Sęp (Nagiel, 1890)/Część druga/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.
BLIŹNIĘTA.

ROZDZIAŁ I.
Pieszczotka.

Ten papierek był to oryginalny strzępek...
Rzekłbyś, jedne z tych starożytnych dokumentów, przechowywanych z czcią za witrynami muzeów. Podarty, wyżółkły, nosił ledwo widzialne ślady jakiegoś rudego, miejscami blado błękitnego atramentu. Parę słów było napisanych ołówkiem.
Gdybyśmy przyjrzeli się papierowi bliżej, uderzyłby nas charakter pisma. Zdawało się na pierwszy rzut oka jak gdyby te wiersze pisał człowiek pijany. Litery i wiersze krzywiły się, rozbiegały na wszystkie strony kurczyły w jakichś konwulsyjnych spazmach... Przy tem wszystkiem odrazu się widziało, iż te wiersze pisała dłoń wprawna, tylko sposób pisania dowodził jakiegoś potężnego wzruszenia, które rozbroiło nerwy tej dłoni. Niektóre sztrychy zdawały się wskazywać, że to pismo kobiety.
Pan Onufry półgłosem sylabizował słowa rzucone na papier. Brzmiały one:
...... „Ratunku!.. on, szatan, tuż... tuż... za mną... Przekleństwo!.. Szubienica taka czarna... a krew czerwona!.. Przekleństwo... Nie ma Boga, jest tylko piekło i szatan... 400000... w książce do nabożeństwa... Są jeszcze dobrzy ludzie... Uciekać, uciekać... Dla nich...“
Co to znaczy?
Takie pytania zadawał sobie poraz już nie wiadomo który p. Onufry.
Była to zagadka, po za którą czuł możebność zniszczenia swoich ambitnych planów i pragnień.
Ale nad rozwiązaniem tej zagadki męczył się na próżno od lat czterech czy pięciu.
Było to nie wszystko co zawierał papier.
Niżej z boku znajdowało się jeszcze kilka zagadkowych sztrychów ołówkiem. Ołówek wytarł się; obecnie widać było zaledwo jego ślady.
Panu Onufremu zdawało się, iż potrafił odcyfrować w tych sztrychach co następuje:
.... „Stef.... Jadz.... 64.... P...“
Jeszcze raz, jakie tego znaczenie? Wypadek rzucił w ręce pana Onufrego, ten świstek, który dla każdego innego byłby niczem, strzępkiem bez znaczenia.
Pan Onufry — znamy go już teraz bliżej — na takie drobiazgi, wreszcie na wszystko, co zdawało mu się mieć pozór tajemnicy, zwracał pilną uwagę. Jego czujność rozbudził wygląd tego strzępka, charakter pisma, dowodzący jakiegoś niezwykłego stanu psychicznego autora, treść zagadkowa, wreszcie nawet miejsce, gdzie znalazł ten papier.
Było to prawie przed pięciu laty.
Pan Onufry wyjechał za interesami do Piotrkowa. Miał niewielką sumkę na hypotece majątku ziemskiego, który licytowano. Trzeba ją było uratować od spadnięcia.
Pan Onufry przyjechał wieczorem i stanął w jednym z miejscowych hotelów. Ponieważ miał przy sobie znaczniejszą sumę gotówki, z którą zamierzał nazajutrz stanąć do licytacji, uważał za właściwe na wszelki przypadek zabezpieczyć ją dobrze na noc.
Były komornik był człowiekiem bardzo ostrożnym.
Szukając dogodnej skrytki, pan Onufry otworzył dolną szufladę wielkiej staroświeckiej komody, stojącej obok łóżka. Ta szuflada zaciekawiła go. Zdawało mu się, że jest cokolwiek węższą, niż inne wyższe szufladki tego samego sprzętu.
To zaczynało wyglądać na coś tajemniczego...
Pan Onufry, podniecony spostrzeżeniem, tak długo majstrował, aż za naciśnięciem tylnej deski szuflady, odkrył rodzaj małej skrytki.. W tej skrytce znajdował się strzępek papieru...
B. komornik mówił sobie, że niepodobieństwem jest, ażeby ten papier nie był szczątkiem jakiejś tajemnicy. Ze słów nieporządnie nań rzuconych, zdawało się wynikać, iż w grze były tu pieniądze.
Pieniądze i namiętności!... Pan Onufry rozumował dość słusznie, iż z takiego materjału można coś zrobić.
Wogóle dążył on do celów, z których przed chwilą wyspowiadał się tak otwarcie Robakowi, z bezwzględnością i energją... W czarnych szafach jego przyciemnionego gabinetu znajdowało się całe archiwum różnych napozór nic nie znaczących drobiazgów; były to notatki, dokumenta, papierki, stare akta. Jeden p. Onufry znał ich znaczenie i umiał się niemi posługiwać... Ten żółty strzępek papieru był jednym z cenniejszych numerów owego zbioru. — Miał on w porównaniu z innemi tę niższość, że wszystkie inne były zbadane i ocenione, a pan Onufry wiedział dokładnie, do czego służą i jaką z nich można wyciągnąć korzyść. Ten papier był zagadką... Ale to stanowiło jednocześnie jego wyższość...
Pan Onufry znów pochylił się nad biurkiem... Jego czoło dotykało prawie papieru. — Jego mózg snuł po raz setny nieskończoną tkankę kombinacji i przypuszczeń, coraz oryginalniejszych, splatających się w coraz dziwniejsze desenie...
W tej chwili do drzwi gabinetu zlekka zapukano.
Pan Onufry, zagłębiony w myślach, nic nie słyszał. Po chwili drzwi skrzypnęły po cichu... Otworzyły się zlekka. W drzwiach ukazała się maleńka, filuterna główka młodego dziewczęcia... Dziewczę rzuciło spojrzenie wewnątrz pokoju. Przez chwilę zdawało się wachać... Wreszcie powzięło postanowienie i, lekkie, jak ptaszek, przebiegło na paluszkach przez pokój...
Pan Onufry ciągle był pochylony nad swoim szpargałem.
Dziewczę w jednej sekundzie znalazło się przy nim i oto znów za chwilę, tryskając kaskadą srebrzystego śmiechu, składało już całą serję pocałunków na czole pana Onufrego.
— Pierwszym odruchem b. komornika było przerażenie. Z ust wyrwał mu się wykrzyknik:
— Ach!!
Zakrył ręką papier leżący na stole. W tej chwili jednak pierwsze wrażenie przeszło. Zmarszczki na czole p. Onufrego wyprostowały się. Mimowoli uśmiech osiadł na jego szerokich wargach. Jego twarz miała obecnie wyraz zupełnie inny, niż przed chwilą i inny, niż zazwyczaj. Uderzało z niej jakieś naiwne, niemal dziecięce rozradowanie.
— Heluta! — zawołał.
— Ja... ja sama... niedobry papo! — odpowiedziało dziewczę, pokrywając dźwięcznemi pocałunkami szeroką twarz p. Onufrego.
Jednocześnie, w przerwach między pocałunkami, tryskała świeżemi wybuchami srebrzystego śmiechu.
Była to prawdziwie czarodziejska istotka. — Maleńka, jak laleczka, zgrabna, o ustach wypukłych i czerwonych, jak płomień, miała oczy szafirowe, brwi i rzęsy ciemne, a włosy upięte na wierzchołku głowy w jakąś fantazyjną fryzurę, jasno-złote, niby dojrzewające kłosy... A przytem, każda linja jej twarzyczki, jej usta, oczy i nosek, to wszystko ciągle się śmiało. Niepodobieństwem wyobrazić sobie, ażeby u tych długich rzęs zawisły kiedy łzy...
— Niedobry papo!... — powtarzała Hela. — I godzi się to?...
— Co? pytał pan Onufry.
— Zapomnieć, zupełnie zapomnieć swej Heli... swego łobuza... swej śmieszki! Zapomnieć, że na Kruczej istnieje pierwszorzędny zakład naukowy panny Śniadowicz!... Wstyd...
Pan Onufry próbował zacząć coś mówić, zapewne, tłumaczyć się; ale maleńka istotka przerwała mu głośnym wybuchem śmiechu.
— A widzisz, papo, jak to nieładnie zaniedbywać swą Helę... Aha!
Przybrała w tej chwili minę bardzo poważną, po za którą ukazywały się filuterne błyski uśmiechu.
— I wiesz, papo, — ciągnęła dalej — jakie ztąd skutki?... Straszne! Twoja Hela zmuszona jest wymykać się na schadzkę ze swoim niedobrym papą podstępem... Musi oszukiwać swego strasznego smoka, który jej strzeże... czcigodnego smoka... jednem słowem, pannę Śniadowicz, ażeby raz na miesiąc zobaczyć swego niepoczciwego ojczulka...
Pan Onufry z szerokim uśmiechem spoglądał na szczebiotkę i słuchał jej gawędy. Ostatnie słowa nasunęły mu jednak jakąś nową myśl. Ściągnął brwi.
— W samej rzeczy — zaczął głosem, który chciał być surowym. — W jaki sposób się tu znalazłaś? Jak panna Śniadowicz mogła ci pozwolić?... Wiesz przecie...
Na małej twarzy szczebiotki ukazał się wyraz zadąsania...
— O, niedobry papa!... — zawołała. — Zamiast przywitać jedynaczkę, zaraz burczy... Bo zacznę płakać!
I, jak mała kotka, jednym skokiem znalazła się na kolanach pana Onufrego, któremu na czole topniały ostatnie lody surowości. Niby maleńka dziewczynka, przytulała się do szerokiej piersi b. komornika; okrywała go pieszczotami...




ROZDZIAŁ II.
Spowiedź Heli.

