Demetr.  Nie stawiaj Scytów przeciw Rzymu dumie.
Alarbus idzie spocząć, my zostajem.
By drżeć pod groźnem Tytusa spojrzeniem.
Cierpliwość, pani, ale i nadzieja,
Że bóg, co rękę Hekuby uzbroił
Do krwawej pomsty na trackim tyranie,[7]
Równie i Gotów królowej Tamorze,
(Gdy Got był Gotem, Tamora królową),
Ześle dzień błogi pomsty na jej wrogach.

(Wracają Synowie Andronika).

Lucyusz.  Ojcze i panie, patrz, jak spełniliśmy
Rzymskie obrzędy; wnętrzności Alarba
I posiekane ciała jego członki
Są teraz strawą ofiarnego ognia,
Którego dymy wznoszą się ku niebu
Jak woń kadzidła. Nic nam nie zostaje,
Jak w grobie złożyć braci naszych zwłoki,
I trąb odgłosem w Rzymie ich powitać.
Tytus.  Niechaj tak będzie, i niechaj Andronik
Ostatnie duszom ich da pożegnanie.

(Przy odgłosie trąb składają trumnę w grobowcu).

Śpijcie tu, dzieci, w pokoju i sławie!
Śpijcie tu, Rzymu waleczni rycerze,
Od klęsk i przemian światowych bezpieczni!
Tu zazdrość kona, zdrada tu nie czyha,
Tu się nie rodzą obrzydłe niesnaski,
Tu burzy niema, wrzawa tu nieznana,
Sen tylko wieczny i wieczne milczenie.
Śpijcie tu dzieci w pokoju i sławie!

(Wchodzi Lawinia).

Lawinia.  Żyj długo, ojcze, w pokoju i sławie!
Żyj długo w sławie, szlachetny Tytusie!
Na braci moich przynoszę grobowiec
Łez mych ofiarę, a u nóg twych klęcząc,
Powrót twój strugą łez witam radosnych.
Zwycięską dłonią błogosław mi, ojcze,
Którego szczęście Rzym podziwia cały.
Tytus.  Dzięki ci, Rzymie, żeś czule przechował
Skarb ten na mojej starości pociechę!
Żyj, córko! przeżyj dnie twojego ojca!
A cnoty sławą wieczność całą przeżyj!

(Wchodzą: Markus Andronikus, Saturninus, Bassyanus i inni).

Markus.  Witaj, Tytusie! witaj, dzielny bracie,
Tryumfatorze drogi Rzymu oczom!
Tytus.  Dzięki, mój bracie, szlachetny trybunie!
Markus.  I wasz z szczęśliwej wojny witam powrót,
Synowcy, żywi, albo w chwale śpiący!
We wszystkiem równa wszystkich was fortuna,
Coście w ojczyzny swej walczyli służbie,
Lecz bezpieczniejsza chwała jest rycerzy,
Którzy dobiegli do szczęścia Solona,[8]
A na honoru spoczywając łożu,
Wszystkie przygody życia zwyciężyli.
Teraz, Tytusie, szlachetny lud rzymski,
Którego zawsze byłeś przyjacielem,
Przeze mnie, swego wiernego trybuna,

Śnieżny, bez skazy płaszcz ci ten przysyła,
Współzawodnikiem do tronu mianuje
Z tymi zmarłego cesarza synami.
Więc płaszcz ten zarzuć i bądź kandydatem,
Pomóż dać głowę Rzymowi bez głowy.
Tytus.  Wielkiemu ciału lepszej głowy trzeba
Niż ta od wieku i słabości drżąca.
Mamże w tym płaszczu o głosy was prosić,
By, zaszczycony dziś waszym wyborem,
Jutro pożegnać koronę i życie,
Znowu kłopotów ciężkich was nabawić?
Przez lat czterdzieści twym byłem żołnierzem,
Szczęśliwym dzieci twych wodzem, o Rzymie!
Dwudziestu jeden pogrzebałem synów,
W ojczyzny służbie poległych walecznie;
Daj mi na starość laskę honorową,
Ale nie berło, aby światem rządzić!
Godnie je dzierżył ostatni monarcha.
Markus.  Zażądaj tylko, a będziesz cesarzem.
Saturn.  Śmiesz mówić, dumny, ambitny trybunie —
Tytus.  Cierpliwość, książę!
Saturn.  Chcę sprawiedliwości!
Dobądźcie mieczy waszych, patrycyusze,
A nim cesarzem zostanie Saturnin,
Niechaj do swoich nie wracają pochew!
Wprzód do Erebu popłyń, Androniku,
Nim mi rzymskiego ludu skradniesz serca!
Lucyusz.  Sam gwałtownością niszczysz dobre chęci,
Które dla ciebie miał szlachetny Tytus.
Tytus.  Ukój się, książę, moją bowiem sprawą
Serca narodu skłonią się ku tobie.
Bassyan.  Nie pochlebstwami łudzę cię, Tytusie,
Ale do śmierci będę cię poważał,
Będę ci wdzięczny, jeśli moją stronę
Twoich przyjaciół pokrzepić chcesz głosem;
A dla człowieka wielkiej duszy wdzięczność
Jest najpiękniejszą usługi zapłatą.
Tytus.  Rzymski narodzie i ludu trybuni,

Tytus Andronik o głosy was prosi;
Czy chcecie jego kierować się radą?
Trybuni.  Na znak miłości swej dla Andronika,
By uczcić powrót jego do ojczyzny,
Lud i trybuni wybór jego stwierdzą.
Tytus.  Dzięki wam! Teraz upraszam o wybór
Starszego syna zmarłego monarchy,
Bo cnoty jego, niepłonną mam wiarę,
Jak słońce będą Rzymowi przyświecać,
A sprawiedliwość w blasku ich dojrzeje.
Jeśli wasz wybór za mą pójdzie radą,
Krzyknijmy społem: Niech żyje nasz cesarz!
Markus.  Za wspólną zgodą wszystkich klas narodu,
Panów i ludu, głoszę Saturnina
Imperatorem potężnego Rzymu,
Wołam: „Niech żyje cesarz Saturninus!“

(Przy odgłosie trąb schodzą z galeryi).

Saturn.  Za wyświadczoną łaskę i usługi
W tym dniu naszego wyboru, Tytusie,
Dzięki ci składam, a mojej wdzięczności
Uczynkiem także jasny dam ci dowód.
Przed wszystkiem, żeby twemu imieniowi
Dorzucić blasku, żeby twój ród wsławić,
Na cesarzowę wybieram Lawinię,
Na panią Rzymu i mojego serca,
I w Panteonie ją świętym poślubię.
Powiedz, Tytusie, czy to po twej myśli?
Tytus.  Dostojny panie, związek ten uważam
Za wielki zaszczyt dla mojego domu,
I tu w obliczu Rzymu, cesarzowi
Szerokiej ziemi, a naszemu panu,
Poświęcam miecz mój, mój rydwan, mych jeńców,
Ofiary, godne wielkiego monarchy;
Przyjmij więc jako należną daninę
Znaki mej chwały u twych stóp złożone.
Saturn.  Dzięki, Tytusie, ojcze mego życia!
Jak jestem dumny z ciebie, z twoich darów,
Rzym popamięta, a jeśli zapomnę

Z niewysłowionych twych zasług najmniejszą,
Niech lud zapomni swej dla mnie wierności.
Tytus  (do Tamory). Cesarza jesteś teraz branką pani,
Twojej minionej pamiętny wielkości
Ciebie i twoich szlachetnie opatrzy.
Saturn.  Prawdziwie, jąbym wybrał na królowę,
Gdyby mi przyszło wybierać na nowo.
Chmurne twe czoło rozjaśń, piękna pani:
Choć cię los wojny z wielkości twej strącił,
Nie pójdziesz w Rzymie na ludzi pogardę,
Ale królewskie znajdziesz w nim przyjęcie.
Ufaj mi, pani, i nie trać nadziei;
Ten co cię słowem swem krzepi, jest zdolny
Większą cię zrobić od Gotów królowej.
Lawinio, czy ci nie wstrętne te słowa?
Lawinia.  Nie, bo szlachetność twa jest mi rękojmią,
Że to monarszej tylko znak dobroci.
Saturn.  Dzięki, Lawinio. Lecz czas się oddalić.
Jeńcom dajemy wolność bez okupu.
Przy bębnów grzmocie wybór mój ogłoście.

(Rozmawia z Tamorą).

Bassyan.  (chwytając Lawinię). Tytusie, pozwól, dziewica ta moją.
Tytus.  Co mówisz, książę?
Bassyan.  Mówię tylko prawdę,
Przygotowany własną sobie ręką
Wymierzyć, jeśli trzeba, sprawiedliwość.
Markus.  Suum cuique, to rzymskie jest prawo;
Słusznie więc bierze, co mu się należy.
Lucyusz.  A co zatrzyma, póki Lucyusz żyje.
Tytus.  Precz, precz stąd, zdrajcy! Gdzie jest straż cesarska?
Zdrada mój panie! Lawinia porwana!
Saturn.  Przez kogo?
Bassyan.  Tylko przez tego, co może
Choćby i ostrzem odebrać bułata
Swą narzeczoną z rąk całego świata.

(Wychodzą: Markus i Bassyanus z Lawinią).

Mucyusz.  Śpieszcie im w pomoc, bracia, ja z mej strony
Drzwi tej komnaty zamknę mym orężem.

(Wychodzą: Lucyusz, Kwintus i Marcyusz).

Tytus.  Idźmy, cesarzu, wkrótce ci ją wrócę.
Mucyusz.  Drzwi te zamknięte —
Tytus.  Co? nikczemny chłopcze,
Co? Ty mi w Rzymie drogę chcesz zamykać?
Mucyusz.  Lucyuszu, ratuj! (Tytus zabija go. Wchodzi Lucyusz).
Lucyusz.  Jak niesprawiedliwie
Zabiłeś syna w niesłusznym zatargu!
Tytus.  Ni on mym synem, ani ty nim jesteś;
Nigdy syn ojca takby nie zbezecnił.
Zdrajcy, Lawinię zwróćcie cesarzowi!
Lucyusz.  Gdy chcesz umarłą, lecz nigdy jak żonę,
Bo jest innego prawną narzeczoną (wychodzi).

(Cesarz wchodzi na wzniesienie z Tamorą, dwoma jej synami i murzynem Aaronem).

Saturn.  Nie, nie, Tytusie, cesarz jej nie żąda,
Ni jej, ni ciebie, ni żadnego z twoich.
Nie ufam temu, co raz ze mnie szydził;
Nie ufam tobie, ni synom twym zdrajcom,
Co się spiknęli na moją niesławę.
Czy na igraszkę nie mogliście w Rzymie
Innego wybrać? Jak ten czyn, Tytusie,
Z zuchwałą twoją zgadza się przechwałką,
Że o cesarstwo u ciebie żebrałem!
Tytus.  Co znaczą, przebóg, krwawe te zarzuty?
Saturn.  Lecz idź w pokoju, oddaj twą zmiennicę
Temu, co dla niej orężem młynkował.
Znalazłeś sobie walecznego zięcia,
Godnego synów twoich sprzymierzeńca,
By kłócić pokój rzeczypospolitej.
Tytus.  Słowa te krwawią serce me jak sztylet.
Saturn.  Tamoro, piękna ty Gotów królowo,
Co jak Dyana w swych nimf jasnem kole
Prześcigasz blaskiem wszystkie damy rzymskie,
Jeśli mój nagły wybór ci nie wstrętny,
Przyjmij ofiarę, bądź mą narzeczoną,
A ja cię zrobię Rzymu cesarzową.
Królowo Gotów, czy potwierdzasz wybór?

Na wszystkich bogów Rzymu tu przysięgam —
Gdy wodę świętą widzę i kapłana,
I blask pochodni i gotowe wszystko
Do uroczystych Hymenu obrzędów —
Że póty ulic miasta nie powitam,
Mego pałacu nie przestąpię progu.
Póki stąd żony z sobą nie powiodę.
Tamora.  A ja w obliczu nieba tu przysięgam,
Że jeśli cesarz Saturnin podniesie
Królowę Gotów do swojej wielkości,
Żądz ona jego będzie służebnicą,
Młodości jego i matką i mamką.
Saturn.  Do Panteonu idźmy, o królowo!
A wy, panowie, chciejcie cesarzowi
I narzeczonej towarzyszyć pięknej,
Którą mi niebo zesłało łaskawe,
A której losy mądrość ma zmieniła:
Tam święty obrzęd spełni się małżeństwa.

(Wychodzą: Saturninus, i jego Orszak; Tamora i jej Synowie, Aaron i Goci).

Tytus.  Ja w dziewosłębów koło nie wezwany!
Kiedyż samotnym tak byłeś, Tytusie,
Tak pokrzywdzonym i hańbą okrytym?

(Wchodzą: Markus, Lucyusz, Kwintus i Marcyusz).

Markus.  O, patrz, Tytusie, o patrz, co zrobiłeś!
W złej sprawie synaś cnotliwego zabił!
Tytus.  To syn mój nie był, szalony trybunie,
On mi był obcy jak ty i jak wszyscy
W występnym czynie twoi sprzymierzeńcy,
By nasze czyste dotąd splamić imię!
Niegodny bracie! niegodni synowie!
Lucyusz.  Pogrzeb przynajmniej sprawmy mu uczciwy;
Przy braciach naszych niech Mucyusz spoczywa.
Tytus.  Nie, zdrajcy, w grobie on tym spać nie będzie.
Pięć temu wieków grób ten zbudowany,
A odnowiony bogato mym kosztem,
Krył tylko wiernych sług Rzymu, żołnierzy
W boju poległych, nie w ulicznym swarze;

Nie tu dlań miejsce; grzebcie go, gdzie chcecie.
Markus.  Jest to bezbożny z twej strony uczynek;
Przeszłość za moim synowcem przemawia;
Przy swoich braciach on musi spoczywać.
Kwintus i  Marcyusz. Musi i będzie, lub my za nim pójdziem.
Tytus.  Musi! To słowo który wyrzekł nędznik?
Kwintus.  Ten, który wszędzie jest poprzeć je gotów,
Wyjąwszy tutaj.
Tytus.  Jakto, wbrew mej woli?
Markus.  Nie, nie, Tytusie, my tylko błagamy,
Przebacz mu, dozwól w grobie tym go złożyć.
Tytus.  I ty, z synami moimi w przymierzu,
Rzuciłeś plamę na czysty mój honor;
W każdym z was tylko wroga mego widzę;
Daremną prośbą nie dręczcie mnie dłużej.
Marcyusz.  Stracił nad sobą panowanie. Idźmy.
Kwintus.  Nie, póki brata nie pogrzebiem kości.

(Brat i Synowie klękają).

Markus.  Bracie, natura pod tem błaga mianem!
Kwintus.  Ojcze, natura w imieniu tem mówi!
Tytus.  O, milcz, milcz tylko, lub wszystkim wam biada!
Markus.  Więcej niż duszy mej połowo, bracie!
Lucyusz.  Ojcze, nas wszystkich duszo i istności!
Markus.  Pozwól w tem cnoty gnieździe mi pochować
Mego synowca, co szlachetnie poległ
W obronie siostry Lawinii honoru.
Jesteś Rzymianin, nie bądź barbarzyńcą;
Grecy, mądrzejszą kierowani radą,
Nie odmówili grobu Ajaxowi,
Choć samobójcy; mądry syn Laërta,
W jego pogrzebu wystąpił obronie,
I ty nie dozwól, aby radość twoja,
Aby twój Mucyusz wejścia tam nie znalazł.
Tytus.  Wstań, bracie! Dzień to z mych dni najczarniejszy,
Bo w nim me dzieci mój skalały honor.
Dobrze, w tym grobie złóżcie go — mnie potem.

(Wnoszą Mucyusza do grobowca).

Lucyusz.  Śpij tu Mucyuszu z twymi przyjaciołmi,

Aż uwieńczymy twój grób trofeami. (Wszyscy klękają).
Niech nikt nie płacze po Mucyusza zgonie,
Bo w sławie żyje, kto za cnotę umarł.

(Wychodzą wszyscy prócz Marka i Tytusa).

Markus.  By myśl odwrócić od bolesnych zdarzeń,
Powiedz mi, jaką sztuki subtelnością
Królowa Gotów tak nagle urosła?
Tytus.  Nie wiem; wiem tylko, że jest cesarzową;
Czy w tem subtelność jaka, Bóg wie tylko.
Czy nie jest dłużną wdzięczności mężowi,
Co ją z daleka do twej chwały przywiódł?
Markus.  Z swego się długu szlachetnie uiści.

(Wchodzą: Cesarz, Tamora i jej dwaj Synowie z Murzynem z jednej strony, z drugiej Bassyanus i Lawinia z Orszakiem).

