Sęp (Nagiel, 1890)/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.
ZBRODNIA W ROGOWIE.

ROZDZIAŁ I.
Skazany.

Była dziewiąta wieczorem.
W sali Sądu Okręgowego panowało gorąco nie do zniesienia. Powietrze było duszne, nasycone wyziewami gazu i oddechem tłumu. Zdawało się, że gorączka namiętności, które się od dwóch dni rozbijały o pokryty czerwonem suknem stół sędziów, uczyniła atmosferę tak ciężką...
W tej chwili, po ostatnich słowach obrońcy, replikującego prokuratorowi, po ostatniem łkaniu, które się wyrwało z piersi skazanego, siedzącego na fatalnej ławie, sąd, postawiwszy pytania, wyszedł na naradę. Woźni otwierali drzwi, ażeby wpuścić do sali nieco powietrza, gaz syczał w mlecznych kulach szklannych, a pomiędzy widzami życiowej tragedyi, która się tu rozgrywała, poczynał się ruch.
Podnosił się gwar rozmów. Zamieniano uwagi najpierw szeptem potem głośniej... Utworzyły się za kratką grupy obrońców i urzędników sądowych, asystujących sprawie z ciekawości, i dziennikarzy, śledzących za biegiem rozpraw, ze sprawozdawczego obowiązku. W grupach tych komentowano mowę prokuratora i argumenta obrońcy, wyprowadzano wnioski o spodziewanym za chwilę, może za parę godzin wyroku, spierano się...
Pośród publiczności, usadowionej w głębi, nie tej zwykłej publiczności posiedzeń sądowych, złożonej z poziewających chałaciarzy i przyszłych kryminalistów, wtajemniczających się w arcana prawa, ale publiczności eleganckiej, ugarnirowanej pięknemi twarzyczkami pań i monoklami panów, panował niemniejszy ruch. Słysząc rozmowy i komplementa, ogień uwag i dowcipów, możnaby sądzić, że znajdujemy się nie w sali sądowej, ale w antrakcie pierwszego przedstawienia w teatrze... Damy wachlowały się, panowie rzucali zabójcze spojrzenia.
Tutaj powszechne zainteresowanie budził oskarżony... W tej chwili podnosił on głowę i patrząc z niepokojem w twarz swego obrońcy, z wielkiemi szklistemi perłami łez, które przy świetle gazu połyskiwały w zaczerwienionych jego oczach, coś mówił... Była to sposobność przyjrzenia się twarzy, którą przez dwa dni rozpraw sądowych tak uparcie chował w rękach. To też skierowały się w jego stronę dziesiątki lornetek.
— Taki młody!..
— I jaki przystojny chłopiec.
— Takie zepsucie w tym wieku...
— Ktoby przypuścił, patrząc nań, że popełnił tak straszną zbrodnię?
Takie wykrzykniki wyrywały się z ust patrzących. Rzeczywiście, powierzchowność oskarżonego przemawiała nieskończenie na jego korzyść, zdawała się usuwać bezwzględnie przypuszczenia winy. Była ona sympatyczna, jak rzadko.
— To niczego nie dowodzi, perorował poważny jegomość o minie profesora, Lavater powiadał....
Przyjrzyjmy się oskarżonemu.
Można mu dać zaledwo od ośmnastu do dwudziestu lat wieku. Był szczupły i, pomimo że z głębi ławy oskarżonych wyglądał tylko jego biust, widocznie wysoki. Jego twarz zarysowana regularnie, oświetlona dużemi błękitnemi oczyma, miała wyraz łagodności i słodyczy. Zdawała się ona stworzona do uśmiechu i szczęścia. I w tej chwili ze łzami w oczach, z twarzą, zaczerwienioną od płaczu, podobnym był więcej do dzieciaka, którego karcą za jakieś drobne przewinienie, niż do zbrodniarza, któremu groziły długie lata ciężkich robót...
Zbrodnia, o którą go oskarżano, rzeczywiście wołała o pomstę do nieba; było to morderstwo na osobie poczciwego starca, który go wychowywał i opiekował się nim, morderstwo w celu rabunku...
W roku 1880, kiedy się zaczyna nasza opowieść w całej Warszawie mówiono tylko o sprawie zabójstwa w Rogowie. Pisały o niej dzienniki, interesowała się opinja, podawano sobie o niej dziwne wieści i szczegóły.
Jak widzimy, ostatni akt, tego dramatu zgromadził również licznych i ciekawych widzów.
We wsi Rogowie, położonej w pobliżu Warszawy, zaledwo o dwie czy trzy mile od miasta, zamordowany został pewnej kwietniowej nocy ksiądz Andrzej Suski, miejscowy proboszcz, świątobliwy starzec, znany nie tylko w swej parafji, ale i w szerokich kołach Warszawy, z dobroczynności i zacności charakteru. Znaleziono go u stóp łóżka z gardłem, przeciętem jego własna brzytwą, którą zabójca, widocznie dobrze znający rozkład mieszkania, wydobył z tualetki pod oknem... Ciało pławiło się w kałuży krwi. Rozbite biurko proboszcza świadczyło, że motywem zabójstwa był rabunek. Rzeczywiście, szuflady biurka, gdzie proboszcz chował pieniądze, były opróżnione. Jeszcze przed dwoma tygodniami, jeden ze znajomych księdza Suskiego widział tam listy zastawne, na summę kilkunastu tysięcy rubli...
Podejrzenia padły od razu na wychowańca księdza, obecnie siedzącego na ławie oskarżonych.
Za parę godzin, może prędzej, sąd miał wypowiedzieć swe słowo o losie Stefana Polnera...
W tej chwili odszedł od niego obrońca, jeden z adwokatów młodszej generacyi, znany w kołach prawniczych pod krótkiem mianem „Julka“. Pomimo, że był wyznaczony do obrony z urzędu, na jego twarzy, na której dwudniowe utrudzenie wypisało się bladością i obwódkami pod oczyma, widniało wrażenie chwili. Twarz miała wyraz poważny, niemal smutny.
Oskarżony opuścił znów na ręce głowę, przed chwilą podniesioną do góry. Oparty na barjerce ławy oskarżonych, siedział nieruchomo... W uszach czuł dziwny szum. Brzmiały mu jeszcze w głowie groźne i pełne siły słowa prokuratora. Przejmował go dreszcz, gdy przypominał sobie jego nieprzeparte argumenta... W oczach robiło mu się ciemno...
Bo też w samej rzeczy, mowa prokuratora stanowiła arcydzieło logiki i energii. Oskarżyciel, przypomniawszy w dwóch słowach postać zacnego starca, którego siwe włosy szanowano powszechnie, i stosunek księdza Andrzeja do oskarżonego, który wszystko zawdzięczał kapłanowi, przeszedł do poszlak walczących przeciw niemu, rozbierał je punkt po punkcie, szczegół po szczególe. Zestawił zeznania świadków, wyjaśnił punkta niezrozumiałe, dowodził nieprawdopodobieństwa wykrętnych objaśnień oskarżonego. Był to skończony obraz zbrodni i jej pobudek. Twarze wszystkich obecnych okazywały, że jak przed chwilą mogła być jeszcze wątpliwość, teraz ostatni jej cień zniknął...
Logika prokuratora była zabijająca. Ostrzegł on sędziów przed zwodniczemi pozorami, w jakie przypadek ubrał postać oskarżonego. Łzy, które płynęły z jego oczu, wskazywał, jako jeden jeszcze dowód hipokryzyi i głębokiego zepsucia moralnego. Narysował wreszcie obraz tego młodzieńca, syna nieznanych rodziców, którego zacny kapłan przygarnął do siebie, kształcił, odziewał, żywił, psuł swą względnością i który za te wszystkie dobrodziejstwa, zapłacił straszną zbrodnią...
— Co było pobudką zbrodni? — pytał oskarżyciel. Odpowiedzi na to naturalne pytanie trzeba szukać w wstrętnem zepsuciu moralnem oskarżonego, w jego przedwczesnej przewrotności... Świadkowie powiedzieli nam, że wydalono go ze szkół z powodu złego prowadzenia się, chociaż powinien był, korzystając z szlachetnej ofiarności kapłana, garnąć się całemi siłami do nauki... Od tego czasu, przez półtora roku, pomimo nalegań ks. Andrzeja, nie wybrał żadnego zawodu, nie wziął się do żadnej pracy. Był pasorzytem, jadł darmo chleb swego opiekuna.
Prokurator, człowiek jeszcze młody, o postaci pełnej energii, wyglądał w tej chwili imponująco. Zdawał się być urzeczywistnieniem idei karzącej sprawiedliwości. Oczy całej sali były nań skierowane.
— To jeszcze nie wszystko — ciągnął dalej, obrzuciwszy obecnych wzrokiem — sąd widział przed chwilą świadka, którego wezwano do sprawy dla udowodnienia mniemanego alibi oskarżonego.
Jest to kobieta młoda, której przypadek dał powierzchowność ujmującą po to tylko, ażeby ją tem bardziej zbrukała... Sąd słyszał jej zeznanie i oceni je. Twierdzenie jej, uderzające przykrym cynizmem, jakoby oskarżony przepędził w jej towarzystwie noc, podczas której popełniono zbrodnię, nie zaważy na szali sprawiedliwości i nie uchroni winnego od zasłużonej kary. Ale to zeznanie uczy nas, jakie były stosunki osiemnastoletniego chłopca z tą kobietą, kelnerką w restauracyi. To nam tłumaczy na co mu były potrzebne pieniądze, choćby poplamione krwią. To najlepiej objaśnia potworny grunt charakteru oskarżonego... Nie ma dlań miejsca pod jasnem niebem tych sfer, niech idzie dźwigać cały ciężar swej hańby pod szare niebo Syberyi!...
Były to wspaniałe słowa, wypowiedziane z wielkim zapałem i głębokiem przekonaniem.
Gdy prokurator kończył, wszyscy zatrzymywali oddech w piersi... Tylko poszanowanie dla miejsca wstrzymywało słuchających od gorących oznak aprobacyi.
A podczas gdy prokurator tak mówił, ona, ta kobieta, na którą potrójnym ciężarem spadała hańba jej kochanka, siedziała w głębi miejsc, przeznaczonych dla publiczności, ukryta w cieniu filaru. Pomimo to, trzymała głowę do góry, a jej twarz blada, jak płótno, była nieruchoma, niby wykuta z kamienia.
Właściwie, było to także więcej dziecko, niż kobieta. Nie miała pewno więcej lat niż on. Brunetka, o głębokich czarnych oczach, posiadała na twarzy ten różowawy puszek brzoskwini, który życie nam dopiero ściera. Rozwinięte kształty i pierś zaledwo mieszcząca się w gorsecie, dawały jej pozór nieco starszy... Usta były maleńkie czerwone, jak krew. W tej chwili cała była w oczach. Zdawała się nie słyszeć piętnujących ją słów tego wysokiego pana w mundurze haftowanym złotem; nie widziała spojrzeń, które na nią rzucano z ukosa, nie uważała znaczących szeptów, które brzmiały do koła. Wpatrzyła się w niego, siedzącego na fatalnej ławie i wstrząsanego czkawką tłumionych łkań; zdawała się chcieć przeszyć wzrokiem ręce, któremi zakrył twarz...
Przyszła kolej na głos obrońcy.
Zadanie adwokata „Julka“ było bardzo trudne. Miał do walczenia z potężnem wrażeniem, jakie wywołały słowa prokuratora. Wreszcie, w samej sprawie wszystko mówiło na niekorzyść podsądnego. Pomimo to, obrońca robił co mógł.
Przypomniał zgubne omyłki sądowe, dowodził nicości poszlak i zeznań, które walczyły przeciwko oskarżonemu, przyznawał wprawdzie, że chłopiec był lekkomyślny, ale twierdził na zasadzie zeznań świadków, że kochał z głębi serca swego opiekuna, który mu odpłacał szczerą przychylnością...
— Pan prokurator odpowiada na to: „hipokryzyą!“ wołał adwokat „Julek“, ale dość spojrzeć na twarz oskarżonego w tej chwili, dość posłuchać jego łkań, ażeby przyjść do przekonania, że nie może tu być mowy o hipokryzyi... A jego zachowanie się w pierwszych chwilach, kiedy zabójstwo zostało odkryte!.. Jego boleść, o której mówią wszyscy świadkowie!.. W tej sprawie, pomimo wszystko, co twierdzi urząd oskarżający, jest wiele niewytłumaczonego... Są dane za, są i przeciw. Jeśli oskarżenie powołuje się na fakta i świadków, których powagę, sądzę, przed chwilą osłabiłem, to my mamy alibi, któremu bądź co bądź nie ma powodu nie wierzyć... W tem starciu dwóch prawd, z których nie wiemy, jaka jest rzeczywistą, może ostatecznie roztrzygnąć tylko ten głos wewnętrzny, który tak często budzi się w naszem sercu, ażeby zdecydować najważniejsze kwestje. Ów głos powiada mi, że to dziecko nie może być winnem strasznej zbrodni, którą mu przypisują.... Dość spojrzeć w jego oczy w tej chwili pełne palących łez!
W sali godzono się na jedno. Walka, jaką podjął obrońca, była prowadzona z sercem i talentem. Potrafił on zachwiać znów na krótką chwilę przekonaniem niejednego ze słuchaczy... Ostateczny rezultat pomimo to zdawał się być dla jego klijenta niepomyślnym.
Adwokat „Julek“ przechadzał się obecnie zadumany pomiędzy grupami, które się zebrały za kratkami. Jego czoło było ciągle powleczone chmurą. Wzrok jego błądził po sali bez celu, przesuwając się po srebrnych gwiazdkach u fraków kolegów, twarzach dam, ugrupowanych w głębi i wysmukłych filarach, podpierających sklepienie sali.
Wtem mimowoli zatrzymał się. Na twarzy jego wybiło się zdziwienie. Przez chwilę przyglądał się uważniej jednemu punktowi w głębi sali...
I doprawdy było się czemu dziwić. Pomiędzy publicznością, przysłuchującą się sprawie, adwokat „Julek“ ujrzał niespodziewanie twarz, która zdawała mu się jak dwie krople wody podobną do twarzy oskarżonego. Te same rysy regularne, miękko zaokrąglone, te same wielkie błękitne oczy, ta sama słodycz w spojrzeniu...
Adwokat mimowoli przetarł sobie oczy.
— Rzeczywiście — mruknął przez zęby — sprawa mnie rozstraja... Zdaje mi się, że widzę wszędzie twarz tego chłopca!
Ale jeszcze dwa czy trzy rzuty oka przekonały go, że bynajmniej nie było to złudzenie... Sobowtór oskarżonego tem różnił się od niego, że tutaj ta piękna, idealnego rysunku główka była osadzona na wiotkich ramionach młodego dziewczęcia. Otaczały ją sploty włosów złotopopielatego koloru, a ubierał zręczny, chociaż dość skromny kapelusik... W każdym razie podobieństwo było uderzające!
Adwokat mimowoli zaczął snuć przypuszczenia. Dziwnym trafem, pochodzenie oskarżonego nie było dostatecznie wyjaśnione... To młode dziewczę, tak do niego podobne, mogło być jego siostrą lub kuzynką... Czy przypadkiem nie wiązało się to ze sprawą, w której bądź co bądź znajdowało się wiele niewytłumaczonego?..
Chciał już zapytać którego z obecnych, czy przypadkiem nie mógłby mu udzielić wiadomości, kto jest młoda osoba i widocznie będąca z nią razem jakaś starsza pani i druga panienka... Lecz oto ukazali się woźni, zapowiadając rychłe wejście sądu.
— Proszę o uciszenie się! — wołał jeden z nich, przebiegając salę.
Uderzył dzwonek. Drzwi otworzyły się, ukazał się sąd.
— Tak prędko! Zrobił uwagę któryś z urzędników sądowych. Dla oskarżonego zły znak...
W sali zapanowało głuche milczenie. Wszyscy natężyli słuch.
Prezydujący odczytał wyrok:
Stefan Polner, uznany za winnego, skazany został na dwanaście lat ciężkich robót i następnie na osiedlenie w Syberyi.