— A teraz — mówiła po pięciu minutach Hela — kiedy tatko nie kłóci się, nie burczy... opowiem wszystko po kolei...
Jej minka stanowiła w tej chwili cały poemat filuterji.
— Był sobie jeden papa — zaczęła tonem, jakim opowiadają, dzieciom bajki — i jedna córeczka... bardzo surowy papa i bardzo nieznośna córeczka...
Zatrzymała się i wybuchnęła głośnym śmiechem.
— Właściwie to papa był nieznośny! — dorzuciła. — Bo proszę sobie wyobrazić, że, mogąc mieć przy sobie swoją kochaną córeczkę, pieścić ją i pozwalać robić w domu, wszystko, co tylko najgorszego, zamykał ją i więził na pensji przy ul. Kruczej... I to bez żadnego powodu!
Uśmiech ciągle rozjaśniał twarz pana Onufrego.
— Przepraszam... znalazł się powód — przerwała sama sobie Hela — powód, że córeczka nie była jeszcze dość duża... że potrzebowała dalszego kształcenia się...
Lekka jak ptaszek, zeskoczyła z kolan pana Onufrego i stanęła w środku pokoju; wzniosła się na paluszkach i wyprostowała swą drobną postać.
— Boże! Jacy ci ojcowie są przewrotni... — Ciągnęła dalej z komiczną rozpaczą... — Bo proszę tylko spojrzeć. Czy nie jestem dość duża, za bardzo duża?... Czy nie mam siedemnastu lat skończonych? Czy tam w biurku nie leży patent, opiewający, że Helena Leszczyńska skończyła od początku do końca całą pensją panny Śniadowicz?...
Zatrzymała się przez chwilę i spoglądała na ojca tryumfującym wzrokiem.
— Jeśli wreszcie potrzeba dowodów formalnych, jak powiada jeden prokurator, którego znam... bardzo ładny chłopiec...
— Prokurator? — pytał pan Onufry.
— Nie przerywaj, papo... Otóż, jeśli trzeba dowodów formalnych, proszę spojrzeć na moją sukienkę...
Zgrabnym ruchem uniosła cokolwieczek rąbek sukni i ukazała koniuszczek nóżki, maleńkiej jak u lalki.
— Proszę mi powiedzieć, czy to suknia krótka czy długa?... I jeśli jest długa, jak przypuszczam, czy noszę ją nie za pozwoleniem wszystkich władz, istniejących na Kruczej i na Kapitulnej?... To chyba zupełny dowód pełnoletności, pełnoletności, jak mówi mój prokurator, jeśli nie prawnej, to przynajmniej faktycznej, która pociąga za sobą zupełną odpowiedzialność za wszelkie popełnione zbrodnie i występki...
Ostatnie słowa wypowiedziała głosem uroczystym, z wielkiemi gestami mówcy. Pan Onufry był trochę odurzony potokami słów, tryskającemi z ustek małej istotki.
— Znów prokurator? — zapytał.
— Znów... Ładny chłopiec, ale niegodziwy... Żądać ciężkich robót dla tamtego, biednego dzieciaka...
Pan Onufry przerwał stanowczo dziewczęciu.
— Wytłomacz-że mi raz, moja Heluto, co za historje mi opowiadasz...
Hela załamała ręce z komicznym gestem.
— Historja!... — kończyła z udaną powagą — Rzeczywiście niedobry papa nie pozwala mi raz porządnie skończyć zaczętego opowiadania, lecz ciągle przeszkadza...
Pan Onufry zwyciężony, machnął ręką.
— No, mów już, mów, co chcesz — rzekł.
Dziewczę wzięło krzesło, usiadło naprzeciwko ojca i patrząc nań z filuterną minką, zaczęło:
— Przychodzę tu do papy, ażeby mu zrobić kilka wyznań... przyznać się do ciężkich win... — westchnęła — i zanieść przed jego oblicze jedną prośbę... Zaczynam spowiedź... Otóż najpierw winna jestem nieposłuszeństwa. Pomimo surowego zatem zakazu, ażeby nie wymykać się z pensyi i nie niepokoić papy w domu, popełniłam tę zbrodnię...
— No — zauważył z pół-uśmiechem pan Onufry — przyznanie wobec samego faktu zbyteczne...
— To nic! przyznanie maże winę... A przytem są i okoliczności łagodzące... Nieprawda, że tak się mówi przed sądem? Są... Papa, niedobry papa, nie odwiedził mnie na pensji, już cały miesiąc...
— Byłem zajęty moje dziecko...
— Oto i pierwsza zbrodnia... Następuje i druga — bunt przeciwko władzy ojcowskiej...
— Bunt?
— Najformalniejszy... Dziś w nocy nie mogłam spać... nie wiem dla czego... i myślałam. I wiesz, papo, co wymyśliłam? Nie wiesz? Tem gorzej... Powiem ci odrazu: postanowiłam zbuntować się przeciwko twojej władzy i raz opuścić tę nieznośną pensję...
Uśmiech zniknął z twarzy pana Onufrego. Chciał coś mówić, ale Hela, żywa, jak zawsze, skoczyła mu już na szyję.
— Za twojem pozwoleniem... za twojem pozwoleniem... niedobry papo. I dlatego właśnie wymknęłam się z pensji, żeby się z tobą rozmówić... Ach, co mnie to kosztowało trudu! Nie wyobrażasz sobie, jak ta nasza madame mnie pilnuje... Powiedz mi, papo, panna Śniadowicz bardzo się ciebie boi... Czego?
To pytanie znów omal nie sprowadziło chmury na czoło pana Onufrego, ale pocałunki Heli spędziły ją niebawem.
— Więc chcę raz porzucić tę przebrzydłą pensję... Chcę... koniecznie! Jestem już duża, dorosła. Zresztą, obiecałeś mi, papo, już tak dawno, że weźmiesz mnie zagranicę, że pojedziemy daleko, że będziemy się bawili wybornie... będziemy wydawali dużo pieniędzy... że mnie wydasz za mąż...
Roześmiała się srebrzyście i trochę zarumienioną twarzyczkę ukryła na piersi ojca.
— Kiedyż to nastąpi, kiedy?... Zwodzisz mnie, papo...
Twarz pana Onufrego znów przybrała poważny, nieco zakłopotany wyraz. W jego oczach przeświecały blaski czułości.
— Moje dziecko — zaczął powoli — wiesz dobrze, że twoja wola jest dla mnie rozkazem. Zresztą, sam ci powiedziałem i powtarzam, że opuścisz niedługo pensją i będziemy żyli trochę inaczej... Ale na to trzeba poczekać. Są interesa, kłopoty, trudności, które trzeba przezwyciężyć. Ja sam najbardziej do tego wzdycham. To wreszcie nastąpi i bardzo niedługo... Za kilka miesięcy. Wyjedziemy zagranicę, potem na wieś będziemy żyli razem... potem znajdę ci męża... Ale tymczasem trzeba czekać...
Hela zrobiła nadąsaną minkę.
— I nie można przyspieszyć tego?
— Niepodobna, moje dziecko.
Ucałował ją w czoło. Hela westchnęła zabawnie:
— Ha! co robić? — zawołała. — Trzeba porzucić zamiar buntu... W ten sposób mamy o jeden grzech na sumieniu mniej. Ale za to są inne — dodała z udaną powagą.
— Jakie? — pytał ojciec.
— O... poczekaj... papo. Powiem ci, — ciągnęła ze śmiechem w głosie — ale pod dwoma warunkami... Najpierw, że nie będziesz się gniewał na madame... Ach, jak ona się ciebie boi. I to jeszcze nic... Wytłomaczysz mnie przed nią za widzeniem się, że dziś byłam u ciebie, za twem pozwoleniem... Widzisz papo, ja znów z kolei boję się panny Śniadowicz i jej bury...
Pan Onufry chciał się bronić przeciwko zbyt może uciążliwym warunkom, ale pieszczotka przekonała go niebawem pocałunkami.
— No, już zgoda, zgoda — mówił wreszcie...
— Więc przyznaję się odrazu. Wiesz papo, byłam w sądzie na tym procesie, tym głośnym procesie, o zabójstwo księdza, w którym ciebie używano na świadka...
Pan Onufry zbladł. Zaledwo zdołał wybełkotać:
— Ty? Jak?... kiedy?...
Hela ciągnęła z komiczną powagą, lecz już nieco zatrwożona:
— A... widzisz... zbrodnia wielka. Ale pamiętaj, papo, że obiecałeś się nie gniewać... Jak? Stało się to przypadkiem... Panna Śniadowicz ma siostrzeńca, który pracuje w sądzie... Będzie kiedyś prezesem, a teraz jest aplikantem. Tyle nam naopowiadał o sprawie, zresztą tyle naczytałyśmy się o niej w gazetach, że przyjęłyśmy jego propozycję ułatwienia nam wejścia na salę...
Niepokój widniał na twarzy pana Onufrego. Twarz jego pokryła się mimowoli rumieńcem.
— A więc było was kilka — zapytał głosem, w którym czuć było wzruszenie.
— Trzy... Madame, ja i Jadzia...
— Co za Jadzia?
— Nie wiesz?... Jadzia Lipińska... przecież ci o niej tyle razy opowiadałam!... Moja przyjaciółka, najlepsza przyjaciółka... Już także skończyła pensję, a ponieważ jest sierotą, madame ją trzyma teraz, jako guwernantkę...
— Sierota? pytał machinalnie pan Onufry — ach! przypominam sobie... Mówiłaś mi. Po chwili dodał, wracając do pierwszej myśli:
— W jaki sposób jednak się stało, że ja was nie widziałem?...
— O! ciebie, papo, wtenczas nie było... zupełnie nie było. Byliśmy w sądzie już ostatniego dnia, kiedy mówił prokurator i obrońca i kiedy wydali wyrok. Tego dnia już świadków nie wołali. Oh! ten prokurator. Taki młody i przystojny, a taki zły... Zresztą, o tobie, papo, odzywał się bardzo pochlebnie...
— Ach!
Pan Onufry mimowoli wydał westchnienie, jak gdyby spadł mu z piersi jakiś ciężar. Wstał i przez chwilę przechadzał się po pokoju.
— Jednak to szaleństwo!... Doprawdy nie rozumiem, jak panna Śniadowicz...
Głos jego brzmiał surowo. Ale Hela już była przy nim i swemi umizgami zdejmowała mu chmurę z czoła.
— A pfe... ojczulku! — wołała. — Przysięgłeś, że nie będziesz się gniewał! Tak dotrzymujesz obietnicy? — Zresztą w samej rzeczy — dodała, śmiejąc się srebrzyście. — Madame jest dość zabawna... Ma dwie pasje: boi się ciebie, jak ognia, i nic... tylko od rana do wieczora czyta romanse kryminalne i sprawozdania sądowe, albo się rozpytuje swego siostrzeńca... tego, co będzie prezesem... o różne sprawy.
— Niedorzeczność! — mruknął pod nosem pan Onufry.
— Ja też to mówię zawsze... Zwyczajnie, stara panna... Wiesz, ojczulku, nigdy bym nie chciała zostać starą panną... Brrr...
— Nie zostaniesz nią, moje dziecko...
Hela ciągnęła dalej:
— To też nie trzeba było prosić madame o przyjęcie propozycji pana Ludwika (tak ma na imię siostrzeniec), który obiecał nas wprowadzić na salę... Tembardziej...
— Tembardziej?
— Że szło o sprawdzenie jednej rzeczy...
— Jakiej?
— Ach, rzeczywiście coś zabawnego. Nie uwierzyłbyś temu nigdy, kochany papo...
— Cóż takiego, wreszcie?
— Oto, pan Ludwik od miesiąca już opowiadał nam... i przysięgał się na Bozię, że oskarżony, Stefan Polner... bardzo mi się podobał ten chłopiec!... nie wierzę, żeby mógł być winien... że oskarżony podobny jest, jak dwie krople wody... zgadnij do kogo?...
— Nie zgadnę...
— Oto do Jadzi... do Jadzi Lipińskiej...
— Tej twojej przyjaciółki... sieroty?
— Właśnie. Cuda nam o tem opowiadał. — Ale ja z niego żartowałam... Trzeba ci wiedzieć, papo, że pan Ludwik... tak mi się zdaje... o! powiadam to kochanemu ojczulkowi pod największym sekretem... jest trochę zakochany w Jadzi. Ja prześladowałam go i mówiłam, że widocznie widzi wszędzie jej rysy. Ale...
— Ale?
— Ale w sądzie, przekonaliśmy się, że to ja się myliłam... Coś nieprawdopodobnego... niemożebnego!
Pan Onufry, który od paru chwili przechadzał się po pokoju, stanął na miejscu.
— I cóż?
— Powiadam ci, papo, nie podobna temu uwierzyć, dopóki się nie zobaczy. Podobieństwo niesłychane, dosłowne! Kropla w kroplę... Ten sam podbródek, oczy, nos, kolor włosów, usta... Doprawdy, przetarłam sobie oczy, kiedy spojrzałam na niego... Zupełnie, brat i siostra... Dwoje bliźniąt!...
— Bliźniąt!
Panu Onufremu mimowoli wyrwał się ten okrzyk z piersi. — W jego oczach strzeliła odrazu jakaś myśl. Zbliżył się do Heli i, biorąc ją za rękę, zapytał krótko:
— Jak się nazywa twoja przyjaciółka?
Hela spoglądała nieco zdziwiona na ojca, który nie przyzwyczaił jej do podobnej szorstkości.
— Lipińska. — Jadzia Lipińska.
— Ach!
Zamyślił się; po chwili podniósł znów głowę.
— I powiadasz, że jest sierotą?...
— Tak.
— Odkąd?
— Od dwóch lat...
— Czy na pensji pozostaje już dawno?
— Pięć lat...
— Czy przedtem jej rodzice bywali kiedy u niej?
Hela zdawała się nieco zdziwioną tem badaniem; pomimo to odpowiadała chętnie:
— Ojciec nigdy... Umarł, kiedy była maleńka...
— Ach! A matka?
— Bywała czasami...
Pan Onufry znów zatrzymał się. Przed chwilą przeleciała mu przez głowę niespodziewana myśl, jakie rodzą się mimowoli i stają następnie kluczem do najtrudniejszych zagadek... To podobieństwo, które uderzyło wszystkich, mogło, musiało nawet ukrywać coś po za sobą.. Co? Pan Onufry, przed kilkoma miesiącami, za pośrednictwem Robaka dostał zlecenie odnalezienia dwojga młodych ludzi, chłopca i dziewczęcia, brata i siostry, dwojga bliźniąt. — Chłopca znalazł i wiemy, co z tego wynikło. Zresztą trud, poniesiony w tym celu, był prawie żaden... Dano mu dwa nazwiska i wskazówki, dotyczące wieku, nadto rysopis rodziców. — Jedno z nich brzmiało: „Polner“, drugie „Szkłowicz“. Pierwszym krokiem p. Onufrego, ponieważ przypuszczał, że dzieci mogą znaleźć się w Warszawie, było pójście do biura adresowego. Tam wziął kartki adresowe wszystkich Polnerów i Szkłowiczów, jakie tylko znajdowały się w biurze, razem dziewięć adresów. Polnerów było dwóch: — Stefan Polner uczeń gimnazjum, wymeldowany od paru miesięcy na wyjazd, drugi osiemdziesięcioletni emeryt. — Pomiędzy Szkłowiczami znajdowali się mężczyźni i kobiety, ale ani wiek, ani inne okoliczności nie czyniły prawdopodobnem, ażeby poszukiwana osoba była w ich liczbie. — Zebrane wiadomości, wreszcie korespondencja, przeprowadzona z Paryżem, przekonała, że Stefan Polner jest niewątpliwie jednym z poszukiwanych... Przypadek odrobił tym razem całą pracę za pana Onufrego.
Znalezienie dziewczęcia było dotąd nie tylko trudnem, lecz wprost niepodobnem. Próżno pan Onufry robił najściślejsze poszukiwania w przeszłości księdza Andrzeja i Stefka, chcąc w ten sposób dojść po nitce do kłębka, rezultat był żaden. Zaczynał już przypuszczać, że z dwojga bliźniąt dziewczynka umarła. Nie byłoby w tem nic nieprawdopodobnego... Gdy oto w tej chwili słowa Heli obudziły w nim cały świat nowych przypuszczeń... To podobieństwo, to uderzające podobieństwo, tak częste u bliźniąt, czy nie mogło być wskazówką? Nazwisko jest wprawdzie inne, ale uprzedzono go z Paryża, iż poszukiwane dzieci wskutek zbiegu okoliczności mogły się ukrywać pod obcemi nazwiskami... Dla tego dopytywał tak gorączkowo o pochodzenie Jadwigi Lipińskiej. Podług otrzymanych przezeń wskazówek, poszukiwane dziewczę powinnoby być sierotą bez ojca i matki... Rzeczywiście, słowa Heli sprawdzały ten punkt co do ojca... Ale matka? Hela twierdzi, że odwiedzała ją jeszcze przed paru laty...
— Bądź co bądź — powiedział sam do siebie pan Onufry — należy tę kwestję zbadać do gruntu...
Przeciągnął ręką przez czoło, jak gdyby dla odpędzenia myśli. Uśmiechnął się do Heli, która już przez chwilę stała przed nim, zdziwiona niespodziewaną zadumą ojca. Przyciągnął ją do siebie i pocałował.
— Siadaj, maleńka — rzekł — i opowiedz mi wszystko, co wiesz o twojej przyjaciółce...
Hela klasnęła w ręce.
— Ach, interesuje cię to papo! — wołała ze śmiechem. — Może się zakochałeś w niej?... Wiesz, zobacz ją, ożeń się z nią... Ach, doprawdy, bardzobym chciała, żeby Jadzia została moją mamą...
Na twarzy pana Onufrego ukazał się nowy, dobroduszny uśmiech.
— A to trzpiot! — mówił, grożąc Heli palcem. — Nie, moje dziecko, idzie mi o co innego. Wiesz, że prowadziłem dawniej interesa... mam stosunki. Otóż nazwisko twojej przyjaciółki nasunęło mi na myśl pewne wspomnienia... Jestto interes, interes spadkowy; może ztąd wyniknąć dla niej korzyść...
— Ach! korzyść... Otóż, słuchaj papo.
Streszczamy dość długie, a przerywane pieszczotami, i pustotami opowiadanie Heli.
Jadzia Lipińska została przywieziona na pensją panny Śniadowicz przed pięciu laty z Częstochowy, gdzie jej matka, a właściwie opiekunka utrzymywała hotel... Przywykła zresztą nazywać matką tę poczciwą panią Lipińską, która od czasu do czasu przyjeżdżała do Warszawy w swych odwiecznych sukniach, których moda datowała się z przed lat dwudziestu. — Jadzia jeździła do Częstochowy na wakacje... Stara pani Lipińska kochała ją bardzo. — To też Jadzia długo, długo rozpaczała, kiedy przed dwoma laty przyszła wieść o nagłej prawie śmierci opiekunki w Częstochowie. Nie zamknęła jej powiek; nie zdążyła nawet pojechać na pogrzeb; zawiadomiono ją dopiero w tydzień po wszystkiem.
— W tem, proszę papy — mówiła przyciszonym głosem, zaczerwieniona nieco Hela — jest jakaś tajemnica... O, jest! Tak, jak w romansach...
Pomimo że za życia pani Lipińskiej Jadzi na niczem nie zbywało, pomimo że opiekunka jej musiała posiadać jakiś mająteczek, po jej śmierci urwało się wszystko... Przy zgonie pani Lipińskiej byli jej krewni, brat, siostrzeńcy i podobno mieli zabrać pieniądze. Został hotel, ale o to trzeba toczyć cały proces z rodziną opiekunki... Wprawdzie Jadzia była przyjętą za własne dziecko przez panią Lipińską i nosiła nawet jej nazwisko, wprawdzie istniał testament, — ale brak było jakichś formalności prawnych i dotąd w hotelu rządziła rodzina nieboszczki... Sama Jadzia nigdy nie pomyślałaby o procesie, ale w kilka tygodni po śmierci jej opiekunki przyjechał z Częstochowy jeden z sąsiadów, stary, poważny mieszczanin w bogatej czapce, który przywiózł ze sobą adwokata i kazali coś podpisywać Jadzi... Stary był zacny człowiek i postanowił zająć się sprawą sieroty. Proces trwał już dwa lata i dotąd bez skutku. — Należało zbierać radę familijną, bo Jadzia była niepełnoletnią; trzeba było dużo zachodów i kosztów...
— I nie wiadomo, kiedy się to skończy. — Kończyła Hela. — Żeby nie ten poczciwy stary, co przysyła od czasu do czasu dla Jadzi kilkadziesiąt rubli, niby na rachunek spadku, gdyby nie dobra pani Śniadowicz, która zrobiła Jadzię tak jakby guwernantką, to nie wiem, coby się z biedactwem stało!... Za cały spadek dostała do tej chwili starą książkę do nabożeństwa, pamiątkową książkę. Krewni pani Lipińskiej raczyli oddać tę książkę, ponieważ było o niej oddzielnie wspomniane w testamencie...
— Książkę do nabożeństwa! — zawołał pan Onufry.
W tej chwili przyszło mu do głowy, że w papierze, który tam jeszcze leżał na biurku, wsunięty w sekundzie przyjścia Heli pod inne książki i papiery, była również mowa o... „książce do nabożeństwa“. Zestawienie zapewne przypadkowe, niewątpliwie! Ale... ten papier znaleziony w hotelu w Piotrkowie; opiekunka Jadzi Lipińskiej posiadała hotel w Częstochowie...
Panu Onufremu zdawało się, że w głowie zabłysnęła mu jakaś jasność... Zestawiał fakta, wyrazy, przypuszczenia. Z przed jego oczu na chwilę zniknęła Hela, pokój, blask świec, stojących na biurku. Myślał.
Obudził go dopiero pocałunek i głośny śmiech dziewczęcia.
— Znowu? — wołała Hela — papa znów zamyślony?...
Klasnęła w ręce.
— No i niech papa powie, że nie jest zakochany!...
W tej chwili w jej lekkim ptasim mózgu, zrodziła się jakaś nowa myśl. Wyjęła z kieszonki maleńki, zasiany brylantami zegareczek i rzuciła nań okiem.
— Ósma, już ósma... Boże mój! Co pani Śniadowicz powie? I dorożka czeka na mnie godzinę...
Rzuciła się na szyję ojcu.
— Uciekam. A pamiętaj, papo, że winę dzisiejszej wycieczki wobec „madame“ bierzesz na siebie! — Za to kiedyindziej, jak będziemy mieli więcej wolnego czasu, opowiem ci jeden... jeszcze jeden wielki sekret...
Zaczerwieniła się. Przyłożyła drobne rączki do serca, jak gdyby nie mogąc schwytać oddechu.
— Jaki sekret? — pytał machinalnie pan Onufry.
Rumieniec uderzył jeszcze mocniej na twarz Heli.
— Zobaczysz, papo! — zawołała i wybiegła.




ROZDZIAŁ III.
Dziwny list.