Saturn.  Tak więc, Bassyanie, odniosłeś nagrodę;
Z piękną małżonką daj ci Boże radość!
Bassyan.  A tobie z twoją! Nic więcej nie dodam,
A mniej nie życzę; tem żegnam cię słowem.
Saturn.  Jeśli Rzym prawa, a ja mam potęgę,
Ten gwałt zapłacisz drogo z przyjaciółmi.
Bassyan.  Nazywasz gwałtem zabranie własności,
Mej narzeczonej, a teraz mej żony?
Niech prawa rzymskie tę rozstrzygną sprawę,
Tymczasem wziąłem to, co było moje.
Saturn.  W krótkich mnie, panie, dzisiaj zbywasz słowach,
Lecz i mój przyjdzie czas, byleśmy żyli.
Bassyan.  Odpowiem, panie, za wszystko com zrobił,
Wedle sił moich, choćby życia kosztem.
Dziś moje względem Rzymu powinności
Jedno mi słowo dodać nalegają.
Ten pan szlachetny, Tytus, na honorze
I na swej sławie ciężko był dotknięty;
Jednak on własną ręką syna zabił,
W gorącej chęci oddania ci córki,
Gniewem szalony, że śmiał opór stawić
W szczerości ducha zrobionej ofierze.
Wróć mu więc łaskę twoją, Saturninie,
Bo w każdym czynie swojego żywota

Twoim i Rzymu pokazał się ojcem.
Tytus.  Twoich się wstawień nie dopraszam, książę,
Boś z nimi razem sprawcą mej ohydy.
Niech Rzym i niebo świadkami mi będą,
Jak szczerzem kochał i czcił Saturnina.
Tamora.  Dostojny panie, jeśli kiedykolwiek
Miała Tamora w oczach twoich łaskę,
We wszystkich sprawie dozwól mi przemówić:
Przebacz im wszystkim przez miłość Tamory.
Saturn.  Co? pani, wobec wszystkich być zelżonym
I podle wszystko przebaczyć bez zemsty?
Tamora.  Uchowaj Boże, abym zapragnęła
Być kiedy sprawcą twego poniżenia!
Ale honorem odpowiadam własnym
Za Andronika Tytusa niewinność;
Gniew jego świadczy jasno jego boleść;
Więc na mą prośbę spojrzyj nań łaskawie,
Dla czczych przypuszczeń nie trać przyjaciela,
Szlachetnej duszy nie śmuć gniewnem okiem.

(Cicho do cesarza).

Słuchaj mej rady, daj się ułagodzić,
Skryj gniew i utaj choć słuszną urazę.
Ledwo zasiadłeś na cesarskim tronie,
Strzeż się, ażeby lud z patrycyuszami,
Biorąc w opiekę słuszną jego sprawę,
Nie chciał cię strącić za grzech niewdzięczności,
Którą nad wszystkie brzydzi się występki.
Ustąp ich prośbie a zostaw mi resztę;
Zagłady wszystkich wynajdę godzinę,
Ze stronnikami ten ród cały zmiotę.
Srogiego ojca, zdrajców jego synów,
U których darmo żebrałam o życie
Drogiego syna, i wszystkich nauczę,
Jak drogo płaci, kto u nóg swych widzi
Królowę darmo proszącą o łaskę. (Głośno).
Dobry cesarzu, podnieś Andronika,
I pokrzep serce uczciwego starca,
W twojego gniewu burzy więdniejące.

Saturn.  Wstań, wstań! przemogły słowa cesarzowej.
Tytus.  Dzięki ci pani! i tobie, o, panie!
Twe słowa, wzrok twój, wróciły mi życie.
Tamora.  Tytusie, jestem teraz Rzymu cząstką,
Przybraną córką rzeczypospolitej,
A dobre rady są mą powinnością.
W tym dniu, Tytusie, wszelka niechęć kona.
Niech mi to będzie chlubą, żem cię mogła
Pogodzić, panie, z twymi przyjaciołmi.
(Do Bassyana). Za ciebie, książę, dałam cesarzowi
Słowo, że będziesz nadal potulniejszy.
Bądźcie bez trwogi, panowie, Lawinio,
A za mą radą wszyscy na kolanach
O przebaczenie błagajcie cesarza.
Lucyusz.  Czynię to chętnie, bo niebo nam świadkiem,
Żeśmy stanęli bez żadnej złej myśli,
W obronie siostry drogiego honoru.
Markus.  Co ja honorem moim tu poświadczam.
Saturn.  Skończmy więc na tem, dość już słów natrętnych.
Tamora.  Nie, nie, musimy rozstać się w przyjaźni.
Trybun o łaskę prosi z synowcami,
Daj ją, cesarzu; nie przyjmę odmowy.
Saturn.  Przez wzgląd na ciebie i na twego brata,
Na przekładania drogiej nam Tamory,
Przebaczam szpetnej młokosów tych winie.
Wstańcie! — Lawinio, choć mnie opuściłaś
Jak liche chłopię, przyjaciołkęm znalazł,
Bom na śmierć przysiągł, że od stóp ołtarza
Bez poślubionej nie odejdę żony.
Jeśli na dworze cesarskim dość miejsca
Na dwóch małżonek uczciwe przyjęcie,
Lawinio, bądź mym gościem z przyjaciołmi;
Tamoro, dzień ten poświęćmy miłości.
Tytus.  Jeśli łaskawie raczysz, panie, jutro
Polować ze mną panterę i łanię,
Z psami i rogiem przyjdziem na dzień dobry.
Saturn.  Twe zaprosiny przyjmuję z wdzięcznością. (Wychodzą).




AKT DRUGI.
SCENA I.
Rzym. Przed pałacem.
(Wchodzi Aaron).

Aaron.  Teraz Tamora do Olimpu szczytów
Pnie się, bezpieczna od fortuny ciosów,
Wyżej piorunu grzmotów i błyskawic,
Bladej zazdrości groźbom niedosięgła.
Jak złote słońce pozdrawia poranek,
A promieniami morze ozłociwszy,
Pędzi po niebie w błyszczącym rydwanie,
Nad gór najwyższych panuje szczytami,
Tak dziś Tamora.
Jej rozum panem ziemskich jest honorów,
Cnota drży blada na brwi jej zmarszczenie.
Uzbrój więc serce i przygotuj myśli,
By z twą cesarską panią i kochanką
Do jej wielkości wznieść się, Aaronie.
Długo ją wiodłem jak mą niewolnicę
Związaną silnym łańcuchem miłości,
Twardziej przykutą do ócz Aarona
Niż Prometeusz do skały Kaukazu.
Precz niewolnicze myśli i ubranie!
Będę od złota i od pereł świecił,
By godnie nowej służyć cesarzowej.
Co? służyć? Igrać z tą Semiramidą,
Nimfą, syreną, co Rzym oczaruje
I będzie świadkiem rozbicia cesarstwa
Z jego cesarzem. — Lecz cóż to za wrzawa?

(Wchodzą: Chiron i Demetryusz grożąc sobie wzajemnie).

Demetr.  Chironie, dowcip twój jeszcze za młody,
Rozum za tępy, aby chciał się wdzierać
Tam, gdzie ja kocham, może i kochany.
Chiron.  Zawsześ zbyt ufał sobie Demetryuszu,

I teraz myślisz, że groźbą mnie strwożysz.
Nie rok różnicy wdzięk mi odejmuje,
Albo nade mną tryumf ci zapewnia.
Mogę kochance jak ty służyć wiernie
I wierną służbą na miłość zarobić;
Tego w potrzebie szablą ci dowiodę,
Praw moich broniąc do serca Lawinii.
Aaron.  Gdzie straż? Te gaszki chcą pokój zamącić.
Demetr.  Dzieciuchu, chociaż w chwili nierozwagi
Matka do boku przypięła ci szpadkę,
To już przypuszczasz, że grozić ci wolno?
Każ ten rożenek w pochwie zalutować,
Zanim się lepiej robić nim poduczysz.
Chiron.  Tymczasem na co z mą małą zręcznością
Mogę się dzisiaj ważyć, wnet zobaczysz.
Demetr.  Taki zuch z ciebie? (Dobywają mieczy).
Aaron.  Co znowu, panowie?
Śmiecież tak blizko cesarskiego zamku
Dobywać szabli do otwartej walki?
Wiem dobrze powód waszej nienawiści;
Za skarby świata nie chciałbym, by doszedł
Tych wiedzy, których dotyczy najwięcej;
A matka wasza i za więcej nawet
Tejby niesławy nie chciała doczekać
Na rzymskim dworze. Przez wstyd, skończcie swary!
Demetr.  Nie, póki w piersiach jego nie utopię
Mego oręża, w gardło mu nie wtłoczę
Słów na ohydę moją wyrzeczonych.
Chiron.  Jam na to równie jest przygotowany,
Piorunujący językiem twym tchórzu,
Ale nie śmiący orężem słów poprzeć.
Aaron.  Na bóstwa Gotów walecznych przysięgam:
Wszystkich nas zwada zgubi ta dziecinna!
Skończcie! Nie wiecież, jak jest niebezpiecznie
Na prawa księcia zuchwale się ważyć?
Co? Czy Lawinia taką rozpustnicą,
A tak wyrodnym stał się Bassyanus,

Że o jej miłość bój możecie zwodzić,
Bez sprawiedliwej pomsty za zuchwalstwo?
Panicze, baczność! Gdyby cesarzowa
Tego zatargu usłyszała powód,
Pieśńby ta do jej nie przypadła serca.
Chiron.  Mniejsza! Niech ona, niech świat ją usłyszy,
Bo ja Lawinię nad świat kocham cały.
Demetr.  Zstąp niżej w twoim wyborze, młokosie,
Ona starszego brata jest nadzieją.
Aaron.  Co za szaleństwo! Nie wiecież, jak wściekły
W wybuchu gniewu swojego Rzymianin,
Jak znieść rywala niezdolny w miłości?
Powtarzam, tylko grób sobie kopiecie
Waszą niesnaską.
Chiron.  Wierzaj, Aaronie,
Na tysiąc śmierci polecę szczęśliwy,
Byle ją posiąść.
Aaron.  Jak? byle ją posiąść?
Demetr.  Czemu cię moje dziwią tak nadzieje?
Wszak to kobieta, wolne zalecanki;
Wszak to kobieta, więc ją można zyskać;
Wszak to Lawinia, jakże jej nie kochać?
Ba! więcej wody, niźli młynarz widzi,
Przez młyn przepływa, i wiemy, jak łatwo
Ukraść kromeczkę z zaczętego bochna;
Chociaż Bassyanus cesarskim jest bratem,
I lepsi godło Wulkana nosili.
Aaron  (na str.). Może i tacy jak sam Saturninus.
Demetr.  Czemu rozpaczać temu, co się umie
Słowem, spojrzeniem, szczodrotą zalecać?
Czy ci się łani nie udało zabić
I unieść nieraz pod leśnego okiem?
Aaron.  Więc jak się zdaje, toby ci starczyło
I na podkradku?
Chiron.  Przestałbym i na tem.
Demetr.  Zgadłeś.
Aaron.  Od razu należało wyznać.
A wszystko byłbym bez hałasu skończył;

Także w was mało rozumu, że o to
Rąbać się chcecie? Czyby was bolało,
Gdybyście oba do celu dobiegli?
Chiron.  Nie mnie, przynajmniej.
Demetr.  Ni mnie, bym miał swoje.
Aaron.  Dobrze więc, zgoda! Łączcie się, miast swarzyć.
Musimy sztuką i podstępem działać;
Czego nie możem dokonać, jak chcemy,
Konieczność zmusza, jak możem osięgnąć.
Wierzcie mi tylko, że od tej Lawinii
Lukrecya czystszą nie była matroną.
Tylko nie trzeba w biegu nam omdlewać:
Pospiech jest wszystkiem, a znalazłem ścieżkę.
Zapowiedziane łowy uroczyste,
Na które tłumnie damy zbiegną rzymskie;
Leśne chodniki są długie, szerokie,
A nie brak kątów dzikich i samotnych,
Jakby stworzonych na spełnienie zbrodni;
Tam waszą łanię przywabcie samotrzeć,
Dopnijcie celu wymową lub gwałtem;
Inaczej marne są wasze nadzieje.
A teraz nasze plany cesarzowej
Idźmy wyjawić; dowcip jej piekielny
Zemście i czarnym poświęcony gwałtom
Broń naszą dobrą swą zaostrzy radą.
Ona was obu przymusi do zgody
I doprowadzi do szczytu nadziei.
Pałacem wieści cesarskie są dwory,
Pełnym języków, ócz, uszów ciekawych;
Lasy są głuche, straszne, bez litości,
Tam, dzielne chłopcy, mówcie i zwyciężcie,
Skryci przed niebem chuć waszą nasyćcie,
Karmcie się skarbem Lawinii do sytu.
Chiron.  Twa rada, panku, tchórzostwem nie grzeszy.
Demetr.  Sit fas aut nefas, bylem znalazł źródło,
Które ostudzi serca mego żary,
Per Styga, per manes vehor. (Wychodzą).

SCENA II.
Las w blizkości Rzymu.
(Przy odgłosie rogów i szczekania psów wchodzą: Tytus Andronikus, trzej jego Synowie i Markus).

Tytus.  Łowy zaczęte; jasny jest poranek,
Wonne są pola a zielone lasy;
Psy rozsforujmy, niechaj dźwięcznem graniem
Zbudzą cesarza z nadobną małżonką,
Wywabią księcia, a strzelecką wrzawą
Rozbudzą wszystkie dworu tego echa.
Synowie, waszą jak mą powinnością
Pilną być strażą cesarskiej osoby.
Mój sen zmącony groźnem był marzeniem,
Ale niepokój uciekł z nocy cieniem.

(Wśród szczekania psów i odgłosu rogów wchodzą: Saturninus, Tamora, Bassyanus, Lawinia, Chiron, Demetryusz i ich Orszak).

Tysiąc dzień dobry! mojemu monarsze,
I tysiąc tobie, dostojna ma pani.
Głośne strzeleckie przyrzekłem zbudzenie.
Saturn.  I dziarsko swego dotrzymałeś słowa;
Trochę za wcześnie, jak dla nowożeńców.
Bassyan.  Co mówi na to Lawinia?
Lawinia.  Zaprzeczy.
Od dwóch już godzin byłam rozbudzoną.
Saturn.  Niech więc zajadą wozy, przyjdą konie
I dalej w pole! Teraz, piękna pani,
Zobaczysz nasze rzymskie polowanie.
Markus.  Psy moje ruszą najdzikszą panterę
I przez najstromsze pogonią urwiska.
Tytus.  Mój koń chyżemu zrówna jeleniowi
I jak jaskółka poleci przez pola.
Demetr.  (do Chirona). Bez psów i koni nasze polowanie;
Ułowim przecie najpiękniejszą łanię.

(Wychodzą).
SCENA III.
Odludna część lasu.
(Wchodzi Aaron).

Aaron.  Mądryby myślał, że straciłem rozum,
Gdy pod tem drzewem tyle złota grzebię,
Które już nigdy do mych rąk nie wróci.
Niech jednak o mnie tak licho nie myśli;
Ukuję bowiem z tego złota fortel,
Który przezorną kierowany myślą
Stworzy prawdziwe zbrodni arcydzieło.
Czekaj tu złoto, na tych, co śmierć dłużną
Znajdą z cesarskiej skarbnicy jałmużną.

(Wchodzi Tamora).

Tamora.  Czemuś tak smutny, drogi Aaronie,
Gdy ziemia cała jaśnieje weselem?
Szczęśliwe ptaki świergocą w gęstwinie,
Na słońcu wąż się w kłąb zwinął z radością,
Zielone listki wiatr wonny kołysze
I centkowany cień na ziemię rzuca;
W tym cieniu siądźmy, słodki Aaronie,
I gdy psom wtórzy echo gadatliwe
I szorstkim rogów dźwiękom odpowiada,
Jakby podwójne wrzało polowanie,
Słuchajmy dzikiej myśliwców muzyki,
A po utarczce, jaką stoczył niegdyś
Błędny Eneasz z kartagińską panią,
Gdy ich szczęśliwa burza zaskoczyła,
A niema grota swym owiła cieniem,
Wzajemnym ramion ściśnieni łańcuchem,
Zamknijmy oczy pod snu złotem skrzydłem,
Gdy psów i rogów i ptastwa melodya
Będzie nam jakby mamki słodką pieśnią,
Do snu niemowlę swoje kołyszącą.
Aaron.  Pani, jeżeli Wenus teraz włada
Twemi myślami, memi rządzi Saturn.
Co wzrok mój znaczy dziki, nieruchomy,

Moje milczenie i twarzy pochmurność?
Czemu wełnistej głowy mojej runa
Każdy się włosek rozwija jak żmija,
Gdy ma łup zębem jadowitym chwycić?
O, nie miłosnych myśli są to znaki;
Zemsta w mem sercu, śmierć w mojej jest dłoni,
A krew w mej głowie kuje zemsty oręż.
Słuchaj, Tamoro, pani mojej duszy,
Dla której niebem twoje towarzystwo,
To dzień ostatni jest życia Bassyana;
Język dziś straci jego Filomela,
Czystość jej twoi zrabują synowie,
Swe ręce we krwi omyją Bassyana.
Weź list ten proszę, a w cesarza ręce
Fatalny zwitek oddaj bez spóźnienia.
Nie pytaj więcej, widzę, że nadchodzi
Upragnionego część naszego łupu,
Której o blizkiej śmierci się nie marzy.

(Wchodzą: Bassyanus i Lawinia).

Tamora.  Słodki murzynie, słodszy mi nad życie!
Aaron.  Skończ, bo Bassyanus przybliża się do nas.
Szukaj z nim zwady; twych przywołam synów,
By ją poparli jakkolwiek poczętą (wychodzi).
Bassyan.  Kogóż ja widzę? Rzymska cesarzowa
Bez straży swojej świetnego orszaku?
Czy to Dyana owita jej szatą
Swe poświęcone opuściła gaje,
By się w tych lasach przyjrzeć polowaniu?
Tamora.  Tajnych przechadzek mych szpiegu zuchwały,
Gdybym potęgę Dyany posiadła,
Skrońby się twoja nastrzępiła rogiem,
A twe ogary rozszarpały wściekle,
Jak Akteona przemienione członki,
Wstrętny prostaku.
Lawinia.  Wiem, dostojna pani,
Że dar masz wielki ludziom dawać rogi,
I ta samotna z murzynem przechadzka
Jest pewno nową sztuki twojej próbą.