ROZDZIAŁ II.
Niecnota Stefek.“

Rzeczywiście, prokurator, twierdząc, że ten chłopiec o tak ujmującej powierzchowności i wielkich błękitnych oczach był ladaco, miał cokolwiek racyi. Ale tylko cokolwiek...
„Niecnota Stefek“, jak go z pobłażliwym uśmiechem nazywał za życia ksiądz Andrzej, był to złoty chłopiec: żywy, serdeczny, rozgarnięty. Lecz przy tem wszystkiem lekkomyślny do najwyższego stopnia, łatwo zapalający się fantastyk. W żadnym razie zresztą nie zasługiwał na zarzut hipokryzyi, który mu zrobił przedstawiciel urzędu oskarżającego... Chyba należałoby w samej rzeczy przypuścić w tym dzieciaku nieskończoną przewrotność...
Zkąd i jak się znalazł Stefek na opiece księdza Andrzeja? tego nikt dokładnie nie wiedział.
Przed siedmiu laty, kiedy ksiądz Andrzej przybył na probostwo do Rogowa, pierwszego zaraz lata na wakacye zjechał ów malec w szkolnym mundurku, o żywych błękitnych oczach, który był w ciągłej wojnie z kurami i gęśmi starej gospodyni Barbary i w wielkiej przyjaźni z fornalem Jakóbem, mającym w swem zawiadywaniu dwie tłuste szkapy.
Gimnazista wkrótce dał się polubić całemu otoczeniu proboszcza i licznemu sąsiedztwu, które utrzymywało z ks. Andrzejem stosunki.
Sąsiedzi, którzy, jak to sąsiedzi, interesowali się wszystkiem, co się działo dokoła, dowiedzieli się niebawem od poczciwego księdza Andrzeja, że Stefek był zupełnym sierotą, synem najlepszego niegdy przyjaciela kapłana z lat młodzieńczych. Po śmierci rodziców ksiądz Andrzej zaopiekował się dzieckiem, umieścił je najpierw u znajomej rodziny, potem posyłał do szkół, zaopatrywał wszystkie jego potrzeby, co jak mówił, tem było słuszniejsze że pozostał wiele winien jego ojcu. Niekiedy nawet wspominał o pewnych funduszach, które jakoby miały pozostać na wychowanie dziecka.
Pomimo wszystkiego, złośliwość ludzka zapewne nie oszczędziłaby stosunku kapłana do chłopca, gdyby nie opinja niemal świętości, jaką za sobą przyniósł do Rogowa ksiądz Andrzej i jaka wkrótce też ugruntowała się w okolicy.
Był to kapłan w całem tego słowa znaczeniu. Pomimo że w chwili przybycia do Rogowa, liczył zaledwo lat pięćdziesiąt, był siwy jak gołąb, nieco zgarbiony; miał w spojrzeniu i w twarzy wyraz nieskończonej słodyczy i łagodności... Niezmiernej prostoty obyczajów, nie mając prawie żadnych potrzeb osobistych, ksiądz Andrzej rozdawał wszystko, co miał, ubogim. Nieszczęśliwi, biedacy, sieroty z całej okolicy, cisnęli się na probostwo w Rogowie i mogli być pewni, że nie odejdą bez wsparcia i pociechy... Rzecz prosta, często nadużywano tej szlachetności kapłana. Stara gospodyni Barbara zżymała się nieraz na księdza, gdy wszystko do ostatniej złotówki rozdał biedakom, ale poczciwy kapłan, zajadając za cały obiad kwaśne mleko z kartoflami, śmiał się tylko dobrodusznie i mówił.
— Więcej Bóg ma, niż rozdał!..
O przeszłości ks. Andrzeja mówiono różnie. Jemu samemu wyrywało się nieraz jakie słówko, które dowodziło, że ta przeszłość nie przeszła całkowicie w zakrystyi kościelnej. To pewna, że ks. Andrzej w chwili przybycia na parafję do Rogowa, będąc już starcem, liczył zaledwo kilkanaście lat kapłaństwa. Młodość jego musiała więc upłynąć nie w seminarjum. Opowiadano, iż ksiądz Suski nie lubił o tem wspominać. Zapytywany, odpowiadał z dobrodusznym uśmiechem:
— Ot... szalało się... a teraz się pokutuje...
Nie ulegało zresztą wątpliwości, że ks. Suski posiadał pewne osobiste środki materjalne, zapewne resztki majątku, którego kiedyś hucznie używał. Dobroczynność kapłana, nie mająca żadnych granic, dawnoby już wyczerpała jego kapitalik, gdyby nie to, że znajdował się on w zawiadywaniu jednego z przyjaciół księdza, prawnika starszej generacyi, zamieszkałego w Warszawie.
Niecnotę Stefka ksiądz kochał jak gdyby rodzone dziecko, czynił zadość jego kaprysom, pieścił i psuł. Bo też nie podobna było nie kochać tego dzieciaka, z twarzy malowanego aniołka, żywego, jak skra, który, na wakacye napełniał gwarem i hałasem całą, zazwyczaj spokojną i milczącą, plebanię... Dla Stefka, na jego potrzeby, do rozrywki zawsze ksiądz Andrzej znalazł gdzieś odłożone parę złotych. Niekiedy wyrywało mu się z ust słówko, wskazujące, że uważał za święty obowiązek zaspakajać potrzeby chłopca i nawet z pewnym zbytkiem...
Tak upływały lata, niecnota Stefek rósł i mężniał. Uczył się nienajlepiej, nie dla tego, żeby nie miał wrodzonych zdolności, ale ponieważ w rezultacie więcej myślał o figlach, niż o nauce. Był to już wysoki chłopiec w granatowym mundurku, któremu z lekka górną wargę zaczynał ocieniać puch dojrzałości, i na którego zgrabną figurę kobiety spoglądały na ulicy z widoczną przyjemnością... I on też patrzał z ciekawością na świeże twarzyczki dziewcząt. Wówczas od czasu do czasu przechodziły mu jakieś błyskawice, a policzki zapalały się rumieńcem.
Stefek był już w szóstej klasie gimnazjum, gdy nastąpiła katastrofa, wprowadzająca poważną zmianę do jego życia... Pewnego razu, w towarzystwie kolegów pozwolił sobie na wybryk, przekraczający zwykłe granice karności szkolnej, a gdy go wezwano przed władzę szkolną dla wytłumaczenia się, odpowiadał zbyt żywo, wreszcie mimowoli, podniósł głos... Dołączyły się do tego wspomnienia dawnych sprawek chłopca i złe noty, które obciążały jego rachunek. Uznano, że daje zły przykład klasie i wydalono go...
Ten bądź co bądź smutny dla przyszłości chłopca wypadek nieskończenie zmartwił poczciwego księdza Andrzeja. Kiedy winowajca przybył z Warszawy na plebanię ze spakowanemi tobołkami i zasmuconą twarzą, a potem zamknął się z nim w izdebce, zwanej uroczyście „gabinetem“ i chciał dać chłopcu porządną burę... skończyło się na tem, że i ksiądz i chłopiec obydwaj się popłakali...
Co było robić? Postanowiono, iż Stefek tymczasem zostanie na plebanji, a co do przyszłości, pomyśli się... Ksiądz Andrzej kazał chłopcu rozmyśleć się dobrze, do czego czuje powołanie i jakie pragnąłby sobie wybrać zajęcie, a i sam tymczasem postanowił poszukać i popytać. Między innemi ksiądz medytował, czy nie możnaby jeszcze wysłać chłopca do szkół za granicę, czynił to jednakowoż zależnem od jego chęci do nauki...
Upłynęło kilka tygodni. Chłopiec zbijał bąki po plebanji, włóczył się z fuzyjką po okolicy. Pewnego razu ksiądz miał do załatwienia parę interesów w Warszawie; trzeba było się zobaczyć ze starym przyjacielem prawnikiem, załatwić jakąś drobnostkę w konsystorzu, kupić to i owo na potrzeby kościelne! Stare kości proboszcza, który był już wtedy blizko szóstego krzyżyka, nie bardzo domagały. Ksiądz Andrzej zawołał tedy chłopca.
— Pojedziesz — rzekł mu — za sprawunkami do Warszawy.
Stefkowi było na to jak na lato. Zaczynało mu się już nudzić na wsi. Sposobność była wyborna. Interesa wymagały dwudniowego pobytu w mieście. Ksiądz zaopatrzył go w potrzebne pieniądze i na sprawunki i na hotel i na życie, a na odjezdnem wcisnął jeszcze w rękę czerwoną dziesięciorublówkę ze słowami:
— A to dla ciebie na cukierki.
Stefek bawił w Warszawie zamiast dwóch, trzy dni, a kiedy wrócił, można w nim było dostrzedz znaczną zmianę. Miał oczy, jak gdyby przysłonięte mgłą, był nie swój. Wytłumaczył się jakoś niezręcznie z opóźnienia, a ponieważ wszystkie sprawunki i interesa załatwił należycie, ksiądz Andrzej nie robił mu żadnej uwagi.
Ta wycieczka do miasta stała się fatalną dla młodego chłopca.
Co go spotkało w Warszawie? Wkrótce przestało to być tajemnicą dla opiekuna, tem bardziej nam wolno o tem wiedzieć.
Zaledwie stanął w hotelu, Stefek, jak zawsze żywy, wybiegł na bruk warszawski, ażeby przyjrzeć się miastu, którego już kilkanaście dni nie widział i odetchnąć powietrzem zaułków miejskich, mających taką ponętę dla urodzonych i wychowanych w mieście. W Saskim ogrodzie spotkał jednego z dawniejszych kolegów, który jeszcze przed nim opuścił ławy szkolne; a niebawem znaleźli się razem w drugorzędnej restauracji na jednej z bocznych ulic Warszawy.
Zapadał wieczór. W restauracji zapalono gaz. Była to długa sala, zastawiona ordynaryjnemi stołami i stołkami, w środku której wznosił się bufet; w głębi widniała estrada dla orkiestry. W sali było duszno i gwarno. Stukały kufle piwa, biegały usługujące dziewczęta, słychać było wykrzykniki, krzyżowały się rozmowy i podejrzanego gatunku dowcipy. Płomienie gazu, zapalając się, wydawały długi urywany dźwięk. Długa sala oświetlała się częściowo, na wyrywki.
Stefek dotąd nie wiedział, poco go tutaj przyprowadził bardziej doświadczony kolega.
— Poczekaj, pokażę ci coś — mówił do niego ten ostatni.
Stefek patrzał szeroko otwartemi oczyma na cały obraz, pełen nieznanych dlań szczegółów. Ale to nie było jeszcze „coś“, o którem wspominał kolega.
O dwa kroki od stolika, przy którym usiedli, wybuchnął zapalający się płomień gazu, oświetlając niespodziewanie ten zakątek sali. Stefanowi ukazała się nagle postać, która odtąd miała w jego życiu zająć miejsce.
Dziewczyna z głośnym śmiechem, który roztwierał jej maleńkie, czerwone jak krew, usta, zeskakiwała właśnie z krzesła, na które weszła, ażeby łatwiej zapalić gaz. Jej główka i biust znajdowały się teraz w pełnem oświetleniu.
Kolega trącił Stefka w bok i rzekł mu:
— Patrz... to właśnie ona... Władka!...
Stefkowi nie było potrzeba zalecenia kolegi. Patrzał i patrzał... Zdawało się, że ją chce zjeść oczyma. Bo też było na co patrzeć.
Była to jedna z „panien“ podających piwo.
Widzieliśmy już Władkę w sali sądowej, dotkniętą bólem i hańbą, a jednak podnoszącą czoło do góry. Trudno powziąć pojęcie z rzuconego tam w paru słowach szkicu o tem, czem było dziewczę śmiejące się, ożywione wszystkiemi barwami młodości, pełne życia i siły, szczególniej na tem, okopconem dymem z tytoniu, tle, pośród brudnych ścian i zalanych piwem stołów... Odbijało ono jak jutrzenka od sztucznej świeżości wykrygowanej damy, śmiejącej się nieopodal z za bufetu, od swych towarzyszek, przeważnie draśniętych zębem czasu, o twarzach żółtych, oczach podkreślonych sinemi obwódkami o zepsutych zębach.
Władka, w tem niespodziewanem rozpraszającem ciemności świetle gazu, ukazała się Stefkowi, jak czarowna wizya. Patrzył na nią... i patrzył.
Ekstazę zakończyło szturchnięcie przez kolegę w bok i najprozaiczniejsze pytanie, rzucone przez dziewczynę:
— Dwa piwa?..
Nigdy nie wiemy zkąd przychodzą nasze przeznaczenia. Stefkowi ani przyszło do głowy, że ta chwila będzie dlań przełomową w życiu... Z całą potęgą świeżych, niczem dotąd nie zbrukanych uczuć, poddał się urokowi, który nań z czarnych oczu Władki spływał... Dla tego, zamiast dwóch, przesiedział w Warszawie trzy dni, dla tego postarał się wkrótce znaleźć pozór, który mu pozwolił znów za tydzień wymknąć się do miasta...
Wycieczki zaczęły się powtarzać. Niewielka odległość od Warszawy pozwalała wracać w ciągu jednego dnia. Pomimo to, i mimo zwykłej pobłażliwości księdza Andrzeja, nowy ten objaw począł zwracać jego uwagę. Chłopiec zdawał się być cały, jak w gorączce... Nie wspominał już teraz ani słowem o projektach na przyszłość, o których była wciąż mowa w pierwszych dniach... Wreszcie, ciągle potrzebował pieniędzy na swe wycieczki i drobne wydatki...
Zapewnie nie ten ostatni wzgląd niepokoił najbardziej zacnego kapłana, ale ostatecznie ksiądz Suski znał dosyć życie, ażeby się domyśleć, że w spokojną dotąd egzystencję dzieciaka wplątał się jakiś cierń, który mu mógł na zawsze zepsuć przyszłość...
Opiekun pewnego popołudnia zamknął się ze Stefkiem.
— Wyspowiadam cię, moje dziecko, rzekł półżartem, półserjo.
I rzeczywiście spowiedź nastąpiła...
Stefek był zbyt szczerym i żywym dzieciakiem, wreszcie uczucie, którego potęgi sam nie potrafił ocenić zbyt przepełniało mu serce, ażeby mógł nie wyznać wszystkiego na pierwsze pytania ks. Andrzeja... Z siłą wyrażeń, której trudno było przypuszczać u tego smarkacza, opisał ją opiekunowi, odmalował gorąco swą miłość, wreszcie przyznał się zdumionemu kapłanowi, że i ona jego...
Były to więcej zwierzenia szczęśliwego kochanka niż spowiedź skruszonego grzesznika. Wreszcie, Stefek zakończył niespodziewaną konkluzyą.
— Ja się z nią ożenię... ja się z nią muszę ożenić!..
Starzec słuchał z pochyloną głową tego wyznania. Pozwalał mówić dzieciakowi, ażeby lepiej poznać stan rzeczy i głębię niebezpieczeństwa. Twarz jego powlokła się powoli smutkiem. Ksiądz Andrzej zbyt dobrze, znał charakter swego wychowańca i zbyt wiele sam żył, ażeby nie dostrzedz groźby, jaką ten przedwczesny stosunek mógł przedstawić dla przyszłości Stefana. Z nieskończoną dobrocią i łagodnością, których takie skarby miał zawsze w duszy, począł oblewać zimną wodą gorące czoło dzieciaka...
Nie łajał i nie groził. Przekładał chłopcu, z delikatnością ale z przekonaniem, iż jest dopiero na progu życia, że ma do wywalczenia kawałek chleba i miejsce dla siebie śród społeczeństwa, że powinien długo jeszcze pracować, zanim będzie mógł myśleć o stworzeniu rodziny, że wreszcie szukać jej powinien nie tam, gdzie znalazł Władkę... Argumenta kapłana szły z serca, były tak poczciwe i przekonywające, mięszały się wreszcie ze łzami, że chłopiec, ażeby oszczędzić starcowi przykrości, przyrzekł wszystko, co ten chciał.
Upłynęło parę dni. Stefek znów pojechał do Warszawy.
Choroba zdawała się nieuleczalną, a grunt charakteru chłopca, choć najpoczciwszy w świecie, nieskończenie lekki... Wrażenia przewijały się po nim, jak zmarszczki po tafli jeziora...
Księdza Andrzeja nie zdziwiło to zbytecznie. Smuciło tylko coraz ciężej...
— Nieszczęśliwe dziecko! — mówił.
Odtąd przez parę miesięcy aż do ostatecznej katastrofy trwał przykry dla chłopca stan rzeczy... Ksiądz Andrzej wzdychał tylko i szukał jakiego zajęcia dla Stefka, ażeby precz odciągnąć go od tej zgubnej namiętności... Stefek unikał wzroku kapłana i nocami wymykał się do Warszawy. Nie śmiał prosić teraz opiekuna o pieniądze. Ale za to złoty zegarek, który dostał przed paru laty na imieniny i parę innych cenniejszych rzeczy, znikło.
Pewnego razu, gdy pojechał do Warszawy po sprawunki ze stu kilkudziesięciu rublami, wrócił tegoż dnia, czerwony jak burak. Zaledwie zdołał wybełkotać, że... zgubił pieniądze.
— Nieszczęśliwe dziecko! — powtarzał ksiądz Andrzej.
Trzeba było położyć temu koniec.
To wszystko martwiło niewymownie kapłana; chudł i garbił się jeszcze bardziej... Czasami siedział długo zamyślony, na jednem miejscu, a w oku perliła mu się łza...
Pewnego razu — było to w początku kwietnia — ksiądz Andrzej odebrał list od swego przyjaciela prawnika z Warszawy. Po odczytaniu go, przywołał Stefka.
— Moje dziecko! — rzekł do niego, gdy chłopiec stanął przed nim zaczerwieniony, spuściwszy oczy — mam dla ciebie zajęcie... Pan Antoni pisze mi, że choćby w tej chwili możesz jechać do Kalisza. Czeka cię tam miejsce kancelisty u rejenta B... Na początek, będziesz dostawał 30 rubli miesięcznie. Ja ci będę posyłał czterdzieści. To razem powinno wystarczyć młodemu chłopcu na porządne utrzymanie...
Stefek, słuchając tych słów, bladł jak, płótno. Zdawało się, że wszystka krew zbiegła mu do twarzy...
Ksiądz Andrzej, patrząc nań, myślał, że chłopiec upadnie.
Stefek rozumiał, jaki był cel opiekuna.
— Czy... prędko... mam pojechać?.. — pytał głosem, który się urywał.
Poczciwy starzec spuścił oczy, serce mu się krajało na widok tej boleści dzieciaka.
— Kiedy chcesz — odrzekł zmieszany — choćby zaraz... Wreszcie za dwa... trzy dni...
Ale Stefek nie mógł już dłużej wytrzymać. Z łkaniem upadł do kolan poczciwego proboszcza i przytuliwszy do jego sutanny gorącą głowę, płakał jak dziecko... Nie mówili do siebie ani słowa. Ksiądz Andrzej rozumiał, co mu chciał powiedzieć chłopak, Stefek rozumiał, że postanowienie opiekuna jest nieodwołalne.
— Co robić? — mówił kapłan, całując go w gorącą głowę. Tak być musi... Nie może być inaczej!
Ostatecznie, ksiądz Andrzej naznaczył wyjazd za trzy dni...
Tego wieczoru Stefek zniknął z plebanji. Była to znów jedna z tych wycieczek do Warszawy, które tak smuciły opiekuna. Zresztą, był on pewny, że Stefek wróci i wyjedzie oznaczonego dnia.
— Szaleje! — mówił sam do siebie poczciwy kapłan, przerzucając wieczorem kartki brewjarza — zupełnie tak jak ojciec...




