Gasnące słońce/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Gasnące słońce | |
Podtytuł | Powieść z czasów Marka Aureliusza | |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych | |
Data wyd. | 1905 | |
Druk | Józef Sikorski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Przed domem Publiusza Kwintyliusza Warusa było rojno i gwarno, chociaż późne słońce października wychylało się dopiero z po za gór albańskich.
Kilkudziesięciu mężów, w białych togach i lekkich sandałach, przechadzało się wzdłuż wysokiego muru, z którego zwieszały się wieńce, splecione z bluszczu i czerwonej latorośli winnej.
Jeden z nich, wysoki, barczysty brunet, zbliżył się do bramy i, uderzywszy w nią młotkiem trzy razy, zawołał:
— Hej tam, odźwierny, otwieraj! To my, twojego pana klienci.
Za murem odezwał się tylko pies, szczekający zajadle.
— Psy nas wszędzie witają — mruknął klient i odszedł na środek ulicy, gdzie kilku innych obywateli rzymskich słuchało opowiadania małego, suchego jegomości, rozprawiającego o czemś z wielkiem ożywieniem.
Drobny człowieczek krzyczał głosem piskliwym, pomagając sobie ruchami rąk, nóg i łysej głowy.
— I co nam po zwycięztwie nad Partami! — dowodził. — Potłukli ich na miazgę, spalili im miasta, zrabowali świątynie i pałace, nabrali niewolnika, a nam nie dostało się z tego wszystkiego ani jednego sesterca. Dowódcy obłowili się, jak zwykle, na żołdactwo posypał się deszcz nagród, a obywatelom rzymskim zostawiono tylko zaszczyt patrzenia na wjazd tryumfalny legionów.
— Trzeba ci było pójść na wojnę — zauważył wysoki brunet.
Mały rzucił się do niego i wrzasnął:
— Bohater! Zdawałoby się, że spędził młodość w obozie, a wiemy wszyscy, że nie odczepił się ani na jeden dzień od klamki pańskiej. Na wojnę?! A to na co? Tłuc kości po kniejach i puszczach, brać po grzbiecie trzciną setnika, dźwigać na plecach całą górę rupieci, narażać się na kalectwo, na śmierć? Nie na to podbili nasi przodkowie świat, byśmy marli z niewygód w lasach Germanii lub na skwarnych wybrzeżach Afryki i Azyi.
— Lucyusz mówi sprawiedliwie — potwierdzono zewsząd.
— Lucyusz ma słuszność!
Zachęcony w ten sposób Lucyusz, perorował dalej:
— Od czego te psy germańskie, hiszpańskie, egipskie i wszelkie inne ludy barbarzyńskie?! Niech się za nas biją, niech tracą nogi, ręce, uszy i co tylko zechcą! Obywatel rzymski powinien używać. To jego przywilej, nagroda za waleczność przodków.
— Twoi to chyba nie ramieniem, lecz gębą wojowali — wtrącił wysoki brunet.
— Kajus robi się dowcipnym — odezwał się ktoś z boku.
— A twoi udawali zapewne w amfiteatrze byków — odciął się Lucyusz.
Cała gromada wybuchnęła śmiechem.
— Byki mają rogi! — mruknął Kajus.
— I lubią siano! — dodał Lucyusz.
A urwawszy pod murem garść zielska, podawał ją Kajowi wśród ogólnego wesela.
Ten, chwytając ustami trawę, trącił dowcipnisia głową z taką siłą, że go przewrócił.
— Zbój! Poczekaj, niech się tylko podniosę! — wrzeszczał Lucyusz, gramoląc się z ziemi.
Nie spełnił jednak groźby, kiedy stanął znów na nogach. Rzuciwszy Kajowi kilka słów obelżywych, pobiegł do bramy i zaczął w nią bębnić pięściami.
— Otwórz! — wołał.
Teraz za murem odezwał się głos donośny:
— Cicho tam! Przesławny trybun jeszcze śpi.
— Otwórz! Dostaniesz na wino — prosił Lucyusz.
— Wróbel nie upiłby się za twoją hojność — odpowiedział stróż domu.
— Mam dla ciebie całego sesterca.
— Kup sobie za niego śniadanie, boś głodniejszy odemnie.
— Nie bądź taki hardy, niewolniku!