Niech od psów strzeże dziś Bóg twego męża,
Żeby nie chciały wziąć go za jelenia.
Bassyan.  Wierzaj mi, pani. Czarny twój towarzysz
Barwę swą daje twemu honorowi,
Znaczoną cętkiem wzgardliwej brzydoty.
Czyżbyś, daleko od twego orszaku,
Twego śnieżnego odbiegła rumaka
Pod strażą tylko dzikiego murzyna,
Gdyby cię szpetna nie pędziła żądza?
Lawinia.  A podchwycona nagle w swej zabawie,
Nie bez powodu mojego małżonka
Wstrętnym nazywasz. Oddalmy się, proszę,
Z kruczej ją barwy zostawmy kochankiem:
Trudno dolinę znaleźć przyjaźniejszą.
Bassyan.  Cesarz a brat mój o wszystkiem się dowie.
Lawinia.  Dawno już popadł na ludzkie języki;
Cesarz tak dobry, tak ciężko skrzywdzony!
Tamora.  I jaż to wszystko cierpliwie mam znosić?

(Wchodzą: Chiron i Demetryusz).

Demetr.  Dostojna pani a łaskawa matko,
Co znaczy bladość twojego oblicza?
Tamora.  Alboż bladości tej nie mam powodów?
Ta para w to mnie przywabiła miejsce,
Kąt, jak widzicie, samotny i dziki,
Gdzie drzewa nagie są i karłowate,
Mchem i zjadliwą trawione jemiołą;
Tu nigdy jasne nie zagląda słońce;
Tu nie oddycha żaden twór żyjący
Prócz złowróżbnego kruka lub puszczyka.
Gdy mi tę straszną pokazali jamę,
Opowiadali, jak w głuchej północy
Tysiąc szatanów i wężów syczących,
Wydętych ropuch i jeżów kolczastych,
Takim dolinę napełniają wrzaskiem,
Że byle chwilę śmiertelnik go słyszał,
Lub rozum traci albo nagle kona.
Gdy swą piekielną zakończyli powieść,
Dodali zaraz, że ich było myślą

Tu do czarnego przywiązać mnie cisu
I tej okrutnej śmierci mnie zostawić.
Cudzołożnicą nazwali mnie potem,
Rozpustną Gotką i wszystkiem, co może
Najsprośniejszego ludzkie słyszeć ucho.
Gdyby nie wasze cudowne przybycie,
Jużby swą na mnie nasycili wściekłość;
Bądźcie więc matki waszej mścicielami,
Lub się przestańcie mojemi zwać dziećmi.
Demetr.  Oto jest świadek, żem twoim jest synem.

(Uderza Bassyanusa sztyletem).

Chiron.  A to cios siły mej dowód skuteczny.

(Uderza go sztyletem).

Lawinia.  Teraz ty przystąp, o Semiramido!
Lecz nie: Tamoro! Twej srogiej naturze
Żadne nazwisko lepiej nie przystoi.
Tamora.  Daj mi twój sztylet; ujrzycie, me dzieci,
Jak matki ręka pomści krzywdę matki.
Demetr.  Poczekaj, jej tu należy się więcej.
Wprzód wymłóć zboże, a potem spal słomę.
Ta się pieszczotka swą puszy czystością
I wiarą ślubnym przysięgom niezłomną,
I z tym przykładem śmie ci czoło stawiać;
Maż je do grobu zabrać także z sobą?
Chiron.  To jabym wolał zostać wprzód rzezańcem.
Do jakiej groty powleczemy męża,
Niech nam trup jego za poduszkę służy.
Tamora.  A kiedy z ula miód już podbierzecie,
Rozdepczcie osę, by nas nie ukłuła.
Chiron.  O bezpieczeństwie naszem nie zapomnim.
No, pieścidełko, teraz się nam uda
Wziąć szturmem twoją warowną uczciwość.
Lawinia.  Tamoro! nosisz niewiasty oblicze —
Tamora.  Nie chcę jej słuchać; precz z nią, precz z mych oczu!
Lawinia.  Wstawcie się za mną! Jedno tylko słowo.
Demetr.  Słuchaj jej, pani, niech twą będzie chwałą,
Że choć widziałaś łzy jej, twoje serce
Było jak krzemień pod kroplami deszczu.

Lawinia.  Odkąd szczenięta tygrysie zaczęły
Matki swe uczyć? Nie ucz jej wściekłości,
Od niejś ją dostał; mleko, które ssałeś,
W twoich się żyłach na marmur zmieniło,
I już przy piersi tchnąłeś okrucieństwem.
(Do Chirona) Nie wszystkie dzieci podobne są matkom;
Błagaj, niech litość pokaże niewieścią.
Chiron.  Czy chcesz, bym sam się ogłosił bękartem?
Lawinia.  Prawda, skowronków kruk nie wysiadywa,
Słyszałam przecie — bodaj dziś tak było! —
Że lew litością tknięty, bez oporu
Z królewskiej łapy obciąć dał pazury;
Kruk, mówią, karmi opuszczone dziecko,
Własne pisklęta ogładzając w gnieździe;
Nie żądam tyle dobroci od ciebie,
Błagam cię tylko o trochę litości!
Tamora.  Wiedźcie ją! Słów jej nie pojmuję wcale.
Lawinia.  To je wyjaśnię. Pomyśl o mym ojcu,
Choć cię mógł zabić, darował ci życie;
Zmiękcz twarde serce, otwórz głuche uszy!
Tamora.  Choćbyś mnie sama nigdy nie skrzywdziła,
Przez pamięć ojca będę bez litości.
Pomnijcie, dzieci, płakałam daremno,
By uratować syna od ofiary;
Lecz nieugięty, krwawy był Andronik.
Precz, precz z nią! Rządźcie nią po waszej woli;
Tem wdzięczniej dla mnie, im dla niej boleśniej.
Lawinia.  Bądź dla mnie dobrą królową, Tamoro!
I tu, twą własną zamorduj mnie ręką!
Bo nie o życie tak długo cię błagam:
Mój duch uleciał już z Bassyana duszą.
Tamora.  Czego więc żądasz? Odczep się, szalona!
Lawinia.  Śmierci niezwłocznej, a do tego łaski,
Której wymówić niewieści wstyd broni:
Broń mnie od gorszej niż śmierć ich swawoli!
W jaką mnie straszną rzuć jamę, gdzie nigdy
Zwłok moich ludzkie nie dojrzą źrenice.
Zrób to! Litosną bądź dla mnie zbójczynią!

Tamora.  Mam okraść synów z należnej im płacy?
Nie, niech na tobie swoją chuć nasycą.
Demetr.  Dość straciliśmy czasu, idźmy teraz.
Lawinia.  Nic w tej kobiecie niema niewieściego!
Szpetna potworo, naszej płci ohydo,
Niech Bóg —
Chiron  Dość tego; czas zamknąć jej usta.

(Porywa Lawinię).

Ty weź jej męża; to właśnie jest jama,
W którą Aaron złożyć go polecił.

(Rzucają trupa w jaskinię).

Tamora  Żegnam was, tylko polecam ostrożność.

(Demetryusz i Chiron wychodzą, uprowadzając Lawinię).

Radość do serca mojego nie zajrzy,
Póki ostatni nie zginie Andronik.
Powracam teraz do mego kochanka,
Gdy synów bawi mych ta imościanka. (Wychodzą).

SCENA IV.
Las.
(Wchodzą: Aaron, Kwintus i Marcyusz).

Aaron.  Dalej, panowie, śmiało lecz ostrożnie,
Już dobiegamy obrzydliwej jamy,
W której panterę śpiącą wytropiłem.
Kwintus.  Nie wiem dlaczego, lecz mi się ćmi w oczach.
Marcyusz.  I jabym wolał, gdybym się nie wstydził,
Dobrą godzinę snu za polowanie. (Wpada w jamę).
Kwintus.  Zapadłeś? Cóż to za jama subtelna?
Otwór jej siecią jerzyn zasłoniony,
Na których liściu świecą krwi kropelki,
Jakby na kwiatach krople rannej rosy.
Straszne to miejsce, ale powiedz, bracie,
Czyś się nie ranił padając z nienacka?
Marcyusz.  Widok mnie, bracie, ranił najstraszniejszy,
Co kiedykolwiek przez wzrok serca dosiągł.
Aaron.  (na stronie). Cesarza teraz przywołam co prędzej;
Ich tu obecność zbudzi podejrzenie,

Że oni brata jego mordercami (wychodzi).
Marcyusz.  Czemu pomocnej nie dajesz mi ręki,
By mnie z przeklętej jamy tej wydobyć?
Kwintus.  Jakaś mnie trwoga trzyma niepojęta,
Po drżących członkach zimny pot mi ciecze,
A serce grozy więcej podejrzewa
Niż widzi oko.
Marcyusz.  Twój duch jest proroczy.
Spojrz z Aaronem na dno tej jaskini,
A ujrzysz śmierci i krwi widowisko.
Kwintus.  Aaron odszedł; serce me wzruszone
Broni mym oczom poglądać na sprawy,
O których myśl już dreszczem mnie przejmuje.
Co się to znaczy? Raz pierwszy w mem życiu
Jak dziecko boję się, nie wiedząc czego. —
Marcyusz.  W ciemnej, przeklętej, krwią zbroczonej jamie
Leży bezkształtne ciało Bassyana,
Niby jagnięcia zabitego reszty.
Kwintus.  Jak rysy jego w ciemnościach poznałeś?
Marcyusz.  Na krwawym jego palcu drogi klejnot
Swym ogniem całą rozjaśnia jaskinię,
I jak pochodnia w grobowcu płonąca
Świeci nad bladą umarłego twarzą
I zdradza hydne jamy tajemnice.
Tak blady księżyc nad Priamem świecił,
Kiedy w dziewiczej krwi skąpany leżał.
Pomóż mi, bracie, chociaż słabą ręką,
Jeśli cię trwoga jak mnie nie zdrętwiła,
Z tej się żarłocznej wydobyć kotliny,
Jak mgliste brzegi Kocytu obrzydłej.
Kwintus.  Podaj mi rękę, bym ci zdołał pomódz,
Lub, jeśli moje nie wystarczą siły,
Bym zapadł z tobą w rozdziawioną paszczę
Głębokiej jamy, grobu Bassyana.
Sił nie mam dosyć, by cię na brzeg wciągnąć.
Marcyusz.  Ni ja wydrapać się bez twej pomocy.
Kwintus.  Daj znowu rękę; nie puszczę jej teraz,
Póki ty w górze lub ja tam nie będę.

Nie możesz do mnie, ja pójdę do ciebie (zapada).

(Wchodzą: Saturninus i Aaron).

Saturn.  Za mną! Zobaczę, co to za jaskinia
I co za człowiek rzucił się w nią teraz.
Powiedz, kto jesteś, co przed krótką chwilą
W otwartej ziemi skoczyłeś czeluście?
Marcyusz.  Syn nieszczęśliwy starego Tytusa,
Który w fatalnej przyszedł tu godzinie,
By twego brata martwe znaleźć ciało.
Saturn.  Mojego brata ciało? Ty żartujesz.
Brat mój z swą żoną jest teraz w altanie
Na lasu tego północnej krawędzi,
Gdziem go zostawił, ledwo jest godzina.
Marcyusz.  Nie wiemy, gdzieś go zostawił żyjącym,
Lecz my go tutaj umarłym znaleźli.

(Wchodzą: Tamora, Tytus Andronikus i Lucyusz).

Tamora.  Gdzie cesarz, pan mój?
Saturn.  Tu, w czarnej boleści.
Tamora.  Gdzie brat twój?
Saturn.  Teraz dosięgłaś dna rany:
Tam biedny brat mój zabity spoczywa.
Tamora.  Ach! więc za późno list fatalny niosę,
Plan tej tragedyi, zdziwiona, że może
Ludzkie oblicze tyle okrucieństwa
Osłonić płaszczem słodkiego uśmiechu.

(Oddaje Saturninowi list).

Saturn.  (czyta). „Jeśli go w dobry czas nie napotkamy,
O Bassyanie mówim, drogi strzelcze,
Kop dlań mogiłę — myśl naszą rozumiesz.
A twej zapłaty między pokrzywami
U stóp bzu szukaj, którego gałęzie
Właśnie jaskini zasłaniają otwór,
W którą go rzucić naszym jest zamiarem.
Zrób tak, a wieczną kupisz naszą przyjaźń“.
Czy podobnego słyszano co kiedy?
To jest ta jama, to bzowe jest drzewo;
Szukajcie, czy się nie kryje gdzie strzelec,
Co miał tu brata mego zamordować.

Aaron.  Łaskawy panie, oto złota worek.
Saturn.  (do Tytusa). Z twej rasy krwawej krwawe dwa szczenięta
Tu mego brata biednego zagryzły.
Prowadźcie z jamy tej ich do więzienia,
Niech tam czekają, nim dla nich wymyślę
Męczarnie dotąd jeszcze niesłychane.
Tamora.  Co? W tej są jamie? O, dziwy! jak prędko
W cudowny sposób odkryte morderstwo!
Tytus.  Panie, na słabych błagam cię kolanach,
Ze łzą nie łatwo z mych źrenic płynącą,
Aby ta zbrodnia mych przeklętych synów,
Przeklętych, jeśli znajdą się dowody —
Saturn.  Dowody! Toż jest sprawa jak dzień jasna.
Kto list ten znalazł? Ty sama, Tamoro?
Tamora.  Własną go ręką podniósł Andronikus.
Tytus.  Prawda, cesarzu, lecz przyjm mą rękojmię.
Na moich ojców święty grób przysięgam,
Że na twe pierwsze stawią się wezwanie,
Na podejrzenia gardłem odpowiedzieć.
Saturn.  Twojej rękojmi nie chcę — sam idź ze mną.
Zabierzcie trupa i jego morderców.
Wzbrońcie im mówić; zbrodnia jest widoczna.
Gdybym znał karę od śmierci straszniejszą,
Tą karą głowy dotknąłbym występne.
Tamora.  Bądź o twych synów bez trwogi, Tytusie,
Ja przy cesarzu obrońcą ich będę.
Tytus.  Idźmy, Lucyuszu, mowy ich nie słuchaj. (Wychodzą).

SCENA V.
Las.
(Wchodzą: Demetryusz, Chiron i Lawinia, ręce jej i język ucięte).

Demetr.  Idź i przed światem rozgłoś, jeśli możesz,
Kto cię tu zhańbił, kto ci język uciął.
Chiron.  Albo przez pismo skargi twe wypowiedz,
Jeśli kikutem zdołasz pióro schwycić.
Demetr.  Patrz, jak migami jeszcze bazgrać może.

Chiron.  Idź, żądaj wody, białe umyj rączki.
Demetr.  Nie ma języka, aby wody żądać,
Ni rączek, by je umyć; więc ją teraz
Niemej, samotnej zostawmy przechadzce.
Chiron.  Na jejbym miejscu obwiesić się poszedł.
Demetr.  Gdybyś miał ręce na związanie stryczka.

(Wychodzą: Demetryusz i Chiron. — Wchodzi Markus, wracając z polowania).

Markus.  Kto tam ucieka? Moja synowica?
Kuzynko, słowo. Gdzie twoj jest małżonek?
Czy marzę? Skarby me za obudzenie!
Jaż to? Niech jaki skruszy mnie planeta,
Abym na wieki mógł śmierci snem zasnąć!
Mów, synowico, jaka dłoń okrutna
Dwie ciała twego odcięła gałązki,
W objęciu których rozkosznego cienia
Królowie spocząć chcieli, a nie mogli
Jak pół twej drogiej otrzymać miłości?
I czemu do mnie nie mówisz? Niestety!
Czerwona rzeka twojej krwi gorącej,
Jak wrzące źródło wiatrem kołysane,
Wzdyma się w twoich ustach i opada
Twoim oddechem kołysana wonnym.
Czy jaki nowy zhańbił cię Tereusz
I język uciął ci dla bezpieczeństwa?
Ze wstydem twoje odwracasz oblicze!
A choć krew trzema ucieka strugami,
Lica się twoje czerwienią jak Tytan,
Gdy na spotkanie chmury się rumieni.
Mamże za ciebie „tak jest“ odpowiedzieć?
Gdybym twe myśli mógł przeniknąć! zgadnąć,
Kto tym nędznikiem, bym go mógł przeklinać!
Smutek tajony, niby piec zamknięty,
Na proch przepala serce, co go chowa.
Tylko straciła język Filomela,
A haftem myśli swe odmalowała;
Ale dla ciebie droga ta zamknięta!
Bo twym był zbójcą chytrzejszy Tereusz,

On twoje piękne poodcinał palce,
Co mogły haftem Filomeli sprostać.
Gdyby ten potwór twoje ręce widział
Na lutni drżące jak liść osiczyny,
Gdy je z roskoszą struny całowały,
Kosztem żywota tknąćby się ich nie śmiał;
Lub gdyby słyszał niebieską melodyę
Z twego słodkiego płynącą języka,
Nóżby upuścił, usnął, jak trzygłowy
Potwór przy stopach trackiego poety.
Lecz idźmy ojca twojego oślepić:
Ojcowskie oczy ślepi taki widok.
Godzina burzy topi wonne łąki,
Co z ojca okiem zrobią łez miesiące?
Nie cofaj kroku! będziem płakać z tobą;
Gdybyśmy mogli ulżyć ci żałobą! (Wychodzą).




AKT TRZECI.
SCENA I.
Rzym. — Ulica.
(Wchodzą: Sędziowie i Senatorowie, za nimi Markus i Kwintus przechodzą scenę, prowadzeni na śmierć, poprzedza ich Tytus błagając).

Tytus.  Raczcie mnie słuchać, poważni ojcowie,
Wstrzymajcie wyrok przez litość dla starca,
Który swą młodość w krwawych spędził wojnach,
By wam bezpieczny w domu sen zapewnić.
Za krew mą w Rzymu zatargach wylaną,
Za wszystkie mroźne noce przeczuwane,
I za łzy gorzkie, co dziś napełniają
Na twarzy mojej stare moje marszczki,
Bądźcie dla synów skazanych litosni!
Nie tak jak mówią dusze ich popsute.

Dwudziestu i dwóch synów śmierć widziałem
Suchą źrenicą, bom widział ich trupy
Na szczytnem łożu sławy i honoru.