ROZDZIAŁ III.
Zbrodnia.

Była godzina siódma rano.
Przed gankiem probostwa w Bogowie zatrzymała się bryczka prazka. Wyskoczył z niej Stefek, zapłacił woźnicy, obejrzał się i wszedł w ganek. Był blady, na twarzy jego znać było niepokój i niewywczasowanie.
Plebanja zdawała się spać.
Na ganku, na którym często o tej porze, już po odprawieniu pierwszej mszy w cichym kościołku wiejskim, siadywał ksiądz Andrzej, tym razem nie było nikogo.
Stefek, po cichu, prawie na palcach, jak winowajca przebiegł sionkę, niewielki pokoik na prawo, stanowiący rodzaj saloniku, wreszcie znalazł, się w izdebce, w której stało jego łóżko. Tutaj kwaterował zawsze, przyjeżdżając dawniej na wakacje; tu był jego pokój od czasu szkolnej katastrofy.
Rzucił się na łóżko. We wszystkich członkach czuł zmęczenie i ociężałość. Głowę paliła mu gorączka. Bezładne myśli przebiegały mu przez biedny, wstrząśnięty do gruntu mózg... Dziś miał opuścić ten pokoik może na zawsze... Bądź co bądź, przeżył tu najdroższe chwile swego niedługiego życia.
Jaki on był szczęśliwy, kiedy maleńki, bardzo mały, bez żadnej poważnej troski w dziecięcej głowie, spoczywał na tem samem łóżku, uśmiechając się do ciemno-purpurowych czereśni, zasyłających mu z cichym szelestem gałęzi co rano do okna dzień dobry... Śniły mu się wtenczas konie, łąki, motyle, a czasem wspomnienia lekcji historji, Aleksander wielki, harcujący na swym rumaku przed zwycięzkiemi hufcami...
A potem? Potem... te noce bezsenne, kiedy ona zdawała się do niego spływać w każdym celu ciemności, uśmiechać z każdego promienia jutrzenki, która wstawała wcześniej, niż na jego powieki spadł sen... Szalone przeczucia, marzenia, pełne czegoś niepojętego, burza, która mu napełniała serce. A jeszcze później, jak zakosztował zgubnej słodyczy z jej ust, te wspomnienia, ta nieugaszona żądza pocałunków i uścisków, te łzy, które mimowoli bez powodu spływały mu gorącą falą po twarzy... Wreszcie nocne wycieczki, przestrogi księdza Andrzeja, rozwaga, która mówiła mu głośno, że postępuje źle, walka, którą ze sobą toczył, troska o pieniądze, postanowienie opiekuna... Te skromne bielone ściany były świadkiem całego dramatu, słuchały jego skarg, patrzyły na miotania się dzieciaka o zbyt gorącej wyobraźni i zawcześnie wybujałych namiętnościach.
Teraz miał wyjechać. Nie było innego sposobu. Ile myśli, ile projektów przeszło mu przez głowę w ciągu tych kilkudziesięciu godzin, odkąd ksiądz Andrzej oznajmił mu swą rezolucję. Ostatecznie musiał się poddać...
Dwie godziny temu pożegnali się. Zamienili ostatnie pocałunki, których ślad gorący, jak ogień, ciągle nosił na wargach, przysięgli, że nigdy o sobie nie zapomną i rozłączyli się. Co będą robili?.. Czy on wiedział? Rozbity, leżał teraz na łóżku, podłożywszy ręce pod głowę i przymknąwszy oczy. Oczekiwał, że go ks. Andrzej zawoła...
Powoli jakiś rodzaj omdlenia zaczął go obejmować. Powieki szczelniej przykleiły mu się do oczu, zdawał się drzemać.
W tej chwili w sąsiednim pokoiku dały się słyszeć wlokące się, ale ostrożne kroki. Drzwi izdebki „niecnoty Stefka“ odchyliły się i ukazała się w nich korpulentna postać starej Barbary, gospodyni księdza.
— Jest nareszcie — wyszepnęła po cichu, a potem dodała — śpi nieboże...
Chciała odejść, ale Stefek otworzył oczy.
— Ach, to wy Barbaro... — zawołał.
— Ja paniczu, a bo co?
Stefek usiadł na łóżku.
— Czy ksiądz Andrzej pytał się o mnie?
— Ksiądz zaspał dziś niebożę...
„Niebożę“ — było to ulubione słowo starej gospodyni.
— Zaspał?..
— A tak! Wczoraj jakosik nie domagał.. Bo też paniczyk to tylko, z przeproszeniem, wedle obrazy boskiej do tej Warszawy się włóczy...
W tonie poczciwej gospodyni była macierzyńska nagana. Stefek zwiesił głowę.
— Skończy się to — rzekł.
Barbarze zakręciła się łza w oczach. Machnęła ręką.
— Ot, niepotrzebne to wszystko — rzekła.
— No... no — dodała po chwili poczciwa kobieta — nie martw się panicz... Przyniosę kawy.
Wyszła, a za chwilę wróciła, niosąc tackę z kawą.
— Ksiądz Andrzej mówił wczoraj, że wstanie dzisiaj później... Prymarję odprawił ksiądz wikary. Myślę, że ksiądz Andrzej chce odprawić mszę, żeby panicz do niej służył. A potem konie mają być gotowe.
Stefek nic nie mówił.
Stara gospodyni spojrzała na tarczę zegara wiszącego w głębi pokoju.
— O la Boga, wpół do dziewiątej... Trzeba przypomnieć księdzu, że czas już wstać.
Kobieta podreptała w kierunku drzwi.
Stefan został sam. Serce jego znów zaczęło bić przyśpieszonem tętnem. Siedział na łóżku, schyliwszy głowę, nie poruszając się. Obok niego, na stoliku, wśród książek, dymiła apetyczna kawa, przyrządzona tak, jak ją umiała przyrządzać tylko Barbara, to wszystko jednak nie pobudzało apetytu podrostka... Nad wszelkiemi wrażeniami w jego mózgu dominowała myśl, że nieodwołalnie, ostatecznie trzeba będzie dziś wyjechać. Wysłucha mszy, będzie do niej służył księdzu Andrzejowi, a potem pojedzie.
Siedział zadumany. Nie miał świadomości, jak długo to trwało.
Nagle, z tej pełnej smutku zadumy, wyrwał go jakiś hałas, coś niespodziewanego... Słychać było ciężkie przyśpieszone kroki. Do słuchu Stefka dobiegał krzyk, dźwięczący najwyższą nutą przestrachu.
Chłopiec podniósł się.
We drzwiach stanęła Barbara.
Niepodobieństwem, ażeby w ciągu kilku minut — bo zapewne nieobecność jej dłużej nie trwała, wygląd tej kobiety tak się zmienił. Była zadyszana. Nie mogła wymówić wyrazu. Jej szeroka pierś kołysała się jeszcze widać od szybkiego biegu, twarz starej gospodyni nosiła piętno przerażenia.
— Co wam, Barbaro? — zawołał mimowolnie Stefan...
Kobieta próbowała mówić, ale strach ściskał jej gardło; wydobywały się zeń tylko chrapliwe tony.
— Paniczu!... paniczu!.. — zdołała wreszcie wybełkotać.
— Co takiego? — pytał Stefan.
Była znów chwila przerwy. Oczy Barbary otwierały się szeroko, patrząc błędnie.
— Chryste Panie!... — ryknęła wreszcie nieludzkim głosem — ksiądz Andrzej... Pan... nie żyje...
Stefek zdawał się nie rozumieć słów starej kobiety. Przyszło mu do głowy, że stara zwarjowała.
— Co?.. jak?.. — pytał, nie wiedząc co robić.
Ale stara gospodyni po pierwszej chwili przesilenia przyszła już do siebie, do pewnego przynajmniej stopnia. Wzięła Stefka za rękę.
— Chodź panicz... zobacz... — wołała głosem, który drżał ze wzruszenia.
Chłopiec dał się prowadzić... W umyśle jego powstało nagle przeczucie czegoś strasznego, jakiegoś nieszczęścia, którego jeszcze sobie nie mógł określić. Pomimo słów wyrzeczonych przez gospodynię, myśl o śmierci opiekuna nie przychodziła mu do głowy.
Przeszli salonik, sień, małą izdebkę, w której jadano obiad, gdy pogoda nie pozwalała obiadować na ganku, wreszcie stanęli przed drzwiami sypialni księdza... Te drzwi były napół przymknięte.
Gospodyni mimowoli cofnęła się od nich. Wreszcie, przezwyciężyła odruchową obawę i pchnęła drzwi, które otworzyły się na rozcież.
Stefek ujrzał straszny widok.
W sypialni panował nieporządek... Szuflady biórka, stojącego w głębi, były wysunięte. Krzesło przewrócone na środku. U stóp skromnego żelaznego łóżka kapłana, leżał on sam, ściskając w konwulsyjnie zaciśniętej dłoni brzeg prześcieradła, napoły spadającego z łóżka... Nie mogło być żadnej wątpliwości. Kapłan był nieżywy. Świadczył o tem blado-żółty kolor jego cery, sztywność członków, a najbardziej straszna rana, widoczna na jego szyi... Ksiądz Andrzej padł ofiarą zabójcy!
Gardło jego, przechylone w tył, przecięte było szerokim czarnym otworem, na którym zapiekła się krew... Krew plamiła sutannę księdza w paru miejscach rozdartą i tworzyła na podłodze kałużę. Nieopodal, leżało porzucone narzędzie strasznej zbrodni — brzytwa...
Okropnie było patrzeć na ten obraz.
To też Barbara nie wytrzymała. Znów ryknęła płaczem i, nie mogąc utrzymać całego ciężaru swego potężnego ciała, upadła na kolana. Podłoga jękła pod tym ciężarem.
— Chryste Panie! — wołała — Chryste Panie!.. Zamordowany...
Stefek patrzył i patrzył. W oczach mu się mieniło. Nie rozumiał, co się z nim dzieje. Zbladł jak płótno. Wyczerpany bezsennością, poczuł, że nogi mu się chwieją... Oparł się o drzwi, a po chwili, upadł na ziemię.
Zemdlał.