Tego samego wieczoru — na trzeci dzień, po wyroku — zajrzyjmy do gabinetu adwokata „Julka“.
Jest już po siódmej. — Pomimo dużych okien, otwierających dostęp światła, w pokoju zaczyna być ciemno. Przy biurku siedzi zadumany „Julek“. — Czytelnicy, którzy go już znają[1], nie ździwią się, że postać dzielnego chłopca zmieniła się niewiele w ciągu kilku lat, które upłynęły. Jest ciągłe ten sam, niewielki, szczupły, — żywy, energiczny, zapalający się i wiecznie poczciwy; podstarzał tylko nieco, a w czarnych włosach zaczęły mu się gdzieniegdzie ukazywać srebrne nitki. — Jak dawniej, adwokat „Julek“ jest zapamiętałym wyznawcą celibatu.
Powiedzieliśmy już, że siedzi zadumany. — Ta zaduma widocznie jest przykrą i bolesną. — Na jego obliczu spotykamy ciągle ten sam wyraz, który widzieliśmy w sądzie podczas sprawy; twarz jest poważna i smutna.
Julek porwał się nagle z krzesła.
— Do licha! Czy mi to wreszcie nie wyjdzie z głowy? — zawołał sam do siebie. — Nieprawdopodobne... Ja, doświadczony obrońca, stary wróbel, ja, który widziałem nie setki lecz tysiące spraw, mam pozostawać do tej chwili pod wrażeniem, jak jaki smarkacz!...
Przeszedł się po pokoju.
— Ładniebym wyglądał, gdybym chciał sobie w podobny sposób zawracać głowę każdą sprawą... Trzebaby zwarjować!
Zbliżył się do okna i zaczął przyglądać Nalewkom, jak zwykle przelewającym się tłumem, pulsującym szybszą ku wieczorowi pełnią życia. — Przyglądał się machinalnie. — Przez mózg przebiegały mu nowe refleksje:
— W samej rzeczy, to dziwne! — rozumował. — Czy rzeczywiście warto się nad tem zastanawiać? Chyba warto... Bo jeśli przez mój gabinet przechodziły setki spraw nieraz w gruncie daleko dramatyczniejszych, zatrącających o interesa bezporównania więcej poważne, i owe sprawy nie wzruszały mnie tak do głębi, jak obecna, to przecież chyba w tej sprawie musi być coś, co ją bezwzględnie od innych wyróżnia... Trzeba samemu sobie wierzyć; inaczej należałoby przypuścić, że jest się — skończonym idjotą!...
Przez chwilę przyglądał się machinalnie Nalewkom.
— Albo histerykiem! dorzucił w myśli. — No! to już chyba nieprawdopodobne... Pytałem wczoraj wieczorem w „Złotej loży“ Zermanna: jak uważa moje nerwy? Odpowiedział, że są w najlepszym stanie. — Dodał tylko, że jestem chory na chroniczny... idealizm. Żartowniś, jak zawsze. Zresztą i sam czuję, że jestem zdrów... Zkąd więc u licha, to rozdraźnienie, ten niepokój, te sny nawet?
Zbliżył się do zawieszonego w głębi zwierciadła.
— Twarz ma wyraz głupi — mówił, przyglądając się odbiciu swej postaci w lustrze. — Oczy podbite! A przytem, w głowie brak jasności... I ciągle przed oczyma twarz tego malca... Zdaje mi się, że słyszę jego słowa: „Jestem niewinny“. I gdyby mnie kto zapytał, czy w to wierzę, jestem przekonany, że pomimo wszelkich pozorów, przysiągłbym, że: tak... Czy nie szaleństwo?
„Julek“ nerwowym ruchem odwrócił się od lustra i skierował w stronę biurka. — Usiadł.
— No! a może, na uspokojenie, napisaćby temu małemu szkic do apelacji?... — rzekł sam do siebie, biorąc do ręki pióro.
W tej chwili zlekka zapukano do drzwi gabinetu.
— Proszę. — Odezwał się machinalnie adwokat.
We drzwiach ukazała się głowa lokaja starego Tomasza.
— Listy.
— Daj... I, jakby jeszcze kto przyszedł, powiedz, że dziś nic nie przyjmuję... Jutro rano.
— Dobrze.
Tomasz złożył na biurku trzy czy cztery koperty, opatrzone markami pocztowemi, zapalił lampę, i wyszedł.
„Julek“ mimowoli rzucił okiem na koperty listów. — Przez chwilę badał ich zewnętrzny wygląd. Już z góry, charakter pisma na kopercie, jej forma, zapach, sposób przylepienia marki uprzedzały go, co znajdzie wewnątrz... W tym oto liście baron Z. swem wielkiem, arystokratycznem pismem, pyta, kiedy termin ekspertyzy w sprawie z koleją; tu Icek Zalcfus z Garwolina fantastycznym stylem i ortografją zaklina „panu mecenasu“, żeby na swój koszt „tymczasowie“ założyć apelację do „Pałate“; tam wreszcie pachnący liścik powabnej wdówki pani Ireny, która go wzywa na jutro lub pojutrze (wieczorem — około dziewiątej, — ma się rozumieć!) na konferencję w sprawie „bardzo ważnej“... „Julek“ uśmiechnął się z zadowoleniem na myśl o sprawie „bardzo ważnej“ i nawet kokieteryjnie pokręcił ledwo istniejący wąs...
W tej chwili jego wzrok upadł na ostatnią kopertę. Pismo nieznane... I przytem niezmiernie oryginalne: rondo nieprawdopodobnie pochylone w tył. — Na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że osoba, która to pisała, starała się zmienić charakter. Czyby anonim? „Julkowi“ zdarzało się odbierać i takie listy. W każdym razie to coś nieznanego. Rozdarł kopertę.
Zawartość koperty była niezmiernie oryginalna...
Znajdował się w niej list, ale list — nie pisany. — Na ćwiartce papieru listowego nalepiono kilkadziesiąt liter wyciętych z jakiejś książki, czy gazety. — Tworzyło to kilka wierszy...
Już sama forma listu zwracała uwagę oryginalnością; jeszcze więcej uderzającą była jego treść. Brzmiał on:
„Panie!
Skazany przez sąd Stefan Polner jest niewinny. — Przysięgam na wszystko. — Rób pan, co możesz, ażeby go uratować. — Ja sam zrobić nic nie mogę, ponieważ gubić siebie nie chcę.
Zabójca“.
W pierwszej chwili ten list wywołał u „Julka“ gwałtowny odruch gniewu. — Rzucił go na stół.
— Do pioruna!... wybuchnął — tego tylko było jeszcze potrzeba, żeby podniecić moją głupią wyobraźnię...
Uspokoił się dopiero po dłuższej chwili i zaczął rozmyślać:
— Trzeba rozważyć rzecz — mówił do siebie. — A więc spokoju. Jestto albo farsa jakiegoś żartownisia, albo prawda, bezwzględna prawda... Na pierwszy rzut oka, wygląda na farsę, niewątpliwie!... Ale... Dla czego dotąd w żadnej innej sprawie nie przyszło nigdy nikomu do głowy zrobić podobnej farsy? Dla czego? Z drugiej, jeśli to nie jest żart... Jeśli w samej rzeczy, zabójca poczuł wyrzuty sumienia, widząc niewinnego, skazanego na straszną karę?!... Czy to jest zupełnie nieprawdopodobnem?...
„Julek“ namyślał się przez długą chwilę. Cała ta sprawa irytowała go; draźniła coraz bardziej. — Próżno chciał się uspokoić, łamiąc pieczątki pozostałych listów i przerzucając je. Nawet wytworny zapach bileciku pani Ireny, nawet nadzieja jutrzejszej konferencji w sprawie „bardzo ważnej“ (mimowoli uśmiechał się na myśl o tej konferencji!) nie mogły go zupełnie przyprowadzić do równowagi...
Znów wrócił do zagadkowego listu.
Obejrzał jeszcze raz kopertę; nosiła ona stempel poczty miejskiej. — List wrzucony był w Warszawie... To już stanowiło pewną wskazówkę. Przyszło mu do głowy, że jakkolwiekbądź to pismo może być w sprawie dokumentem... A jeśli to żart?
— Nie! — zawołał „Julek“. — Dziś już chyba nic rozumnego nie wymyślę... Chodźmy lepiej na spacer.
Schował list do szuflady biurka, podniósł się, wziął na rękę paletot i zabierał się do wyjścia.
We drzwiach spotkał go Tomasz. — Służący miał minę tajemniczą.
— Co takiego? — zapytał „Julek“.
— Proszę pana mecenasa — odrzekł lokaj — jakaś pani...
— Powiedziałem ci przecież, że nie przyjmuję.
— Tak!... ale ta pani prosi bardzo, ma pilny interes... taka młoda, zapłakana...
Julek zaczął się wachać.
— I czego chce? nie mówiła?
— Nie wiem... podobno wedle tego, co to zabił księdza...
Z ust łagodnego zwykle „Julka“ zerwał się mimowoli wykrzyknik:
— Do stu tysięcy szatanów!...
Stary Tomasz, przypuszczając, iż popełnił głupstwo, zaczął się już powoli cofać w tył. Ale „Julek“ w tejże chwili zreflektował się i gwałtownym ruchem rzucił paletot na krzesło.
— Zaczekaj stary... Poproś.
W chwilę potem do gabinetu wchodziła Władka.




ROZDZIAŁ IV.
Przyrzeczenie.

Na widok Władki, na twarzy adwokata wybiło się zdziwienie, więcej — niechęć.
A jednak warto było rzucić okiem na dziewczynę. — Parę razy widzieliśmy już Władkę. Obecnie przedstawiała się ona inaczej, niż wówczas w sądzie, przygnieciona słowami prokuratora i inaczej, niż przedtem w knajpie. Na tle zabrudzonych ścian piwiarni, był to słoneczny, pełen żywych barw obrazek; w jej oczach widniała pustota, na ustach uśmiech. W sądzie, pomimo wszystko, podnosiła w górę czoło. Im mocniej uderzała w nią pogarda słów oskarżenia, tem dumniej patrzyła przed siebie. — Może zresztą nie myślała o niczem, oprócz losu „jego“.
Teraz był to istnie posąg boleści...
Jakaś zarzutka odsłaniała do połowy ułożone niedbale grube sploty włosów czarnych, jak heban. — Prosta, ciemna sukienka opinała postać niewielką, o kształtach rozkosznie modelowanych. — Twarz nieco śniada, o gorących tonach włoszki, o niezmiernie żywej karnacji i różowawym puszku brzoskwini, którego troska zetrzeć nie zdołała, była w tej chwili blado-żółta. Oczy, niegdyś pełne pustoty i ognia, paliły się w głębi jak dwa karbunkuły. U powiek zawisły grube łzy... Uśmiech spadł z tej twarzy, zrodzonej do rozkoszy, a teraz podobnej do maski tragicznej. Tylko usta maleńkie, czerwone jak krew, zdawały się wzywać ognistych pocałunków.
Bądź co bądź, Władka nawet i w tej chwili była nieskończenie powabna...
Musiał to przyznać „Julek“, podczas gdy robił w myśli niezbyt korzystne dla dziewczęcia refleksje. W ciągu sprawy uwaga adwokata z konieczności niejednokrotnie zatrzymywała się na postaci tego bodaj najważniejszego świadka. „Julek“ mimowoli myślał o dziewczynie. Ostatecznie niebyła ona dlań sympatyczną... Nie dlatego, ażeby adwokat wątpił o szczerości jej zeznań, przeciwnie... Ale jej wyzywająca piękność bachantki, jej podniesione czoło, z którem stawała przed sądem, otwartość, czy bezwstyd, kiedy wyjaśniała stosunek z chłopcem, ognista namiętność, która się wyrywała z jej piersi, gdy wobec kilkuset osób na dyskretne pytania przewodniczącego odpowiadała głośno i wyraźnie, chociaż łkając: „Ja go kocham, kocham nad życie!..“ To wszystko nie mogło nie razić mieszczańskiej moralności adwokata. Jakkolwiekbądź, mówił sobie, stosunek ten był i musiał być zgubnym dla młodego chłopca...
To też nic dziwnego, że na twarzy „Julka“, gdy ujrzał Władkę, wybiła się niechęć.
Oczekiwał zresztą wszystkiego, tylko nie tej wizyty. Zadawał sobie pytanie, co ją mogło sprowadzić. Umyślnie, ażeby nie przedłużyć odwiedzin, które uważał za zbyteczne, nie posunął się w głąb gabinetu i nie zajął miejsca przy biurku.
Zatrzymał się na środku pokoju i skierował pytający wzrok na Władkę, która stała u drzwi.
Dziewczyna wahała się przez krótką chwilkę... Ale niepewność ustąpiła niebawem. Zanim „Julek“ mógł się zorjentować, Władka posunęła się szybkim ruchem naprzód i pochwyciwszy jego dłoń, zaczęła ją obsypywać pocałunkami.
— Panie! ratuj go!.. zaledwo zdołała wyłkać.
Na twarz adwokata uderzyły rumieńce. Pocałunki, któremi jego ręce paliły małe, gorące wargi dziewczyny, oszałamiały go...
Władka powtarzała:
— Panie! ratuj go!..
Wreszcie „Julek“ zdołał zapanować nad wzruszeniem. Prawie gwałtem oderwał swe ręce od ust dziewczęcia. Chciał coś mówić, ale w tej chwili spostrzegł, że dziewczynka blednie jeszcze bardziej i chwieje się.
Mimowoli objął jej kibić, ażeby nie upadła. Kiedy dotknął tej kibici, pulchnej, gorącej, wyziewającej rozkoszny zapach ciała kobiecego, zdawało mu się, że sam upadnie. Było to zresztą wrażenie tylko jednej chwili. Poprowadził Władkę do fotelu, stojącego przed biurkiem... Chciał zadzwonić na służącego, ale dziewczę podniosło głowę. W oczach jej był znów ten wyraz bolesnej energii, który „Julek“ widział w sądzie.
— Nie potrzeba — rzekła głosem nieco przyciszonym, ale wyraźnym. — Już przeszło... Przepraszam... tysiąc razy przepraszam, że robię panu tyle... tyle kłopotów.
Ten świeży, dźwięczny głos, w tej chwili cokolwiek przygłuszony, robił na „Julku“ niezwykłe wrażenie. Słyszał przecie jej zeznanie w sądzie, sam zadawał pytania, przypominał sobie nawet jego dźwięk... Jednak co za różnica! Wogóle adwokat nie rozumiał dobrze, co się z nim w tej chwili działo. Uprzedzenie, z którem u progu gabinetu witał Władkę, teraz znikło... Została tylko głęboka litość nad tą istotą, rozkwitającą, pełnią życia i młodości i tak ciężko dotkniętą bólem. „Julek“ w ciągu jednej sekundy odnalazł w głębi swego mózgu jakiś nowy świat wrażeń, w którym orjentował się z trudnością.
— Niech pani siada... — rzekł, ażeby powiedzieć cokolwiek.
Usadził ją w fotelu i sam zajął miejsce obok. Następnie czekał. Chciał pytać, mówić, ale czuł się zmieszanym, nie znajdywał myśli i słów. Wreszcie Władka zaczęła głosem, który robił na nim tak silne wrażenie:
— Panie!.. Ja wracam od niego, z więzienia... Widziałem go. Mówiłam z nim...
Konwulsyjne łkania przerywały jej słowa.
Po chwili znów zaczęła. Mówiła długo. Była jak gdyby w gorączce. Opowiadała o tem, jaki „on“ był blady i mizerny tam za kratą, jak jej wszystka krew zbiegła do serca, kiedy go zobaczyła zdaleka tak, że go ani przytulić, ani okryć pocałunkami nie mogła, jak tylko ręce ich spotkały się przez kratę, jak myślała, że w tym gorącym uścisku rąk umrze... Łzy i łkania przerywały potok jej słów ognistych, nieporządnych, namiętnych. Powtarzała słowa, które ze sobą zamienili w więzieniu. Przypominała szczegóły sprawy; mówiła o tem, jak go kocha, przekonywała, że „on“ jest niewinny.
„Julek“ słuchał. Próbował zdać sobie z tego wszystkiego sprawę, ale daremnie. Jedyną myślą bardziej określoną, na której się mógł zatrzymać, był sąd, który mimowoli formułował o niej:
— Histeryczka, a przynajmniej nerwowa... bardzo nerwowa...
Ona mówiła dalej:
— On jest niewinny!.. Niewinny!.. Przysięgnie na to.
To, co powiedziała przed sądem, to prawda. Nie jest przecież ostatnią. Jest kobietą... ma wstyd... Z początku strasznie, strasznie jej było przykro pomyśleć, że przed ludźmi, przed sądem, musi powiedzieć wszystko... To hańba! Ale co robić?.. Kocha go, kocha nad życie, nad śmierć, i gdyby przyszło przejść jeszcze raz, jeszcze dziesięć razy przez ten pręgierz spojrzeń i dwuznacznych uśmiechów, przez chłostę słów tego... tego... prokuratora, przejdzie, ażeby tylko jego uratować. Jej głos dźwięczał akcentami pełnemi siły. Do twarzy napłynęła jej fala krwi. Oczy ciskały płomienie...
„Julek“ milczał ciągle. Przyszło mu teraz na myśl: zkąd dziewczyna z tej sfery wzięła tę siłę uczucia, a razem względną poprawność wyrażeń? Kto ją nauczył tak mówić? Jednocześnie z chaosu wrażeń wyłaniał się rodzaj podziwu dla tego uczucia, rodzaj serdecznej sympatji dla niej, wreszcie coraz wyraźniejsze, głębokie, stanowcze przekonanie, iż w samej rzeczy „on“ musi być niewinny... Adwokat mimowili rozumował:
— Tak... Niepodobieństwem jest, ażeby ona kłamała! To, co mówi, płynie z głębi serca. A więc... on jest niewinny.
W jego umyśle budził się głośny protest przeciwko niesprawiedliwości, która została spełnioną! Teraz dopiero pojmował całą jej ohydę. Czuł potrzebę naprawienia tej niesprawiedliwości. Zdawało mu się to niezbędnem, przedstawiało niemal jako święty obowiązek w chwili, gdy Władka, wpatrując się z niepokojem w nieruchomą jego twarz, ze spuszczonemi oczyma powtarzała:
— Trzeba go ratować... Nikt tego nie zrobi, tylko pan... pan jedyny!
Czekała odpowiedzi. Ale „Julek“ milczał... Jego myśli ważyły się jeszcze, układały do równowagi.
Dziewczyna powstała z fotelu...
Wydobyła z zanadrza mały srebrny medaljonik. Zanim adwokat mógł ją powstrzymać, uklękła. Zaczęła przez łzy:
— Na tę Matkę Boską przysięgam, że on jest niewinny!.. Przysięgam, że jeśli go nie uratuję, ja tego nie przeżyję... Odbiorę sobie życie...
„Julek“ był już przy niej. Pomógł jej wstać.
— Niech pani usiądzie — rzekł.
Przez chwilę jeszcze panowało milczenie. Wreszcie adwokat podniósł głowę: oczy jego miały jakiś niezwykły wyraz. Rzekł głosem poważnym i stanowczym:
— Dotąd wierzyłem w niewinność tego biedaka, przeczuwałem ją... Teraz jestem o niej głęboko przeświadczony. Zrobię wszystko, co możebne, ażeby to przekonanie przelać sądowi i światu... Ja z kolei przyrzekam to wobec sumienia i Boga.
Władka zakryła twarz dłońmi, i pochylona na poręcz fotelu, załkała... Gorące łzy długo, powoli spływały po jej rękach.