— Nie krzycz tak, wolny żebraku, bo poczekasz jeszcze dłużej.
Lucyusz splunął i wrócił do towarzyszów.
— Podłe rzemiosło, ta klientela — mruknął. — Ceruj i czyść dziurawą togę przez cały wieczór, zrywaj się do dnia z barłogu, wystawaj na wietrze i chłodzie pode drzwiami, potem kłaniaj się przez cały dzień panu senatorowi i czekaj cierpliwie, aż ci potężny dobrodziej raczy rzucić jaki ochłap. Nie ma tam który z was kropli jakiego trunku? Ohydnie zimne bywają już poranki.
A kiedy się nikt nie odezwał, zawinął się w togę i zaczął chuchać w skostniałe ręce.
— Psi czas — syknął.
— Wistocie, podłe to nasze rzemiosło — wyrzekł Kajus. — Mam go już dosyć.
— A co będziesz robił? — zawołał Lucyusz. — Minęły dobre czasy pierwszych cezarów. Niech ich bogowie wynagrodzą na Olimpie za szczęście ubogich! Sypali zboże, podarunki i złoto na plebejów, ubiegali się o nasze względy, pieścili nas, a teraz co? Nawet denuncyantem, oprawcą, szpiegiem być nie można, bo...
— Stuliłbyś gębę — przerwał mu gwałtownie Kajus — tęskno ci za proskrypcyami i za krwawym strachem Kaligulów, Neronów i Domicyanów? Patrzcie go, jaki obywatel rzymski, potomek legionistów! Gotów jeszcze szczekać na boskiego Marka Aureliusza za jego dobroć i sprawiedliwość.
— A mnie co z tej dobroci i sprawiedliwości boskiego imperatora? Że Kaligula, Neron i Domicyan przerzedzili trochę pysznych bogaczów, że upuścili dużo krwi patrycyuszom i rycerzom, to cóż ztąd? Dla nas, dla ubogich, znaleźli oni zawsze chleb, igrzyska i uśmiech życzliwy. A teraz co? Od trzech dni nie miałem nie ciepłego w gębie, a pies się nawet o to nie zapyta, czym głodny. Imperator filozofuje, jego doradcy filozofują, baby nawet filozofują. Jak mi się ta bieda sprzykrzy, to zostanę filozofem.
Ostatnie słowa Lucyusza wywołały śmiech powszechny.
— Lucyusz filozofem! — odezwał się jakiś grubas, trzymając się za brzuch, który falował pod togą.
— A dlaczegoby nie! — mówił Lucyusz. — Niby to taka wielka sztuka nie czesać włosów, zapuścić brodę, ubrać się w stary, wytarty, dziurawy płaszcz, ruszać się wolno, z powagą i wygadywać niestworzone rzeczy o cnocie i o bogach. Dziur nie braknie mi i bez tego w todze, a gębę mam w porządku, jak słyszycie.
Ulica, dotąd pusta, zaczęła się ożywiać.
Gromadami przeciągali klienci innych panów, wszyscy w białych, znoszonych mocno togach. Szli, ziewając, wlokąc za sobą leniwe nogi, ubrane w połatane sandały.
— Życzę obfitego śniadania! — krzyczał Lucyusz do każdej, nowej grupy.
— I wam, i wam! — odpowiadano.
Śpieszyły do szkoły dzieci płci obojga z woskowanemi tabliczkami w ręku, przebiegali piekarze, niosący na głowie kosze z bułkami.
— Świeże pieczywo, świeże pieczywo, pulchne, wonne i smaczne! — wołał jakiś wyrostek — kupujcie, kwiryci, kupujcie!
— Pokaż-no — odezwał się jeden z klientów.
— To dla was — zaśmiał się chłopiec, wyciągając język.
I pokłusował dalej.
— Nawet niewolnicy nas nie szanują — mruknął Kajus.
Wtem rozwarła się brama i na progu jej ukazał się olbrzymi niewolnik germański, ubrany w czerwoną tunikę. W prawej ręce trzymał dużą trzcinę.
— Przesławny pan mój wzywa swoich klientów do siebie — zawołał koszlawą łaciną.
Z gwałtownością zatamowanego potoku, gdy otworzą nagle śluzy, rzucił się tłum obywateli rzymskich do wejścia. Jeden biegł przez drugiego; każdy chciał być pierwszym.
