Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 8.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Me oczy w kącie łzami zachodziły.
Tymon.  Dość tego!
Flawiusz.  Boże, mówiłem do siebie:
Pan mój jak wielki, jak wspaniałomyślny!
Tłum niewolników i chłopów, tej nocy,
Ile zbytkownych połknął tu łakoci!
Kto się Tymona poddanym nie pisze?
Na jego służbę nie oddaje serca,
Głowy i szabli i sił i majątku?
O, wielki Tymon! szlachetny, królewski!
Lecz gdy skarb zniknie, co tę chwałę płaci,
I duch uleci, który ją dziś trąbi:
Głód zamorduje, co spłodziła uczta;
Niech przyjdzie jeden chłodny dzień zimowy,
A tych komarów cała zniknie chmara.
Tymon.  Dosyć, powtarzam; skończ twoje kazanie!
Ma dobroć nigdy nie była nikczemną;
Nie podle, alem nierozważnie dawał.
Dlaczego płaczesz? Możesz-li przypuszczać,
Że w mej potrzebie nie znajdę przyjaciół?
O, bądź spokojny! Bo gdybym chciał czerpać
Z mnogich miłości mojej magazynów,
Gdybym pożyczką na próbę chciał stawić
Przyjaciół serca, tak mi łatwo będzie
Rozrządzać ludźmi i ludzi fortuną,
Jak mi rozkazać łatwo, żebyś mówił.
Flawiusz.  Bodaj się twoje sprawdziły nadzieje!
Tymon.  I gdy rozważam dzisiejsze kłopoty,
Błogosławieństwem zdają mi się nowem,
By przez nie moich doświadczyć przyjaciół.
Zobaczysz wkrótce, jak mylne twe sądy:
Jestem bogaty przyjaciół skarbami.
Hej, Flaminiuszu! Serwiliuszu, hola!

(Wchodzą: Flaminiusz, Serwiliusz i kilku Sług innych).

Serwil.  Panie! panie!
Tymon.  Mam dla każdego z was zlecenie. — Ty pójdziesz do Lucyusza, ty do Lukullusa; polowałem dziś z jego dostojnością; ty do Semproniusza. Polećcie mnie ich