ROZDZIAŁ V.
Władka.

Władka tego wieczoru pozostała jeszcze długie dwie godziny w kancelarji adwokata.
Rozmawiali.
„Julek“, już zupełnie spokojny, zadawał pytania; Władka odpowiadała jak na spowiedzi. Na twarzy adwokata widać było pracę myśli; starał się przeniknąć ciemności, które otaczały jego klienta. Pytał, robił uwagi, notował.
Jednocześnie wracało mu pomimowoli na usta zapytanie:
— Zkąd dziewczyna tej sfery wzięła tę siłę uczuć, pewną inteligencję, nawet wykwintność słowa?
To pytanie przeczuła Władka. Skierowała zaczerwienione jeszcze od płaczu oczy na adwokata i rzekła:
— O ile rozumiem, dla „jego“ dobra powinien pan wiedzieć wszystko?..
„Julek“ skinął głową.
— Opowiem więc całą moją historję... opowiem, jak się poznaliśmy.
Była to dramatyczna opowieść.
Jej ojciec, burmistrz w niewielkiem miasteczku na prowincji, dostał pomięszania zmysłów, kiedy była jeszcze maleńką. Miała wtedy zaledwo trzy latka.
Matka z nią i jej starszą siostrą, naówczas dwunastoletnią dziewczynką, przyjechała do Warszawy. Ojciec przy pomocy dalekich krewnych został umieszczony w szpitalu Bonifratrów, gdzie w kilka miesięcy umarł; dla nieszczęśliwej kobiety z dwojgiem dzieci zaczęła się straszna walka o byt.
Po pięciu latach ślęczenia nad igłą skończyła na suchoty. Dwoje dziewcząt pozostało w nieopłaconem mieszkaniu, bez kawałka strawy i sposobu do życia... Józia, starsza, miała już siedemnaście lat i mężczyźni spoglądali na nią z upodobaniem. Chodziła od dwóch lat do magazynu, brała trzy ruble pensji na miesiąc.
Czy podobieństwem było żyć za te pieniądze?
Skończyło się na tem, że padła ofiarą jednego z wielbicieli, który ją od pewnego czasu prześladował swemi zaczepkami... Był to aktor któregoś z teatrzyków ogródkowych, goszczących wówczas w sezonie letnim w Warszawie.
Nie znalazł on nic lepszego dla biednego dziewczęcia, jak propozycję wstąpienia do ich towarzystwa. W ten sposób mógł ją ciągle mieć przy sobie, a jednocześnie zrzucał z ramion, do pewnego przynajmniej stopnia, ciężar myślenia o jej potrzebach.
Józia przyjęła tę propozycję z zapałem.
Teatr uśmiechał się dziewczęciu, a między innemi powodami, które wpłynęły na ustąpienie zadaniom aktora, był urok istoty wyjątkowej, który otaczał go w jej oczach... Z kolei jej żywa twarzyczka, miły głosik, świeżość, wreszcie pewna inteligencja, będącą śladem kilkoletniego kosztem najcięższych ofiar ze strony matki, pobytu na pensji, sprawiły, że ją przyjęto chętnie i dano jej na początek niewielką pensyjkę. Protekcja aktora, który był drugim amantem trupy, znaczyła coś także.
Odtąd zaczęło się koczujące życie na prowincji i w Warszawie...
Była to nędza, trochę ozłocona szychem, ale nędza... Włóczęga z trupą trwała przeszło dwa lata. W rezultacie Józia zajęła jedno z pierwszych stanowisk w towarzystwie, co jej nie przeszkadzało chodzić często w dziurawych trzewikach i żyć dnie całe suchym chlebem, żydowskiemi kiełbaskami i wódką. Stosunek z pierwszym kochankiem trwał ciągle, mieszkali nawet razem, ale węzły rozluźniały się coraz bardziej... On szedł w swoją stronę, ona w swoją.
Józia miała ciągle przy sobie Władkę.
Kochała bardzo maleńką. Władka od ósmego do dziesiątego roku życia wychowywała się za kulisami i na budach, wożących trupę z jednego miasteczka do drugiego. Grała kilka ról aniołków i dzieci. Sama była już „artystką“. Te dwa lata dały jej przedwcześnie poznać wiele przykrych stron życia!..
W końcu znalazła się znów na sezon letni w Warszawie.
Tu Józia rozłączyła się z towarzystwem. Jej kochanek upijał się coraz częściej, a po pijanemu bił ją, grożąc wypędzeniem dziecka, które, jak mówił, niepotrzebnie jadła w domu chleb. Jednocześnie zaczął okazywać niepraktykowaną dotąd zazdrość z powodu drobnych niewierności Józi, poprzednio uważanych za rzecz dość zwykłą. — To wszystko ją niecierpliwiło.
Pewnego poranka przyjęła propozycję starego bankiera o garbatym nosie i brudno-siwych bakenbardach, który ofiarował jej niewielki, ale gustownie umeblowany apartamencik na Żurawiej. — Władkę, rzecz prosta wzięła ze sobą.
Jako jedna z nielicznych przedstawicielek półświatka w Warszawie, Józia prowadziła odtąd przez lat kilka życie coraz szaleńsze... Jej wybryki stały się legendowemi w bawiącym się świecie. Zmieniała wielbicieli, jak rękawiczki. — Po bankierze nastąpił jakiś hrabia cudzoziemiec, przydzielony do któregoś z konsulatów, potem bogaty szlachcic, właściciel kilku cukrowni na Ukrainie, potem inni i jeszcze inni.
W jej postępowaniu było coś nienaturalnie gorączkowego.
Jakaś histeryczna namiętność, jakaś chęć zagłuszenia siebie, cechowała jej kaprysy i szaleństwa. — Na kolacjach piła tyle szampana, że nieraz wpadała w omdlenie; niekiedy przychodziły jej prawdziwe napady furji; łamała, tłukła i rozbijała wszystko, co spotkała na drodze. — Znajomi lekarze, ci szczególniej, którzy wiedzieli o śmierci jej ojca u Bonifratrów, kiwali głowami — i wspominali o „dziedziczności“...
Ciągle miała przy sobie Władkę.
Posyłała ją na pensję. — Dziewczynka uczyła się nieźle, nie dawała powodu do skarg; ale kończyło się na tem, że przełożona zakładu naukowego orjentowała się czyją siostrą jest dziecko i znajdowała powód do pozbycia się wychowanicy... W ten sposób, w ciągu czterech czy pięciu lat Władka przeszła przez kilka pensji.
Coraz bliżej poznawała najwstrętniejsze strony życia.
W domu — szaleństwa i nieraz jawny cynizm siostry; na pensji — kolejne upokorzenia i ciągłą obawa... Władka dojrzewała wcześnie. Pomimo że miała dopiero piętnasty rok, rozumiała wszystko.
Dziwnym trafem, zamiast lubować się w życiu, które prowadziła siostra, czuła do niego głęboki wstręt. — Już od pewnego czasu układała plany, polegające na tem, ażeby opuścić siostrę i stworzyć sobie zupełnie samodzielną egzystencją, byt uczciwy, oparty na jakiejkolwiek choćby najcięższej pracy... Fatalny wypadek pokrzyżował te zamiary.
Jej siostra szalała coraz bardziej. Doktorzy cechowali jej stan chorobliwy, jako obłęd, i nazywali go alkoholizmem. — Często była zupełnie nieprzytomną. Jednocześnie jej interesa materyalne, które nigdy nie znajdowały się w zupełnym porządku pogorszały się coraz bardziej. Miała długi; jej bogate meble były zawsze zajęte przez komorników.
Jednocześnie wielbiciele zaczęli znikać. — Na pół warjatka, przerażała ich...
Wtedy, chyba w napadzie szaleństwa, powzięła i przeprowadziła piekielną myśl... Sprzedała swą siostrę bogatemu starcowi, a ażeby usunąć możliwość jej oporu, użyła narkotyku. Zbrodnia została spełnioną!
W parę dni potem niegodziwa siostra znikła z Warszawy. Wyjechała w głąb Cesarstwa z jednym ze swych wielbicieli, przejezdnym kupczykiem. Meble rozchwytali wierzyciele... Władka została na bruku sama ze swą hańbą...
Co miała robić?
Pomimo że wszystko zdawało się ją pchać na ostateczną drogę postanowiła się oprzeć. Odtrąciła z dumą haniebne propozycje wstrętnego starca, który stał się razem z siostrą, przyczyną jej nieszczęścia, i postanowiła szukać pracy.
W tym samym domu, gdzie mieszkała jej siostra, utrzymywała magle stara kobieta, wdowa po woźnym. Władka rozmawiała z nią nieraz i liczyła już poprzednio na jej pomoc przy urzeczywistnieniu swych projektów odłączenia się od siostry. I obecnie udała się do poczciwej kobiety.
Stara Jóźwikowa ofiarowała jej swą pomoc i radę.
Przez parę tygodni Władka zostawała u maglarki. Pomagała jej, gotowała, prała, trochę szyła, a tymczasem szukały jakiego zajęcia... Jóźwikowej wiodło się nienajlepiej i trudno jej było utrzymać z maglów jeszcze jedną gębę.
Z wyszukaniem zajęcia miała kłopot... Władka nie umiała prawie żadnych kobiecych robót; o szyciu nie posiadała najmniejszego pojęcia. Miała pewną sumę wiadomości, które zdołała nabyć przez parę lat tułania się po pensjach, po za tem początki francuskiego i niemieckiego, grała cokolwiek na fortepjanie — oto i wszystko. Jóźwikowa przekonywała się, że z tem może pójść za sklepową... lub bonę... Ale o miejsce było trudno. Próżno podawały ogłoszenia do Kurjerka i same biegały dowiadywać się o każde ogłoszone w nim miejsce.
W rezultacie im dopomógł traf.
Jóźwikowa spotkała dawno niewidzianą kumę, która trzymała bawarją na Czerniakowskiej, a kuma dowiedziawszy się w rozmowie o położeniu Władki, zgodziła się wziąć ją do siebie na bufetową. Tak się zaczęła karjera dziewczęcia, jako bawarki.
— Niech mi pan wierzy — kończyła zarumieniona, powiedziałam prawdę... Nie jestem najgorsza! Widziałam dużo złego, bardzo dużo... Los mi nie oszczędził najcięższych doświadczeń... Zostałam kelnerką dla tego, ażeby uczciwie zarabiać na chleb i byłam w knajpie uczciwą...
Przerwała. Pochyliła głowę.
Do twarzy jej uderzał rumieniec. Zaczęła znów po chwili.
— Przez ten czas nie było bodaj dnia, żeby mi nie szeptano do ucha jakichś propozycyi... Słyszałam i widziałam wiele brudu, wiele wstrętnych rzeczy... Ale sama starałam się nie walać; nie chciałam tonąć głębiej w kałuży, w którą mnie pogrążono tak wcześnie... Dopiero, kiedy zobaczyłam jego, wszystkie moje postanowienia znikły... Jemu oddałam się cała... Ja jego kocham!..
„Julek“ podziwiał ją, kiedy wymawiała te słowa. Podniosła znów wysoko głowę, tak jak wówczas w sądzie. Twarz miała zabarwioną rumieńcem. W jej oczach nie było ani wstydu, ani żalu. Była tylko namiętność.




ROZDZIAŁ VI.
W „Złotej loży“.