ROZDZIAŁ IV.
Pan Onufry Leszczyc.

Omdlenie Stefka było krótkotrwałe.
Bądź co bądź, organizm jego był młody i silny, a pomimo całej wrażliwości, chłopiec posiadał pewną energję. Gdy przyszedł do siebie, przed drzwiami sypialni zamordowanego znajdowało się więcej osób. Na krzyki Barbary przybył parobek, pastuch, który się znalazł niedaleko, a wkrótce przywędrował i dziad kościelny na drewnianej nodze...
Organisty lada chwila oczekiwano, a po księdza wikarego pobiegła już organiścina.
Trudno powtarzać wszystkie wykrzykniki i malować wrażenia, jakie na każdego z tych ludzi robiła ta straszna, nieoczekiwana katastrofa. Było ono tem potężniejsze, że zdawało się wszystkim niepodobieństwem, ażeby święty starzec, jakim był ksiądz Andrzej, mógł paść ofiarą tak szkaradnej zbrodni. Zresztą od najdawniejszych lat nie słyszano w okolicy o krwawych wypadkach. Wszędzie panował spokój, o rozbojach i zbójcach nawet gadki nie chodziły... Kto mógł być sprawcą zbrodni?
Takie pytania stawiał sobie każdy.
Ksiądz wikary, który wkrótce przybył, zarządził, po przejściu pierwszego wrażenia, ażeby zawiadomiono wójta i naczelnika powiatu. Jednocześnie przywołał Stefka, który ciągle stał pomiędzy zebranymi, przytłoczony ciężarem wrażenia.
— Słuchaj, mój chłopcze — rzekł do niego — jest i dla ciebie robota...
Stefek spojrzał na wikarego zdziwiony.
— Niewątpliwie powodem zbrodni jest rabunek... Ksiądz Andrzej miał w domu pieniądze. Pokazywał mi je jeszcze parę dni temu i mówił, że odebrał od swego przyjaciela, mecenasa z Warszawy... Znasz go przecie?
— Znam — odpowiedział Stefek machinalnie.
— Te pieniądze miały być umieszczone na hypotece... Tylko mecenas będzie mógł wiedzieć, czy przypadkiem nie zostały już umieszczone... Wreszcie, on prowadził wszystkie interesa księdza Andrzeja...
Stefek spoglądał pytająco na księdza wikarego.
— Otóż trzeba go natychmiast zawiadomić o nieszczęściu...
Stefek czekał.
— Siadaj na bryczkę i pędź co koń wyskoczy do Warszawy. Zdaj relacją mecenasowi i wracaj... Rozumiesz?
— Rozumiem.
— Możesz tu być potrzebny...
Stefek, machinalnie posłuszny słowom księdza wikarego, wyszedł.
Za kwadrans, bryczka wyjeżdżała z wrót plebanii. Powoził pastuch, bo fornal pobiegł do wójta.
Świeże powietrze pól oddziałało uspokajająco na Stefka. Czuł zamęt w głowie; gorączka trwała ciągle. Ale mógł teraz zebrać myśli. Była wczesna wiosna. Zieloność zaledwo zaczęła się ukazywać. Powietrze było świeże i czyste...
Gdy dojeżdżali do Pragi, chłopiec po chwili zaczął rozumować. Odurzenie, w które go wprawił straszny widok, ujrzany w sypialni księdza, przechodziło. Zaczynał rozumować, co się stało. Przejmująca tym razem świadoma boleść przeszyła mu serce. Jego dobrodziej i jedyny przyjaciel, ksiądz Andrzej, tak dla niego zawsze dobry, tak kochający, nie żyje!! Stefek zakrył rękoma twarz i załkał, jak dziecko...
Te łzy uspokoiły go nieco. Jednocześnie przyszła mu do głowy nowa myśl, myśl egoistyczna. Ten okropny wypadek zmienia całkowicie jego własne położenie. Tracił wprawdzie najlepszego opiekuna, ale jednocześnie odzyskiwał swobodę. Nic go teraz nie krępowało... Stefek był już dużym chłopcem i rozumiał praktyczne potrzeby życia; rzecz prosta, nasunęło mu się zaraz pytanie, co będzie robił, z czego będzie żył... Na to pytanie, nie miał na razie odpowiedzi. Przypomniał sobie wprawdzie, że ksiądz nieraz mówił, iż po jego śmierci nie będzie potrzebował się troszczyć o kawałek chleba... Ale... Bądź co bądź, cokolwiek się stanie, tymczasem dziś nie był zmuszony wyjechać daleko. Mógł jeszcze zobaczyć ją.
Rodzaj cierpkiej radości napełnił serce młodego chłopaka.
Wkrótce załatwił zlecenia dane mu przez księdza wikarego. Bezładnie, ze łzami w oczach, opowiedział staremu prawnikowi fatalny wypadek i pytał o polecenia. Starzec był jakby ogłuszony tą wieścią.
— Nie wiem... zobaczę! — mówił. — Dam tutaj znać prokuratorowi... Przyjadę na miejsce...
Stefek wyszedł od niego. Należało teraz czemprędzej wracać do Rogowa.
Pomimo to, wyszedłszy z domu na Długiej, w którym mieszkał stary mecenas, przez dłuższą chwilę stał przed bramą, jak gdyby niepewny co robić ze sobą. Wreszcie wsiadł na bryczkę i rzekł woźnicy.
— Jedź na Kapitulną!..
— Kaj nie wiem...
— Pokażę ci.
Za kilka minut bryczka stanęła przed jedną z obdrapanych kamienic na Kapitulnej, a Stefek wbiegł do sieni. Schody były ciemne, a w korytarzu, oświetlonym tylko przez dwoje drzwi, od podwórza i od ulicy panował półmrok. Stefek wpadł na jakiegoś człowieka, niewiedząc dobrze kto to taki.
— Przepraszam — rzekł pośpiesznie i chciał biedz dalej.
Uczuł, że go ktoś zatrzymuje za rękę.
— A... a... to pan Stefan — odezwał się głos jowialny basowy.
— Pan Onufry! — rzucił Stefek.
— Dokąd tak? — pytał dalej.
Stefek zdawał się nieco zaambarasowany. Wiedział, z jakim gawędziarzem miał do czynienia i nie chciał tracić napróżno czasu. Z drugiej strony, miał dla pana Onufrego pewne obowiązki wdzięczności...
— Śpieszę się... bardzo śpieszę — rzekł.
Pan Onufry dostrzegł w jego głosie ślad wzruszenia.
— Ależ... co panu jest? — pytał ojcowskim tonem.
Poprowadził młodego człowieka do drzwi, gdzie światło padało z ulicy.
— Jesteś spłakany panie Stefanie! blady! — powtarzał pan Onufry. — Co takiego?..
— Nieszczęście!
— Przecież nie ten wyjazd? Mówiłem ci zresztą, mój kawalerze — ciągnął pan Onufry, przechodząc znów w ojcowski jowialny ton — że na wszystko jest rada...
— Nie... to nie wyjazd.
— A więc cóż?.. Co się stało?.. Mówże, kawalerze, mów. Bo, dalibóg nie wiem co myśleć. Rzeczywiście musi to być coś dziwnego, skoro wedle tego, co mi mówiłeś wczoraj, powinienbyś w tej chwili jechać już do Kalisza...
Stefek obtarł łzę, która mu mimowoli zasłoniła oko, i po raz już wtóry rozpoczął opowiadanie.
Korzystając z tego, przyjrzyjmy się jego towarzyszowi.
Pan Onufry Leszcz, właściciel kamienicy, w sieni której nastąpiło spotkanie, niegdy woźny sądowy a potem komornik, był typową postacią, znaną każdemu w okolicach Podwala i Starego Miasta. Niski, gruby o dużej wygolonej twarzy, na której pozostawił tylko dwa wąskie pasma bakenbardów, jakie noszono przed laty czterdziestu, pan Onufry miał zawsze na szerokich wargach uśmiech przyjacielski. Nosił się trochę ze staroświecka; miał pod szyją wysoki halsztuk, a na sobie rodzaj bekieszy. Odzieżą przypominał dawno zapomniany typ mieszczanina ze Starego-Miasta, twarzą stare portrety prezesów trybunału, które można widzieć po archiwach. Był członkiem Archikonfraternji i bractwa w kościele Augustjanów, a dzieciaki na Starem-Mieście obdarzał nieraz cukierkami.
Pomimo to, nie można powiedzieć, ażeby go zbytecznie lubiano. Jego małe, siwe, świdrujące oczki zdawały się zadawać kłam dobroci, rozlanej na jego wargach i pieszczotliwemu głosowi. Wprawdzie pan Onufry nie powiedział nigdy nikomu złego słowa — broń Boże!.. nawet podobno niejednego poratował pożyczką, zresztą na procencik, ale ostatecznie jakoś ta pomoc tak bardzo na dobre wspieranym nie wychodziła. Lokatorowie kamienicy pana Onufrego, mówili, że był przyjacielski, serdeczny, żałował biedaków, płakał nad niemi, ale ostatni grosz z nich wyciągnął. Opowiadano nawet za plecami byłego komornika brzydkie historje o nim... Ale zapewne w tem wszystkiem nie wiele było prawdy. Ot, zwyczajnie plotka, która nikogo nie oszczędza!..
Opowiadanie Stefka widocznie zainteresowało poczciwego pana Onufrego. Jego świdrujące oczki mroczyły się mimowoli, zapytania, rzucane od czasu do czasu, wyrażały zajęcie. A gdy Stefek skończył, dopieroż to był potok wykrzykników.
— Ten poczciwy, zacny ksiądz Andrzej... Pamiętam go, jak był jeszcze w Warszawie wikarym! Święty człowiek!.. Takie nieszczęście!..
Stefek stał, jak na rozżarzonych węglach. Śpieszyło mu się na górę; czekała na niego bryczka przed sienią; zapewne czekano także w Rogowie.
— Wybaczy szanowny pan... — wybąknął wreszcie — nie mam chwileczki czasu... Pilno mi...
Na szerokiej twarzy pana Onufrego, ukazał się dobrotliwy ojcowski uśmiech. Zniżył trochę głos i oglądając się, czy nie ma nikogo w sieni, rzekł:
— Pilno nam do naszej gołąbki... Ha, ha!.. Znamy to, znamy... Sami jak byliśmy młodzi...
Nagle zatrzymał się.
Przez głowę panu Onufremu przeszła widocznie jakaś myśl, w jego siwych oczkach błysnął złośliwy ognik.
— A jednak, mój kawalerze — rzekł z dobrotliwością, po za którą zdawało się jednak ukrywać coś niezbadanego — trzeba przyznać, że ten straszny wypadek jest ci bardzo na rękę...
Stefek podniósł na pana Onufrego pytające oczy.
— Martwiłeś się tym wyjazdem jeszcze wczoraj... martwiłeś. A oto dzisiaj nie wyjeżdżasz!
Stefan próbował protestować przeciwko myśli swego interlokutora, której zresztą nie zrozumiał dobrze. Ale ten wybuchnął już zwykłym mu głośnym śmiechem.
— No... no... to się tak tylko żartem mówi!.. Lećże, leć, kawalerze, na górę...
Stefkowi nie potrzeba było tego dwa razy powtarzać. Pobiegł szybko po schodach, a za parę chwil pukał do drzwi mieszkanka Władki, położonego na trzeciem piętrze. Po długiej chwili oczekiwania, drzwi uchyliły się i ukazała się w nich obwiązana chustką głowa dziewczyny; twarz jej nosiła ślady łez. Pomimo półmroku, poznała go od razu.
— To ty? — wołała.
— Ja...
Gorący pocałunek zakończył ten wstęp do rozmowy.
Drzwi za Stefkiem zamknęły się.
Pan Onufry Leszcz na dole patrzył przez długą chwilę za biegnącym na górę chłopcem. Uśmiechał się lekko i kiwał palcem koło nosa.
— No... no — mruknął sam do siebie — zawsze to trochę nieostrożnie ze strony tego smarkacza w takim dniu odwiedzać tę małą...
Wyjrzał przed sień.
— I jeszcze czeka na niego bryczka...
Pan Onufry znów się uśmiechnął, zdawał się coś medytować.
— Ha — zakończył rozmowę z samym sobą — jak sobie kto pościele, tak się wyśpi...
Kiedy w godzinę potem wracał do siebie, bryczka stała jeszcze przed kamienicą.
Ex-komornik mrugnął oczyma ze zdziwienia.
— No, pomyślał sobie — ten z własnej woli chce djabłu leźć w paszczękę...
Wróciwszy do mieszkania, zamknął się w swoim jak go nazywał, gabinecie, zapełnionym szafami, aktami i szpargałami, i długo coś rozważał, chodząc po pokoju.
Wreszcie usiadł i napisał list, zaadresowany w sposób następujący:
Wielmożny Pan!