— Wolno, ostrożnie — napominał niewolnik podnosząc trzcinę do góry.
Widok grubej laski przywrócił tłoczących do porządku.
— Mój pan nie lubi wrzawy — dodał jeszcze odźwierny.
Klienci, przekroczywszy próg bramy, znaleźli się na dużym placu, na którym wznosił się stary dom parterowy. Z tyłu zielenił się park, przylegający do obszernego pagórka, pokrytego ogrodami.
Dworzec Publiusza Kwintyliusza Warusa nie świecił ścianami marmurowemi. Przed głównemi drzwiami nie biły wodotryski i nie było kolumn z kamienia frygijskiego. Dwa olbrzymie lotusy okryły prawie cały dach rozłożystemi konarami.
Nie ręka greckiego mistrza, lecz pleśń wieków pomalowała ten dom, zbudowany z dużych cegieł. Wiała od niego cisza powagi.
Klienci, minąwszy przedsionek, zatrzymali się w obszernej sali, do której wpadał z góry przez kwadratowy otwór słup światła, rozlewającego się po mozaikowej posadzce pyłem błyszczącym.
Z obu stron wejścia znajdowały się szafy, z których wyglądały poczerniałe, woskowe biusty przodków rodu Kwintyliów. Tuż przy ocembrowanem zagłębieniu w środku sali, do którego ściekała w dni deszczowe woda z dachu, wznosił się ołtarz, a na nim tliło święte ognisko domowe. Pod ścianą, naprzeciw drzwi wchodowych stal tron, ozdobiony płaskorzeźbami, przedstawiającemi bitwy i pochody tryumfalne.
— Czy widzisz? — odezwał się Lucyusz głosem stłumionym, zwracając uwagę jednego z klientów na ognisko.
— Jakiś zwolennik starego obyczaju — odpowiedział zapytany. — Może każe nam się modlić.
— Żeby tylko o naszych żołądkach pamiętał — mruknął Lucyusz.
— Kwintyliowie nie byli nigdy skąpcami — wtrącił Kajus.
— Ale siedzieli rzadko w domu.
Zamilkli, bo w tej chwili ukazał się w sali wysoki, smukły niewolnik, czarnooki i czarnowłosy Grek, ubrany tak samo, jak odźwierny, w czerwoną tunikę, i stanął obok wschodów, prowadzących do innego pokoju, oddzielonego od sali kotarą z ciężkiej materyi. Niósł on w jednej ręce biały welon, w drugiej srebrną tacę, a na niej małą amforę z winem i kilka naczyń z chlebem, owocami i kadzidłem.
— On gotów nas powitać naprawdę zwyczajem praojców — mruknął Lucyusz.
A zwróciwszy się do niewolnika, zapytał:
— Czy nie uważałeś, którą nogą wyszedł dziś twój pan z łóżka?
Greczyn przyłożył palec do ust.
W przyległym pokoju rozległy się szybkie kroki. Klienci powstrzymali oddech... Jakaś ręka energiczna odrzuciła kotarę ruchem nerwowym i na jej ciemnem tle zarysowała się postać młodego mężczyzny.
Równocześnie zaszumiał w sali okrzyk, wybuchający z kilkudziesięciu piersi:
— Bądź pozdrowiony w Rzymie, patronie nasz i królu!
Gdy wrzawa umilkła, odezwał się „król i patron“ głosem szorstkim, który brzmiał jak komenda wojskowa:
— Bądźcie pozdrowieni, przyjaciele mojego rodu!
Wziął z rąk niewolnika greckiego biały welon, zarzucił na głowę i zszedłszy po stopniach wschodów, zbliżył się do ołtarza. Tu pochylił się nad ogniskiem i mówił, ręce przed sobą wyciągnąwszy:
— Spraw, o święte ognisko, abyśmy zawsze byli szczęśliwi. Ty, które jesteś nieśmiertelne, wiecznie piękne, młode i bogate, ty, które żywisz i ogrzewasz, przyjmij chętnem sercem nasze ofiary i daj nam za to szczęście i zdrowie!
Wygłosiwszy tradycyjną modlitwę rzymskich naczelników rodu, wylał na ogień trochę wina i oliwy, rzucił na żarzące się węgle garść chleba, owoców i kadzidła.