Było późno. W Alejach Ujazdowskich, pomimo pięknego wiosennego wieczoru, już nie widać spacerujących par. Latarnie gazowe rozpraszały tu i ówdzie cienie, które kładły na ziemi sylwetki drzew. Cisza... Tylko od czasu do czasu zaturkotała dorożka lub wracał do remizy zapóźniony tramwaj.
„Julek“ już blisko od godziny przechadzał się w Alei. Wychodząc z domu, wskoczył do tramwaju, który go tu zawiózł. Potrzebował spokoju i innego powietrza. Teraz przechadzał się, trzymając kapelusz w ręku. Był głęboko zamyślony. Myśli jego dążyły gdzieś w dal.
Na jednej z sąsiednich wież dwanaście uderzeń obwieściło północ.
Ten dźwięk obudził „Julka“ z zamyślenia. Zatrzymał się i spojrzał na zegarek:
W samej rzeczy — rzekł do siebie.
Przypominał sobie, że od czasu lekkiej przekąski w porze śniadania nic dziś jeszcze nie jadł. Za bardzo był zajęty. Potrząsnął głową, jak gdyby pragnąc odpędzić natrętną myśl, włożył kapelusz i szybkim krokiem posunął się w stronę miasta.
Nieopodal ujrzał błękitne latarnie wlokącej się powoli dorożki. Skinął na nią i kazał się wieźć w okolicę Placu Teatralnego.
W kwadrans potem, dorożka zatrzymała się przed domem, którego jasno oświetlone pierwsze piętro dowodziło, że pomimo późnej godziny nie myślą tu jeszcze o spoczynku. „Julek“ płacąc dorożkarzowi, rzucił okiem na dwa okna w rogu kamienicy. Były one oświetlone jaśniej niż inne. Po za ciężkiemi portjerami widać było przesuwające się cienie.
— Są jeszcze! — mruknął do siebie adwokat. To mnie trochę rozerwie...
Wbiegł na pierwsze piętro, przeszedł suto oświetlony przedsionek jednej z pierwszorzędnych warszawskich restauracyi i zagłębił się w kurytarz na lewo. Na końcu korytarza znajdowała się tak zwana „Złota loża“, wielki gabinet urządzony wspaniale, zarezerwowany dla grona młodych ludzi, którzy się tu niemal co wieczór zgromadzali.
Był to rodzaj klubu, zresztą bez żadnego regulaminu, przepisów i obowiązków. Przychodził kto chciał i kiedy chciał. Robił, co mu się podobało.
W chwili kiedy „Julek“ otworzył drzwi „Złotej loży“ obszerna sala była zapełniona. — Znajdowali się w komplecie niemal wszyscy jej stali goście, a nawet parę obcych twarzy. — Był Władek Stawinicz o energicznej postaci i rajtarskim wąsie, był wciąż ironicznie uśmiechnięty doktór Zerman, znany całej Warszawie wesoły Lolek, inżynier Bonda, był jedyny do hulanki, od lat dziesięciu aplikant do posad sądowych, Ludek Solski i wielu innych.
Bawiono się nieźle. Chmary dymu, pokaźna rezerwa opróżnionych butelek, wreszcie zaróżowione twarze i gwar świadczyły o tem najdowodniej. — Większość obecnych była już przy cygarach i czarnej kawie. — Po pokoju uwijał się, sprzątając to i owo służący.
Wejście „Julka“ powitano całą salwą okrzyków.
— „Julek.
— Perła adwokatów!
— Obrońca uciśnionych i sierot!...
— Rzeczywiście, jego tylko brakło...
— Dobrze żeś przyszedł... Mamy dla ciebie klijenta!
Takie okrzyki krzyżowały się ze wszystkich stron! — Jednocześnie wyciągnęły się doń dziesiątek dłoni. — Na twarzy adwokata mimowoli ukazał się uśmiech.
— Zawsze warjaci!... Mówił, obdzielając uściskami najbliższych. — Pozwólcie, pozwólcie... Niech najpierw co zjem. Umieram z głodu...
Ludek Solski już wołał:
— Filip! gdzie Filip! na miłość Boską, Filipa...
Za sekundę „Julek“ był zainstalowany przy stole, a Filip recytował przed nim, co jest jeszcze do jedzenia. W kwadrans głód adwokata został zaspokojony. — Kazał dać kawy i Martela i, odrzuciwszy się w tył szerokiego fotelu słuchał z uśmiechem na ustach krzyżujących się przez stół dowcipów, uwag, dysput i wybuchów wesołości.
W tej chwili przysiadł się do niego Władek Stawinicz.
— Słuchaj — rzekł na pół poważnie — mamy dla ciebie klijenta.
„Julek“ pokręcił przecząco głową.
— Wiesz dobrze, że nie lubię traktować tego rodzaju kwrestji w knajpie...
— Wiem... Ale tym razem zrobisz wyjątek. Mamy do czynienia z przyjacielem...
— Tak?
— Przyszedł tu umyślnie, żeby się z tobą poznajomić...
— Ba...
— I sprawa zdaje się coś warta.
— To mniejsza. Ale jeśli idzie o to, ażeby ci zrobić przyjemność, daj go.
— Oto i on...
Stawinicz wskazał skinieniem głowy w kierunku młodego człowieka, który siedział nieco w głębi oparty o pianino. — Był to wysoki, szczupły brunet o oryginalnej twarzy, czarnych oczach i kruczej, przyciętej podług ostatniej mody brodzie. — Był blady, jak gdyby dopiero powstał z ciężkiej choroby.
„Julek“ przyglądał się nieznajomemu, w tej chwili rozmawiającemu z doktorem Zermanem. — Z oczu adwokata było widać, że mu niezbyt do serca przypadała ta niezwykła fizjognomja.
— Znam go zkądś... — mruknął.
— Jastrzębski — odrzekł Stawinicz.
— Ten sam, który ci w zeszłym roku ustrzelił w pojedynku kawałek lewego ramienia?
— Ten sam?.. Wiesz, że od onego czasu zostaliśmy przyjaciółmi.
— Mówiłeś mi.
— Już dawno chciał ciebie poznać...
— A... Daj go.
Stawinicz podniósł się i skierował do nieznajomego. Wziął go pod rękę i szedł ku „Julkowi“. Adwokat podniósł się z fotela.
Nastąpiła prezentacja.
— Pan Aleksander Jastrzębski, obywatel ziemski i urzędnik banku, Mecenas „Julek X...“
— Siadaj pan — rzekł adwokat do nowego znajomego.
Ten ostatni, mówiąc nawiasem, mający postać i minę doskonałego dżentelmena, zajął miejsce, wyprostował się, podniósł swe czarne oczy na „Julka“ i zaczął mówić. Głos jego był pełny i męzki, dziwnie melodyjny. Ten głos i jego wschodnie oczy, musiały mu zapewniać wiele powodzeń u kobiet.
— No, taki to zdałby się na barytona... — myślał sobie „Julek“.
— Przedewszystkiem — rzekł Jastrzębski — muszę prosić o przebaczenie, że niepokoję pana tak niefortunnie... Byłem i jestem zdecydowany przejść w charakterze zwykłego klijenta przez pańską poczekalnią. Zbyt wiele dobrego słyszałem o panu, ażebym mógł komu innemu powierzyć sprawę względnie poważnego dla mnie znaczenia...
„Julek“ skłonił się w milczeniu.
— Przedtem jednak chciałem nie być dla pana obcym... Pragnąłem poznajomić się z panem osobiście. I oto dla czego prosiłem pana Władysława o przedstawienie mnie w waszym klubie...
Nastąpiła chwila milczenia. „Julek“ czuł się wciąż zakłopotanym. Ostatecznie, ten człowiek, zbyt correct, o zanadto wyszukanym sposobie mówienia, nie przypadł mu do gustu. Zresztą, mówiąc adwokatowi o interesach wprawiał go w zły humor.
„Julek“, ażeby coś odpowiedzieć, mruknął:
— I czemu będę zawdzięczał zaszczyt widzenia u siebie szanownego pana?
— O! to będzie przedmiotem konferencyi w kancelaryi... — odpowiedział Jastrzębski z wykwintnym uśmiechem na ustach. — Tu nie chciałbym pana nudzić...
W tej chwili Stawinicz wysunął się naprzód.
— Ba! to nie takie nudne... Trzeba ci wiedzieć Julku, że Jastrzębski jest spadkobiercą...
— Spadkobiercą? — pytał machinalnie adwokat.
— I zdaje się powinien wziąć niezły kusz. Zresztą rzecz trochę tajemnicza, niezbadana... I dla tego potrzeba mu twej pomocy. Bierze spadek po nieboszczyku Suskim...
— Jakim Suskim?..
— Tym... księdzu... którego zabójcy broniłeś przed kilku dniami. I broniłeś przepysznie... Wszystkie gazety piszą o twojej mowie!
Ale „Julek“ nie słuchał już ostatnich słów Stawinicza. To nazwisko, to przypomnienie sprawy, która go od paru dni tak mordowała, miejsce, gdzie przyszedł szukać spokoju, wywarło nań wrażenie ostrogi, danej spoczywającemu rumakowi. Mimowoli podniósł wzrok na Jastrzębskiego. Zdawało mu się, że i w oczach tego ostatniego czytał wzruszenie.
— Więc pan... pan... pytał „Julek“ — jest spadkobiercą księdza Suskiego?
— Tak, jego najbliższym kuzynem... ciotecznym bratem.
— I bliższych krewnych niema? — zapytywał dalej „Julek“ nie spostrzegając nawet, że podobna indagacya w towarzystwie może się zdawać niezręczną.
— Niema...
„Julek“ zamyślił się. Znów podniósł wzrok na swego interlokutora, którego twarz zdawała się być jeszcze bledszą, niż przed chwilą.
— Wybaczy pan — ciągnął dalej, jak gdyby był u siebie za biurkiem — ale doprawdy nie rozumiem, jak to się stało, że w sprawie niema żadnego śladu pańskiego istnienia.
— To bardzo proste — odrzekł wesołym tonem Jastrzębski.
— Jak to?
— Z nieboszczykiem miałem bardzo mało stosunków. Nie lubiliśmy się zbytecznie. On należał do innego świata, ja do innego...
— A...
— O zabójstwie dowiedziałem się dopiero trzy czy cztery dni temu.
— Czy podobna?
— Tak jest... Najpierw, mieszkam od paru miesięcy na wsi w okolicach Piaseczna. Ale to rzecz mniejsza. Na dwa lub trzy dni... tak w przybliżeniu obliczam... przed spełnieniem morderstwa zapadłem w ciężką tyfoidalną gorączkę i przeleżałem kilka tygodni bez przytomności. Jeszcze widać na mojej twarzy ślady choroby. Potem nastąpiła rekonwalescencja. Leczono mnie na wsi, u mnie... Doktór, mój przyjaciel, nie pozwalał czytać gazet. Ostatecznie wieść o zabójstwie i sprawie doszła mnie w przeddzień wyroku... Od dwóch dni jestem w Warszawie.
— A...
„Julek“ coś rozważał.
— Więc życzyłby pan sobie, żebym się podjął windykacyi spadku po księdzu Suskim?
— Tak jest. Pomimo, że stosunki moje z nieboszczykiem były bardzo ograniczone, przypuszczam, znając nasze interesa familijne, że musiało po nim coś zostać... nawet sporo. Z gazet wiem, że powodem morderstwa była kradzież. Tak... Ukradziono dziesięć czy więcej tysięcy rubli w listach. Ale o to mniejsza. Powinny być sumy na hypotekach.
„Julek“ podniósł znów oczy na mówiącego.
— Wybaczy pan, ja tej windykacji podjąć się nie mogę...
Głos jego brzmiał tak ostro, że uderzyło to Stawinicza, który dotąd słuchał ich rozmowy w milczeniu.
— Dla czego? — zapytał.
— Dla czego?..
„Julek“ dopiero teraz spostrzegł niemiłe wrażenie, jakie sprawił jego ton. Postarał się je złagodzić. Z umiejętnością człowieka, przywykłego do obcowania z ludźmi, zmienił w jednej chwili wyraz twarzy. Uśmiechał się teraz.
— Dla tego, że jest to niemożebnem wobec prawa... Z chęcią ofiarowałbym moją pomoc w tej zresztą zupełnie prostej sprawie, a życzliwość jaką żywi dla pana Władek, dodałaby mi tylko zachęty. Ale prawo... jest stanowcze...
— Prawo?
— Tak jest. — Zabrania ono obrońcy przyjmować sprawy stron, których interesa są w bezpośredniej sprzeczności. I tu właśnie zachodzi podobny wypadek.
— Nie rozumiem — zrobił uwagę Stawinicz.
— To jednak bardzo proste... Bronię już Polnera; otóż jego interes jest wprost sprzeczny z interesem pana.
— W czem?
— Choćby pod względem cywilnym.. Na zasadzie orzeczenia sądu, skazującego zabójcę, mógłbyś pan nawet jako spadkobierca, wytoczyć mu sprawę o zwrot pieniędzy, które znikły w chwili morderstwa.
Teraz Jastrzębski rzekł.
— A...
To wyjaśnienie zamknęło rozmowę.




ROZDZIAŁ VII.
Ludek Solski.

— Wychodzisz? — pytał w kwadrans potem adwokata Ludek Solski.
— Tak.
— Odprowadzę cię...
— Zgoda.
Pożegnali się z obecnymi i skierowali ku drzwiom.
W chwili, gdy przechodzili koło pianina. Solski nachylił się. Kiedy się podniósł trzymał w ręku zapieczętowaną kopertę.
— Zguba! — zawołał swym dźwięcznym świeżym głosem. Zguba...
Te słowa zwróciły uwagę. „Julek“, stojący obok, skierował wzrok na przedmiot, który trzymał w ręku jego towarzysz. W tym kacie gabinetu panował półmrok, który mu nie pozwalał rozróżnić dobrze, co było napisane na kopercie. To pewna, że coś było napisane...
I dziwna rzecz!
„Julkowi“ niespodzianie przyszło do głowy, że charakter pisma na adresie, zdawał się odpowiadać charakterowi pisma na kopercie tajemniczego listu, który on sam przed kilku godzinami odebrał... czy nie złudzenie?
Solski powtarzał tymczasem.
— Panowie! Baczność.. List, w którym czuję szelest banknotów. Raz, dwa, trzy... Kto jest prawym właścicielem?
Zbliżył list do oczu.
— Adres brzmi... — zaczął.
W tej chwili znalazł się przy nim Jastrzębski.
— Przepraszam — rzekł, śmiejąc się — wolałbym, ażebyś pan nie ogłaszał publicznie, jak brzmi adres... List do damy! Stanowi moją prawą, własność... Doktór Zerman może zaświadczyć, że przed półgodziną trzymałem go w ręku.
Jednocześnie dłonią zasłonił kopertę.
— Tak jest — potwierdził doktór.
— Ha, co robić!.. — odrzekł z miną zabawnie skonfundowaną Solski. Proszę wziąść... Chociaż za znaleźne — możnaby mi do ucha powiedzieć imię tej pięknej damy...
Jastrzębski z uśmiechem poruszył przecząco głową.
— Nie?.. Tem gorzej. — Takie już moje szczęście. — Żegnam panów...
Ten drobny epizod, trwający jedną sekundę, przeszedł bez wrażenia... Nikt nie myślał spoglądać na „Julka“. A jednak ktoby spojrzał zdziwiłby się... W jego oczach gorzał jakiś niezwykły płomień. Wzrok miał utkwiony w Jastrzębskim.
Zdawało się, że chciał mu wydrzeć z rąk ten list. Szedł oczyma, za dłonią, która chowała świstek papieru do kieszeni.
Poruszył się z miejsca dopiero, gdy Solski pociągnął go za rękaw.
— Idziemy?
— A...
Wyszli na ulicę.
Noc była cicha, pogodna. Szafirowe niebo wyiskrzyło się miljonami gwiazd. Latarnie gazowe oświetlały pasmami zakąty kamienic. Na mieście panowała zupełna cisza.
Dwaj towarzysze szli, nic nie mówiąc, wyrzucając kłęby dymu.
To milczenie, które ich owionęło po wyjściu z gwarnej „Złotej loży,“ zdawało się robić na nich jakieś poważne uspokajające wrażenie.
Przyjrzyjmy się towarzyszowi adwokata.
Ludek Solski był o kilka lat młodszym od „Julka“, należał jednakowoż do liczby jego najlepszych przyjaciół. Znali się najpierw w gimnazyum, potem na uniwersytecie. — „Julek“ zawsze był wyżej. Kiedy kończył wszechnicę, Solski dopiero wstępował na kursa. Pomimo to żyli ze sobą w sympatyi.
Były to dwa charaktery, jak gdyby dla siebie stworzone.
Ta sama, dobroć i serdeczność stanowiła grunt jednego i drugiego. „Julek“ był bardziej poważny, miał więcej siły woli, patrzył na życie seryo. Solski brał je trochę z lżejszego bardziej wesołego punktu widzenia. Był więcej sybarytą, nie przywykł łamać się z pracą i twardemi okolicznościami życia.
Ale w jego dużych, szarych oczach, w twarzy uśmiechniętej zawsze dobrym uśmiechem, widniała głęboka poczciwość i prawość; kiedy się zapalał, a o to nie było trudno, w jego słowach czuć było przejęcie się i cześć dla świętych idei dobra i prawdy... Przytem, bynajmniej nie pedant.
Była to postać nader sympatyczna.
Nie miał więcej nad lat trzydzieści. Niewysoki, ale kształtnie zbudowany, z uśmiechem na ustach i dobremi szaremi oczyma przyciągał wszystkich.
Był prawie zupełnie niezależnym pod względem fortuny.
Przed dziewięciu laty, skończywszy uniwersytet, zapisał się na aplikację sądową, ażeby coś robić. Wkrótce potem wyjechał do Odessy windykować spadek po jakiejś ciotce i pozostawał tam przez lat kilka, zrzadka tylko odwiedzając Warszawę.
Od półtora roku wrócił tu na stałe i znów aplikował. Gdy mu proponowano przyjęcie jakiego urzędu, wymawiał się. Przyjaciołom tłumaczył z uśmiechem:
— Widzicie, gdyby mnie tak zrobili prezesem... przypuśćmy... Ale sekretarzem!..
Tak, jak teraz szli z „Julkiem“, przywykli nieraz chodzić wieczorem.
Z tej ciszy, z tych gwiazd, z końca zapalonych cygar spadała im niekiedy jakaś idea, myśl, o którą zaczynali rozprawę, gorącą, namiętną, trwającą nieraz do ranka. Ale tym razem milczeli.
„Julek“, był myślą gdzieindziej. — Myśl ta uczepiła się kawałka papieru, który przed chwilą Jastrzębski schował do kieszeni... Coby dał, ażeby zobaczyć na sekundę, na jedną sekundę ten strzępek!.. Przekonałby się. A tak... pozostał mu nierozstrzygnięty znak zapytania... Złudzenie?.. Czy nie złudzenie?.. Chyba złudzenie...
Zbliżali się do Nalewek.
Nagle Solski zatrzymał się.
— Słuchaj Julek — rzekł.
— Co?..
— Powiem ci jedną rzecz...
— Mów.
— Jestem zakochany...
Gdyby piorun upadł w tej chwili do nóg „Julka“ nie zdziwiłoby go to tyle, ile te dwa słowa towarzysza. Odstąpił dwa kroki w tył.
— Ty? — zapytał.
— Ja...
Głos Solskiego był zupełnie poważny; nie dźwięczał tą prostotą, która przebijała się w nim jeszcze przed kwadransem w „Złotej loży“.
— Ty?.. zapamiętały zwolennik celibatu?.. Propagator miłostek nie miłości?.. Jesteś zakochany? — powtarzał jak gdyby machinalnie.
Przyglądał się Ludkowi, w którego oczach przywykł czytać oddawna. Widać spostrzegł w nich coś niezwykłego, bo rzekł jak gdyby sam do siebie:
— Tak...
Wziął Solskiego za rękę. Gorzki uśmiech skrzywił mu usta.
— I powiedz mi, pytał, czy ona przynajmniej tego warta?...
Solski spojrzał nań zdziwiony. Nie rozumiał pytania.
— Przepraszam... Źle się wyraziłem. Czy ładna, młoda?... z jakiej sfery?..
Solski namyślał się przez chwilę.
— Widzisz, to rzecz mniejsza... Nie umiem sobie z tego zdać sprawy. Dość, że ją kocham. Chciałbym, żebyś ją widział i ocenił... Co do wieku, to dziecko. Sfera mieszczańska... wykształcenie i inteligencja jakich pragnąłbym dla żony. Zresztą sierota, tak jak ja... Co do piękności, powiedziałem ci, żem w niej zakochany. Dla mnie to anioł!..
— Anioł?.. Każda kobieta jest aniołem... dotąd, dopóki nie sprzeda rodzonej córki lub siostry jakiemu rozpustnikowi...
Mówił prawie po cichu, jak gdyby do siebie. Solski spoglądał nań zdziwiony; nie rozumiał.
— Co ci jest, Julku?..
Adwokat jak gdyby zbudził się z zamyślenia.
Wziął przyjaciela za ramiona i rzekł:
— Przepraszam cię, jestem zdenerwowany... Nie gniewaj się. Powiedziałeś mi wielką nowinę... Miłość tak jak i ty i ja ją pojmujemy, jeśli mówimy „miłość“, to rzecz serjo... to małżeństwo. Małżeństwo, to koniec z pierwszą połową życia... O tem trzeba pogadać. Dziś jestem niemożebny. Zajdź do mnie jutro, pojutrze... kiedy chcesz. Będziemy gadali...
Uścisnął przyjaciela, odwrócił się i poszedł w swoją stronę.