(Rzuca się na ziemię, gdy Sędziowie przechodzą).

Za tych, trybuni, żal serca głęboki
I łzy mej duszy w prochu wypisuję.
Niech łzy me ziemi ugaszą pragnienie,
Ich krew rumieńcem powlecze ją wstydu!

(Wychodzą: Senatorowie, Trybuni i Więźniowie).

Ziemio, bogatszy będzie deszcz dla ciebie,
Który z tych starych dwóch wycieka źródeł
Niż wszystkie kwietnia młodego ulewy;
Będę cię rosił i wśród lata suszy,
A w zimie stopię śniegi łzą gorącą;
Twe łono wieczną wiosną kwitnąć będzie,
Byleś nie chciała pić krwi synów moich.

(Wchodzi Lucyusz z dobytym orężem).

O, dobre starce, poważne trybuny,
Wyrok na moich synów odwołajcie!
Bym ja, co nigdym nie płakał, mógł wyznać,
Że łzy są moje dziś najwymowniejsze.
Lucyusz.  Szlachetny ojcze, skargi twe daremne;
Trybuni wyszli, twych błagań nie słyszą;
Twoje boleści głazom wypowiadasz.
Tytus.  Pozwól mi w synów obronie przemawiać.
Trybuni! jeszcze raz jeden was błagam!
Lucyusz.  Mój ojcze, żaden nie słyszy cię trybun.
Tytus.  Cóż mi to znaczy? Gdyby mnie słyszeli,
Nicbym nie wskórał; gdyby mnie słyszeli,
Nie litowaliby się nad mym losem;
Więc głazom żal mój bezcelny wypowiem;
Choć mym niezdolne skargom odpowiedzieć,
Mniej od trybunów będą mi surowe,
W połowie słów mych mowy mi nie przerwą.
One, gdy płaczę, u stóp mych w pokorze
Zdają się płakać ze mną, łzy me pijąc;
Gdybym je ubrał w togę uroczystą,
Nigdyby lepszych nie miał Rzym trybunów,

Bo jak wosk miękki jest kamień i czuły:
Trybunów serce, twardsze jest niż kamień;
Głaz milczy, milcząc, krzywdy nie wyrządza:
Trybunów język głosi wyrok śmierci.
Lecz czemu stoisz z dobytym orężem?
Lucyusz.  Chciałem mych braci od śmierci ratować,
A w bezowocnych usiłowań pomście
Jestem na wieczne skazany wygnanie.
Tytus.  Szczęśliwy! Jaką dziś świadczą ci łaskę!
Bo czy nie widzisz, szalony Lucyuszu,
Że Rzym jest tylko jaskinią tygrysów?
Za łupem dyszą, a dziś im innego
Rzym dać nie może prócz mnie i prócz moich.
Lecz z kimże brat mój przybliża się do mnie?

(Wchodzą: Markus i Lawinia).

Markus.  Do łez przygotuj szlachetne twe oczy,
Lub od boleści serce twoje pęknie,
Bo nieskończoną przynoszę ci boleść.
Tytus.  Co skończy wszystko? Niech ją więc zobaczę.
Markus.  To była twoja córka.
Tytus.  Czy nią nie jest?
Lucyusz.  Wszechmocny Boże! Widok mnie zabija.
Tytus.  Lękliwe chłopię, wstań i spojrzyj na nią!
Lawinio, powiedz, jaka dłoń przeklęta
Przed oczy ojca bez rąk cię przysyła?
Jakiż szaleniec morzom daje wodę,
Przyrzuca głownię do płonącej Troi?
Nim przyszłaś, ból mój już dosięgnął szczytu,
Teraz bez granic jak Nil się rozlewa.
Daj oręż, moje utnę także ręce,
Bo w Rzymu darmo walczyły obronie,
Tę wykarmiły rozpacz, karmiąc życie,
Do bezowocnych wznosiłem je błagań,
I do jałowej użyłem ich pracy.
Niech mi ostatnią oddadzą usługę:
Niech jedna drugą uciąć mi pomoże.
Lawinio, dziękuj Bogom, że rąk nie masz:
Widzisz, Rzymowi darmo służą ręce.

Lucyusz.  Kto ci te męki, droga siostro zadał?
Markus.  Ach, ten rozkoszny myśli jej instrument,
Co je tak dźwięczną szczebiotał wymową,
Z tej swojej pięknej wyrwany jest klatki,
Gdzie jak ptak śpiewny słodkie nucił pieśni,
Zachwycające swych słuchaczów uszy.
Lucyusz.  Więc powiedz za nią, kto zbrodni jest sprawcą?
Markus.  Tak ją znalazłem po lesie błądzącą,
Aby się ukryć jak lękliwa sarna
Nieuleczoną raną zakrwawiona.
Tytus.  To moja sarna, a ten, co ją ranił,
Dotknął mnie ciosem od śmierci straszniejszym,
Bo stoję teraz jak żeglarz na skale,
Co mórz otoczon pustynią bez końca,
Widzi, jak fala po fali się wzdyma,
Czeka co chwila, aż bałwan ostatni
Słoną, łakomą połknie go gardzielą.
Moi synowie na śmierć szli tą drogą,
Wygnany tułacz tu syn trzeci stoi,
A tam nad moim losem brat płaczący;
Lecz dla mej duszy boleść nad boleści
Jest ma Lawinia, droższa mi nad duszę.
Gdybym twój obraz w takim ujrzał stanie,
Mógłbym oszaleć, cóż więc ze mną będzie,
Kiedy tak widzę żywe twoje ciało?
Nie masz rąk, żeby łzy otrzeć gorące,
Nie masz języka, by mi wypowiedzieć,
Kto jest męczarni wszystkich twoich sprawcą;
Mąż twój zabity, a za jego życie
Już bracia twoi życiem zapłacili.
Spójrz na nią, bracie, spójrz i ty Lucyuszu;
Gdym braci wspomniał, świeżych łez kropelki
Spadły na lica jej jak miodna rosa
Na uszczyknięte, prawie zwiędłe lilie.
Markus.  Może dlatego płacze, że jej męża
Zabili, może, że zna ich niewinność.
Tytus.  Jeśli zabili męża twego, ciesz się!
Surowe prawo śmierć jego pomściło.

Lecz nie, nie oni morderstwa sprawcami,
Żal siostry świadkiem ich jest niewinności.
Twe drogie usta daj mi pocałować,
Lub pokaż, jak ci ulgę przynieść mogę.
Czy chcesz z twym stryjem, z twym bratem i ojcem
Usiąść nad brzegiem krynicy, schylona
Patrzeć na nasze skalane oblicza,
Jak łąka jeszcze z ostatniej powodzi
Nieosuszonym obryzgana mułem?
Czy chcesz tak długo w jej patrzeć zwierciadło,
Aż kryształowa wód jej przeźroczystość
Słodycz swą straci, naszych łez goryczą?
Mamyż, jak twoje ręce, uciąć nasze,
Ugryźć języki i na pantominach
Przepędzić resztę dni naszych bolesnych?
Co mamy począć? My, co mamy język,
Wymyślmy jaki nowy cierpień rodzaj,
Aby pokoleń przyszłych dziwem zostać.
Lucyusz.  Osusz łzy, ojcze, bo patrz, na ich widok
Od łkań nieszczęsna zanosi się siostra.
Markus.  Osusz łzy, bracie! Cierpliwość, Lawinio!

(Ociera łzy Tytusa).

Tytus.  Ach, bracie, bracie! wiem, że twoja chustka
Łez z mojej twarzy wypić nie potrafi,
Boś ją w twych własnych łez umaczał strudze.
Lucyusz.  Droga Lawinio, lica otrę twoje.
Tytus.  Słuchaj mnie, bracie; rozumiem jej znaki,
I gdyby język miała, swemu bratu
Toby wyrzekła, co ja ci mówiłem.
Chustka twa bracie, twoją łzą wilgotna,
Nie zdoła lic mych otrzeć bolejących;
Tak od współczucia dalekie ulżenie,
Jak od dnia raju piekielne są cienie. (Wchodzi Aaron).
Aaron.  Pan mój przez moje ogłasza ci usta,
Że jeśli kochasz synów twych, Tytusie,
Byleś sam albo twój brat lub syn Lucyusz
Odciętą rękę posłał cesarzowi,
Ta ręka zbrodni ich będzie okupem.

Tytus.  O, drogi pośle! Łaskawy cesarzu!
Kiedyż kruk śpiewał jak słodki skowronek,
Blizki wschód słońca zapowiadający?
Z całego serca rękę moją poślę;
Czy chcesz mi w pomoc przyjść, mój Aaronie?
Lucyusz.  Wstrzymaj się, ojcze! Twoja dłoń szlachetna,
Co nieprzyjaciół tylu powaliła,
Nie spadnie dzisiaj; i moja wystarczy;
Więcej krwi wylać może moja młodość,
Moja też ręka braci uratuje.
Markus.  Któraż z rąk waszych nie broniła Rzymu,
Krwawego wojny nie wzniosła topora,
Pisząc zagładę na wrogów puklerzach?
Kosztowne obie, obie są nam drogie.
Lecz moja ręka, ciągle próżnująca,
Niech dziś okupi śmierć moich synowców:
Przynajmniej koniec jej niech będzie godny.
Aaron.  Zgódźcie się tylko, kto ma rękę posłać,
Aby godzina łaski nie minęła.
Markus.  Więc ja.
Lucyusz.  Nie, nigdy, dopóki ja żyję.
Tytus.  Próżne zatargi; zioła, jak to, zwiędłe,
Łaską jest wyrwać; więc ja poślę rękę.
Lucyusz.  Jeśli chcesz, by mnie twym synem świat uznał,
Pozwól mi, ojcze, braci mych okupić.
Markus.  Przez pamięć ojca, a przez miłość matki,
Pozwól mi dowieść mej bratniej miłości.
Tytus.  Więc ustępuję, wy zgódźcie się tylko.
Lucyusz.  Przyniosę topór.
Markus.  Lecz dla mnie on będzie.

(Wychodzą: Lucyusz i Markus).

Tytus.  Oszukam obu; pożycz mi twej ręki,
Mój Aaronie, a ja dam ci moją.
Aaron  (na str.). Jeżeli to się zwać ma oszukaństwem,
Będę uczciwym i jak długo żyję,
Nie chcę na wzór ten ludzi oszukiwać.
Ale ja w inny oszukam cię sposób,
Jak mi to przyznasz sam przed półgodziną.

(Odcina rękę Tytusowi. — Wchodzą: Lucyusz i Markus).

Tytus.  Zakończcie spór wasz; wszystko się spełniło.
Ty moją rękę oddaj cesarzowi,
Mów, żem nią tysiąc odbił niebezpieczeństw
Od jego głowy: niechaj ją pogrzebie;
Choć zasłużyła na więcej, niech raczy
Choć to jej przyznać. W moich synach widzę
Dwa małym kosztem nabyte klejnoty,
A jednak drogie, bom swoje odkupił.
Aaron.  Idę, Tytusie, a za twoją rękę
Za chwilę twoich dwóch powitasz synów.
(Na str.). To jest ich głowy. Jakże to łotrowstwo
Tuczy mnie samą nawet o niem myślą!
Niech innym cnoty smakują słodycze,
Ja chcę mieć duszę czarną jak oblicze (wychodzi).
Tytus.  Tę rękę, niebo, podnoszę do ciebie,
Ku ziemi chylę słabe te ruiny,
I jeśli jakie bóstwo się lituje
Nad łzą niedoli, wznoszę głos do niego.
(Do Lawinii). Co, drogie serce, chcesz uklęknąć ze mną?
Więc klęknij, niebo naszych próśb wysłucha,
Lub westchnieniami zasępimy błękit
I kirem słońce powleczem jak chmury,
Gdy je wilgotnem otulają łonem.
Markus.  Mów o tem, czego człowiek dopiąć może,
A w tę rozpaczy nie rzucaj się przepaść.
Tytus.  Żal mój bezdenny nie jestże przepaścią?
Niechże i rozpacz ma bezdenną będzie.
Markus.  Ale rozumem, bracie, rządź twe skargi.
Tytus.  Gdyby niedolą taką rozum rządził,
I jabym boleść mógł w granicach zamknąć.
Gdy niebo płacze, czy niema wylewów?
Gdy ryczą wiatry, nie szalejeż morze,
Nie grozi niebu wzdętych fal gardzielem?
A ty mą rozpacz chcesz rozumem rządzić?
Ja morzem jestem. Słyszysz jej westchnienia?
Ona płaczącem niebem jest, ja ziemią,
Jej westchnieniami muszę wzdąć me morze,

Zatonąć muszą wszystkie moje ziemie
W potopie gorzkich łez jej nieustannym.
Nie mogą skryć jej cierpień me wnętrzności,
Ale jak pijak muszę je wyrzucić.
Daj mi więc wolność; bo przegrywającym
Wolno gniewowi w gorzkich ulżyć słowach.

(Wchodzi Posłaniec z dwiema głowami i ręką).

Posłaniec.  Źleś zapłacony, dostojny Tytusie,
Za cesarzowi posłaną dłoń dobrą.
Oto są głowy dwóch szlachetnych synów,
Oto twa ręka z wzgardą odesłana;
Z łez się twych śmieją, z męstwa twego szydzą.
Widok twych smutków jest mi boleśniejszy,
Niż pamięć śmierci mojego rodzica (wychodzi).
Markus.  Niech teraz Etna ostygnie w Sycylii,
Serce me piekłem będzie gorejącem:
Znieść tyle nieszczęść nad siły człowieka.
Płakać z płaczącym jest ulgą boleści;
Wyśmiana boleść śmiercią jest podwójną.
Lucyusz.  Możeż ten widok tak głęboko ranić,
A jednak życie nie zgasnąć obrzydłe?
Możeż śmierć życiu imię pozostawić,
Gdy oddech życia jedynym jest skarbem?

(Lawinia całuje Tytusa).

Twój pocałunek nie większą mu ulgą
Od zmarzłej wody głodnemu wężowi.
Tytus.  Kiedyż się straszny ten mój sen zakończy?
Markus.  Żegnaj, pochlebstwo! Konaj, Androniku!
To nie marzenie; patrz na synów głowy,
Twą dłoń waleczną, kalectwo twej córki;
Patrz na wygnańca, z którego oblicza
Straszny ten widok krew całą wygonił;
Patrz na mnie, brata, co stoi przed tobą
Zdrętwiały, zimny, jak posąg z kamienia.
Już twej boleści sprzeciwiać się nie chcę:
Rwij włos twój srebrny, pozostałą rękę
Rozdzieraj zębem, niechaj na ten widok
Oczy się moje zamkną nieszczęśliwe!

To czas na burze; czemuś tak spokojny?
Tytus.  Ha, ha, ha!
Markus.  Jakto? Śmiejesz się, Tytusie?
Nie czas to śmiechu.
Tytus.  Łez już nie mam więcej.
Boleść prócz tego jest nieprzyjacielem,
Coby chciał podbić wilgotne me oczy,
Łzą hołdowniczą chciałby je oślepić,
Aby nie mogły znaleźć grobu zemsty,
A dwie te głowy wołać mi się zdają
Wiecznem przekleństwem, zdają mi się grozić,
Jeżeli wszystkich krzywd tych i tych zbrodni
Nie odwetuję na zbrodniczych gardłach.
Obliczmy teraz nasze powinności;
Wy, nieszczęśliwi, otoczcie mnie kołem,
Niech do każdego zwrócę się koleją,
Krzywd waszych pomstę duszy mej przysięgnę.
Ślub dokonany! — Bracie, weź tę głowę,
A ja tę drugą w ręce mej poniosę,
I ty, Lawinio, miej w orszaku udział,
Tę rękę moją w swoich ponieś zębach.
Ty zaś, mój synu, wygnany tułaczu,
Nie możesz zostać, uciekaj z mych oczu!
Spiesz się do Gotów, rób zaciągi zbrojne,
Jeśli mnie kochasz tak szczerze, jak myślę;
Twym pocałunkiem pozdrów mnie ostatnim,
I leć, bo długa czeka na nas praca.

(Wychodzą: Tytus, Markus i Lawinia).

Lucyusz.  Bądź zdrów, Tytusie, szlachetny mój ojcze!
Nieszczęśliwszego nie znał Rzym od ciebie.
Żegnam cię, dumny Rzymie, do powrotu,
Droższy nad życie zostawiam ci zakład.
Szlachetna siostro, żegnam cię, Lawinio!
Czemuż nie jesteś, czem niedawno byłaś!
Lecz teraz Lucyusz, Lawinia nie żyją,
Tylko w boleściach, tylko w zapomnieniu.
Lecz Lucyusz pomsty krzywd waszych dożyje,
A dumny cesarz z swoją cesarzową

Żebrać u miasta będą bram, jak niegdyś
Pyszny Tarkwiniusz ze swoją królową.
Do Gotów teraz, by na Gotów czele
Mścić się na Rzymie i na Saturninie! (Wychodzi).

SCENA II.
Pokój w domu Tytusa. Zastawiony bankiet.
(Wchodzą: Tytus, Markus, Lawinia i młody Lucyusz, synek Lucyusza).