Robak.

Na Nowej-Pradze Nr. XX.

U Maglarki.
Z listem tym w tej chwili pobiegł na Nową Pragę stróż domu.


ROZDZIAŁ V.
Śledztwo.

Była blizko piąta po południu, kiedy Stefek wrócił wreszcie do Rogowa.
Zastał wójta, strażników, sędziego śledczego i nawet doktora powiatowego.
W półtorej godziny potem przybył wzruszony do najwyższego stopnia, stary mecenas, przyjaciel księdza Andrzeja.
Dokonano już pierwszych formalności, przepisanych przez prawo, spisano protokuły i zabezpieczono ciało. Nazajutrz miała się odbyć sekcja.
Zbrodnia wywołała ogromne wrażenie w okolicy. Gromady wieśniaków otaczały plebanję, przyjeżdżali sąsiedzi, zaniepokojeni wieścią.
Sędzia śledczy, wysoki poważny pan, z długą czarną brodą, rozpytywał służbę i wójta, żądał wyjaśnienia tego lub owego, szczególniej dowiadywał się o to, jak przepędzili noc i poprzedni wieczór. Czy w okolicy nie widziano podejrzanych osobistości i t. p. Robił z tego wszystkiego notatki.
Tymczasem nie było to jeszcze śledztwo. Miało ono nastąpić dopiero za parę dni.
Stefek, który w Warszawie trochę się rozruszał, teraz, znalazłszy się znów na miejscu zbrodni, pośród całego tego niezwykłego otoczenia, wobec obcych ludzi, wyglądał jak zdjęty z krzyża. Sędzia chciał i jemu zadać parę pytań, ale widząc łzy w oczach chłopca, nie chciał draźnić jego rany. Poinformował się tylko jaki był stosunek chłopca do księdza Andrzeja, i długo o coś rozpytywał starej Barbary. Gospodyni, ocierając łzy fartuchem, opowiadała o wszystkiem, co należało i nie należało do rzeczy.
Sędzia spoglądał z ukosa na Stefka.
Nad wieczorem wszyscy rozjechali się. Stefka wziął ze sobą poczciwy mecenas; nie chciał zostawić chłopca na plebanji, w tym domu, zmazanym krwią księdza Andrzeja.
Nazajutrz odbyła się sekcja i rozpoczęto śledztwo. Sprawa wywołała wielkie wrażenie w całym świecie prawniczym Warszawy.
Prokurator zainteresował się nią.
Gazety pisały o zbrodni, a ogół oczekiwał rozwiązania tej fatalnej zagadki.
Stefek, po przybyciu do Warszawy, zapadł w gorączkę i musiał położyć się do łóżka. Była to zresztą tylko chwilowa niedyspozycja. Jego silny organizm i młodość wytrzymały ten cios. Na trzeci dzień mógł się podnieść z łóżka i udać się z mecenasem na pogrzeb swego dobroczyńcy.
Był to obchód pełen powagi. Zjechało się kilkudziesięciu księży, całe sąsiedztwo, nawet wiele osób z Warszawy.
Po nabożeństwie wyniesiono trumnę na cmentarz, odległy od kościoła zaledwo o kilkadziesiąt kroków. Tam jeden z sąsiednich kapłanów, blizki widz czystego, jak łza, życia księdza Andrzeja, powiedział parę niekunsztownych, ale płynących z serca słów.
Wreszcie trumnę spuszczono do grobu. Żałobne de profundis umilkło, a na trumnę z głuchym łoskotem posypały się grudki ziemi...
Tuż obok grobowego nasypu klęczał Stefek. Zakrył twarz rękoma, głośne jego łkania przerywały ciszę, która teraz nastąpiła. W powietrzu rozchodził się jeszcze dym kadzidła... Gdzie niegdzie słychać było szept pacierzy, odmawianych przez baby. Łkania wstrząsały całem ciałem Stefka.
— Chodź... chodź, mój chłopcze! — mówił mecenas, pociągając go za ramię.
Wszyscy zabierali się do odejścia. Grób wyrównywał się i tworzył żółty wzgórek.
W tej chwili u bramy dał się spostrzedz ruch.
Za wysokim murem, otaczającym maleńki cmentarz, ukazały się mundurowe czapki strażników ziemskich. Jeden z nich stanął w bramie i pytał o coś sołtysa z wielką blachą, z urzędu asystującego obchodowi, a który, ujrzawszy mundur, zbliżył się ku przedstawicielowi władzy. Na twarzy sołtysa wybiło się zdziwienie. Nie bacząc na urzędową blachę, machinalnym ruchem zapuścił dłoń w gęstą czuprynę i zaczął się drapać w głowę. Był widocznie w niepewności. Wreszcie, na naglące pytania strażnika, gestem wskazał chłopca ciągle klęczącego u grobu.
Strażnicy skierowali się do grobu i jeden z nich, dotknąwszy ramienia chłopca, powiedział mu parę słów. Stefek podniósł na niego duże, zapłakane i nieprzytomne oczy; zdawał się nie rozumieć, co doń mówią. Opuścił znowu ręce na twarz.
Ale obecnych, słowa przedstawiciela policyi wiejskiej uderzyły jak obuchem.
Sędziwy mecenas wystąpił pierwszy.
— Jak to? — pytał strażnika — czy to nie pomyłka?.. Do sędziego?.. Po co?
— Ja nie wiem, po co... — odrzekł starszy ze strażników. Na papierze stoi wyraźnie, kogo mamy zaaresztować i dostawić do Warszawy... Stefana...
Wyjął z zanadrza pół arkusza papieru urzędowego wyglądu i przysunął go do oczu.
— Ot, tak i jest... Stefana Polnera...
Wszyscy spoglądali po sobie ze zdumieniem. Mecenasowi zdawało się to niepodobieństwem i próbował wyjaśniać, tłomaczyć. Ale strażnik podał mu papier od sędziego.
— Ot, czytaj pan — rzekł.
Polecenie było bezwzględne, opatrzone pieczęciami i podpisem. Nie mogło zachodzić żadnej kwestyi.
— Nu... młody panie — mówił tymczasem drugi ze strażników, uderzając po ramieniu Stefana — nie ma co... Trzeba iść.
Tak dokonano zaaresztowania wychowańca księdza Andrzeja.
Pierwotnie, wszyscy przypuszczali, że to jedna z tych chwilowych pomyłek, które w skutek fatalnego zbiegu wypadków staje się powodem pozbawienia wolności niewinnego na godzin lub dni kilka, dopóki dalsze śledztwo nie wykaże złudzenia pierwszych poszlak...
Zacny mecenas i kilku kapłanów, którzy znali w ogólnych zarysach stosunek chłopca do nieboszczyka i dobroć księdza Andrzeja dla wychowańca, robili nawet kroki do władzy sądowej.
Wkrótce jednak przekonali się, że są w błędzie.
Poszlaki coraz ważniejsze gromadziły się przeciw oskarżonemu. Wprawdzie śledztwo wprowadzone zostało na tę drogę w sposób dość niezwykły, mianowicie za pomocą listu bezimiennego, ale niemniej liczne poszlaki stwierdziły następnie, iż droga ta jest właściwą.
List, o którym mowa, donosił sędziemu śledczemu, iż przy ulicy Kapitulnej Nr 00 mieszka niejaka Władysława M.... kelnerka restauracyjna, dla której wychowaniec zamordowanego księdza Suskiego, miał tracić ogromne pieniądze. Według słów listu, konduita tej dziewczyny, wprowadzającej na tak złą drogę chłopca zaledwie kilkunastoletniego, miała być już od paru miesięcy powodem zgorszenia dla całego sąsiedztwa, a uwagę wszystkich zwróciło, iż nazajutrz po zabójstwie, wychowaniec zamordowanego nie wstydził się zajechać do swej kochanki i bawić u niej kilka godzin; dowodem bryczka wiejska, która czekała nań przed sienią. Wreszcie, list zaznaczał mimochodem, iż tego samego dnia Władysława M.... robiła znaczne wydatki, dochodzące do paruset rubli.
Rzeczywiście, były to fakta bardzo uderzające.
Posłany na Kapitulną ajent policyjny, przyniósł sędziemu w półgodziny ich stwierdzenie, a sam sędzia przypomniał sobie wszystkie opowiadania sługi Barbary, gdy był na plebanii. Już wtenczas zdawała mu się dość dziwną nieobecność chłopca w nocy, kiedy spełnioną została zbrodnia.
Było to aż za dużo, ażeby przyaresztować Stefana.
Zaczęło się śledztwo, a każda godzina przynosiła nowe poszlaki.
Barbara, zbadana umiejętnie, opowiedziała w ogólnych zarysach stosunek, jaki poznała w ostatnich dniach pomiędzy księdzem Andrzejem a Stefanem, służba stwierdziła częstą nieobecność chłopca na plebanji, wyjaśniono, że dnia, kiedy odkryto zbrodnię, chłopiec miał wyjechać do Kalisza... Mieszkańcy ulicy Kapitulnej opowiedzieli w najdokładniejszych szczegółach, dzieje stosunku chłopca i kelnerki... Sprawdzono, iż nazajutrz po spełnieniu zbrodni, Władysława M.... kupiła okrycie wiosenne za pięćdziesiąt rubli i materjał na suknię za dwadzieścia parę rubli, wreszcie, zapłaciła żydówce kilkanaście rubli długu.
Sam mecenas, wezwany za świadka, musiał przyznać, iż na prośbę kapłana, wyrobił chłopcu miejsce w Kaliszu umyślnie, ażeby go oddalić z Warszawy. Mimowoli wyrwała mu się wzmianka o pieniądzach, które chłopiec, odebrawszy od niego dla oddania księdzu, miał jakoby zgubić.
Zresztą, nie trzeba było tego wszystkiego, ażeby uprzedzić sędziego jak najgorzej przeciwko Stefanowi.
Chłopiec nie umiał się ukrywać ze swemi uczuciami i wrażeniami. Miał duszę zbyt przepełnioną boleścią z powodu fatalnego wypadku i pierwszą miłością, która mu paliła serce, ażeby mógł nie wyspowiadać się z tego co czuł, zaraz na pierwsze pytanie sędziego. Prokurator tłumaczył to przewrotnością i piekielną taktyką przedwcześnie rozwiniętego przestępcy... Jeśli w samej rzeczy Stefek był winien, miał niewątpliwie rację. Ustanowiono wreszcie, że chłopiec wiedział o pieniądzach posiadanych przez księdza.
Chłopiec przyznał wszystkie okoliczności faktyczne, poprzedzające dzień zbrodni. Sam opowiedział w gorących słowach swą fatalną namiętność dla Władki, ostatnie widzenie się z opiekunem, walkę, którą ze sobą stoczył. Objaśnił wreszcie, że postanowił poddać się woli księdza i dla tego wrócił rano na plebanję... Przyznawał nawet, że dnia poprzedzającego zbrodnię, dał dziewczęciu dwieście rubli. Ale gorąco protestował przeciwko oskarżeniu...
Był niewinny! Niewinny!... Cała jego obecność zdawała się oburzać na podejrzenie spełnienia tak strasznej zbrodni względem swego dobroczyńcy, którego kochał i czcił, na rozkaz którego miał porzucić bez nadziei widzenia tę, do której jego serce było przywiązane na zawsze.
W słowach Stefka brzmiały takie akcenta prawdy, że sam sędzia zdawał się być wzruszony... Patrząc na zalaną twarz chłopca, na jego oczy, w których zdawało się malować jego serce, namiętne, ale szczere i kochające, chwilami wątpił. Starał się sam znaleźć objaśnienie poszlak i zadawał mu w tym kierunku pytania.