ROZDZIAŁ VIII.
Tydzień pana Onufrego.

Tydzień następujący po wizycie Heli był dla pana Onufrego pełen zajęć...
Nazajutrz wstał o szóstej rano. Pierwszą czynnością b. komornika było napisanie krótkiego listu do Robaka. O wpół do ósmej stróż domu podążał z listem na Nową Pragę.
O ósmej pan Onufry był na mszy u Pijarów.
O dziesiątej wysiadał z dorożki przed domem, gdzie się mieścił jeden z najbardziej renomowanych w całej Warszawie zakładów naukowych, pensja panien, utrzymywana przez pannę Śniadowicz.
Przyjrzyjmy się panu Onufremu w chwili, gdy dzwonił do drzwi pensji.
Miał minę pełną powagi, figurę poprawną. Czarny surdut opinał jego szeroką postać, stojący kołnierzyk, biały jak mleko, był przepasany wąskim paskiem krawata. Binokle, których zwykle pan Onufry nie nosił, dodawały nieco elegancji jego wygolonej twarzy.
Służącej, która mu otworzyła z powagą podał swój bilet.
Za minutę poproszono go do gabinetu przełożonej pensji. We dwie minuty ukazała się i ona sama. Był to oryginalny gabinet — i oryginalna postać.
Ogromny pokój, do koła otoczony szafami, pełnemi książek, z wielkiem dębowem biórkiem w głębi, pełen map, obrazków, modeli machin, drobiazgów i robótek pod kloszami, przypominał raczej męzki gabinet uczonego lub męża stanu, niż pokój przyjęcia kobiety.
Tylko w głębi wspaniała kopja Madonny Murilla i obok rozwieszony szereg pamiątkowych fotografij kończących zakład kolejno rok po roku, wychowanic pensji, świadczyły o tem, że to był gabinet przełożonej pensji.
Panna Śniadowicz, która niebawem weszła, była to kobieta wysoka, kształtna, o twarzy sympatycznej i oczach pełnych inteligencyi. Musiała dużo cierpieć, świadczyły o tem oczy głębokie, okrążone ciemnemi obwódkami, i przedwczesne na jej wiek zmarszczki, i wyraz cierpienia, który zdawał się być oddawna zakrzepłym na jej ustach.
Liczyła czterdzieści lat z górą.
Była to jedna z najinteligentniejszych przedstawicielek świata pedagogicznego. Już dawno rozpoczęła karjerę nauczycielki. Od lat dziesięciu kierowała własnym zakładem naukowym.
Panna Śniadowicz cieszyła się ogólnem uznaniem. Jej opracowania w kwestjach pedagogicznych, pomieszczane w pismach specjalnych, ceniono wysoce. Uczennice, pomimo pewnych dziwactw, uwielbiały w niej zwierzchniczkę, pełną serca i rozsądku.
Na widok b. komornika, przełożona mimowoli zmarszczyła czoło. Pan Onufry stał pośród pokoju zimny i uśmiechnięty ironicznie. Zmierzyli się wzrokiem.
— Proszę siadać — rzekła panna Śniadowicz.
Pan Onufry usiadł. Zaczęła się rozmowa, z początku wahająca, przerywana, pod koniec nader ożywiona. Po kwadransie przełożona zadzwoniła.
— Poproś pannę Jadwigę — rzekła do służącej.
Nie upłynęło minuty, gdy drzwi gabinetu znów otworzyły się. Weszła nauczycielka, skłoniła się. Panna Śniadowicz dała jej jakieś, nic nie znaczące, polecenie. Przez tę krótką chwilę pan Onufry cały był w kolorach. Z po za swych binokli uparcie wlepił wzrok w dziewczę.
Kiedy panna Jadwiga wyszła, przełożona zwróciła się do b. komornika.
— I cóż?
— Hm... — odrzekł pan Onufry, którego twarz była znów spokojna i zimna. Pogadamy...
Rozmowa, która się teraz rozpoczęła, trwała blisko półtorej godziny.
Gdyby kto ośmielił się podsłuchiwać u dębowych drzwi gabinetu panny Śniadowicz, zdziwiłby się bardzo. Odzywały się kolejno dwa głosy, jeden kobiecy pokorny, błagający, niekiedy nabrzmiały łzami, potem znów męzki suchy, zimny, urywany. Kiedy wreszcie konferencja ukończoną została, uważny badacz dostrzegłby, że panna Śniadowicz, która wyprowadzała pana Onufrego, miała oczy zaczerwione, jak gdyby od płaczu...
Na progu jeszcze b. komornik odwrócił się i rzekł:
— Proszę się zastosować... Napiszę. — Jeśli będzie potrzeba będę sam.
Przełożona pensyi pochyliła głowę.
W pół godziny potem pan Onufry wchodził do siebie na Kapitulną. Już oczekiwał go tutaj Robak. Weszli do gabinetu. Gdy Robak usiadł w swym zwykłym zakątku, b. komornik zapytał odrazu.
— A wiec?..
— Zgoda — brzmiała krótka odpowiedź.
— Byłem tego pewny. Jesteś zbyt rozsądny, żebyś mógł zrobić inaczej... Tem lepiej zresztą. Jest robota...
— Aha!..
Pan Onufry wstał od biurka.
— Siadaj i pisz.
Robak był posłuszny.
— Będzie to telegram... Pisz po francuzku. Ja ci podyktuję po polsku. Rozumiesz?
— Rozumiem. Dyktuj...
Pan Onufry namyślał się przez chwilę. Wreszcie podyktował.
— „Paryż. Ulica Galande Nr. XX. Doktór Ericksen. Towar Nr. 2 znaleziony. Następuje list. Co robić? Odpowiedzieć niezwłocznie. (podpisano) Robak“.
— Ah! — rzekł tylko Robak, pisząc, a po chwili dorzucił.
— Już.
Pan Onufry wyjął z kieszeni pięciorublówkę.
— Idź z tem natychmiast do telegrafu i wyślij. Potem wracaj do siebie i czekaj odpowiedzi. Po odebraniu przynoś ją zaraz do mnie. Jeszcze dziś wieczorem albo jutro rano.. to będzie zależało od otrzymania odpowiedzi... wyjedziesz.
— Daleko?
— Nie. Do Piotrkowa i Częstochowy.
Robak się skrzywił.
— Nie podoba ci się?
— Nie, tylko widzisz, to moje strony.
— Głupstwo! Nikt cię nie pozna... O to się nie obawiaj.
Robak machnął ręką.
— A więc jedziesz? — pytał b. komornik.
— Jadę... Co robić...
— Trzeba tam będzie przeprowadzić małe śledztwo. Wrócisz za kilka dni. To początek gry...
Robak, nie mówiąc ani słowa, podniósł się i skierował ku wyjściu. We drzwiach zatrzymał się i odwrócił do pana Onufrego. Na jego wązkich wargach igrał sarkastyczny uśmiech. Patrzył b. komornikowi prosto w oczy.
— Słuchaj stary... nie jestem ciekawy... ale powiedz. Naciągasz tamtego, czy na prawdę znalazłeś?
— Znalazłem.
Robak spoglądał jeszcze w oczy p. Onufremu, jak gdyby chcąc się przekonać, czy nie kłamie. Badanie to musiało dać rezultat zadawalniający.
— Zuch z ciebie — rzekł krótko i wyszedł.
Pan Onufry usiadł teraz do biurka. Zaczął pisać. Pisał szybko na maleńkich kartkach, darł je, przekreślał, poprawiał, napisane odczytywał półgłosem i znów darł i poprawiał. W kilka godzin dopiero bruljon długiego listu był gotowy.
W tej chwili stara służąca przyszła powiedzieć, że obiad na stole.
Po obiedzie pan Onufry wziął się do kopjowania listu na czysto. Była to dość szczególna manipulacja. Były komornik wydobył z jednej z szuflad biurka kilka kawałków tektury tej wielkości, co stronnica papieru listowego. Każdy z tych kawałków nosił numer, a nadto był wycięty w różne oryginalne zygzaki i figury, przypominając patrony deseni, używanych przez malarzy pokojowych lub przez szwaczki do znaczenia liter na płótnie. Pan Onufry przykładał kawałki tektury kolejno do stronnic papieru i sztychował swój list na papierze przez otwory w tekturze.
Po ukończeniu tej pracy nastąpiła nowa. Papier pokryty w ten sposób pismem, przedstawiał szerokie luki, które należało wypełnić. Tę ostatnią robotę pan Onufry uskutecznił z filuternym uśmiechem, namyślając się od czasu do czasu nad wyrazem lub frazesem, którym należało powiązać dwa słowa lub zdania.
Mruknął pod nosem, kończąc:
— Nie głupi chłop z tego „Sępa“!... Jego pomysł coś wart. Djabła zje najmądrzejszy prokurator, jeśli zrozumie co z tego bez kluczów...
Uderzył ręką po foremkach tekturowych.
Robota, nader żmudna, została ukończoną dopiero około trzeciej. Pan Onufry spalił teraz do szczętu bruljon, raz jeszcze przeczytał z uśmiechem dwa arkusiki listowego papieru, a następnie włożył je do koperty, którą zaadresował w ten sam sposób jak wysłany przez Robaka telegram. List zaniósł do skrzynki pocztowej na Podwalu sam.
Następnie wrócił do domu.
Czekał teraz na Robaka. Położył się na sofce i, wesoło pogwizdując, wyrzucał do sufitu kłęby dymu tytuniowego. Robak ukazał się dopiero około siódmej. Pierwszem jego słowem było:
— Oto odpowiedź.
Wyciągnął do p. Onufrego błękitny papier telegramu.
Były komornik był już na nogach. Pochłaniał oczyma telegram, którego brzmienie było następujące:
„Mieć towar w rozporządzeniu. Należność będzie zapłacona. W tej chwili wysyłam list.“
— Dobrze! — rzekł pan Onufry po paru minutach milczenia.
Po chwili dorzucił:
— Dziś już nie pojedziesz. Zapóźno...
Robak spojrzał na zegar.
— Dla czego? O dziewiątej odchodzi kurjer wiedeński. Jestem gotów... Mogę siadać w dryndę i jechać.
— Tak... ale przedtem trzeba pogadać...
Robak skierował na pana Onufrego pytające spojrzenie. Ten ostatni ciągnął dalej.
— Rozumiesz, że chcę z ciebie mieć nie ślepe narzędzie, ale pomocnika rozumiejącego rzecz...
Robak chrząknął.
— I dla tego muszę ci objaśnić, co za odkrycia porobiłem i co za cel będzie miała twoja podróż...
— Hum...
— Otóż siadaj. Będziemy gadali.
Rozmowa trwała blisko do dziesiątej w nocy, a nazajutrz, o jedenastej rano, Robak wyjechał do Piotrkowa. Jego blada nieprzyjemna twarz w chwili, gdy wsiadał do wagonu drugiej klasy na wiedeńskim dworcu była rozjaśniona rodzajem uśmiechu. Mimowoli dotykał ręką od czasu do czasu okolicy serca, gdzie zapewne umieścił dość uprowidowany pugilares. Przed wyjazdem trzy razy napił się w bufecie wódki...
Pan Onufry od tego ranka na pozór rozpoczął znowu swą regularną egzystencją spokojnego mieszczanina.
Tylko na pozór!.. Wprawdzie rano chodził jak zwykle do kościoła, potem do kąpieli, po południu na mleko do Ogrodu Krasińskiego, a wieczorem na kufel piwa pod „Gwiazdę“, ale pod pokrywką tego powierzchownego spokoju ukrywała się pracowita i energiczna działalność.
Nigdy chyba pan Onufry nie odbierał tyle telegramów i listów i nigdy tak długo nie ślęczał przy biurku. Telegramy przychodziły kolejno z Piotrkowa, Częstochowy, Zawiercia, Sosnowic, a listy miały pieczątki krajowe i zagraniczne.
Na listy odpowiadał listami, na depesze — depeszami.
Kilkakroć wychodził na miasto. Resztę czasu przepędzał przy biurku i przy szafach, przebierając papiery, układając i klasyfikując. Zbierał jakieś świstki, porządkował je, a nad niejednym z nich długo siedział zadumany.
Siódmego dnia rano odebrał telegram Robaka, zawiadamiający o przybyciu z podróży.
Przez dzień cały p. Onufry był nieco niespokojny. Po południu wybiegł jeszcze na chwilkę na Niecałą do biura posłańców, a następnie wrócił do siebie i oczekiwał. O ósmej wieczorem przed kamienicą zatrzymała się dorożka.
W trzy minuty potem stara służąca wprowadziła do gabinetu Robaka, zakurzonego i trzymającego w ręku niewielki węzełek, złożony z parasola i pledu.
— A... jesteś wreszcie! — wołał na jego spotkanie były komornik.
Na brzydkiej, oryginalnej twarzy Robaka jaśniało zadowolenie.
— Jestem — rzekł krótko.
— Co przywozisz?..
— Prawie wszystko. Zresztą domyślałeś się chyba tego z moich telegramów.
Pan Onufry usadowił Robaka, który, nie czekając na pytające wejrzenie gospodarza, odłożył na bok węzełek i niezwłocznie wydobył z kieszeni jakieś ćwiartki papieru.
— Oto raport...
— Jak to raport?..
Robak miał ciągle twarz rozpromienioną. Odezwał się głosem prawie uroczystym:
— Czy pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? Chciałem cię przekonać, że twoje zarzuty co do braku inteligencji nie mają słuszności. Przed wyjazdem zanotowałem sobie pytania, na jakie żądałeś odpowiedzi. W drodze, oprócz odpowiedzi telegraficznych, które z konieczności musiały być trzymane w wyrazach ogólnych, robiłem ciągle notaty, a wczoraj w nocy w Piotrkowie, gdzie znów musiałem się zatrzymać, czekając na pociąg, zebrałem je w jedną całość... Masz tu rodzaj raportu.
Twarz p. Onufrego zabarwiła się uśmiechem.
Wychylił się z po za biurka i uderzył w kolano Robaka.
— Zuch i z ciebie — rzekł.
Robak uśmiechnął się.
— A zresztą chciałem ci dowieść, że ci ufam. Znasz łacińskie przysłowie: „Verba volant...“?
— Przypuśćmy, że znam.
— Otóż daję ci do ręki papier, który może do pewnego stopnia mówić przeciwko mnie. To dowodzi, że nie obawiam się ciebie. Przeciwnie ufam ci...
— I słusznie!..
— Przeczytasz to sobie, a jeśli potrzeba ci będzie jakichś objaśnień, zapytasz... Dopowiem ustnie.
Pan Onufry, nie słuchając już ostatnich słów, zagłębił się w podany mu zeszyt. Przerzucał szybko ćwiartki papieru, spoglądając tu i owdzie na rudawe plamy od wyblakłego hotelowego atramentu. Po chwili podniósł głowę.
— Powiedz mi jednak — rzekł — jaki ostateczny rezultat?.. Rozumiesz, że jestem nieco ciekawy.
— Zadawalniający — odrzekł krótko Robak.
— Jakto?
— O tyle, że twoja hypoteza, twoje przypuszczenie mniej więcej uważać można za stwierdzone...
— No?
— Rzecz prosta, że ślady z przed lat prawie dwudziestu odkryć niezmiernie trudno... Jeszcze u nas!.. I idzie o ową fatalną epokę, kiedy wszyscy potracili rozum... Ale od czegóż głowa na karku? Rozumiesz?..
— Rozumiem... rozumiem... — powtarzał z gorączką p. Onufry. — Co dalej?
— Dość, że odkryłem ślad kobiety, prawdopodobnie warjatki, która zostawiła przed 17 laty małą dziewczynkę w hotelu w Częstochowie... Jak przypuszczałeś dziecko zostało właśnie wychowanką właścicielki hotelu p. Lipińskiej... Odkryłem również całą jej marszrutę... Włóczyła się, jak opętana, po tamtych okolicach, z dzieckiem, a potem bez dziecka. Była w Zawierciu, Sosnowcu, Piotrkowie...
Panu Onufremu zaparł się mimowoli oddech.
— W Piotrkowie? — pytał. — I stawała w hotelu?..
— Stawała.
— Ach!..
— W jakim?
— Pod koronami.
Przez chwilę panowało milczenie.
— To wszystko jeszcze nic — ciągnął dalej Robak.
— Nic?..
— W porównaniu z wiadomością, którą mi podsunął przypadek... Niema, jak przypadek!..
— No?
— W Częstochowie trafiłem na kolegę i przyjaciela.
— Och!?..
— Który szczęściem nie poznał mnie. Ale ja go poznałem... I wyspowiadałem rzetelnie. Kolega szkolny!.. Miał w sąsiedztwie majątek. Ma się rozumieć Towarzystwo sprzedało mu wieś już dawno. Od tego czasu mieszka w miasteczku, zdziecinniał, zgłupiał... Zobaczyłem go w hotelu w Częstochowie, gdzie się stołuje. Rozgadaliśmy się — i on właśnie dał mi najdokładniejsze szczegóły...
— Tak?..
— Właśnie. Jego wioska leżała o parę wiorst od miasta. Zawsze był trochę frant i tchórz... Z powodu wypadków bał się siedzieć u siebie na wsi, mieszkał w samej Częstochowie. Pamięta szczegółowo cały dramat. I...
— I?..
— I nawet udzielił mi pewnych danych co do osobistości kobiety...
Pan Onufry podniósł się z za biurka, jak gdyby poruszony iskrą elektryczną.
— Jej nazwisko? — zapytał.
— Ba... żądasz trochę za dużo! — roześmiał się w odpowiedzi Robak.
Na twarzy pana Onufrego wybiło się zniechęcenie.
— Więc nie wiesz nic?..
— O... nic! Nie przesadzaj protestował Robak. Poczekaj.
— A więc?
— A więc... mam coś, ale nie wszystko. Mój były przyjaciel, który dziś nie domyśla się nawet tego zaszczytu, jest już stary... bardzo stary... Trochę zdziecinniał!..
Robak zatrzymał się, westchnął.
— To mnie nawet naprowadziło na jedną myśl... I ja starzeję.
— Daj pokój.
— Słusznie. Wracam do rzeczy. Dał mi tedy pewne wskazówki, ale nie wszystkie. Powiedział...
— Że?..
— Że ta kobieta, która zostawiła dziecko w hotelu nieboszczki Lipińskiej, była... nie zgadłbyś nigdy czem...
— Czem?
— Baletnicą...
Robak zawiesił głos, jak gdyby pragnąc sprawdzić efekt. Wrażenie zresztą było poważne. Pan Onufry zamyślił się. Mimowoli przeciągał ręką po czole i powtarzał machinalnie:
— Baletnicą... baletnicą?..
Nagle przerwał sobie.
Robak spoglądał nań ze zdziwieniem.
— Co takiego? pytał.
Pan Onufry tymczasem uderzył się w czoło.
— Już wiem — rzekł na pół sam do siebie — już wiem...
Zwrócił się do Robaka.
— I ten stary nie wie nazwiska tej baletnicy?
— Ba... wiedział, ale zapomniał.
— No, to ja ci powiem, jak ona się nazywała.
— Ty?
— Tak... ja.
— Ciekawym...
— Nazywała się... Polnerówna...
— Pol-ne-rów-na?..
— Tak jest.
— Zkąd wiesz?
Pan Onufry roześmiał się.
— Zkąd?.. Domyślam się.
Teraz z kolei Robak uderzył się w czoło.
— A jakiż ze mnie osioł!.. — wołał. — Tak, rzeczywiście, dwadzieścia, dwadzieścia parę lat temu jedną z pierwszych tancerek baletu była Polnerówna... Pamiętam ją. Włóczyłem się wtedy za kulisami. Ładna była bestyjka...
Pan Onufry spoglądał tryumfująco na Robaka.
— Widzisz... — rzekł powoli.
— Widzę. A więc masz kłębek w ręku?
— Mam...
Przez chwilę panowało milczenie. Były komornik zabrał znów głos:
— Wiesz, żem znalazł siostrę naszego chłopca?
— Mówiłeś...
— Tymczasem domyślałem się tego pokrewieństwa. Teraz mam pewność. Domyśleć się zresztą nietrudno — gdy ją zobaczysz, przekonasz się, że do niego podobna jak dwie krople wody...
Robak cmoknął.
— Musi być ładna.
— Zobaczysz...
Pan Onufry spoglądał z szyderczym uśmiechem na Robaka.
— I jeśli ci się spodoba, będziesz ją miał... Chcę ci to właśnie zaproponować. Wiem, żeś zawsze kobieciarz...
W oczach Robaka zapalił się jakiś przelotny ogień. Na twarzy miał w tej chwili wstrętny wyraz. Spuścił głowę.
— Nie kpij — rzekł.
— Nie kpię...
Pan Onufry podał Robakowi leżący na biurku list.
— Czytaj...
Robak wziął papier i rzucił okiem na podpis.
— Ach, od „Sępa“ — rzucił uwagę.
Zagłębił się w list. Po chwili podniósł głowę.
— Przyznam ci się, że nic nie rozumiem...
— W samej rzeczy! — wołał już p. Onufry, śmiejąc się. To moja wina. Dałem ci do czytania bez klucza.
Wyciągnął z szuflady rodzaj patronu czy formy papierowej, przy pomocy której przed kilku dniami pisał list, podał go Robakowi i rzekł:
— Przyłóż to do papieru i teraz czytaj...
Robak, nie okazując zdziwienia, zastosował się do tych słów. Zauważył tylko:
— A... ciekawy wynalazek!..
Czytał. Twarz jego zwykle nieruchoma wyrażała tym razem coś w rodzaju wzruszenia. Jeszcze raz przebiegł oczyma list i rzucił dwa słowa:
— Wściekły pies!..
Pan Onufry zlekka się uśmiechał.
— Przypuśćmy... Ale o to nam nie idzie. Zrozumiałeś list?
— Jeszczeby też nie?..
Podniósł papier do oczu:
— Pisze najwyraźniej: „Należy tę dziewczynę shańbić, doprowadzić do ostatniego stopnia rozpaczy, nędzy i upodlenia, jeśli można, do więzienia — i wtenczas napisać mi, żebym przyjechał...“ To jasne. A więc?..
— Więc... do dzieła.
Robak spojrzał na Onufrego.
— Do dzieła? — pytał. Wiesz, miałbym może pewne skrupuły... Dziewczyna, dziecko niemal...
Były komornik roześmiał się głośno. Jego śmiech był ostry i drwiący.
— A... skrupuły?..
— Nie... ale widzisz...
Lecz p. Onufry znów przerwał.
— Widać nie doczytałeś do końca...
— Do końca?..
— Tak. Zobaczyłbyś tam cyfrę 15000 rs. To nasz zarobek...
Nasz?
Na tem słowie położony był akcent.
— Tak jest, nasz... — odpowiedział p. Onufry.
— I to jeszcze nie wszystko... List zawiadamia o wysłaniu przekazu na koszta na tysiąc rubli.
— Tysiąc rubli?
— Otóż, chciałem zapytać ciebie: czy chcesz mieć z tego pięćset?..
— Kiedy?
— Zaraz..
— Jak to? Przekaz już zainkasowany?
— Jeszcze nie, ale ja gotów jestem zaforszusować...
— Ach!..
Pan Onufry z flegmą wydobył z kieszeni gruby pugilares i odliczył pięć storublówek. Położył je na stole. Na ten widok oczy Robaka zapaliły się mimowoli dziwnym połyskiem... Wyciągnął rękę w kierunku pieniędzy. Ale były komornik zatrzymał jego dłoń...
— Powoli — rzekł z lekkim uśmiechem na ustach — a skrupuły?
— Kpisz?..
Za chwilę pieniądze przeszły do kieszeni Robaka. Ajent pana Onufrego wyprostował się na krześle, wyglądał teraz zupełnie inaczej. Miał bez porównania pewniejszy siebie wyraz twarzy.
— I co robić? — pytał.
— O, jak na teraz, będziesz miał dość łatwą a nawet przyjemną robotę...
Robak spoglądał na byłego komornika z oczekiwaniem.
— Nie mówiłem ci nazwiska dziewczyny?
— Nie... Ale siostra Polnera musi się chyba nazywać Polnerówna...
— Właśnie, że nie.
— A?..
Pan Onufry podał Robakowi kartkę papieru...
— Masz tu napisane jej nazwisko... Rysopisu nie potrzebuję ci dawać. Jakby skórę zdjął z tamtego.
— I?..
— I, mój kochany, twoja rola zacznie się jutro między 4-ą a 5-ą. Dziewczyna ta jest w tej chwili guwernantką na jednej z pierwszorzędnych pensyj. Jutro między 4 a 5 zostanie ztamtąd wypędzona, obarczona ciężarem hańbiącego podejrzenia...
Robak spojrzał z zdziwieniem na twarz Onufrego.
— Już? — zapytał tylko.
— Już...
— I to zrobiłeś ty?
— Jeszcze nie zrobiłem... W tej chwili zrobię.
Wziął z kupki papierów kopertę z listem, zakleił ją i napisał na wierzchu adres: „Wielmożna Panna Śniadowicz, przełożona pensji, ulica Krucza Nr. XX.
Robak spoglądał nań z oczekiwaniem.
Były komornik przylepił markę miejską do koperty i zadzwonił. Weszła stara służąca.
— Wrzucić to zaraz do skrzynki pocztowej — rzekł.
Potem odrzucił się w tył fotelu i dodał, zwracając nieco ironiczne spojrzenie w stronę Robaka:
— Już...
— Prędko jedziesz! — mruknął ten ostatni.
Przez króciutka chwilkę panowało milczenie. Przerwał je wreszcie pan Onufry.
— Słuchaj stary — i zapytał niespodzianie — jak uważasz powołanie posłańca publicznego?
— Albo co?..
— Nic. Będziesz się musiał jutro ustroić w szary uniform z czerwonemi wyłogami...
— Ja?
W głosie Robaka brzmiały resztki szlacheckiej dumy. Poskromił ją szybko pan Onufry. — Zapytał szyderczo.
— A... skrupuły?.. Mieliśmy przecież o nich zapomnieć...
Robak westchnął.
— Rzeczywiście.
Były komornik wydobył ze swego niewyczerpanego pugilaresu jakieś papiery. Ciągnął dalej z uśmiechem.
— Cały świat wie, że jestem filantropem. Lubię zapewniać takim, jak ty, biedakom uczciwa pracę. Dzięki moim stosunkom wyrobiłem ci dzisiaj posadę posłańca. Złożyłem za ciebie kaucję. Oto kwit.. Jutro rano pójdziesz do magazynu krawieckiego z tą kartką i weźmiesz na mój rachunek mundur, potem zameldujesz się w biurze, a około trzeciej albo czwartej rozpoczniesz swą służbę...
— A...
— Wyznaczą ci stację na Kruczej. Będziesz tam oczekiwał przed domem Nr. XX, gdzie jest pensja, aż wyjdzie zapłakana dziewczyna. Poznasz ją. Postarasz się nie spuszczać jej z oka... Wreszcie pogadamy o niej.
Konferencja p. Onufrego i jego pomocnika trwała jeszcze dobrą godzinę. Rozmawiali po cichu, zbliżywszy do siebie głowy. Oczy Robaka, żarzyły się jak dwa rozpalone węgle.




ROZDZIAŁ IX.
Bliźnięta.