Podczas tej ceremonii spoglądali klienci po sobie zdziwieni. W oczach ich zapalały się błyski szyderskie i gasły natychmiast pod opuszczonemi powiekami. Lucyusz ukrył uśmiech pogardliwy w fałdach togi.
Kiedy Publiusz Kwintyliusz Warus oddał grekowi welon, wbiegło do sali czterech wyrostków, niosących długi stół, zastawiony śniadaniem. Chciwem spojrzeniem obrzucili klienci amfory i naczynia. Było tam tylko wino, chleb i owoce.
— Proszę, posilcie się — wyrzekł Publiusz Kwintyliusz, siadając na tronie.
Szczupły, średniego wzrostu, z okrągłą czaszką rzymskiego patrycyusza, nie liczył on więcej nad lat trzydzieści kilka. Szerokie czoło, orli nos i szczelnie zamknięte usta składały się na profil sępa. Duma i nieugięta wola była rysem znamiennym tej twarzy suchej, wygolonej zupełnie. Wiał od niej chłód stanowczości, nie znającej miłosierdzia ani dla siebie, ani dla innych.
Kiedy tak spoczywał, oparty niedbale na poręczy krzesła, z wysuniętą pogardliwie dolną wargą, z oczami zmrużonemi, robił wrażenie siły, mimo wątłej budowy ciała.
Nie miał na sobie ani miękkich materyj, ani drogich kamieni. Okrywała go toga z grubej wełny; jego kształtne nogi tkwiły w ciężkich butach wojskowych, a na lewej ręce błyszczał tylko pierścień rycerski. Jedyną oznaką wysokiego stanowiska społecznego, jakie zajmował, był szeroki szlak purpurowy, zdobiący jego suknie.
— Proszę, posilcie się — powtórzył, gdy klienci, onieśmieleni jego powagą, zbliżali się wolno do stołu. — Obfitych śniadań i obiadów u mnie nie znajdziecie, ale ojcowie nasi nie jadali więcej i lepiej, a mimo to pokonali wszystkie ludy barbarzyńskie.
A zwróciwszy się do greckiego niewolnika, dodał:
— Artemidorus, podaj mi chleb i wino.
Smukły greczyn skoczył ze zręcznością wiewiórki i stanął przed panem, przechylając się z wdziękiem.
— Trzymaj się prosto i zdejm z twarzy uśmiech zalotnicy — mówił Publiusz Kwintyliusz, niosąc do ust skibkę białego pieczywa. — I wonie czuję od ciebie. Niech tego więcej nie będzie.
— Ty rozkazałeś, panie — mruknął niewolnik, zaczerwieniwszy się po same włosy.
Klienci, zachęceni przykładem patrona, otoczyli teraz stół, i sięgali chciwie po lampki, napełniane przez dwóch wyrostków. Szybko wypróżniły się amfory i znikła góra pokrajanego chleba. Lucyusz, upatrzywszy chwilę, kiedy oczy służby nie śledziły jego ruchów, schował garść oliwek za tunikę. To samo uczyniło kilku innych.
Śniadanie nie zajęło wiele czasu.
— Prastarym obyczajem rzymskim — odezwał się Publiusz Kwintyliusz, gdy niewolnicy wynieśli naczynia z resztkami pokarmów — chcę być dla was patronem w dawnem rozumieniu. I w senacie i w sądzie będę popierał wasze sprawy, gdy którego z was pretor lub edil zapozwie; troski wasze znajdą u mnie zawsze ucho chętne, a potrzeby rękę otwartą. Zbliżcie się i mówcie, co mogę dla was uczynić.
Powiódł po zgromadzonych wzrokiem chłodnym, który nie zachęcał do poufałości, i czekał.
Klienci milczeli przez pewien czas, spoglądając po sobie pytająco.
Pierwszy wysunął się Lucyusz i, przyłożywszy prawą rękę do piersi, zaczął:
— Sława tobie i cześć, patronie nasz, znakomity potomku znakomitych przodków, za łaskawe słowa, któremi raczyłeś zaszczycić klientów wielkiego rodu Kwintyliów.
— Sława, sława! — wtórowała reszta głosem podnieconym.