Tytus.  Tak, tak, siadajcie; niech każdy pożywa
Tylko co trzeba, by zachować siły,
Co mają pomścić gorzkie te cierpienia.
Rozwiąż smutkami zwity węzeł, bracie.
Ja z synowicą twą biedną nie mamy
Rąk, by wyrazić tysiączne boleści
Ich załamaniem. Ta biedna prawica
Na mojej piersi została tyranem,
Bo gdy me serce szalone cierpieniem
Bije w więzieniu pustem mego ciała,
Tak je hamuję. (Uderza się w piersi).
(Do Lawinii). Ale ty obrazie
Wszystkich boleści, co tylko znakami
Przemawiasz do nas o twoich uczuciach,
Gdy serce twoje z gwałtownością bije,
Rąk uderzeniem koić go nie możesz;
Rań je westchnieniem a zabij łkaniami,
Albo zębami uchwyć jaki nożyk
I blizko serca małą wykraj jamę,
W którąby wszystkie biedne łzy twych oczu
Mogły się zlewać i w tem słonem morzu
Lamentujące utop to głupiątko.
Markus.  Wstydź się, mój bracie, własne uczysz dziecko,
Jak dłoń gwałtowną wznieść na swoje życie.
Tytus.  I tobież boleść rozum zamąciła?
Ja tylko jeden szaleć tu mam prawo.
Jakąż dłoń ona wznieść może gwałtowną?

Czemu wyrazem myśl o rękach budzisz?
Chcesz, by Eneasz powtórzył znów powieść
O Troi ogniu i o swej niedoli?
O nie mów, nie mów o rękach nam więcej,
Bo nam przypomnisz, że my rąk nie mamy.
Co ja szalony mówię! Mogliżbyśmy
Zapomnieć kiedy, że już rąk nie mamy,
Gdyby z ust brata wyraz ręka nie spadł? —
Ale siadajmy; jedz to, droga córko.
Niema napitku! Czy słyszysz, co mówi?
Mogę tłómaczyć jej znaki męczeńskie:
Mówi, że tylko swe łzy pije własne
Na swoich licach smutkami warzone.
Myśli twe zbadam, niema skarżycielko,
I w twych milczących będę biegły znakach,
Jak pustelnicy w swych świętych modlitwach.
Nie westchniesz, w górę nie wzniesiesz ramienia,
Nie mrugniesz okiem, głowy nie pochylisz,
Nie ugniesz kolan, ażebym z twych znaków
Nie ukształtował sobie alfabetu.
Który mi twoje wytłómaczy myśli.
Chłopiec.  Daj pokój, dziadziu, twym gorzkim lamentom,
Jaką powiastką rozwesel stryjenkę.
Markus.  Biedne pacholę, wzruszone litością,
Płacze nad dziadka swojego strapieniem.
Tytus.  Ukój się, chłopcze, z łez jesteś lepiony,
We łzach twe życie prędko się rozpłynie.

(Markus uderza nożem w talerz).

Na kogo, bracie, nóż twój wymierzyłeś?
Markus.  Na to, com zabił, Tytusie, na muchę.
Tytus.  Srogi morderco, serce mi zabijasz!
Widok tyranii przesycił mi oczy;
A na niewinnym spełnione zabójstwo
Bratu Tytusa nie przystoi. Precz stąd!
W mem towarzystwie nie dla ciebie miejsce.
Markus.  Ach, panie, pomyśl, tylkom zabił muchę.
Tytus.  A gdy ta mucha ojca ma i matkę?
Jak spuszczą złote, przeźrocze skrzydełka,

Brzękiem rozpaczy powietrze napełnią!
Zabić to biedne, niewinne stworzenie!
Słodkiem brzęczeniem weselić nas przyszło,
A tyś je zabił!
Markus.  O, przebacz mi, bracie,
To było czarne, paskudne muszysko,
Jak murzyn pani; dlategom ją zabił.
Tytus.  O! O! Więc przebacz moje mi wyrzuty,
Bo miłosierny spełniłeś uczynek.
Daj mi nóż, ja też chcę jej trupa zelżyć,
Ciesząc się myślą, że to jest sam murzyn,
Który tu przyszedł, ażeby mnie otruć.
Masz! to dla ciebie, a to dla Tamory.
Ha! łotrze! — Jednak zdaje mi się, bracie,
Że jeszcze nie tak upadliśmy nizko,
Abyśmy we dwóch nie zdołali zabić
Muchy na obraz czarnego murzyna.
Markus.  Biedna, boleścią zamącona głowa
Na rzeczywistość marne zmienia cienie.
Tytus.  Ale czas powstać. Lawinio, chodź ze mną,
W twojej komnacie będę z tobą czytał
Ze starych czasów żałosne powieści.
Chodź i ty, chłopcze; twoje oczy młode,
Ty mnie zastąpisz, gdy wzrok mój zagaśnie.

(Wychodzą).



AKT CZWARTY.
SCENA I.
Northampton.
(Przed domem Tytusa).
(Wchodzą: Tytus i Markus, za nimi młody Lucyusz, ścigany przez Lawinię; ucieka przed nią z książkami pod pachą).

Chłopiec.  Ratuj, dziaduniu! bo moja stryjenka,
Nie wiem dlaczego, wszędzie za mną goni.

Patrz, stryju Marku, jak spiesznie nadbiega.
Droga stryjenko, nie wiem, czego żądasz.
Markus.  Stań przy mnie, chłopcze, nie bój się stryjenki.
Tytus.  Nazbyt cię kocha, by cię chciała skrzywdzić.
Chłopiec.  Prawda, kochała mnie dawniej, gdy ojciec
Jeszcze był w Rzymie.
Markus.  Co migi jej znaczą?
Tytus.  Nie bój się, wnuku, chce ci coś powiedzieć.
Patrz, patrz, jak czule pogląda na ciebie;
Pragnie zapewne, byś jej towarzyszył.
Nigdy Kornelia z gorętszą miłością
Swych nie kształciła dzieci, jak Lawinia
Kształciła ciebie, gdy czytała z tobą
Słodkich poetów lub Tuliusza mówcę.
Czy nie zgadujesz, czego chce od ciebie?
Chłopiec.  Nic nie zgaduję; zdaje mi się tylko,
Że się obłąkał stryjenki mej rozum,
Bo nieraz z dziadka mego ust słyszałem,
Że zbytek żalu sprowadza szaleństwo;
Czytałem także, że boleść bez granic
Zmąciła rozum trojańskiej Hekuby.
To mnie strwożyło, choć wiem, że stryjenka
Kocha mnie czule, jak kochała matka,
Nie chce mej krzywdy, chyba w obłąkaniu;
Dlatego książki z trwogą porzuciłem
I uciekałem może bez przyczyny.
Daruj mi, pani, wszędzie pójdę z tobą,
Byle stryj Markus chciał nam towarzyszyć.
Markus.  Idźmy, Lucyuszu.

(Lawinia przewraca książki upuszczone przez Lucyusza).

Tytus.  Cóż to jest, Lawinio?
Czy widzisz, bracie? Szuka jakiejś książki.
Której chcesz? Chłopcze, otwórz je kolejno;
Lecz twa nauka, drogie moje dziecko,
Nad treść tych książek; w mej bibliotece
Wybierzesz sobie dzieła, co potrafią
Ból twój złagodzić, aż niebo łaskawe
Odkryje sprawców tej zbrodni piekielnej.

Co to za książka? Dlaczego do góry
Podnosi razem oba swe ramiona?
Markus.  Może to znaczy, że więcej niż jeden
Miał w zbrodni udział, a może do nieba
Podnosi ręce i o pomstę błaga.
Tytus.  Co to za książkę przerzuca?
Chłopiec.  Nazona
Metamorfozy; dała mi je matka.
Markus.  Może przez pamięć na drogą umarłą
Między książkami jedną tę wybrała.
Tytus.  Cicho! Jak śpiesznie przewraca stronnice!
Pomóż jej. Czego szukasz? Mamże czytać?
Ha, to tragiczna powieść Filomeli
O Tereusza zdradzie i zgwałceniu;
Gwałt też podobno twych nieszczęść początkiem.
Markus.  Patrz, patrz, jak pilnie przegląda stronnice.
Tytus.  Droga Lawinio, czy jak Filomela
Nagle porwana byłaś pohańbiona
W tym wielkim, czarnym, w tym przeklętym lesie?
Patrz, patrz, to miejsce, gdzieśmy polowali
(Bodaj tam noga nasza nie stanęła!)
Skreślił poeta, jakby przez naturę
Stworzone miejsce na gwałt i morderstwo.
Markus.  Czemu kryjówki takie bogi lepią,
Jeśli tragedye nie są ich rozrywką?
Tytus.  Daj mi znak, córko — to są przyjaciele —
Kto śmiał zbrodniczą wznieść na ciebie rękę?
Czy Saturninus, jak niegdyś Tarkwiniusz
Czyste Lukrecyi łoże śmiał pokalać?
Markus.  Siądź, synowico; bracie, usiądź przy mnie.
Febie, Minerwo, Jowiszu, Merkury,
Przyjdźcie mi w pomoc, by tę zdradę odkryć!
Zwróćcie tu oczy, bracie i Lawinio.

(Pisze swoje nazwisko laską, którą kieruje nogą i wargami).

Jeżeli możesz, na tablicy z piasku
Moim pisz wzorem; me skreśliłem imię
Bez rąk pomocy. Przeklęte to serce,
Co nas do takich przymusza wybiegów!

Pisz, synowico, objaw nam nakoniec,
Co Bóg chce odkryć i naszej dać pomście.
Bodaj twem piórem niebo kierowało,
Byśmy poznali zbrodniarzy i prawdę!

(Lawinia bierze laskę w usta, a kierując nią kikutem, pisze).

Tytus.  Czy czytasz, bracie, co nam nakreśliła?
„Stuprum, Chiron, Demetrius.“
Markus.  Co? co? Lubieżni synowie Tamory
Tej strasznej, krwawej zbrodni są sprawcami?
Tytus.  Magni dominator poli,
Tam lentus audis scelera? tam lentus vides?
Markus.  Miarkuj się, panie, choć wiem, że jest dosyć
Słów na tym piasku przez nią wypisanych,
Aby zbuntować duch najpotulniejszy,
I serce nawet niemowląt oburzyć.
Klęknijmy, bracie, Lawinio i chłopcze.
Droga nadziejo rzymskiego Hektora,
I razem świętą zwiążmy się przysięgą —
Jak niegdyś Brutus z bolejącym mężem
I ojcem czystej, zhańbionej Lukrecyi —
Że będziem pomstą ścigali śmiertelną
Tych zdrajców Gotow, aż ich krew popłynie,
Albo my sami z tą zginiemy hańbą.
Tytus.  Pomścić się! Dobrze, gdybyś miał sposoby;
Lecz niedźwiedzicy polując szczenięta,
Obudzisz matkę, a gdy raz cię zwietrzy,
Ona tak w ścisłem jest ze lwem przymierzu,
Że gdy go swemi pieszczotami uśpi,
Wszystko, co zechce, zdolna jest wykonać.
Daj temu pokój; młody z ciebie strzelec;
Mnie rzecz tę zostaw. Na blasze spiżanej
Stalowym rylcem słowa te wypiszę,
By nam zostały; gniewny wiatr północny
Rozwieje piasek jak liście Sybilli,
A wtedy, chłopcze, gdzie będzie twa lekcya?
Co mówisz?
Chłopiec.  Mówię, że gdybym był mężem,
Sypialna własnej matki ich komnata

Dośćby bezpiecznem nie była schronieniem
Tych złych rzymskiego jarzma niewolników.
Markus.  Ha, dzielny chłopcze! I ojciec twój nieraz
Tak działał w sprawie niewdzięcznego Rzymu.
Chłopiec.  Bylem żył, pójdę za jego przykładem.
Tytus.  A teraz idźmy do mojej zbrojowni,
Tam cię ustroję; a potem, Lucyuszu,
W mojem imieniu synom cesarzowej
Poniesiesz dary, które im przeznaczam.
Wszak prawda, mego dopełnisz poselstwa?
Chłopiec.  Moim sztyletem w ich piersiach, mój dziadziu.
Tytus.  Nie, chłopcze, inny pokażę ci sposób.
Idźmy, Lawinio; bracie, pilnuj domu,
A ja z Lucyuszem pójdziemy dworować,
Pójdziem, naprawdę, a pójdziem z orszakiem.

(Wychodzą: Tytus, Lawinia i Chłopiec).

Markus.  O, Boże, cnoty jęk cię dolatuje,
A nad jej losem nie czujesz litości!
Lecz czuwać muszę w jego obłąkaniu
Nad tym, co w sercu więcej ma ran smutku
Niż na swej tarczy cięć nieprzyjacielskich,
A w uczciwości swojej mścić się nie chce.
Ty więc, o Boże, bądź jego mścicielem! (wychodzi).

SCENA II.
Sala w pałacu.
(Wchodzą: Aaron, Chiron i Demetryusz z jednej strony, z drugiej młody Lucyusz i Sługa z wiązką oręży, na których stoją wypisane wiersze).

Chiron.  Przychodzi do nas, bracie, syn Lucyusza
I, jak powiada, przynosi poselstwo.
Aaron.  Jakieś szaleństwo szalonego dziadka.
Chłopiec.  Z całą pokorą składam wam, panowie,
Hołd wam należny, w imieniu Tytusa.
(Na str.) A proszę bogów, by was na proch starli.
Demetr.  Dziękujem, miły chłopcze, co za wieści?

Chłopiec  (na str.). Jest wieść, że obu was już odgadniono
Jak łotrów zbrodnią gwałtu piętnowanych.
(Głośno) Dziad mój roztropny przez moje wam ręce
Śle z swej zbrojowni najlepsze oręże,
Aby dostojną młodość uczcić waszą,
Rzymu nadzieję; tak mówić mi kazał.
Rozkaz wypełniam, dar jego oddaję,
Byście, panowie, gdy przyjdzie potrzeba,
Rąk waszych godnym władać mogli mieczem.
Żegnam was teraz, (na str.) krwawe rozbójniki.

(Wychodzi ze Sługą).

Demetr.  Cóż to za papier cały zapisany?
Zobaczmy.
„Integer vitae scelerisque purus
Non eget Mauri jaculis, nec arcu“.
Chiron.  To Horacyusza wiersz, jak zapamiętam,
Który czytałem niegdyś w gramatyce.
Aaron.  Wiersz Horacyusza, zgadliście poetę.
(Na str.). Co to jest jednak być osłem! To nie żart.
Starzec, jak widzę, już zbrodnię ich odkrył
I śle im miecze w te owite słowa
Ciężko raniące, choć nie czują rany;
Lecz gdyby matka ich przy zdrowiu była,
Poklaskby myśli oddała Tytusa;
Lecz niech spoczywa na bezsennem łożu.
(Głośno) Młodzi panowie, jak szczęśliwa gwiazda
Nas, cudzoziemców, co gorsza, nas, jeńców,
Wiodła do Rzymu, do tej wysokości!
Z jaką rozkoszą, pod pałacu bramą,
Lżyłem trybuna w przytomności brata!
Demetr.  Ja z większą widzę tak wielkiego pana,
Z podłą pokorą ślącego nam dary.
Aaron.  Słuszne do tego nabyliście prawo,
Z taką dobrocią traktując mu córkę.
Demetr.  O, jakże pragnę, by tysiąc dam rzymskich
Kolejno naszej służyło rozkoszy!
Chiron.  Życzenie pełne względów i miłości.
Aaron.  Brak tylko matki, by: Amen dorzekła.

Chiron.  A ona chętnie dorzekłaby: Amen,
Zmieniając jeden tysiąc na dwadzieścia.
Demetr.  Lecz idźmy teraz wszystkich błagać bogów
Za drogą matkę naszą w jej boleściach.
Aaron  (na str.). Błagajcie dyabłów, bo Bóg nas opuścił.

(Słychać odgłos trąb).

Demetr.  Co trąb cesarskich znaczyć może odgłos?
Chiron.  Może radości znak — cesarz ma syna.
Demetr.  Cicho! Kto idzie?

(Wchodzi Mamka z czarnem dzieckiem).

Mamka.  Dzień dobry, panowie,
Mówcie, czy widział kto z was Aarona?
Aaron.  Mniej, albo więcej, lub raczej nic wcale.
Oto Aaron, czego chcesz od niego?
Mamka.  O, Aaronie, wszyscyśmy zginęli!
Ratuj co prędzej albo giń na wieki!
Aaron.  Co za hamider! Co wrzaski te znaczą?
Co tam owijasz i mniesz w swojem ręku?
Mamka.  Cobym przed okiem nieba chciała ukryć:
Wstyd cesarzowej, Rzymu upodlenie.
Już rozwiązana.
Aaron.  Czy była związana?
Kiedy? przez kogo?
Mamka.  Chcę mówić, już zległa.
Aaron.  Więc szczęść jej Boże! A co jej Bóg zesłał?
Mamka.  Dyablę.
Aaron.  Dyablicy rozkoszne potomstwo!
Mamka.  Czarne, okropne, złowrogie potomstwo!
Oto niemowlę szpetne jak ropucha
Wśród pięknych dzieci pięknej naszej ziemi.
Twój stępel, pieczęć śle ci cesarzowa,
Byś go sztyletu twego końcem ochrzcił.
Aaron.  Alboż to czarny kolor tak jest szpetny?
Piękny kwiat z ciebie, pyzaty kopciuszku.
Demetr.  Co ty zrobiłeś, podły niewolniku?
Aaron.  To, czego nigdy nie zdołasz odrobić.
Chiron.  Tyś matkę naszą zgubił.
Aaron.  Jam ją znalazł.

Demetr.  Temeś ją właśnie zgubił, psie piekielny!
Przeklęte dyabła szpetnego potomstwo!
Chiron.  Żyć też nie będzie.
Aaron.  A przecie nie umrze.
Mamka.  A umrzeć musi, to wola jest matki.
Aaron.  Co, umrzeć musi? Niechże ja sam będę
Mojego ciała i krwi mojej katem.
Demetr.  Na mojej szabli zatknę tę kijankę;
Daj mi ją, mamko; krótka będzie sprawa.
Aaron.  Wprzód miecz ten w twoich utonie wnętrznościach.

(Bierze dziecko od Mamki).