Przez tydzień, który nastąpił po dniu tak dlań obfitym w wypadki, adwokat „Julek“ również nie próżnował.
Przeciwnie działalność jego miała cechę niemal gorączkową...
Widział się jeszcze dwukrotnie z Władką i rozpytywał o wszystkie szczegóły stosunku z Stefkiem, przeglądał akta sprawy w sądzie i u siebie, konferował nawet z jednym ze starych kolegów, najznakomitszym z pomiędzy owoczesnych obrońców karnych. Wreszcie odwiedził Stefana Polnera w więzieniu.
Wrócił ztamtąd niewymownie rozdrażniony.
Widok chłopca zepsuł mu całą resztę spokoju... Dzieciak strasznie zmizerniał, był blady, zaniedbany, z zaczerwienionemi od płaczą oczyma. Wyglądał jak odurzony, jak gdyby nie rozumiejąc, co się z nim dzieje... Oczy miał jakieś osowiałe, mętne. Na pytania „Julka“ odpowiadał sylabami. Wreszcie, nie mogąc się powstrzymać, wybuchnął płaczem, który konwulsyjnie wstrząsał całą jego wychudłą delikatną postacią.
— Niewinny... jestem niewinny... powtarzał.
„Julek“ chciał się od niego dowiedzieć pewnych rzeczy. Pragnął z nim na zimno rozejrzeć niektóre szczegóły sprawy. Ani podobieństwa! Stefan nie rozumiał co adwokat do niego mówił... Dużemi, szklistemi oczyma patrzył przez łzy i starał się zwolna tłumić cichnące łkania.
Nie było co...
„Julkowi“ samemu zaczęło się robić wilgotno w oczach... Rzucił kilka słów pocieszenia dzieciakowi, obiecał, że jeszcze wróci — i wyszedł.
Kilka następnych wieczorów adwokat wbrew zwyczajowi, przepędził w domu, nie wychodząc ani na przechadzkę, pomimo pięknej słonecznej pogody, ani do „złotej loży“. Siedział u siebie w gabinecie... Nie kazał nawet palić lampy. Tomasz do późna w noc słyszał kroki pana przechadzającego się w ciemnym pokoju.
Wreszcie pewnego wieczora „Julek“ usiadł i napisał apelację.
Znajdujemy go w tej chwili, nazajutrz po konferencyi odbytej przez p. Onufrego i Robaka, pochylonego nad biurkiem i przerzucającego oczyma ćwiartki i półarkusiki apelacyi, zapełnione drobnem, regularnem pismem. Wczoraj wieczorem napisał ten szkic. Dziś rano, spiesząc się do sądu, nie miał go czasu przejrzeć. Teraz, dopiero co wróciwszy, rzucił się doń... Czyta.
Jest niezadowolony.
Te argumenta, które zdawały się tak potężne i przekonywające wczoraj, gdy je późno w noc przy świetle lampy rzucał gorączkową ręką na papier, teraz tracą na sile i wartości... Zdają się blade, pogmatwane, nic nie decydujące. Twarz adwokata zachmurza się...
Mimowoli uderzył pięścią w stół.
— To nikogo nie przekona!
Rzucił się w tył fotelu.
W tej chwili wszedł, zapukawszy, Tomasz. Widok służącego przywołał „Julka“ do rzeczywistości. Rzucił okiem na zegar. Wskazówki pokazywały piątą.
— Ach... klijenci?
Tomasz skinął głową.
— Tak... ta pani...
„Ta pani“ w jego języku oznaczało Władkę.
— Proś...
Pilny spostrzegacz dojrzałby rumieniec, który się mimowoli wybił na twarzy „Julka“.
Za chwilę dziewczyna weszła. Była ponętna, odurzająca, jak zawsze. Przeprosiła najpierw adwokata za natręctwo, a następnie dodała:
— Mam coś nowego... i dziwnego...
— Dziwnego?
— Tak, proszę pana mecenasa. Wczoraj wieczorem dostałam ten oto list...
Położyła kopertę na biurku.
Adwokat spojrzał. Na twarzy jego wybiło się żywe wzruszenie... Koperta zdawała mu się, jak dwie krople wody podobna do tej, która przed tygodniem znalazł na ziemi w „Złotej loży“ Ludek Solski, gdy razem wychodzili z knajpy... Adwokat wkrótce zdołał opanować swe wzruszenie. Mówił sam sobie bardzo rozsądnie, że takie podobieństwo ustanowić nader trudno, że zresztą jest zdenerwowany tem wszystkiem i wiele rzeczy bierze do serca.
— Złudzenie! — rzekł sam do siebie.
Należało jednak zobaczyć, co zawiera koperta.
Podniósł ją do oczu i zaczął się przyglądać charakterowi pisma na adresie... Stanowczo! To pismo jest jednak niezmiernie podobne do pisma na kopercie owego dziwnego listu, który odebrał przed tygodniem. Gorączkowym ruchem otworzył kopertę. Wewnątrz znajdowała się storublówka i więcej nic... Ani słówka, tylko ćwiartka białego papieru, którą owinięty był banknot. „Julek“ spoglądał zdumiony na Władkę.
— I więcej nic? — pytał.
— Nic...
— Co to może znaczyć?.. Jak pani sądzi?
Władka rozłożyła ręce.
— Nie wiem — rzekła.
W samej rzeczy fakt był zastanawiający. Sto rubli, pieniądze dość stosunkowa znaczne, przysłane przez niewiadomą osobę.. Z jakiej racyi, dla czego?
Adwokat pytał dalej dziewczyny.
— Kto przyniósł list?..
— Posłaniec. Mnie wtenczas nie było.. Oddał mojej gospodyni. Wie pan, że przed tygodniem wyprowadziłam się z Kapitulnej. Mieszkam teraz u maglarki...
— Posłaniec?..
„Julek“ coś kombinował...
Odezwał się:
— Znów zagadka.
Milczał przez chwilę.
— Tak — rzucił wreszcie. Niepodobieństwo inaczej... Jedyny możebny wniosek: jest to rodzaj bezimiennej kompensaty... Za co? Za jakąś krzywdę.
Władka spoglądała z oczekiwaniem. Adwokat prowadził dalej swój wywód.
— Kto pani mógł wyrządzić krzywdę?.. Dawniej, w przeszłości, siostra i ten, który był jej wspólnikiem... Nie sądzę jednak, ażeby kompensata pochodziła od nich... Jest to historja zbyt dawna. Nie ma racyi, ażeby sobie teraz niespodziewanie przypomnieli to, o czem nie myśleli lat parę... A więc...
„Julek“ zatrzymał się! Władka spoglądała nań z oczekiwaniem...
Adwokat otworzył szufladę biurka i wydobył z niej starannie zachowany dziwny list o drukowanym tekście. Porównywał przez chwilę obydwie koperty.
— Tak — mówił dalej, jak gdyby sam do siebie — obydwa te listy pochodzą widocznie od jednej i tej samej osoby. Tą osobą jest albo sprawca zbrodni, albo jej wspólnik, albo wreszcie ktoś mniej lub więcej świadomie odnoszący z niej korzyść...
Dziewczyna spoglądała ciągle na „Julka“ pytająco.
— Ja... nie rozumiem... nic nie rozumiem... wyszeptała wreszcie.
— W tej chwili pani wytłumaczę — odrzekł „Julek“. Ten list i ta storublówka pochodzi zapewne od zabójcy...
— Od zabójcy?
— Lub od kogoś, kto posiada klucz od zagadki, jaką przedstawia zbrodnia...
— I jaki powód, jaką racyę miałby wysyłać podobny list ten ktoś?
„Julek“ uśmiechnął się ironicznie.
— O... ten ktoś nie jest widocznie pospolitym zbrodniarzem... ma sumienie. Przynajmniej to sumienie budzi się nim od czasu do czasu...
Władka spoglądała na adwokata pytająco.
Ten ostatni ciągnął dalej:
— Ostatni raz to delikatne sumienie obudziło się w nim wtedy, kiedy skazał tego biedaka Stefana. Na trzeci dzień po sprawie przysłał mi list, który tu leży...
Podał Władce otrzymaną przed tygodniem kopertę z kartką pokrytą drukowanemi literami... Dziewczyna przeczytała.
— Rozumie pani teraz? — pytał „Julek“. Tym listem chciał mi dodać odwagi do walki o niewinność mego klijenta. Myślał, że zrzuci z siebie odpowiedzialność... W tydzień przysyła pani bezimiennie sto rubli. Widocznie chciał temi pieniędzmi zapłacić wstyd i hańbę pani i rozpacz po stracie „jego“.
Oczy dziewczęcia zapaliły się ponurym ogniem.
Chciała coś powiedzieć. „Julek“ dał jej znak, ażeby nie przerywała i ciągnął dalej:
— Jestto widocznie zbrodniarz bardzo drobnej miary... Tchórz! Niema nawet odwagi znieść konsekwencyi swego czynu. Jakkolwiek bądź, jego słabość nie przyniesie mu korzyści... Pani nie myśli chyba użytkować z tych pieniędzy?
— O nie! — odpowiedziała Władka z oburzeniem.
— A więc proszę mi je zostawić z kopertą. Te dwa listy mogą stanowić przeciwko niemu dowód... I będą stanowiły.
Władka przerwała adwokatowi nieśmiało:
— I pan sądzi, że przy ich pomocy, można będzie przekonać sąd o „jego“ niewinności?..
Czoło „Julka“ znów się zachmurzyło. Przypomniał sobie szkic apelacyi, który przed chwilą odczytywał, stanęły mu na myśli wszystkie słabe strony argumentów i dowodów.
— Nie wiem jeszcze... wyszeptał.
Wstał z za biurka i zaczął się przechadzać po pokoju. Przez czoło przebiegały mu chmury myśli. Władka spoglądała nań pełna niepokoju.
Wreszcie zatrzymał się. Uderzył się w czoło...
— Myśl!.. — rzekł krótko.
Zbliżył się do biurka i usiadł.
— Dziwię się — mówił, jak gdyby sam do siebie, że mi to nie przyszło do głowy wcześniej...
— Co? — pytała Władka, zatrzymując dech.
— Rzecz niezmiernie prosta... Jesteśmy w obec zagadki, wobec jakiejś piekielnej intrygi, w której tyle tajemnic, ile... kroków naprzód... Ażeby ją rozwiązać trzeba być czemś więcej, niż zwykłym prawnikiem, przywykłym do praktyki kratkowej i do spraw dziejących się przy świetle dziennem... Do tego trzeba mieć specjalny talent!
Władka ciągle czekała wyjaśnienia.
Adwokatowi teraz napłynął do twarzy żywy rumieniec. Zdawał się być wysoce zadowolonym ze swego pomysłu.
— Znam tylko jednego takiego człowieka... Widziałem go przy robocie. Jestto w swoim rodzaju genjusz. Ten człowiek zawdzięcza mi wiele. Odemnie zależy poprosić go o pomoc przy rozwikłaniu oplatających nas węzłów.
— I poproszę — dodał po chwili z postanowieniem.
Ta myśl, która przyszła niespodziane do głowy adwokatowi, w jednej chwili zmieniła jego usposobienie. Chmury zdawały się spadać z jego czoła.
Wziął za pióro i szybko skreślił kilka wierszy.
— Oto list do tego, kto nam dopomoże rozwiązać trudności.
Władka spoglądała na adwokata.
— Kto to taki? — pytała.
— „Fryga“!
— „Fryga“?
— Tak... To jego przezwisko. Przed paru laty znała go pod niem cała Warszawa. Był ajentem policyjnym.
— Ach... przypominam sobie. Słyszałam...
— To znakomitość w swoim rodzaju — ciągnął „Julek“. Teraz już oddawna porzucił dawne zajęcie. Jest oficjalistą w cukrowni na prowincyi. Ale na moją prośbę przyjedzie, jak będzie mógł najprędzej... Zobaczymy go za dwa dni.
— I on znajdzie dowody niewinności Stefka?
— Znajdzie...
W głosie „Julka“ brzmiała pewność. Ta pewność oddziaływała na serce dziewczęcia, niby łagodzący balsam.
Adwokat zapieczętował list, chciał zadzwonić na Tomasza.
W tej chwili w poczekalni dał się słyszeć szmer, kroki i jak gdyby spór dwóch głosów.
— Co takiego? spytał mimowoli „Julek“.
Nagle drzwi gabinetu otworzyły się i ukazała się w nich głowa. Nie była to głowa Tomasza. Z głębi dochodziły jakieś uwagi robione przez służącego, tonem napół żałosnym, napół pełnym szacunku.
— Kto tam? — zawołał niecierpliwie adwokat. Jestem zajęty...
Lecz w tej chwili zmienił ton. Poznał osobę, zaglądającą do gabinetu.
Był to Ludek Solski.
Twarz jego wyrażała głębokie wzruszenie. Rysy były rozstrojone; w głosie, kiedy przemówił, czuć było rozdrażnienie.
— Mój drogi! Na słówko... rzecz bardzo, bardzo pilna — rzekł, nie posuwając się dalej.
Adwokat zrozumiał, że w samej rzeczy przyjaciela jego musiało dotknąć coś niezwykłego, skoro on, zwykle tak delikatny, tym razem uważał za możebne przełamać znany mu zakaz przerywania konferencyi.
Podniósł się i rzucił Władce.
— Pani wybaczy...
Następnie skierował się do drzwi i zostawiając dziewczę samo w gabinecie, wszedł z Ludkiem do sąsiedniego saloniku. Posadził go na fotelu i pytał:
— Co ci jest?..
Ludek z trudnością mógł schwytać oddech.
— Nieszczęście...
— Jakie?
— Pamiętasz... tydzień temu, w nocy, rozmawialiśmy na ulicy?
— Pamiętam, mówiłeś mi, że kochasz...
— Tak!
Ludek zebrał się z siłami.
— I wiesz co się stało!.. Ja, tę która kocham, moją narzeczoną, moją przyszłą żonę, oskarżono o kradzież...
— Niepodobieństwo!
„Julek“ porwał się z krzesła.
— Bredzisz?!..
Ludek Solski pokręcił tylko głową na znak przeczenia. Adwokat przez jedną sekundę zastanawiał się.
— I oskarżona niewinnie? — pytał.
— Rzecz prosta...
— Jak to się stało? Opowiedz... Co? Jak? Czy ona znajduje się w policji... w więzieniu?
Mówiąc ostatnie słowa, zawahał się.
Ludek podniósł czoło do góry.
— O nie... Jest na wolności. Czeka na mnie w dorożce przed bramą...
Adwokat zdziwił się.
— Czeka na ciebie?
— Tak. Nie sądź nic... Opowiem ci wszystko.
„Julek“ uderzył się ręką w czoło.
— Ależ w takim razie... dla czego ją zostawiłeś na ulicy? Przyjechałeś przecież do mnie po radę, po pomoc. Potrzeba będzie wyjaśnić mi fakt, opowiedzieć szczegóły... Obecność jej nie będzie zbyteczną. Poproś tu czemprędzej twoją „narzeczoną“.
Na ten ostatni wyraz położył nacisk.
— Ja tymczasem załatwię z innemi czynnościami tak, żeby nam nie przeszkadzano.
Wypchnął prawie Ludka w kierunku drzwi, a sam wrócił do gabinetu.
W paru słowach wyjaśnił Władce, że spadła nań bardzo pilna sprawa, wymagająca natychmiastowej konferencyi, obiecał, że dziś jeszcze wyśle list do „Frygi“ i prosił, ażeby przyszła się dowiedzieć o stan sprawy dopiero za kilka dni. Następnie skierowali się ku wyjściu.
W chwili, gdy „Julek“ żegnał Władkę w pustej obecnie poczekalni, drzwi od przedpokoju otworzyły się.
We drzwiach stanął Ludek i postać kobieca.
Było to młode dziewczę. Kibić wiotka, lecz pełna wdzięku, przystrojoną była w skromną, czarną sukienkę. Twarzyczka regularna, miękko zaokrąglona, oświetlona dużemi błękitnemi oczyma, miała wyraz łagodności i słodyczy. Otaczały ją sploty włosów złoto-popielatych, a ubierał zręczny, choć skromny kapelusik...
W tej chwili owa twarz, stworzona do uśmiechu, nosiła ślady głębokiego wzruszenia. Powieki dziewczęcia były zaczerwienione, w oczach perliły się łzy...
Ludek Solski wzruszony, nie uważając na obecność Władki, wysunął się naprzód.
Wziął adwokata za rękę.
— Mój drogi — rzekł — przedstawiam ci... Moja narzeczona, panna Jadwiga Lipińska...
Przerwał.
Spoglądał zdziwiony na „Julka“. Na twarzy adwokata wybiło się tak silne wrażenie, że musiało to zwrócić uwagę jego przyjaciela.
„Julek“ mimo woli wyciągnął dłoń naprzód i wybełkotał.
— On... on...
Równie wzruszoną była Władka, stojąca o parę kroków dalej.
I jej i adwokatowi na widok tej łagodnej, dotkniętej boleścią postaci, ukazującej się niespodzianie w drzwiach, przyszła do głowy jedna i ta sama myśl...
„On dosłownie „on“!.. Te same rysy, ta sama postać. I jeszcze ten wyraz boleści na twarzy nowoprzybyłej, te łzy w wielkich błękitnych oczach, robiły ją jak dwie krople wody podobną do niego w chwili, kiedy w sądzie upadał pod ciężarem oskarżenia.
Władce w pierwszej chwili przyszło na myśl, że to „on“ sam, że ułatwiono mu ucieczkę z więzienia w przebraniu. Ale w sekundę to przeszło. Następny rzut oka przekonał dziewczę, że to w samej rzeczy kobieta.
W tej chwili nowa myśl przebiegła jej przez głowę.
Wysunęła się naprzód i zwróciła się do Jadwigi:
— Pani musi być... „jego“ siostrą?
— Czyją? — pytał Ludek, nie rozumiejący sceny.
Żądał wzrokiem od adwokata objaśnienia.
Prawie machinalnie adwokat odrzekł:
— Stefana Polnera...
— Skazanego za zabójstwo!..
W głosie Solskiego drżało zdziwienie i nawet nuta oburzenia.
Władka wystąpiła znów naprzód.
— Tak — mówiła z przekonaniem — pani i „on“ musicie być... jesteście... bliźnięta!..







  1. Tajemnice Nalewek — tegoż autora.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.