— Całemu światu wiadomo — mówił dalej Lucyusz — że patron i klienci stanowili dawniej jakby jednę rodzinę, trzymając się zawsze razem, czy w boju czy na sądach albo zebraniach wyborczych. Patron zastawiał sobą klienta, klient zaś dawał gardło za patrona. Ale nadeszły inne czasy, a z niemi nowe obyczaje — niech je Pluton pochłonie — a te nowe czasy i obyczaje zniszczyły podwalinę, na której wzrosła wielkość świętego Rzymu. Patron nie troszczy się już o klienta, klient zaś poniewiera się wśród motłochu, uboższy od niewolnika. Przyszły na Kwirytów chwile ciężkie. Zboża nie rozdawano już od roku ze składów rządowych; mieszkania, wełna i żywność podrożały, bieda zagląda na dobre do naszych zimnych kryjówek na poddaszach...
Lucyusz chciał jeszcze mówić, ale potok jego słów przerwał mu znak patrona. Publiusz Kwintyliusz podniósł rękę i wyrzekł:
— Mój rządca wypłaci każdemu z was po tysiąc sesterców i wydzieli wam wełny na togi.
Głośnym wybuchem radości dziękowali klienci patronowi za dar hojny.
— Sława tobie, panie nasz i królu! — wołali i tłocząc się do niego, obejmowali jego kolana.
Po ustach „pana i króla“ przemknął uśmiech lekceważący. Z błyskami pogardy w oczach spoglądał na kornie schylone głowy obywateli rzymskich.
Kiedy wrzawa ucichła, odezwał się:
— Czy niema między wami nikogo, coby chciał dawnym zwyczajem służyć swojemu patronowi wiernie i uczciwie? Potrzeba mi rządcy posiadłości miejskich, dozorcy domu i niewolników.
Wśród tłumu klientów panowało głuche milczenie. Spoglądali oni po sobie zaniepokojeni, radząc się nawzajem wzrokiem. Mały Lucyusz, przodujący dotąd gromadzie, stał się jeszcze mniejszym i wsunął się zręcznie za plecy wyższych towarzyszów.
Jeden tylko Kajus, choć go za togę przytrzymywano, wystąpił naprzód, pokłonił się panu i wyrzekł:
— Gdybyś mnie zechciał zawierzyć, przesławny trybunie, miałbyś we mnie wdzięcznego klienta.
Życzliwie spojrzał Publiusz Kwintyliusz na szeroką twarz Kaja, na której malowała się szczerość.
Głos jego, dotąd szorstki, zniżył się o cały ton i brzmiał łagodnie:
— To ty, Kaju? — mówił. — Przypominasz ojca swojego, który uczył mnie dosiadać konia na Polu Marsowem. Chcesz u mnie służyć? Nie zapominaj, że jesteś wielkiego Rzymu obywatelem.
Na to odpowiedział Kajus:
— Nie hańbi ciebie, potomka królów albańskich, twarda służba pod złotemi orłami boskiego imperatora, nie shańbi i mnie, potomka wyzwoleńców twojego domu, praca dla dobra patrona. Służyć ci będę, jak ojcowie moi twoim.
— Będziemy przyjaciółmi, Kaju — wyrzekł Publiusz Kwintyliusz, a podniósłszy się z krzesła, rzucił klientom krótki rozkaz: — Będziecie mi jutro potrzebni przy lektyce!
Pożegnał ich gestem ręki i znikł za kotarą. Za nim udali się Kajus i Artemidoros.
Zbici w kupkę, jak stado owiec, które wilk przestraszył, tłoczyli się w milczeniu klienci do drzwi i przebiegli szybko plac przed domem. Dopiero kiedy się znaleźli na ulicy, wybuchnął z nich potok słów bezładnych.
— Widziałeś!
— Słyszałeś!
— Patrycyusz z czasów Pysznego Tarkwiniusza!
— Z tronu przemawia!
— Składa ofiary bogom domowym!
— Śmieszny pyszałek!
— Żąda służby od wolnych obywateli! — wołali na przemiany, gestykulując żywo.