Stójcie, mordercy! Chcecie brata zabić?
Klnę się na niebios te wieczne pochodnie,
Co jasno jego świeciły poczęciu,
Że na mej szabli ostrzu skona śmiałek,
Co trąci mego syna i dziedzica.
Ani Encelad z całą groźną bandą
Dzieci Tyfona, ni wielki Alcydes,
Ni sam bóg wojny wydrzeć nie potrafi
Z ojcowskiej ręki tego niemowlęcia.
Jakto? Wy krwiste, płytkich serc młokosy,
Wiechy szynkowne, mury pobielane,
Czy nie wierzycie, że węgla jest czarność
Z wszystkich kolorów farbą najpiękniejszą,
Bo wszelkiem innem gardzi malowidłem?
Nigdy też woda wszystkich oceanów
Czarnej łabędzia nogi nie pobieli,
Choć ją falami swemi wiecznie myje.
Powiedzcie matce, że jestem dość stary,
Bym swego bronił; niech mi więc przebaczy.
Demetr.  Chcesz więc tak zdradzić szlachetną twą panię?
Aaron.  Ma pani panią jest moją, mną samym
Jest to niemowlę, obraz mej młodości,
Nad świat mi droższy; na przekor też światu
Będę od wszelkiej zasłaniał je krzywdy,
Jak to niebawem który z was poczuje.
Demetr.  To będzie wieczną matki naszej hańbą.
Chiron.  Rzym nią pogardzi za tę szpetną słabość.

Mamka.  A na śmierć cesarz w swej pośle wściekłości.
Chiron.  Na myśl tej hańby rumienię się cały.
Aaron.  Oto jedyny zysk waszej piękności.
Zdradziecka farbo, objawiasz rumieńcem
Serca tajemne ruchy i rozmysły.
Inaczej ten jest zuch pomalowany.
Do ojca czarny uśmiecha się łotrzyk,
Jakby chciał mówić: stary mój kamracie,
Twoim ja synem. On bratem jest waszym,
W jednej połowie krew jego ta sama,
Która w zawiązku życia was karmiła,
Z tego samego na świat wyszedł łona,
Które i waszem było wprzód więzieniem;
Z pewniejszej nawet strony jest wam bratem,
Choć moją pieczęć na swej nosi twarzy.
Mamka.  Jakąż odpowiedź dać mam cesarzowej?
Demetr.  Radź, Aaronie, co nam trzeba robić,
A wszyscy zdanie twoje podpiszemy.
Ocal to dziecko, byleś nas ocalił.
Aaron.  A więc zasiądźmy do wspólnej narady.
Bezpiecznym od was z moim chcę być synem;
To wasze miejsce; a teraz możecie
O ocaleniu waszem śmiało prawić.
Demetr.  Jak wiele niewiast dziecko to widziało?
Aaron.  Brawo, panowie! Gdy radzimy zgodnie,
Jestem barankiem; ale rozdrażniony
Jestem groźniejszy od szczwanego dzika,
Od głodnej lwicy, od burz oceanu.
Lecz ile niewiast widziało to dziecko?
Mamka.  Oprócz Kornelii, położniczej babki,
Ja tylko sama jedna z cesarzową.
Aaron.  Ty, cesarzowa, babka położnicza;
Dwie mogą sekret bez trzeciej zachować;
Idź, cesarzowej powiedz, żem to mówił! (Zabija ją).
Kwik, kwik, jak prosię na rożen sadzane.
Demetr.  Co robisz? Jaka myśl twa, Aaronie?
Aaron.  O, panie, jest to manewr polityczny.
Chcecież, by żyjąc sekret nasz zdradziła

Z długim językiem szczebiotliwa kmoszka?
Nie, nie, panowie. A teraz słuchajcie,
Jakie stanowcze moje są zamiary:
Blizko stąd żyje pewny Meliteusz,
A mój spółrodak, właśnie, że mu wczora
Żona powiła syna, a niemowlę
Jest do swej matki podobne i białe;
Śpieszcie tam, złoto szczodrą sypcie ręką,
Całą im sprawę wyłóżcie dowodnie,
Do jakiej syn ich urośnie wielkości,
Będzie dziedzicem rzymskiego cesarza
Na miejsce mego syna podstawiony,
Aby tę dworską ukołysać burzę.
Niech się z nim cesarz jak z swym cacka synem.
Słuchajcie teraz. (Wskazując Mamkę).
Jam dał jej lekarstwo.
Waszą jest rzeczą pogrzeb jej wyprawić.
Pola są blizko, a z was krzepkie zuchy.
Po tym obrzędzie nie marnujcie czasu,
Ale mi babkę przyślijcie co prędzej;
Bo kiedy babkę i mamkę wyprawim,
Niech sobie damy, co chcą, potem gwarzą.
Chiron.  Nie chcesz tajemnic twoich wiatrom zwierzać.
Demetr.  Za tę troskliwość o Tamory honor
Jak ona, wdzięczni są ci jej synowie.

(Demetryusz i Chiron wychodzą, zabierając z sobą Mamkę).

Aaron.  Do Gotów teraz szybszy niż jaskółka;
Ten skarb mych ramion bezpiecznie tam złożę,
Tajnie pozdrowię pani mej przyjaciół.
Mój grubowargi niewolniku, w drogę!
Bo ty fortelów tych wszystkich przyczyną.
Będę cię karmił jagodą, korzonkiem,
Mlekiem, serwatką, a będziesz ssał kozę,
W jaskini mieszkał, lecz urośniesz mężem,
I rycerz, będziesz rycerzom dowodził.

(Wychodzi).
SCENA III.
Publiczny plac w Rzymie.
(Wchodzą: Tytus, Markus, młody Lucyusz, Publiusz i inni Panowie z łukami. Tytus niesie strzały, na których końcach przytwierdzone są listy).

Tytus.  Bracie, panowie, idźmy! Tędy droga.
Paniczku, pokaż, co za łucznik z ciebie;
A naciągajcie i celujcie dobrze!
Terras Astraea reliquit: pomnijcie,
Że już od dawna odbiegła, uciekła.
Teraz do sprzętów! Wy, mości panowie,
Sieć zarzucicie w głębie oceanu,
A może na dnie morskiem ją znajdziecie;
Lecz tam nie większa niż tu sprawiedliwość.
Ty znów, Publiuszu, i ty, Semproniuszu,
Musicie kopać rydlem i motyką
Aż do samego środka twardej ziemi,
A gdy w królestwie Plutona staniecie,
W mojem imieniu złożycie mu prośbę.
Mówcie: przysyła stary nas Andronik,
Sprawiedliwości i pomocy żąda
Przejęty bólem na niewdzięczność Rzymu.
Ach, Rzymie! ja cię zrobiłem nędzarzem,
Gdy ludu głosy temu wyjednałem,
Co dziś żelazną przycisnął mnie ręką.
A teraz, idźcie; baczność wam zalecam.
Wszystkie mi pilnie przetrząście okręty,
Bo zły ją cesarz gotów tam władować,
A wtedy możem za sprawiedliwością
Świstać, panowie.
Markus.  Czy nie gorzki widok
Takiego męża w takiem obłąkaniu?
Publiusz.  Naszą też świętą jest dziś powinnością
We dnie i w nocy pilnie nad nim czuwać,
Jak można, schlebiać jego przywidzeniom,
Aż czas sprowadzi ulgę i lekarstwo.
Markus.  Niema lekarstwa na jego boleści.

W związku z Gotami skarćmy Rzym niewdzięczny,
Na Saturninie pomścijmy się zdrajcy!
Tytus.  No, co, Publiuszu? No, i cóż, panowie,
Czyście spotkali ją gdzie?
Publiusz.  Nie, mój panie,
Lecz ci przynoszę słowo od Plutona:
Jeśli chcesz zemsty, piekło dać ją może;
Lecz sprawiedliwość, jak myśli, jest teraz
Z Jowiszem w niebie lub może gdzieindziej
Tak zatrudniona, że musisz poczekać.
Tytus.  Krzywdzi mnie, próżną karmić chcąc nadzieją.
Sam w płomieniste rzucę się jezioro,
Z dna ją Kocytu za pięty wyciągnę.
Krzaki z nas tylko, mój Marku, nie cedry,
Ani olbrzymy z kościami Cyklopów;
Metal nasz jednak, choć silnego hartu,
Krzywd nie wytrzyma, które na nas spadły.
Sprawiedliwości gdyśmy nie znaleźli
Ni tu ni w piekle, musim bogów prosić,
By ją nam z nieba przysłali na krzywdy
Naszej mścicielkę. A więc do roboty! (Rozdaje strzały).
Tobie, dobremu łucznikowi, Marku,
Daję tę strzałę ad Jovem, a tobie
Ad Apollinem, ta do Merkurego,
Ta do Saturna, nie do Saturnina;
Baczność, Kajuszu, w takim bowiem razie
Lepiejbyś zrobił, gdybyś na wiatr strzelił.
No, chłopcze, żwawo! Marku, na znak strzelaj!
Udało mi się pismo, daję słowo;
Niema jednego boga bez supliki.
Markus.  Wypuśćmy wszystkie strzały ku dworowi,
To w jego dumie ubodzie cesarza.
Tytus.  Strzelajcie teraz. (Strzelają). Brawo, mój Lucyuszu!
Na łono Panny, niech odda Palladzie.
Markus.  Jam milę dalej za księżycem mierzył;
W tej chwili list twój u stóp jest Jowisza.
Tytus.  Ha, ha, Publiuszu, a co ty zrobiłeś?
Toć odstrzeliłeś jeden róg Bykowi.

Markus.  To były żarty; od Publiusza strzału
Byk ranny w gniewie tak kolnął Barana,
Że oba jego rogi na dwór spadły;
A kto je znalazł? Sługa cesarzowej;
Ona z uśmiechem każe murzynowi
Ponieść je panu swojemu w prezencie.
Tytus.  To bardzo dobrze; daj mu Boże zdrowie!

(Wchodzi Pajac z koszykiem, w którym są dwa gołębie).

Tytus.  Nowiny z nieba! Marku, przyszła poczta!
Co nam przynosisz! Czy masz jakie listy?
Czyli nakoniec znajdę sprawiedliwość?
Co mówi Jowisz?
Pajac.  Ho! cieśla szubieniczny? Mówi, że znowu rozebrał swoją machinę, bo człowiek ma być powieszony dopiero na przyszły tydzień.
Tytus.  Lecz ja się pytam, co Jowisz powiedział?
Pajac.  Ach, panie, ja nie znam Jowisza. Jeszcze jak żyję, nie wychyliłem z nim kieliszka.
Tytus.  Jakto, hultaju, czy nic nie przynosisz?
Pajac.  Przynoszę, panie, parę gołąbków, ale nic więcej.
Tytus.  Więc nie przychodzisz z nieba?
Pajac.  Z nieba, panie? Ach, nigdy tam moja nie postała noga. Uchowaj Boże, żebym tak był śmiały i pchał się do nieba w moich młodych latach. Idę z moimi gołąbkami do trybunału Plebs, żeby zagodzić kłótnię mojego stryja z cesarskim człowiekiem.
Markus.  Najdoskonalsza jaka być może sposobność do przesłania twojej supliki. Niech odda cesarzowi gołąbki w twojem imieniu.
Tytus.  Powiedz, czy możesz oddać cesarzowi suplikę z gracyą?
Pajac.  Nie, panie, na uczciwość, nie; nigdym w życiu Gratias wyrecytować nie mógł.
Tytus.  Skończ, skończ, mopanku, dość tych ceregielów;
Gołąbki twoje oddaj cesarzowi;
Dzięki mym wpływom znajdziesz sprawiedliwość.
Czekaj! Tymczasem weź to za fatygę.
Dajcie mi teraz pióro i kałamarz.
Czy możesz z gracyą wręczyć mu suplikę?
Pajac.  Mogę, panie.
Tytus.  Zabierz więc tę suplikę. A jak przyjdziesz do cesarza, musisz najprzód klęknąć, potem w nogi go pocałować, potem oddać twoje gołąbki, a potem czekać na nagrodę. Ja będę niedaleko; daj baczność, żeby wszystko odbyło się uczciwie.
Pajac.  Bądź spokojny, panie, zostaw mi tę sprawę.
Tytus.  Czy masz nóż? Pokaż, niech mu się przypatrzę.
Weź go, mój bracie, i w suplikę zawiń,
Boś jak pokorny pisał ją suplikant.
A kiedy wszystko oddasz cesarzowi,
Do drzwi mych stuknij, aby mi powtórzyć,
Co ci powiedział.
Pajac.  Zrobię wszystko, panie (wychodzi).
Tytus.  Czas nam iść, Marku; spiesz za mną, Publiuszu.

(Wychodzą).
SCENA IV.
Przed pałacem.
(Wchodzą: Saturninus, Tamora, Chiron, Demetryusz i Panowie. Cesarz niesie w ręku strzały wypuszczone przez Tytusa).

Saturn.  Patrzcie, panowie, na ciężką obelgę!
Powiedzcie sami, czy był kiedy cesarz
Tak poniżony, tak lekceważony,
Z taką pogardą za to traktowany,
Że wszystkim równą sprawiedliwość mierzył?
Wam to i bogom wiadomo, panowie,
Mimo pokoju państwa burzycieli,
Szeptów na ucho wiernego mi ludu,
Że tylko prawo skarciło surowo
Zuchwałych synów starego Tytusa.
A jeśli smutki zmąciły mu głowę,
Mamże być jego przywidzeń ofiarą,
Jego szaleństwa i jego goryczy?
Teraz do nieba swe posyła skargi,
To do Jowisza, to do Merkurego,
To do Apolla, to do boga wojny;

Świstki właściwe dla ulicznej rzeszy!
Czy to senatu nie jest szkalowaniem,
Trąbieniem naszej niesprawiedliwości?
Żart wyśmienity! To jakby kto mówił:
Sprawiedliwości darmo w Rzymie szukać.
Lecz póki żyję, udane szaleństwo
Żadną obroną obelg tych nie będzie.
On i ród jego dowiedzą się wkrótce,
Że sprawiedliwość w Saturninie żyje;
Jeśli usnęła, tak dobrze ją zbudzę,
Że we wściekłości swojej na proch zgniecie
Najdumniejszego w Rzymie buntownika.
Tamora.  Łaskawy panie, drogi Saturninie,
Mojego życia i myśli mych władco,
Ukój się, przebacz winom Andronika,
Skutkom żałoby po walecznych synach,
Których śmierć ciężko przeszyła mu serce.
Pokrzep go raczej w jego utrapieniach,
Miast karcić za te obelgi pierwszego
Lub ostatniego z twych wiernych poddanych.
(Na stronie) Tak mówić mądrej przystoi Tamorze:
Lecz cię do głębi dotknęłam, Tytusie;
Twa krew wypłynie, a byle Aaron
Był mądry, okręt do portu zawinie. (Wchodzi Pajac).
Dobry człowieku, czy mówić chcesz z nami?
Pajac.  A jużci, jeśli wasza pańskość jest cesarska.
Tamora.  Ja cesarzowa, lecz tam siedzi cesarz.

Pajac.  To on. Niechże wam pan Bóg i święty Szczepan dobre dadzą zdrowie. Przyniosłem wam list i parę gołąbków. (Saturninus czyta list).
Saturn.  Tego mi człeka powiesić natychmiast!
Pajac.  Ile dostanę w brzęczącej monecie?
Tamora.  Na szubienicy dostaniesz postronek.
Pajac.  Postronek? A to na śliczny, jak widzę, koniec przyniosłem tu moje gardło. (Wychodzi pod Strażą).

Saturn.  Oburzające i nieznośne krzywdy!
Mamże potworne znosić te obelgi?
Wiem, w czyjej głowie myśl ta się wylęgła.

Ścierpięż to, jakby zdrajcy jego syny,
Skarane prawa mieczem za morderstwo,
Występnie były przeze mnie zarznięte?
Idźcie, za włosy przywleczcie go do mnie;
Ni wiek ni słowa tarczą mu nie będą.
Za to szyderstwo znajdziesz we mnie kata,
Zdrajco, coś pomógł mi do mej wielkości,
Myśląc, że będziesz Rzymem i mną rządził!

(Wchodzi Emiliusz).

Jakie przynosisz wieści, Emiliuszu?
Emiliusz.  Do broni! Nigdy czas więcej nie naglił.
Got podniósł głowę, niezliczone tłumy
Odważnych, łupu chciwych wojowników
Ciągną do Rzymu pod wodzą Lucyusza,
Syna Tytusa, który zemstą grozi,
Koryolana odnowić chce dzieje.
Saturn.  Waleczny Lucyusz Gotów naczelnikiem?
Dreszcz mnie przechodzi i pochylam głowę,
Jak kwiat od mrozu, jak wśród burzy trawa.
Teraz się zbliża smutków naszych chwila.
Lud pospolity tak kocha go w Rzymie!
Często zwiedzając ulice przebrany,
Słyszałem tłumy po kątach szemrzące,
Że krzywdą było wygnanie Lucyusza,
Którego ujrzeć chcieliby cesarzem.
Tamora.  Czego się lękasz? Miasto masz obronne.
Saturn.  Ale mieszkańców serca są z Lucyuszem,
I bunt podniosą, aby przyjść mu w pomoc.
Tamora.  Bądź dziś cesarzem myślą, jak nazwiskiem.
Czy słońce ćmi się, że w jego promieniach
Kołują stada brzęczących komarów?
I orzeł śpiewać ptaszętom nie broni,
Ani się troszczy, co śpiew ten ma znaczyć,
Wie bowiem dobrze, że swych skrzydeł cieniem
Może te wszystkie uciszyć pisklenia;
Równą masz władzę nad szaloną tłuszczą.
Pokrzep więc ducha! Wiedz bowiem, cesarzu,
Że oczaruję starego Tytusa

Zaklęciem słodszem lecz niebezpiecniejszem,
Niż rybom nęta lub owcom miodunka,
Gdy pierwsza haczyk śmiertelny osłania,
A druga strawą zabija rozkoszną.
Saturn.  Lecz on nie pójdzie syna za nas błagać.
Tamora.  Pójdzie, cesarzu, na Tamory prośbę;
Słów bowiem moich złotą obietnicą
Tak stare jego uszy opanuję,
Że choćby nawet z kamienia miał serce,
Choćby był głuchy, i serce i ucho
Będą posłuszne memu językowi. (Do Emiliusza)
Lecz ty idź pierwszy i bądź naszym posłem,
Powiedz, że cesarz z walecznym Lucyuszem
Chce się rozmówić; a miejscem zebrania
Niechaj dom będzie starego Tytusa.
Saturn.  Dopełń poselstwa twojego z honorem.
Jeżeli będzie zakładników żądał
Dla bezpieczeństwa, na wszystko pozwalam.
Emiliusz.  Co każesz, panie, wykonam bez zwłoki (wychodzi).
Tamora.  A teraz idę odwiedzić Tytusa,
Sztuk moich siłą skłonić, aby syna
Wyrwał z pośrodka dzielnych Gotów armii.
Teraz, cesarzu, rozjaśń znowu czoło,
Trwogę twą całą w mych pogrzeb fortelach.
Saturn.  Idź, a niech twoim szczęści się zamysłom! (Wychodzą).