— Zkąd miał pieniądze?... Czem udowodni, że w nocy, kiedy została spełnioną zbrodnia, nie mógł się znajdować w Rogowie?
Stefek na obydwa te pytania znajdował odpowiedź.
— Pieniądze pożyczył... A kiedy sędzia z niechęcią i niedowierzaniem wzruszał ramionami na to objaśnienie, Stefek zarzucał go szczegółami...
Dobroczyńcą, który nieletniemu na jego podpis pożyczył 250 rubli w przeddzień wyjazdu, miał być właściciel domu, w którym mieszkała Władka, pan Onufry Leszcz... Stefek objaśniał, że pan Leszcz był dla niego zawsze bardzo życzliwy, chętnie z nim rozmawiał przy spotkaniu, rozpytywał się o wszystkie szczegóły jego życia, wreszcie, wysłuchawszy raz zwierzenia chłopca, sam ofiarował się mu z pomocą. Jak Stefan mówił, dał panu Onufremu weksel in blanco na 300 rubli...
Co do nocy, kiedy była spełniona zbrodnia, Stefek wachał się...
Kiedy jednak dowiedział się od sędziego, że Władka wezwana, jako świadek, objaśniła, że tę noc przepędził u niej, przyznał się otwarcie... Tak jest, w samej rzeczy! Był może winien... Może nie wypadało mu tak postępować, może powinien był tej nocy być na plebanji, ale stało się...
Nie mógł inaczej. — Musiał ją pożegnać! Była to zresztą noc niewymownie bolesna dla nich obojga... Żegnali się, jak gdyby przewidując, że się nigdy nie zobaczą. Serce mu pękało. Między piątą a szóstą rano, zamieniwszy z nią ostatni pocałunek, wyszedł. Sień była otwarta... O tej godzinie już zaczynało dnieć... Ach!... przypomina sobie... Wychodząc na ulicę, słyszał za sobą kroki. Obrócił się i widział idącego zapewne na prymarję właściciela kamienicy pana Leszcza... Niewątpliwie, pan Onufry Leszcz musiał go widzieć... Może to zaświadczyć!...
Była to nader, ważna okoliczność. Ustanowiono, że zabójstwo według wszelkiego prawdopodobieństwa zostało spełnione po piątej rano. Mówiła zatem opinja lekarzy, odbywających sekcją; zdawały się dowodzić wskazówki stojącego na stoliku zegaru, który zatrzymał się o 5-ej minut 6, spadłszy na ziemię zapewne w chwili upadku księdza... Jeśli w samej rzeczy Stefan mógł udowodnić, że o wpół do szóstej lub nawet o szóstej rano znajdował się na Kapitulnej, w żadnym razie nie mógł być uważany za zabójcę, który o 5-ej minut 6 dokonał zbrodni w Rogowie... Odległość pomiędzy Warszawą a Rogowem w najlepszym razie można było przebyć we dwie godziny.
Jedno nieprzyjemnie uderzyło sędziego. W objaśnieniu chłopca na jedno i drugie zapytanie, znalazło się na dnie nazwisko pana Onufrego Leszcza. P. komornik, którego poczciwa mina wystarczała dla sąsiadów, nie cieszył się zbyt świetną opinją w dawnem sądownictwie. Krążyły o nim z cicha wieści niezbyt pochlebne... Były to jednakowoż tylko wieści. Obecnemu właścicielowi kamienicy przy ulicy Kapitulnej nie można było zarzucić nic pozytywnego. Jakkolwiekbądź, chociaż zdawało się tem bardziej nieprawdopodobnem, ażeby tego rodzaju człowiek, znając położenie chłopca, pożyczał mu pieniądze, sędzia posłał mu wezwanie, jako świadkowi...
Tymczasem zaszedł wypadek, który z gruntu zmienił położenie sprawy.
O dwunastej wysłaną została do pana Onufrego awizacja, nakazująca mu stawienie się nazajutrz o 10-ej rano. — O pierwszej przybył do kancelaryi sędziego strażnik z papierem z powiatu, z dwojgiem ludzi. Byli to żyd karczmarz i komornica z Rogowa...
Po przeczytaniu papieru, sędzia czemprędzej pospieszył zbadać przybyłych. Objaśnili oni, że przed dwoma dniami w ich obecności niejaki Wawrzek Kobuz, zamieszkały w sąsiedniej wiosce chwalił się po pijanemu, że w nocy, kiedy spełniono zbrodnię, widział w okolicach probostwa skradającego się po ciemku człowieka i że tym człowiekiem był.... księży wychowanek. Ten Wawrzek Kobuz był to zresztą znany próżniak i pijak, już parę razy sądownie karany. Ponieważ chwalił się, że nie ma wcale zamiaru pójść do sędziego z językiem („boć poco kogo zasypywać?“ mówił po pijanemu), przeto świadkowie jego pijackich zwierzeń, Jankiel i komornica pospieszyli zawiadomić o tem strażnika, strażnik doniósł do powiatu, a powiat odesłał ich do sędziego...
Było to nader ważne zeznanie.
Na pytania sędziego, Jankiel i Komornica objaśnili, iż ze słów Kobuza wypadało, że mogło to być między czwartą a piątą w nocy...
Rzecz prosta, nazajutrz rano o wpół do dziesiątej Wawrzek Kobuz znalazł się niezupełnie jeszcze trzeźwy, po libacjach poprzedniego wieczora, w kancelaryi sędziego śledczego, a o dziesiątej, kiedy pan Onufry Leszcz z dobrodusznym uśmiechem na szerokiej, wygolonej twarzy wchodził do przedpokoju sędziego, włóczęga wiejski, przyciśnięty do muru pytaniami, choć niechętnie, stwierdził wreszcie opowiadanie, które mu się wyrwało w karczmie... Z początku odpowiadał on wymijająco, ale kiedy sędzia zagroził mu, w razie upartego zaprzeczenia, podejrzeniem wspólnictwa i powiatem, Wawrzkowi język się rozwiązał. Opowiedział wszystko, jak na świętej spowiedzi, a zakończył machnięciem ręką i temi słowy:
— Ha... Co tu i gadać?... Niech każden się wykręca sam!
Sędzia tryumfował! Bądź co bądź, uchwyciwszy prawdziwą nitkę, prowadzącą do kłębka, nie można się ustrzedz, choć na chwilę, uczucia tryumfu. — Sprawa była teraz wyjaśnioną. — Nie mogło być lepszego przeciw Stefkowi świadka, jak ten włóczęga wiejski, który o tyle był sam przeświadczony o winie chłopca, że chciał go przez instynktową pomiędzy przestępcami solidarność, ustrzedz od odpowiedzialności, a ustępował dopiero przed obawą zaszkodzenia sobie samemu. Co mogło znaczyć w takim stanie rzeczy pomyślne dla chłopca zeznanie pana Onufrego? Najwyżej, kompromitowałoby tylko b. komornika. To też sędzia z mimowolnym uśmiechem powitał wchodzącego z kolei do jego gabinetu właściciela kamienicy na Kapitulnej...
— Jeśli ten pan tak długo umiał się uchronić od zetknięcia z prawem — mówił sam do siebie urzędnik — zdaje się, że tym razem nie wywinie się...
Ale w kwadrans potem sędzia przyszedł do wniosku, że się myli... Pan Onufry Leszcz nie stwierdził ani jednej z dwóch okoliczności, których miał być, według słów Stefana, świadkiem.
Na zapytanie sędziego, czy pożyczał Stefkowi pieniędzy, b. komornik aż odstąpił w tył o trzy kroki. Przeżegnał się, a na jego twarzy wybiło się zdziwienie.
— Ja!.. Pożyczać temu kawalerowi pieniędzy?... W imię Ojca i Syna i Ducha świętego, Amen! Ależ chwała Bogu mam jeszcze głowę na karku. Nieletni!... Wiem ja ci, czem to pachnie. A co zresztą za gwarancya? I przytem trzeba i to wiedzieć panu sędziemu, że nikomu nie pożyczam pieniędzy...
— Jednak pan znałeś go? Rozmawiałeś z nim? — pytał sędzia.
— W samej rzeczy... w samej rzeczy, odrzekł pan Onufry. I przyznam się panu sędziemu, że bardzo mnie nawet interesował ten kawaler. Gładki buziak, jak u dziewczyny... Lubiłem go, a nawet robiłem mu... na schodach, przy spotkaniu... uwagi... ojcowskie uwagi... z powodu tej, u której bywał... tej bawarki...
— A jednak trzymałeś ją pan na mieszkaniu... — zrobił uwagę urzędnik.
— Co pan sędzia chce?!.. — wzdychał pan Onufry. Ciężkie czasy! Mieszkania stoją pustkami... a podatki płacić trzeba. Żeby człowiek chciał wybierać lokatorów sam poszedłby z torbami. Taka już ulica, Hrabiowie na niej nie mieszkają...
Sędzia, nieco zawiedziony, przerwał utyskiwania pana Onufrego, które widocznie mogłyby się przedłużyć do nieskończoności.
— Wiec pan nie pożyczałeś mu 250 rubli?
— Co też pan sędzia mówi!.. Na czem miałbym go patrzeć?.. A oto...
Pan Onufry szukał czegoś po kieszeniach.
— Najlepszy dowód.. Oto powiestka do sądu pokoju na sprawę z tą... tą bawarką. Pozwałem ją o 15 rubli za komorne i eksmisję... No!... gdybym miał temu smarkaczowi pożyczać pieniędzy, toćbym przecie jego kochanicy do sądu nie skarżył!...
Dowód był stanowczy. Jeśli śledztwo przybierało taki obrót, tem lepiej dla pana Onufrego, ale tem gorzej dla Stefka.
Na drugie zapytanie sędziego, pan Onufry odpowiedział równie stanowczem zaprzeczeniem. Nie!... nie widział Stefka rano o szóstej w dzień, następujący po spełnieniu zbrodni. Spotkał go raz wprawdzie o podobnej porze, ale było to — przed trzema tygodniami.
— Ten kawaler mógł zresztą wiedzieć, że codzień rano bywam na prymaryi.. — dodawał z dobrodusznym uśmiechem pan Onufry.
Po tych zeznaniach, dalsze zaprzeczenia młodego chłopca traciły wszelkie znaczenie. Sędzia sam wyrzucał sobie, że się mógł dać uwieść pozornej otwartości oskarżonego. Stefan, po przeczytaniu mu zeznań pana Onufrego, Kobuza, Karczmarza, i Komornicy, rozłożył tylko ręce.
— Jestem niewinny! — wołał głosem, który zdawał się na chwilę znów zachwiewać przekonania sędziego.
Ostatecznie, urzędnik wydał sąd o chłopcu.
— Znakomity komedjant...
W sądzie okoliczności bynajmniej się nie zmieniły; przeciwnie, przyłączyło się na poparcie winy wiele zeznań; dotąd nic nie znaczących. Służba proboszcza podawała różne drobne szczegóły, które zdawały się dowodzić obecności Stefana w okolicach plebanii owej fatalnej nocy. To wszystko urastało niemal w pewność... Nawet stara Barbara zdawała się być teraz przeświadczoną o winie wychowańca księdza Andrzeja i ze zwykłą kobietom jej stanu przesadą, przeciążała czarnemi barwami obraz, który przedstawiała sądowi... Pomimo pewnych wątpliwości, wyrok od pierwszej chwili nie mógł być wątpliwym.
Znamy już jego brzmienie.