AKT PIĄTY.
SCENA I.
(Przy odgłosie trąb i bębnów wchodzi Lucyusz na czele armii Gotów).

Lucyusz.  Dzielni rycerze, wierni przyjaciele,
Oto list z Rzymu, w którym mi donoszą,
Jak wszystkich serca brzydzą się cesarzem,
A jak wzdychają, żeby nas zobaczyć.

Z dumą, do jakiej męstwo daje prawo,
Pomścijcie niegdyś poniesione klęski,
Za każdą krzywdę, przez Rzym wyrządzoną,
Potrójną dzisiaj odpłaćcie mu krzywdą.
Got.  Wielkiego męża dzielna latorośli,
Niegdyś postrachu, dziś nadziejo nasza,
Którego chwałę, którego zasługi
Śmiał Rzym występną zapłacić pogardą,
Licz na nas; pójdziem, gdzie nas poprowadzisz,
Jak rój pszczół leci w gorących dniach lata
Za swą królową na kwieciste pola,
I na przeklętej pomścim się Tamorze.
Kilku Got.  Co on powiedział, wszyscy potwierdzamy.
Lucyusz.  Dzięki ci, mowco, i dzięki wam wszystkim. —
Lecz kto się zbliża pod Gota przewodnią?

(Wchodzi Got, prowadząc Aarona z dzieckiem na ręku).

Got.  Słynny Lucyuszu, kiedym się oddalił
Gruzom starego przyjrzeć się klasztoru,
Ledwom ciekawe moje oczy wlepił
W murów zwaliska, nagle niemowlęcia
Kwilenie uszu moich doleciało;
Kiedym się zbliżył, słowam te usłyszał
Do płaczącego wymówione dziecka:
„Milcz niewolniku czarny, ulepiony
Pół na mój obraz, pół na twojej matki!
Gdyby twój kolor ojca nie rozgłaszał,
Gdyby ci tylko matki los dał farbę,
Mógłbyś cesarski wdziać płaszcz, mój łotrzyku;
Ale gdy mleczna jest krowa, byk mleczny,
Tam nigdy czarne cielę się nie rodzi.
Nie płacz! Wiernemu oddam cię Gotowi,
Gdy powiem, żeś jest cesarzowej synem,
Będziesz mu drogim przez miłość twej matki.“
Z dobytym mieczem wpadłem niespodzianie,
I przyprowadzam jeńca, byś z nim, wodzu,
Jak w twej mądrości uznasz, mógł postąpić.
Lucyusz.  Dzielny mój Gocie, to wcielony dyabeł,
Co odciął rękę waleczną Tytusa.

Ta perła oczy pani swej olśniła,
A to jest owoc szpetnej ich rozpusty.
Mów, rybooki nędzniku, gdzie niosłeś
Ten żywy obraz twej dyabelskiej twarzy?
Dlaczego milczysz? Czyś głuchy? Ni słowa?
Żołnierze, na tem powieście go drzewie,
A przy nim owoc jego bezecności.
Aaron.  Szanujcie dziecko, krew jego królewska!
Lucyusz.  Zbyt ci podobny, na co uczciwego.
Powieście dziecko, niech ojcowską duszę
Wierzgania jego rozedrą katusze.
Dajcie drabinę!
Aaron.  Lucyusz, ocal dziecko,
W mem je imieniu oddaj cesarzowej,
A na zapłatę opowiem ci sprawy,
Które niemałą przyniosą ci korzyść.
Nie chcesz? Zamilknę, niech się co chce dzieje,
A na was wszystkich niech zemsty duch wieje!
Lucyusz.  Mów, jeśli słowa są twe po mej myśli,
Pod mą opieką żyć będzie twe dziecko.
Aaron.  Po twojej myśli? Wierzaj mi, Lucyuszu,
Słowa me duszy twej będą męczarnią,
Bo muszę mówić o gwałtach, morderstwach,
Obrzydłych sprawach, czynach jak noc czarnych,
Występnych spiskach, zdradach, nikczemnościach,
O dokonanych bez litości zbrodniach;
Wszystko to z sobą do grobu poniosę,
Jeśli mi łaski dziecka nie przysiężesz.
Lucyusz.  Mów, a powtarzam, twe dziecko żyć będzie.
Aaron.  Przysięgnij wprzódy, a wszystko opowiem.
Lucyusz.  Na co mam przysiądz? Ty w Boga nie wierzysz,
Jakżebyś mojej uwierzył przysiędze?
Aaron.  Nie wierzę w Boga; lecz cóż to dla ciebie?
Wiem, że ty wierzysz, że w twojem masz sercu
To, co u ludzi sumieniem się zowie,
I tysiąc innych popich zabobonów,
Które z pobożną chowałeś pokorą;
Dlatego twej się domagam przysięgi.

Wiem, że z swych cacek głupcy Boga robią
I dotrzymują w Boga tego imię
Danej przysięgi; ty mi więc przysięgnij,
Na tego Boga, którego czcisz w sercu,
(A niechaj sobie ten Bóg czem chce będzie),
Że dziecko moje ocalisz, wychowasz,
Inaczej słowa jednego nie powiem.
Lucyusz.  Więc ci na Boga mojego przysięgam.
Aaron.  Wiedz naprzód, że to syn mój z cesarzową.
Lucyusz.  Nienasycona, rozpustna niewiasto!
Aaron.  Ba, ba, Lucyuszu! to był czyn pobożny
Przy tem, co teraz usłyszysz ode mnie.
Jej dwaj synowie zabili Bassyana,
Zgwałconej siostrze twej ucięli język,
Ucięli ręce i tak ustroili,
Jak sam widziałeś.
Lucyusz.  O, przeklęty łotrze!
To ustrojeniem nazywasz?
Aaron.  Toć była
Umytą, dobrze przykrajaną, strojną,
A dla strojących rozkoszną zabawą.
Lucyusz.  O, krwawe łotry, do ciebie podobne!
Aaron.  Prawda, ja byłem ich nauczycielem.
Swoją gorącość dostali od matki
Tak pewno jakby wygrali ją w karty.
Lecz krwawych myśli ja ich nauczyłem
Jak dobry brytan, co za gardło chwyta.
Niech moje czyny wartość moją świadczą.
Jam braci twoich do jamy sprowadził,
W której Bassyana trup spoczywał martwy,
Ja list pisałem, który podjął Tytus,
Jam złoto grzebał, o którem list mówił,
W zmowie z królową i z królowej dziećmi;
Gdzie czyn spełniony na wasze strapienie,
W którymby dłoń ma nie zadała ciosu?
Ja ojca twego wyłudziłem rękę,
A gdy ją miałem, odszedłem, by śmiać się,
Że mało w piersiach serce mi nie pękło.

Przez szparę słodkie miałem widowisko,
Gdy synów głowy za rękę odebrał;
Łzym jego widział z śmiechem tak serdecznym,
Że i me oczy łzą jak jego zaszły.
Gdym o tych figlach cesarzowej prawił,
Mdlała z radości, dając mi w nagrodę
Dwadzieścia swoich gorących całusów.
Lucyusz.  I nie rumieniąc się, mówić to możesz?
Aaron.  Jak czarny kundel, jak mówi przysłowie.
Lucyusz.  I za te zbrodnie nie czujesz zgryzoty?
Aaron.  Żem jeszcze tysiąc więcej nie mógł spełnić.
I teraz dzień ten przeklinam — choć myślę,
Że na niewiele klątwa moja spadnie —
Któregom jaką zbrodnią nie zaznaczył:
Lub śmiercią męża, przynajmniej zamachem,
Gwałtem dziewicy, lub przygotowaniem,
Krzywoprzysięstwem, niewinnego skargą,
Starych przyjaciół śmiertelnym rozbratem,
Skręceniem karku krowie biednej wdowy,
Stodół lub stogów nocnem podpaleniem,
By je właściciel łzami gasił swemi;
Nieraz umarłych dobywałem z grobów,
Gdy już o stracie prawie zapomnieli,
I u drzwi drogich stawiałem przyjaciół,
A na ich skórach, jak na drzewa korze,
Nożem rzymskiemi ryłem literami;
„Choć ja umarłem, niechaj smutek żyje.“
Tysiąc okrutnych dokonałem czynów
Chętnie, jak inny mógłby zabić muchę,
I nic mnie teraz nie dręczy boleśniej,
Jak że nie mogę dokonać ich więcej.
Lucyusz.  Ściągnijcie dyabła z drabiny, bo stryczek
Byłby dla niego zbyt łagodną śmiercią.
Aaron.  Jeśli są dyabły, chciałbym dyabłem zostać,
By żyć i gorzeć w wiekuistym ogniu,
Bo byłbym w piekle waszym towarzyszem
I mym palącym dręczył was językiem.
Lucyusz.  Żeby raz skończył, zaknebluj mu gębę. (Wchodzi Got).

Got.  Wodzu mój, poseł rzymskiego cesarza
Przybył i prosi o twe posłuchanie.
Lucyusz.  Niechaj więc przyjdzie. (Wchodzi Emiliusz).
Witaj, Emiliuszu,
Jakie nowiny z Rzymu mi przynosisz?
Emiliusz.  Panie, książęta gockiego narodu,
Wszystkich was cesarz przeze mnie pozdrawia.
Na wieść, że ciągniesz zbrojno, Saturninus
Chce mówić z tobą w domu twego ojca,
A zakładników twego bezpieczeństwa
Na twoje pierwsze wyprawi żądanie.
Got.  Co wódz nasz mówi?
Lucyusz.  Niechaj zakładników
Da cesarz ojcu memu i stryjowi,
A do żądanej staniemy rozmowy.
Idźmy! (Wychodzą przy odgłosie trąb).

SCENA II.
Przed domem Tytusa.
(Wchodzą: Tamora, Chiron i Demetryusz, przebrani).

Tamora.  Tak więc w tem dziwnem żałobnem ubraniu
Ujrzę Tytusa, aby mu powiedzieć,
Że jestem Pomstą, z dna piekieł przysłaną,
By z nim naprawić ciężkie jego krzywdy.
Stuknij w drzwi izby, gdzie samotnie marzy
O dziwnych planach swojej krwawej zemsty,
Powiedz, że Pomsta przychodzi do niego
Na wszystkich jego wrogów zatracenie.

(Stukają. — Tytus otwiera drzwi swojej izby).

Tytus.  Kto śmie przerywać moje rozmyślania?
Pragniecie chytrze, abym drzwi otworzył,
By uleciały me postanowienia,
Zmarniały moje zachody i prace,
Lecz się mylicie, wszystkie moje plany
Są tu spisane krwawym charakterem,
A co tu stoi, będzie wykonane.
Tamora.  Przyszłam naradzić się z tobą, Tytusie.

Tytus.  Nie, ani słowa; nie pragnę rozmowy,
Bo nie mam ręki, by wdzięku jej dodać;
Ty masz więc górę; nie nalegaj próżno.
Tamora.  Radziłbyś ze mną, gdybyś znał mnie lepiej.
Tytus.  Znam ja cię dobrze, nie jestem szalony;
Świadkiem ten kikut, te linie czerwone,
Te bruzdy smutkiem i troską orane,
Dnie bez pociechy, noce bez wytchnienia,
Świadkiem me wszystkie boleści, że znam cię,
Groźna Tamoro, dumna cesarzowo.
Czy nie przychodzisz po drugą mą rękę?
Tamora.  Nie, smutny mężu, nie jestem Tamorą,
Ona twym wrogiem, ja twą przyjaciółką.
Ja jestem Pomstą z piekieł tu przysłaną,
By sępa czarnych myśli twych nasycić
Okrutną zemstą na twych prześladowcach.
Więc zejdź na dziennem powitać mnie świetle
I radzić ze mną o mordach i śmierci.
Niema jaskini, jamy dość głębokiej,
Niema dość ciemnych, dość mglistych wądołów,
W których Morderstwo krwawe, Gwałt przeklęty
Skryćby się chciały, bym ich nie dosięgła,
Mego strasznego nie rzekła nazwiska —
Pomsta — na które wszyscy drżą zbrodniarze.
Tytus.  Więc jesteś Pomstą? a przychodzisz do mnie,
Ażeby moich męczyć nieprzyjaciół?
Tamora.  Tak, jestem Pomstą, więc zejdź mnie pozdrowić.
Tytus.  Małą mi oddaj przysługę, nim zejdę;
Gwałt i Morderstwo przy twym widzę boku,
A więc na dowód, że ty jesteś Pomstą,
Zakłuj je, rozgnieć twego wozu kołem,
A ja przybędę i jak twój woźnica
Będę po światach z tobą galopował.
Nabądź dwa czarne jak smoła rumaki,
Żeby twój mściwy wóz szybko uniosły,
Zbójców odkryły w zbrodniczych jaskiniach,
A gdy już głów ich twój wóz będzie pełny,
Zsiądę, przy kołach jak pieszy niewolnik

Będę dzień cały bez znużenia bieżał,
Aż od bram wschodu Tytan gorejący
Dosięgnie mety zachodniego morza.
Z dnia na dzień służbę tę ciężką podejmę,
Byleś zakłuła ten Gwałt i Morderstwo.
Tamora.  To mych rozkazów sługi pełniciele.
Tytus.  To sługi twoje? Jakież ich nazwiska?
Tamora.  Gwałt i Morderstwo, dlatego tak zwane,
Że winnych zbrodni tych katują ludzi.
Tytus.  Ach, dobry Boże, jak do cesarzowej
Jesteś podobna, oni do jej synów!
Ale my ludzie, ziemi tej mieszkańcy,
Mamy szalone i omylne oczy.
O, słodka Pomsto, śpieszę więc do ciebie;
Jeśli ci starczy jednej ręki uścisk,
Uścisk ten wkrótce chętnem dam ci sercem.

(Zamyka drzwi).

Tamora.  Jego szaleństwu dogadzać nam trzeba.
Cobądź wymyślę, aby szał ten karmić,
Nie zaniedbujcie waszem poprzeć słowem.
On mnie za Pomstę wziął teraz naprawdę,
A utwierdzony w tej szalonej myśli,
Na prośby moje syna tu przywoła.
Gdy na wspaniałej zatrzymam go uczcie,
Albo wynajdę fortel, który zdoła
Rozprószyć zastęp jego zmiennych Gotów,
Lub ich przynajmniej na wrogów mu zmienię.
To on. Mą rolę dalej będę grała. (Wchodzi Tytus).
Tytus.  Jak długie czasy darmo cię szukałem!
Witaj mi teraz w mym domu żałoby!
Was także witam, Gwałcie i Morderstwo!
Jakie w was dziwne widzę podobieństwo
Do cesarzowej i do dwóch jej synów!
Murzyna tylko brak wam do kompletu.
Czy w piekle dyabła takiego nie było?
Wiem, że nie stawia kroku cesarzowa,
Jeśli jej murzyn nie jest towarzyszem;
Więc żeby obraz przedstawić jej wiemy,

Byłoby dobrze takiego mieć dyabła.
Lecz jak jesteście, witam was! — Co robić?
Tamora.  Jakiej usługi chcesz od nas, Tytusie?
Demetr.  Wskaż mi mordercę, ja się z nim rozprawię.
Chiron.  Wskaż łotra, który gwałtu się dopuścił,
Bom jest przysłany, by się na nim pomścić.
Tamora.  Wskaż nam tysiące twoich krzywdzicieli,
A my na wszystkich pomścim się za ciebie.
Tytus.  Dobre Morderstwo, zbież grzeszne ulice,
A jeśli spotkasz podobnego sobie,
Zakłuj go, proszę, bo to jest morderca.
I ty, mój dobry Gwałcie, idź z nim razem,
A jeśli schwytasz swoje podobieństwo,
Zabij je śmiało, bo to jest gwałciciel.
I ty idź trzecia, na cesarskim dworze
Znajdziesz królowę, a przy niej murzyna,
Łatwo ją poznasz, bo od stóp do głowy
Jest twej postaci żywem powtórzeniem;
Śmierć jaką srogą wymyśl dla nich, proszę,
Bo byli srodzy dla mnie i dla moich.
Tamora.  Wszystkie rozkazy twoje wykonamy.
Ty z twojej strony, dobry Androniku,
Przywołaj syna trzykroć walecznego,
Który prowadzi na Rzym dzielnych Gotów,
A wydaj bankiet w twym domu wspaniały.
Do uroczystej gdy siądziecie uczty,
Mą sprawą cesarz z swoją cesarzową,
I jej synami, w twych wrogów orszaku,
Przyjdą, uklękną u twych nóg w pokorze,
A ty nasycisz na nich gniewne serce.
Co na ten projekt powie mi Andronik?

(Wchodzi Markus).

Tytus.  Bracie mój Marku, spełń prośbę Tytusa.
Idź do twojego synowca Lucyusza,
W obozie Gotów łatwo go wynajdziesz.
Niech przyjdzie do mnie, a niech z sobą razem
Przywiedzie wybór gockich naczelników.
Niech armia jego, gdzie jest, obozuje,

Powiedz, że ucztę w mym domu wydaję
Cesarskiej parze, jego też zapraszam.
A dodaj, bracie, niech mi nie odmawia,
Jeśli starego ojca życie ceni.
Markus.  Śpieszę natychmiast twój rozkaz wykonać (wychodzi).
Tamora.  Ja także śpieszę, w moich sług orszaku
Zająć się sprawy twojej dokonaniem.
Tytus.  Nie, nie, Morderstwo i Gwałt zostaw przy mnie,
Albo mojego brata znów przywołam,
A zemstę tylko synowi zostawię.
Tamora  (na str.). Czy chcecie przy nim zostać, dzieci moje,
Gdy ja pospieszę donieść cesarzowi,
Jak nasz zabawny ułożyłam spisek?
Schlebiajcie wszystkim jego przywidzeniom,
Łudźcie go słowem do mego powrotu.
Tytus  (na str.). Znam ich, choć myślą, że jestem szalony,
I w zastawione przez nich złapię sidła
Tę psów piekielnych sforę z matką razem.
Demetr.  Idź, gdzie chcesz, pani, my tu zostaniemy.
Tamora.  Bądź zdrów, Tytusie! Pomsta teraz leci
Na nieprzyjaciół twych zastawiać sieci (wychodzi).
Tytus.  Wiem o tem, żegnaj mi więc, słodka Pomsto!
Chiron.  A od nas jakiej wymagasz usługi?
Tytus.  Bądźcie spokojni, mam dla was robotę.
Hej! Walentynie, Publiuszu, Kajuszu!

(Wchodzą: Publiusz i inni).

Publiusz.  Czego chcesz, panie?
Tytus.  Czy znacie tych ludzi?
Publiusz.  To cesarzowej, zda mi się, synowie.
Tytus.  Ach, mój Publiuszu, jak grubo się mylisz!
Morderstwo imię tego, Gwałt tamtego,
Dlatego zwiąż ich, mój dobry Publiuszu,
A wy mu w sprawie tej bądźcie pomocą.
Jak długo do tej wzdychałem godziny!
Przyszła nakoniec; więc zwiążcie ich silnie,
Kneblujcie gęby, jeśli zechcą krzyczeć.

(Wychodzi Tytus. Publiusz i inni chwytają Chirona i Demetryusza).

Chiron.  Precz! Cesarzowej jesteśmy synami.

Publiusz.  Dlatego pełnim, co nam nakazano.
Knebluj im gęby, skoro milczeć nie chcą.
A tylko baczność, by ich dobrze związać.

(Wchodzi Tytus Andronikus z nożem i Lawinia z miednicą).

Tytus.  Patrz, patrz, Lawinio, wrogi twe związane!
Zatknąć im gęby, niech nie mówią do mnie,
Lecz milcząc, strasznych słów moich słuchają.
Łotry nikczemne, oto czyste źródło,
Którego wody zmąciliście błotem;
To lato z waszą pomieszane zimą;
Zbójcy jej męża, za tę waszą zbrodnię
Dwóch jej niewinnych braci głowy spadły,
Jak moja ręka wam na pośmiewisko.
Jej ręce, język i niepokalaną
Czystość jej, droższą nad język i ręce,
Wyście jej, zdrajcy bez serca, wydarli.
Gdybym wam mówić pozwolił, nędzniki,
Wstydby wam bronił przebaczenia żebrać.
Słuchajcie teraz, jak was męczyć będę:
Mam jedną rękę gardła wam poderżnąć,
A w swych kikutach miednicę potrzyma
Lawinia, by w nią krew winnych spłynęła.
Matka tu wasza ma przyjść bankietować,
Pomstą się mieni, myśli, żem szalony;
Słuchajcie, łotry, kości wasze zmielę,
Krwią potem waszą mąkę tę zagniotę,
I dwa pasztety z dwóch głów waszych zlepię,
A matce waszej wszetecznej nakażę,
Żeby jak ziemia swój owoc połknęła.
Na tom ja święto zaprosił ją do mnie,
Tą ją potrawą bankiet mój przesyci;
Od Filomeli gorszy los mej córki,
Zemsta też moja niż Progny straszniejsza.
Zbliż się, Lawinio, przygotuj miednicę
Na krew z gardzieli łotrów tych płynącą;
Kości ich potem na drobny proch zmielę,
Tym szpetnym płynem mąkę tę zarobię,
I w tym pasztecie upiekę ich głowy.

Niech teraz każdy z was mi dopomoże
Przyrządzić bankiet, który w mej jest myśli,
Straszniejszy, krwawszy od Centaurów uczty.

(Podrzyna im gardła).

A teraz idę w kucharza się zmienić,
Na ich przybycie wszystko przygotować. (Wychodzą)

SCENA III.
Dom Tytusa. Pawilon.
(Wchodzą: Markus, Lucyusz z Gotami i Aaronem).

Lucyusz.  Skoro to wolą ojca mego, stryju,
Bym wszedł do Rzymu, wolę jego pełnię.
Got.  My twą fortunę bez wahania dzielim.
Lucyusz.  Tego murzyna, przeklętego dyabła,
Zamknij w bezpiecznem miejscu, dobry stryju,
Niech tam w łańcuchach i o głodzie czeka,
Aż go w obliczu cesarzowej stawim
Na świadka wszystkich czynów jej występnych.
A trzymaj silną przyjaciół zasadzkę,
Bo nic dobrego cesarz nam nie myśli.
Aaron.  Dyabeł mi jakiś klęcia podszeptuje
I nagli, żeby język mój wyplunął
Jad złości, serce moje wzdymającej.
Lucyusz.  Precz, psie nieludzki, podły niewolniku!
Pomóżcie łotra tego wyprowadzić,
Bo trąby orszak cesarski zwiastują. (Trąby).

(Przy odgłosie trąb wchodzą: Saturninus i Tamora z Trybunami i Orszakiem).

Saturn.  Jakto? Dwa słońca na naszem są niebie?
Lucyusz.  Słońcem się mienić na co ci się przyda?
Markus.  Panie, z synowcem mym zacznij układy,
Wszystko zagodzi spokojna rozmowa.
Przezorny Tytus przygotował ucztę
W uczciwej myśli: dla związku pokoju,
Zgody, miłości i dla szczęścia Rzymu.
Raczcie się zbliżyć i zasiąść.
Saturn.  Siadamy.

(Oboje. — Wchodzi Tytus przebrany za kucharza, stawia potrawę na stole; Lawinia zakwefiona, młody Lucyusz i inni).

Tytus.  Witam cię, panie, witam cię, królowo!
Ciebie, Lucyuszu, i was, dzielne Goty,
Witam was wszystkich! Choć biedna biesiada,
Na głód wystarczy; więc raczcie pożywać.
Saturn.  Czemu ten ubiór wziąłeś, Androniku?
Tytus.  Chciałem być pewny, że bankiet mój będzie
Godny cesarza i jego małżonki.
Saturn.  Wdzięczni ci za to jesteśmy, Tytusie.
Tytus.  Byłbyś nim, panie, gdybyś znał me serce.
Racz mi, cesarzu, trudność tę rozwiązać:
Czy dobrze zrobił Wirginiusz, gdy córkę
W zbytniej krewkości własną ręką zabił,
Kiedy gwałt czystość dziewiczą jej skalał?
Saturn.  Dobrze.
Tytus.  Cesarzu, dla jakich powodów?
Saturn.  Dziewka honoru nie powinna przeżyć,
By obecnością wciąż smutki odnawiać.
Tytus.  Powód to silny, potężny, stanowczy,
A dla mnie żywy przykład i zachęta,
Bym w równej doli równe spełnił dzieło.
Giń, giń, Lawinio, a hańba twa z tobą,
A z twoją hańbą ojca twego smutek! (Zabija ją).
Saturn.  Coś zrobił, ojcze srogi i wyrodny?
Tytus.  Tęm zabił, która zrobiła mnie ślepym
Przez łzy wylane nad jej nieszczęściami.
Jak Wirginiusza, los mój opłakany,
A tysiąc więcej, niż on, mam powodów
Dokonać czynu, którym teraz spełnił.
Saturn.  Gwałt jej honoru? Kto gwałtu był sprawcą?
Tytus.  Jedz, jedz łaskawie, dostojna ma pani.
Tamora.  Dlaczego własną córkę twą zabiłeś?
Tytus.  Nie ja, Demetryusz z Chironem ją zabił;
Po gwałcie oni język jej ucięli,
Oni to, oni, jej krzywd są sprawcami.
Saturn.  Natychmiast stawcie ich obu przede mną!
Tytus.  Już w tym pasztecie stoją upieczeni,

Który ich matce smakował, jak widzę,
Gdy jadła mięso, które wykarmiła.
To prawda, prawda, świadkiem nóż mój ostry.

(Zabija Tamorę).

Saturn.  Giń, wściekły zbójco, za ten czyn przeklęty

(Zabija Tytusa).

Lucyusz.  Możeż syn patrzeć na krew swego ojca?
Krew za krew, miarę równą płacę miarą.

(Zabija Saturnina. — Lud rozbiega się w przestrachu).

Markus.  Od trwogi blade, smutne Rzymu dzieci,
Nieprzewidzianą rozegnane burzą,
Jak stado ptaków wichru powiewami,
Słuchajcie, ja was nauczę, jak znowu
W snop jeden związać kłosy rozproszone,
Z rozdartych członków jedno zlepić ciało,
By Rzym swą własną nie został ruiną,
By ten, któremu hołdują królestwa,
Jakby wyrzutek rozpaczą miotany,
Sam przeciw sobie nie podniósł prawicy.
Lecz jeśli siwe te włosy, te marszczki,
Poważne świadki doświadczenia wieku,
Waszej nie mogą zjednać mi baczności,
(Do Lucyusza). Przemów ty do nich, Rzymu przyjacielu,
I mów, jak niegdyś przodek nasz Eneasz
Uszom zbolałej miłością Dydony
Bolesne dzieje w słowach uroczystych
Prawił o strasznych nocy tej płomieniach,
W której Grek chytry zdradą podszedł Troję,
Jaki nam Synon uszy zaczarował,
I kto fatalną wprowadził machinę,
Co pierś zakrwawia Rzymu, naszej Troi.
Serce me nie jest z kamienia ni stali,
I gdy o naszych mówić chcę goryczach,
W łez moich morzu toną moje słowa,
I milknę właśnie w chwili, w której miałem
Obudzić w waszych sercach miłosierdzie.
Niech wódz ten mówi, niech na jego słowa
Serca wam biją i łzy wasze płyną.

Lucyusz.  Wiedzcie więc, moi szlachetni słuchacze,
Że krwawą ręką Chiron i Demetryusz
Zamordowali cesarskiego brata;
Oni mej siostry są gwałcicielami;
Braci mych głowy za ich zbrodnię spadły,
Łzy mego ojca były pogardzone,
I wierna była odcięta mu ręka,
Którą tak długo walczył w sprawie Rzymu;
Ja sam nakoniec srogom był wygnany,
Płacząc ojczyste opuściłem mury.
Poszedłem żebrać u wrogów litości;
Oni gniew stary w mych łzach utopili,
Jak przyjaciela do serc przycisnęli;
Wiedzcie też o tem, że ja, ja wygnaniec,
Ja Rzymu wielkość krwią mą okupiłem,
Gotowy własne ofiarować piersi
Mieczom od łona Rzymu odwróconym.
Wiecie, żem nigdy samochwalcą nie był,
Niech świadki moje nieme, moje szramy,
Słów moich wiernej dowiodą wam prawdy,
Ale przebaczcie, że się zapominam,
Że sam się chwalę: kto przyjaciół nie ma,
Musi sam własne rozgłaszać zasługi.
Markus.  Ma kolej teraz: Widzicie to dziecię?
Dziecię to na świat wydała Tamora,
A ojcem jego bezbożny jest murzyn,
Główny tych wszystkich podżegacz boleści.
Jeszcze w Tytusa domu podlec żyje,
Aby przed śmiercią słów tych stwierdził prawdę.
A teraz sądźcie, czy miał Tytus powód
Mścić się za krzywdy i ludzką cierpliwość
I wszelkie ludzkie siły przechodzące.
Obywatele, wiecie teraz prawdę,
Sądźcie nas: jeśli czyn nasz jest występkiem,
Z miejsca, na którem widzicie nas teraz,
My, biedne resztki domu Androników,
Dłoń w dłoni, rzucim się z tej wysokości
Głowy na twardych potrzaskać kamieniach,

I tak naszego rodu dzieje skończyć.
Mówcie, Rzymianie; jedno wasze słowo
Znajdzie w nas obu ofiarę gotową.
Emiliusz.  Dostojny mężu, zejdź, łagodną ręką
Poprowadź z sobą naszego cesarza,
Bo wiemy dobrze, że ludu jest wolą
Naszym cesarzem ogłosić Lucyusza.
Wszyscy.  Niech żyje Tytus, pan i cesarz Rzymu!
Markus  (do Sług). Idźcie do domu żałoby Tytusa
I niewiernego przywiedźcie murzyna,
By śmiercią straszną, na jaką skazany,
Grzeszne swe życie, jak zasłużył, skończył.

(Wychodzą Słudzy).

Wszyscy.  Niech żyje Lucyusz, łaskawy pan Rzymu!
Lucyusz.  Dzięki, Rzymianie! Bodaj moje rządy
Mogły pocieszyć Rzym po tylu klęskach!
Ale wytchnienia wprzód dajcie mi chwilę;
Natura ciężką wkłada mi powinność.
Ustąpcie! Stryju, zbliż się, aby razem
Łzy świątobliwe nad tym wylać trupem.
(Całuje Tytusa). Na zimne usta przyjm ten pocałunek,
Te krople smutku na twarz twą skrwawioną,
Ostatni, szczery hołd twojego syna!
Markus.  Łzę za łzę brat twój i za pocałunek
Na twoje usta pocałunek składa;
Choćbym był dłużny liczbę nieskończoną,
I takbym pragnął wszystkie ci zapłacić.
Lucyusz.  Zbliż się, mój synu, i naucz się od nas
W łzach się rozpływać. Dziadek twój cię kochał,
Kołysał nieraz na swoich kolanach,
I do snu śpiewał na swoich ci piersiach,
Dzieje ci nieraz opowiadał dziwne,
Które rozkoszą twych lat były młodych;
A więc jak wdzięczne, kochające dziecię,
Z małego źródła wysącz kilka kropli,
Tak chce natura: zawsze przyjaciele
Powinni dzielić smutki i wesele.
Ponieś go razem z nami do grobowca

I tam ostatnie daj mu pożegnanie.
Chłopiec.  O, dziadziu, dziadziu, jakże z duszy pragnę,
Abym ja umarł, a ty znowu ożył!
O, Boże! łzy mi zabraniają mówić,
Łzy mnie uduszą, bylem otwarł usta.

(Wchodzą Stróże z Aaronem).

Emiliusz.  Przestańcie płakać, smutni Andronicy!
Wydajcie wyrok przeciw nędznikowi,
Który był twórcą tych wszystkich wypadków.
Lucyusz.  Po pierś go wkopcie; pożerany głodem
Niechaj szaleje, próżno o chleb woła,
Bo kto litosną poniesie mu rękę.
Ten losu jego będzie towarzyszem.
Oto nasz wyrok; spełnić go natychmiast.
Aaron.  Czemuż szaleństwo i wściekłość są nieme!
Nie jestem dzieckiem, bym podłą chciał prośbą
Za dokonane czyny żal objawiać;
Tysiącbym więcej popełnił okrucieństw,
Gdybym miał siły odpowiednie woli.
Jeślim się w ciągu mojego żywota
Jednego czynu dobrego dopuścił,
Żałuję tego z całej teraz duszy.
Lucyusz.  Dłoń przyjacielska niechaj w przodków grobie
Zwłoki cesarza uczciwie pochowa,
Jak my w rodzinnym zamkniemy pomniku
Resztki naszego ojca i Lawinii.
Lecz tygrysicy tej wściekłej trupowi
Żałobny orszak niech nie towarzyszy,
Niech dzwon pogrzebny nad nią nie zapłacze;
Ptastwu i zwierzom na pastwę ją rzućcie;
Jak dzikie zwierzę, bez litości żyła,
Niech też po śmierci nie znajdzie litości.
Murzyn Aaron, naszych klęsk początek,
Niech głodem ginie wedle słów wyroku.
Obmyślim potem prawa, by ich siła
Podobne klęski uniemożebniła. (Wychodzą).









  1. Za czasów Szekspira pieczęć na obligu obowiązywała dłużnika tyle co jego podpis, jeśli nie więcej.
  2. Za czasów Szekspira każdy gość zaproszony przychodził na ucztę z własnym nożem.
  3. W domu rozpusty.
  4. Mniemano niegdyś, że wyrywając nagle poduszkę z pod głowy, można było przyspieszyć śmierć konającego
  5. Wedle starożytnej bajki, lew w bitwie z jednorożcem, czując się słabszym, kryje się za drzewo. Jednorożec, uniesiony wściekłością, leci na oślep i zazwyczaj wbija róg w pień drzewa z taką gwałtownością, że go wyrwać nie może, a lew korzystając ze sposobności, dusi go i pożera.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Tragedia hiszpańska (The Spanish Tragedy, or Hieronimo is Mad Again) Thomasa Kyda.
  7. Hekuba pomściła śmierć swojego syna Polidora, zamordowanego przez Polimnestra króla Tracyi, zabijając własną ręką mordercę.
  8. Słowa Solona do Krezusa, że nikt przed śmiercią szczęśliwym nazwać się nie może.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.