ROZDZIAŁ VI.
Po sprawie.

Znajdujemy się w gabinecie pana Onufrego Leszcza.
Jest to pokój obszerny, przyciemniony. Za wielkiem biórkiem z pół mroku wynurza się szeroka, jaśniejąca twarz byłego komornika; do jego warg przyklejony wieczny uśmiech...
Nieopodal, w jednym z najciemniejszych kątów pokoju, ukryty za czarną szafą, jakie spotykać można w biurach i archiwach, siedzi jakiś człowiek. Półmrok z trudnością pozwala nam rozróżnić jego sylwetkę.
Postać wysoka, przygarbiona; twarz maleńka, bezbroda, bezwąsa, pomarszczona, szczupła i żółta; dwa szeregi wyszczerbionych zębów, widoczne w chwili, gdy wązkie usta otwierają się do złośliwego uśmiechu, jawne zmęczenie w oczach, których matowy odblask i pełna niespokoju ruchliwość nadają całej fizjognomji jakąś nieprzyjemną cechę — oto rysopis, który uderzyłby nasze oczy, gdyby większy zapas światła pozwalał się przyjrzeć zblizka tej oryginalnej figurze.
Pomiędzy gospodarzem, a jego gościem toczy się ożywiona rozmowa.
— Sto rubli!.. — woła w tej chwili z wiecznym swym dobrotliwym uśmiechem pan Onufry Leszcz. — Sto rubli!.. Zwarjowałeś kochanku... Czy myślisz, że storublówki rosną na drzewach jak gruszki?
— Nie... — brzmi odpowiedź, wygłoszona suchym, bezdźwięcznym głosem, wydobywającym się z poza czarnej szafy.
— A więc, czegóż chcesz?..
— Chcę sto rubli...
Pan Onufry odrzucił się w tył swego wielkiego fotelu i zaczął się śmiać głośno i długo. Wreszcie, przerwał.
— Robak! Ty nie jesteś przy zdrowych zmysłach...
— Jestem....
Pan Onufry oparł się łokciami na biurku i zaczął tonem perswazji.
— Opamiętaj-że się kochaneczku... Zrozumiej, co mówisz. Wziąłeś już przed miesiącem sto rubli?
— Wziąłem.
— A potem dwadzieścia pięć?..
— Wziąłem...
— Przysłałem ci pięć rubli przez stróża przed tygodniem, kiedyś leżał w białej gorączce?
— Przysłałeś!..
— Nie masz do załatwienia reszty rachunków z twoim, jak go nazywasz „Sępem.“
— Mam...
— A więc czego odemnie chcesz?
— Od ciebie... stu rubli...
Pan Onufry rozłożył szeroko ręce, jak człowiek, który ma do czynienia z kimś, do kogo żadne logiczne rozumowanie nie przemawia.
— Za co? — wyjąknął wreszcie.
— Za to, że razem z tobą przy pomocy przekupstwa i podłości, ja, Dyzma Robak, dopomogłem do skazania niewinnego na karę ciężkich robót, za to, że jestem twoim wspólnikiem w zbrodni i że mógłbym zadenuncjować do kogo należy ciebie, Onufrego Jana Leszcza, byłego woźnego sądowego, następnie komornika, który, mówiąc nawiasem, za twe tysiączne łajdactwa, powinieneś już dawno gnić w kryminale.
Te słowa wypowiedziane były tym samym suchym i spokojnym tonem, którym nieznajomy, ukryty za szafą, wypowiedział pierwsze wyrazy.
Przez chwilę zapanowało milczenie.
Słychać było tylko ciężki oddech pana Onufrego, którego twarz zachowywała zresztą pozornie zupełny spokój.
Były komornik przemówił wreszcie:
— I przypuszczasz, że ja w obec podobnych gawęd zgodzę się na twoje żądanie?..
— Jestem przekonany.
— Otóż mylisz się, mój kochaneczku — ciągnął pan Onufry, przybierając w poprzednią dobrotliwość twarz i głos — mylisz się bardzo... I to mnie bardzo martwi!..
— Dla czego?
— To bardzo proste... Dla tego, że taka omyłka dowodzi upadku twojej inteligencyi...
— Inteligencyi?.. — wybełkotał tonem mniej pewnym siebie człowiek z za szafy.
— Tak jest. Kto się myli i to w kwestyi tak ważnej, jak storublówka — w głosie pana Onufrego czuć było wyraźną ironję — ten nie może sobie przyznawać inteligencji... A czy wiesz, dla czego ja i ten pan z Paryża, który korzysta z twych usług, a którego ty nazywasz „Sępem“...
— Tak go wszyscy nazywają w tej dzielnicy...
— To rzecz mniejsza... Dla czego ja i ten pan „Sęp“ korzystamy z twych usług i płacimy ci dobre pieniądze?..
— Dobre pieniądze! — starał się protestować jegomość z za szafy.
— Dla tego, że przypuszczaliśmy, Robaczku, iż jesteś inteligentny... z chwilą jednak, gdy na twoją inteligencję liczyć nie można, czy sądzisz, że twoje usługi będą nam potrzebne?... Czy myślisz, że zechcemy ci płacić podwójną cenę za to, co za byle pieniądze zrobi każdy szubrawiec bez żadnej inteligencyi?..
Postać z za szafy wysunęła się nieco naprzód.
Głos, dźwięczący już teraz rozdrażnieniem i pozbawiony tej suchości, która przed chwilą stanowiła jego siłę, odezwał się.
— Ależ zkąd przypuszczenie o upadku mojej inteligencyi?.. Zkąd?..
— Widzisz... — zrobił uwagę pan Onufry, który, w miarę jak jego interlokutor zapalał się, sam stawał się więcej zimnym — tracisz spokój... to dowód, że nie masz racji... Otóż, upadku inteligencji dowodzi twoje żądanie...
— Żądanie?
— Tak jest... Posłuchaj tylko.
— Słucham...
— Rzeczywiście, mamy czas — pan Onufry spojrzał na zegarek — nikt nam nie przeszkodzi... Możemy pogadać i zupełnie spokojnie. Nieprawda?
— Przypuśćmy...
— Otóż zarysuję w dwóch słowach sytuację... Uważam to za potrzebne dla wyjaśnienia wzajemnego stosunku. Postaraj się być cierpliwym....
— Będę... liczę na storublówkę, jako na nagrodę cierpliwości — odezwał się głos z za szafy, który odzyskał już swój suchy dźwięk i ton ironiczny.
— Nie licz... Ale to rzecz mniejsza. Zaczynam. Był sobie przed laty dwudziestu niejaki hrabia... tak go przynajmniej nazywali wszyscy towarzysze hulanek... Lolo Półtoracki.. Nie znasz tego nazwiska?
Z za szafy odezwało się tylko stłumione mruczenie. Na twarzy pana Onufrego rozkwitał szeroki uśmiech.
— Nie słyszałeś?.. Tem gorzej! Nie musiałeś czytywać sądowych listów gończych... Otóż ten hrabia Lolo, straciwszy własny majątek, sfałszował weksle z podpisem żony na parękroć tysięcy rubli i podstawiwszy u rejenta jakąś starą babę, sprzedał komuś naiwnemu za kilkadziesiąt tysięcy rubli folwark, stanowiący własność jego teściowej... Nie liczę dziesiątków drobniejszych oszustw...
— Do czego to prowadzi? — zapytał głos z za szafy, tym razem tonem nieco ostrzejszym.
— Do czego?.. Mój Boże!.. Bynajmniej nie do tego, co bywa zwykłem następstwem podobnego rodzaju figlów, nie na Pawiak... Pan hrabia Lolo był dość inteligentnym, ażeby w sam czas umknąć za granicę, do Ameryki, czy do Australji... Bóg to raczy wiedzieć!..
— A więc?..
— Więc... prowadzę dalej... Upłynęło dwadzieścia lat. Jeżeli przez ten czas środki hrabiego musiały się wyczerpać, jego inteligencja nie wyczerpała się bynajmniej...
Pan Onufry zawiesił głos.
— A oto dowód... Pewnego pięknego poranku... a może i wieczora... pan hrabia Lolo Półtoracki... tak niegdyś poszukiwany w Warszawie, najpierw przez piękne damy, a potem przez policję... ukazał się... ale zmieniony do gruntu... Dawniej miał wąsy i brodę, dziś ma twarz wygoloną; dawniej był to elegancki młodzieniec, dziś jest to stary, zatabaczony pijak...
— O!..
— Co chcesz?.. Fakta są faktami. Dawniej nosił historyczne nazwisko Półtorackich, obecnie przybrał skromny pseudonim... pseudonim...
Pan Onufry wahał się przez chwilę.
— Robaka... — podpowiedział mu głos z za szafy.
— Niech będzie Robaka... jeśli chcesz! — ciągnął pan Onufry. Otóż ten hrabia Lolo, inaczej Robak, zgłosił się w Warszawie do jednego ze swych znajomych, z którym poprzednio miał stosunki... i któremu mógł ufać, jednem słowem, do mnie...
Jegomość z za szafy przerwał:
— Tak... do ciebie! Ale, ponieważ już opowiadamy historję, dodajmy jeszcze jedno.
— Co?
— Że ten hrabia Lolo znał się z tobą dobrze... i że przed dwudziestu laty dał ci zarobić jako komornikowi, tysiąc rubli za potajemne zdjęcie i następnie przyłożenie nowych pieczęci do zajętego biurka, w którem znajdowało się za kilkanaście tysięcy rubli brylantów...
Głos Robaka brzmiał tryumfująco.
— I cóż ztąd? pytał pewny siebie pan Onufry. Ten fakt nie był przedmiotem żadnego dochodzenia sądowego...
— Ja też przypominam ten fakt tak sobie....
— Otóż — ciągnął dalej pan Onufry — nasz pan Robak zgłosił się do mnie i zaproponował mi interes...
— Dobry interes! — dorzucił głos z za szafy.
— Interes następujący... Podczas licznych swych podróży, imć pan Robak poznał w Paryżu czy w Londynie, bo już dobrze nie wiem, jakiegoś oryginała, pół doktora pół warjata, w każdym razie milijonera, którego nazywa mianem „Sępa“... Czy tak?
— Tak.
— I ten doktór, dostrzegłszy inteligencję Robaka, inaczej Lola Półtorackiego, zaproponował mu udanie się do kraju dla uskutecznienia niektórych poszukiwań... Szło o odnalezienie dwojga młodych ludzi, chłopca i dziewczęcia, o powzięcie o nich dokładnej wiadomości, wreszcie, o przeprowadzenie jakichś tajemniczych względem nich zamiarów... Prawda, że z tych zamiarów ów jegomość nie zwierzał ci się?
— Nie...
— Postaramy się je odgadnąć w następstwie... Tymczasem, idźmy naprzód. Hrabia Lolo był tyle inteligentnym — dziwna rzecz jak jego obecne żądanie nie odpowiada jego zwykłej inteligencji! — że najprzód zmienił imię i przybył do Warszawy, jako Robak, za dobrym szwajcarskim paszportem... Po drugie, wprost zgłosił się do swego dobrego znajomego.
— Niby... według fałszywych pieczęci...
— Tak... do Onufrego Leszcza i wiedząc dobrze, że tylko stary wyga potrafi dobrze przeprowadzić interes, przedstawił mu żądanie pana „Sępa“. I miał zupełną rację...
— Przypuśćmy...
Pan Onufry uderzył się w szeroką pierś.
— Onufry Leszcz w dwa miesiące odnalazł mu jedno z dwóch poszukiwanych indywiduów... młodego chłopca.
— Za co dostał trzy tysiące rubli w przekazie z Paryża na jeden z pierwszorzędnych domów bankierskich w Warszawie... przerwał Robak.
— Czy ja się ciebie pytam, coś ty na tem zarobił?..
Przez chwilę znów panowało milczenie.
— Wreszcie — nie idzie o to — ciągnął pan Onufry, idzie nam o fakta. A następnie, tenże Onufry Leszcz, widząc jasno, że pan „Sęp“ najwidoczniej nie żywi żadnych czułych zamiarów względem chłopca, powziął i wykonał pewien delikatny plan... Oto, opiekun chłopca został zabity... Przy pomocy naszego doświadczenia, zdołaliśmy nakierować tak okoliczności — stosownie do życzenia jegomości pana „Sępa“ — że chłopiec, który zresztą odznaczał się wyjątkową nieostrożnością, został onegdaj skazany za zabójstwo...
— Za co wczoraj dostałeś nowy przekaz na sześć tysięcy rubli...
— To do rzeczy nie należy... Czy masz co do zarzucenia przedstawieniu strony faktycznej?
— Nic, oprócz jednego... Oddalamy się od przedmiotu, którym jest sto rubli...
— Owszem, zbliżamy się do niego. Dotąd inteligencyi twojej nie można było zarzucić ani jednego słówka... Działałeś rozsądnie i zarobiłeś na pierwszej połowie interesu, na odnalezieniu małego Polnera, kilkaset rubli.
— Tak.
— Ale masz pretensję, że nic, a przynajmniej mało zarobiłeś na sprawie, w której chłopiec został skazany... Czy tak?
— Najzupełniej.
— Otóż, muszę ci z przykrością powiedzieć, że w tem miejscu twoja inteligencja zaczyna szwankować. Dla czego zarobiłeś w pierwszym interesie? Rzecz prosta... Dla tego, że jegomość „Sęp“ musiał ci płacić za twoje pośrednictwo pomiędzy nim, żądającym usługi, a mną, który ją mogłem uskutecznić. Czy tak?
— Zupełna racja...
— Otóż, trzeba było sobie powiedzieć, że twoje stanowisko pośrednika ma pewną wartość i nie komunikować nas ze sobą... To twój pierwszy błąd.
— A drugi?
— Poczekaj... Z chwilą, jak dałeś nam możność porozumiewać się osobiście, twoje pośrednictwo stało się zbyteczne i nie mamy powodu płacić za nie, ani ja, ani on... Następnie, w chwili, kiedy dostałeś trochę pieniędzy za pierwszy interes, oddałeś się pijaństwu i wpadłeś w białą gorączkę... To drugi błąd.
— A więc to nauka moralna?...
Głos z za szafy brzmiał szyderczo.
— Bynajmniej... Lecz pijany i chory, byłeś nam bezużyteczny, a nawet szkodliwy... W ten sposób dalsze stosunki z konieczności zawiązać się musiały bez twego udziału... I tylko dzięki mojej dobroci dałem ci przyjąć udział w kombinacji... Za co zarobiłeś już setkę rubli... i to z górą... Nieprawda?
— Tak, ale ty zarobiłeś sześć tysięcy...
— Pracowałem.
— Ja jednak chcę, muszę dostać jeszcze setkę...
— I w tem jest twój trzeci błąd... Chcesz!... bardzo dobrze. Ale musisz?... Oto właśnie głupstwo. Jeśli sądzisz, że mnie do tego zmusisz groźbą, mylisz się i bardzo... Co możesz zrobić? Zadenuncjować mnie?... Spróbuj. Nikt ci nie uwierzy... Jestem w porządku. Pieniądze przyszły z Paryża nie na moje imię. Nigdy żadnych stosunków z moim „Sępem“ nie miałem... Nad tobą, nędzarzem, litowałem się i dawałem ci jałmużnę... Nie widziałem na oczy fałszywych świadków, których ty przekupywałeś!...
— A przeszłość?... a fałszywe pieczęci?... — odezwał się Robak głosem suchym, cedząc wyraz za wyrazem.
Pan Onufry wybuchnął śmiechem.
— Fałszywe pieczęci!... Dobry sobie ten Robaczek... Przecież już mówiłem, że to nie było przedmiotem dochodzenia sądowego. Wreszcie, w tym względzie dawno zapadło przedawnienie...
Przez chwilę panowało milczenie.
Pan Onufry znowu zabrał głos. Twarz jego przybrała ponury wyraz. Głos nie brzmiał wesołością.
— Ja na twojem miejscu — zaczął — obawiałbym się jednej rzeczy...
— Czego?
— Już nie skutków denuncjacji, o której mówisz dla samego siebie, bo nie jesteś jeszcze tak głupim, ażeby denuncjować mnie, i sam narażając się na niebezpieczeństwo... Ale...
— Ale?
— Ale zupełnie czego innego..: Żeby twoje awantury nie naprzykrzyły się twoim przyjaciołom i żeby oni nie zawiadomili policji, kto się ukrywał pod pseudonimem Robaka...
Głos pana Onufrego brzmiał surowo; dźwięki były sparte, niemal syczące.
— I czy moi przyjaciele... mój przyjaciel... bo mam go tu jednego... który o tem wie, odważyliby się na coś podobnego?
— Dla czego nie?... Ażeby pozbyć się niepokojącego natrętnika. Już ci dowiodłem, że im nie grozi żadne niebezpieczeństwo... Nie potrzebuję ci dodawać, że denuncjacja przeciwko tobie, gdyby nastąpiła, bynajmniej nie mogłaby ich kompromitować. Rozumiesz?
Pan Onufry zamilkł. Przez chwilę obydwaj przeciwnicy zdawali się mierzyć swe siły. Człowiek za szafą widocznie namyślał się. Przez chwilkę zdawało się, że pragnie zrobić grożący giest. Jego postać pochyliła się naprzód. Pan Onufry uważnie obserwował go, bawiąc się leżącym na biurku dużym nożem myśliwskim, służącym do rozcinania kart.
Wreszcie, Robak podniósł się i zbliżył się do Onufrego. Wyciągnął doń rękę.
— Wybacz — rzekł — nie miałem racji...
Pan Onufry wybuchnął szerokim, dobrodusznym śmiechem, który wstrząsał całą jego figurę.
— Tak, to cię lubię, mój Robaczku... Tak, to rozumiem... Siadaj.
Robak usiadł.
— I ażeby ci dowieść, że ze mną można rozsądnie gadać, oto czerwona dziesięciorublówka...
Banknot zniknął w kieszeni Robaka.
— Tylko nie zachoruj mi znów na białą gorączkę — upominał pan Onufry po ojcowsku.
— Nie ma z czego... Zrobił z westchnieniem uwagę Robak.
— I posłuchaj mnie... Mam z tobą, do pogadania.




ROZDZIAŁ VII.
Zamiary pana Onufrego.

W pokoju przez dłuższą chwilę panowała cisza.
Pan Onufry wstał z po za biurka i przechadzał się po pokoju. Na jego szerokiej twarzy widać były chmury myśli. Brwi marszczyły się i ściągały w energicznym wysiłku. Robak w kącie czekał. Leszcz zatrzymał się wreszcie na środku naprzeciwko siedzącego bez ruchu interlokutora.
— Czy ty myślisz — zapytał naraz, uderzając się szeroką dłonią w piersi — że mnie to wszystko bawi?... Czy przypuszczasz, że jestem zadowolony, iż tego malca, który Bogu ducha winien, skazali jak zabójcę?...
Robak podniósł na niego oczy zdziwiony.
— A więc? — zapytał, wzruszając ramionami.
— A więc, chcę ci powiedzieć, mój stary, że robiłem i robię te wszystkie łajdactwa nie dla mojej osobistej przyjemności...
— Przypuszczam — brzmiała krótka odpowiedź.
Przez wąskie usta Robaka przewijał się ironiczny uśmiech. Jednocześnie tłusta, szeroka twarz p. Onufrego przybierała jakiś nowy wyraz pod wpływem myśli, które uderzały mu do głowy. Jego głos brzmiał teraz jakiemiś silnemi akcentami.
— I czy wiesz, do czego ja dążę? — pytał. — Jakie są moje cele? Czego chcę?...
Krótki i suchy śmiech, którym się zachłysnął Robak za szafą, przerwał wynurzenia Onufrego.
— Czego?... Zgadnąć nie trudno: pieniędzy.
Ta uwaga, szczególniej wypowiedziana tym tonem, mogła zmrozić zapał niejednego. Ale znamy już nieco pana Onufrego i mamy prawo uważać go za silniejszego od innych. Przez jego twarz przemknął lekki uśmiech; ręką dał znak Robakowi i znowu zaczął tym razem spokojniej:
— Nie przerywaj mi. Rzeczywiście, głupstwo robię, zaczynając z tonu trochę za wysokiego. Ale, co chcesz?... Ile razy o tem mówię lub myślę, to mnie bierze. Teraz będę spokojny. — Widzisz, mój stary, żeby przyjść do tego, co może stanowić nasz wspólny interes, muszę zacząć zdaleka. Muszę ci wyjaśnić rację mego postępowania...
— Po co? — przerwał Robak.
— To potrzebne. — Musimy się, widzisz, porozumieć... Znamy się nie od dzisiaj... Sądzę, że razem zrobimy ten, a może i inne interesa. Możesz mnie zrozumieć. Zechcesz ze mną iść? — dobrze... Nie? — drugie dobrze... Ale, żeby wreszcie, jak przed chwilą, nie dochodzić do gróźb denuncjacji, trzeba się porozumieć... Nieprawda?
— Może masz i rację — szepnął Robak.
— Mam ją — odrzekł pan Onufry. — Mam ją niewątpliwie. A więc słuchaj, stary... Ja, jak mnie widzisz, ja Onufry Leszcz, były komornik, syn praczki z Krzywego-Koła, wówczas popychadło wszystkich, piętnastoletni chłopiec, powiedziałem sobie: „będziesz miał kamienicę na Starem-mieście“... I mam ją.
— Na Kapitulnej... — rzucił szyderczą nieco uwagę Robak.
— To mniejsza. Później powiedziałem sobie, że w pewnej chwili życia muszę... rozumiesz, muszę — pan Onufry wypowiedział te dwa wyrazy z naciskiem — muszę mieć miljon...
— Milion?
Robak podniósł się z krzesła i teatralnym ruchem wysunął naprzód. Oddał głęboki ukłon Onufremu... Rzekł:
A tout seigneur tout honneur... Nie rozumiesz tego?
— Rozumiem. I wiele innych rzeczy... Nie drwij i nie przerywaj... Siadaj.
Robak usiadł. Twarz jego zachowywała ciągle wyraz sarkastyczny.
— Tak! miljon... — Ciągnął Leszcz. — Ta chwila mego życia nadeszła... nadejdzie niebawem... ja muszę mieć miljon!...
W tym wykrzykniku było tyle siły woli, tyle energji, że Robak mimo woli podniósł oczy do góry. Od jego pargaminowej twarzy odlepił się drwiący uśmiech. Rzekł:
— Dobrze. Nie pytam, po co ci miljon. To twoja rzecz. Ale jak go myślisz dostać? I po co te zwierzenia wobec mnie? Jeśli co chcesz odemnie, mów krótko.
— Powiem — odrzekł pan Onufry. — Jeśli mniemasz, że przypuszczam, iż miljony rodzą się na bruku, jak podrzutki, mylisz się. Każdy miljon trzeba zrobić. — Na miljon rubli trzeba miljardy groszy. — Należy je zebrać albo... ukraść! Ani jednego ani drugiego nie potrafię. Wybrałem drogę pośrednią: postanowiłem zabierać grosze, setki i tysiące tym, którzy je zbierają... A zabieram je nie przemocą, bynajmniej! to środek najniebezpieczniejszy... ale podstępem, chytrością, jednem słowem, siłą intelektualną.
— Myśl! — rzucił sentencjonalnie Robak.
— Nie przeczymy. Systemat jest wyborny w zasadzie, trudny w stosowaniu praktycznem.. Od lat dziesięciu już pracuję w tym kierunku... Robiłem i robię różne interesa. — Rabuję ludzi, z kodeksem w ręku, na lewo i na prawo... I pomimo mego doświadczenia, mej energji i pracy, wiesz do czego doszedłem?...
— Rzecz prosta, że nie...
— Dotąd na miljon, którego mi potrzeba, mam ledwo około sześćdziesięciu tysięcy rubli...
— Sześćdziesiąt tysięcy!
Oko Robaka się zapaliło. Pytał dalej:
— Nie licząc kamienicy?
— Nie licząc...
— To nieźle.
— To bardzo źle; potrzeba mi jeszcze do miljona dziewięćkroć sto czterdzieści kilka tysięcy rubli. Rozumiesz?
Robak obruszył się.
— Zwarjowałeś stary! — rzekł. — Tak mi się widzi, że ty nie rozumiesz dokładnie tego, co to są tysiące.
Teraz pan Onufry patrzył na Robaka zdziwiony.
— Trzeba ci wiedzieć — ciągnął ten ostatni — że ja wziąłem po ojcu coś z osiemdziesiąt tysięcy w gotówce i w ziemi... po ciotce dwanaście... z posagu żony straciłem piętnaście... pożyczyłem na jej majątek...
— Trochę nieprawnie?
— To rzecz mniejsza. Pożyczyłem... ze dwadzieścia... Razem... policz... sto trzydzieści... sto czterdzieści tysięcy... może trochę więcej, może trochę mniej. I żyłem za to... szalejąc! tak... szalejąc... piętnaście lat. Czy ty sobie wyobrażasz, co to jest miljon? Czy ci rzeczywiście potrzeba miljona? I na co?
— To rzecz moja.
— Czy przy twoich skromnych upodobaniach kamieniczka i 60000, jeśli je masz, nie wystarczą ci do nieskończoności?
— Nie. Potrzeba mi miljon.
Robak wzruszył ramionami. Pan Onufry mówił dalej:
— Dla tego też chcę się z tobą porozumieć, żeby wiedzieć: pójdziesz ze mną czy nie?
— Dokąd?
— Poczekaj. Muszę więc mieć miljon, to rzecz postanowiona. W jaki sposób? Powiedziałem ci przed chwilą. To zresztą tylko systemat, droga, którą idę... Ale to nie wskazuje tego interesu, tej skały, z której za uderzeniem czarodziejskiej laski wytryśnie miljon...
— Zaczynasz być poetyczny...
— Myślałem nad tem długo. Szukałem interesów i znalazłem parę... Szukam ich jeszcze. Przypadek — wierz mi, przypadek jest najlepszym pomocnikiem! — przypadek dał mnie... nam... w ręce interes twojego, jak go nazywasz, doktora „Sępa“...
— Na którym zarobiłeś dotąd za kupę łajdactwa... kilka tysięcy rubli. Do miljona jeszcze daleko.
— A jednak wydobędę go z tego interesu!...
Pan Onufry podniósł głowę do góry. Na jego twarzy malowała się siła. W tej chwili nie był podobny do codziennego „fałszywego poczciwca“, podszytego łotrem nizkiej próby. Głos jego, kiedy rzucił ostatnie wyrazy, brzmiał niepohamowaną energją.
Robak przyglądał mu się przez chwilę. Wreszcie rzekł:
— Wątpię.
Leszcz uśmiechał się.
— W tej chwili ci dowiodę...
— Słucham...
— Czy twój „Sęp“ ma miljon?
— Albo ja wiem...
— Ale jest przecie bogaty?
— Zdaje się.
— Jest napewno. Tak wypada z tego, co mi opowiadałeś; tak wypada z jego postępowania. Oto już jeden powód, ażeby go wziąć za przedmiot operacji... Ma pieniądze, a więc można mu je zabrać... Zapytasz dla czego właśnie jemu, a nie komu innemu, będącemu w tem samem położeniu?.. Uwaga zupełnie słuszna... Jeśli wybieram twojego paryzkiego doktora, to dla tego, że ten człowiek ma w życiu tajemnicę... a może i wiele tajemnic, że wreszcie jest już z nami w stosunku. Wierz mi, każda tajemnica, choćby była głupstewkiem, choćby nie miała gruntu zbrodni ani występku, zawsze przedstawia pewną wartość pieniężną!..
Pan Onufry zatrzymał się. Robak spoglądał nań z uwagą.
— Twój „Sęp“ jest chodzącą tajemnicą... Co za cele ma ten człowiek? Jakie namiętności nim rządzą? Do czego dąży? Dla czego nie zatrzymuje go w drodze najpotworniejsza zbrodnia? Oto czego się powinniśmy dowiedzieć... Robiąc nas swymi wspólnikami, musiał przed nami uchylać rąbka swych tajemnic. Zerwijmy całą zasłonę, a w chwili, kiedy będziemy mieli klucz do zagadki, staniemy się panami jego i... jego pieniędzy. Czy nie mam racji?
Robak namyślał się przez chwilę.
— Może — odrzekł wreszcie...
— I dodajmy jeszcze jedno... Ten człowiek łamie i nie raz łamał przepisy prawa... W ogóle to, co dotąd robiliśmy, on i my, jest po za obrębem prawa. To stanowi właśnie naszą siłę. Nie potrzebujemy się obawiać, ażeby w naszą grę został wmięszany sąd i prokurator... Jeśli będziemy mieli rachunki, załatwiemy je sami... Milijony tego człowieka — bo ja ci powiadam, on albo ma miljony albo przynajmniej do nich dąży — przejdą do nas... Jeśli już ma, weźmiemy je wprost. Jeżeli jego tajemnicza gra dąży do zdobycia miljonów, poczekamy i nawet pomożemy mu dojść do celu, a potem odbierzemy łup...
Leszcz znów zatrzymał się. Spoglądał w twarz drugiemu i oczekiwał od niego odpowiedzi, sądu. Robak widocznie węszył coś w umyśle. Odrzucił w tył głowę i przymknął oczy.
— To nie wszystko... Sprawa „Sępa“ ma jeszcze drugą stronę — ciągnął były komornik. — I ta strona jest nie mniej interesującą. Wprawdzie malec, którego skazano, jest niewinny, ale zbrodnia została bądź co bądź popełnioną. Skradziono kilkanaście tysięcy rubli...
Kto je skradł?
Kto popełnił zbrodnię?
Oto pytania, na które sprawiedliwość ludzka odpowiedziała sobie dostatecznie, skazując Stefana Polnera. Dla nas te pytania są dotąd nierozstrzygnięte. Zapytuję się ciebie, mój stary: czy dla nas, którzy potrafiliśmy tak zręcznie zmięszać karty sprawiedliwości, nie byłoby wprost dziecięcą igraszką odnaleść prawdziwego zabójcę?.. Czy nie możemy mu kazać opłacić za jego bezkarność?..
— Racja — mruknął między zębami Robak.
— I to jeszcze nie wszystko — ciągnął pan Onufry. — Ksiądz Suski, ofiara zbrodni, był także dość oryginalną osobistością... W jego egzystencji istniały niedomówienia. Znasz już moją teorję co do ludzi, którzy mają coś tajemniczego w życiu. Powiem ci jeszcze, że nie spuszczając z oka od lat dziesięciu celu, do którego dążę, szukam wszędzie tajemnic, zagadek, czegoś, coby mi posłużyło za materjał.. Ten ksiądz intrygował mnie nieraz; dowiadywałem się o nim. I wiesz, mam poszlaki, że po nim powinny zostać wielkie pieniądze... Tych pieniędzy niema... znikły! Czy się to wszystko ze sobą nie splata? Czy ten cały szereg tajemniczych okoliczności nie stanowi niejako całości?.. Sądzę, że tak... To zresztą kwestya dalszego zbadania, kwestya przyszłości...
W tej chwili Robak się podniósł.
— Dość mój stary, już rozumiem... Pozwól tylko postawić ci dwa pytania. Cel istnieje. Czy obmyśliłeś środki?..
— O tyle, o ile... Myślałem o tem wiele, mam na widoku to i owo, ale dotąd nie zdecydowałem nic.
— Dobrze. A teraz drugie pytanie: Do czego ja ci mogę być w tem wszystkiem potrzebny? I co na tem zarobię?
— To, co i ja... będziesz moim wspólnikiem, jeśli się tak złożą wypadki, dobrze płatnem narzędziem, jeśli twoja rola nie zarysuje się wybitniej... Wreszcie powiedz sam, czego żądasz. Wiesz, że na możebne warunki zawsze się zgodzę.. Co będziesz robił? Zobaczymy. Jakkolwiek bądź, potrzebny mi jest pomocnik, zdecydowany, energiczny, bez skrupułów. Mam ciebie pod ręką. Po co mi szukać kogo innego? W końcu, ponieważ idzie o „Sępa“, ty znasz tę zagadkę lepiej, niż kto inny.
— Rozumiem — przemówił znów Robak.
— A więc? — pytał pan Onufry.
— A więc... w tem, co mówisz, jest wiele racji. Plany są śmiałe, zbyt może fantazyjne, ale udać się mogą. O tem wszystkiem trzeba zresztą pomyśleć... Ogłuszyłeś mnie! Rozważę to na zimno.
— Słusznie.
Na twarzy Robaka znów wybił się sarkastyczny uśmiech.
— Poznałem ciebie dziś, mój stary, z zupełnie nowej strony.. Nie wiedziałem, żeś taki majster!..
Leszcz uśmiechał się.
— No, do widzenia... — zakończył Robak. Pojutrze będę. Pogadamy...
Wyszedł.
Pan Onufry przechadzał się długo po pokoju. Widocznie chciał uspokoić falę wzruszenia, która przed chwilą uderzała mu do głowy. Szło to dość trudno. Rysy twarzy pomimo usiłowań nie wygładzały się w zupełności.
Machnął wreszcie ręką.
Zbliżył się do biurka i usiadł. Zamyślił się głęboko. Po chwili, machinalnie wysunął jedną z szuflad, i zagłębił wewnątrz rękę. Wyjął wielki safjanowy pugilares. Rozłożył go. Wewnątrz była fotografja dziewczęcia, prawie dziecka. Przyglądał się jej długo.
— To dla niej! — rzekł.
Jego twarz, na pozór tak po mieszczańsku beznamiętna, miała teraz zupełnie inny wyraz; zdawało się w niej przeświecać coś miękkiego i serdecznego...
Pugilares zawierał i inne przedmioty. Z jednej z jego skrytek pan Onufry wydobył teraz kawałek papieru, zmięty, porozdzierany, wyżółkły, podklejony na innym papierze. Półmrok, panujący w pokoju, zaledwo pozwalał rozróżnić na tym papierze jakieś niejasne zygzaki. Pan Onufry zapalił dwie świece. Wlepił oczy w papier. Na jego twarzy widać było wysiłek myśli. Żyły występowały mu na skroniach, czoło marszczyło się. Trwało to parę minut.
Wysiłek nie odniósł skutku.
Były komornik podniósł sfałdowane czoło do góry. Jego oczy ciskały błyskawice. Uderzył pięścią o stół.
— A jednak tu musi być miljon! — zawołał.
Oparł głowę na ręku i znów pochylił się nad papierem.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.