— Kiedy mu się zachciewa honorów patrycyatu — krzyczał Lucyusz — to niech za nie płaci. Ale trzeba się śpieszyć z wydojeniem jego głupoty, bo znajdą się rychło zazdrośni, co mu hojność obrzydzą. Ten byk z duszą niewolnika, ten ordynarny Kajus, nie będzie popierał naszej sprawy. O uczciwości to bydlę rozprawia, jak prokonsul, który okradł prowincyę.
— Trzebaby mu kiedy skórę dobrze wygarbować — odezwał się nizki klient z grubym karkiem i muskularnemi ramionami.
— Trzeba, trzeba — wtórowali inni — zasłużył na naukę.
— A teraz dokąd? — zapytał Lucyusz. — Możeby nam się jeszcze udało pochwycić jaki tłusty kąsek, kiedy się dzień zaczął.
Pomyślał chwilę.
— Już wiem — zawołał, uśmiechnąwszy się do siebie. — Nie byliśmy jeszcze u tego zbogaconego Egipcyanina, co odarłszy ze skóry Germanów, pnie się do senatorów i płaci za pokłony i tytuły. Hukniemy mu dziś głośno „przesławny panie“, „królu i patronie“, a może syn wyzwoleńca sięgnie do szkatuły i sypnie na nas gradem sesterców.
— Niech żyje Lucyusz! — zawołał nizki klient z grubym karkiem — on zawsze coś mądrego wymyśli. Idziemy do Fabiusza!
— Do Fabiusza, do przesławnego pana w kapeluszu wyzwoleńca, ha, ha, ha!...
Śmiejąc się, pociągnęła cała gromada w boczną ulicę.
Publiusz Kwintyliusz Warus, pożegnawszy się z klijentami, wszedł do swej pracowni. I tu niebyło śladów zbytku i wykwintu. Na mozaikowej posadzce znajdował się duży stół dębowy, spoczywający na grubej nodze, której podstawę tworzyły cztery łby niedźwiedzie, wyciosane z kamienia. Pod jedną ze ścian widać było dwie szafy, wypełnione księgami i zwojami pergaminów. Kilka krzeseł z wygiętemi poręczami kończyło umeblowanie pokoju, którego całą ozdobę stanowiły biusty marmurowe, przedstawiające: Wergilego, Tacyta, Juwenalisa, Nerwę i Trajana.
Publiusz Kwintyliusz Warus, oddawszy togę Arlemidorowi, spoczął na dużym fotelu bez żadnego wysłania i wskazał Kajowi ruchem ręki stołek.
Kiedy klient nie chciał korzystać z jego uprzejmości, wyrzekł:
— Usiądź! Przyjacielem mi będziesz, nie sługą.
Zwracając się do niewolnika greckiego, rozkazał:
— Zawołaj Zygfryda!
Gdy zostali sami z Kajem, mówił głosem cichym, jakby zmęczonym:
— Zdawało mi się, że dobry przykład bozkiego Marka Aureliusza oddziała korzystnie na próżniaczy tłum plebejów, że odwróci ich serca od podłej żebraniny, nie przynoszącej chluby godności obywatela rzymskiego; tymczasem nie dostrzegam po kilkoletniej niebytności w stolicy żadnej zmiany. Trajan, Antoniusz i Marek Aureliusz nie zdołali uszlachetnić motłochu, którego dziadowie oklaskiwali grozę wojen domowych, a ubóstwiali Nerona i Domicyana. Obywatele rzymscy...
Na ustach Publiusza Kwintyliusza rozlał się gorzki uśmiech, a blask jego bystrych oczu zgasł pod cieniami smutku. Głęboka boleść starła w tej chwili z jego twarzy wyraz dumy.
— Obywatele rzymscy! — powtórzył zcicha. — Znam ja ich dobrze, tych panów świata. Mieczem i krzyżem trzeba im w obozie przypominać obowiązki legionisty.
Na progu ukazał się stary niewolnik germański.
— Ty rozkazałeś, panie — odezwał się, przykładając rękę do piersi.
Wzrok Publiusza Kwintyliusza spoczął z przyjaźnią na wysokiej, atletycznie zbudowanej postaci barbarzyńcy, który trzymał się prosto, mimo lat siedemdziesięciu kilku.
— Niewola nie stała u kołyski twojej, Zygfrydzie? — zapytał patrycyusz.
— Ty wiesz, panie. Prowadziłem hufce wolnych braci przeciw potężnej Romie. Na polu bitwy okuli mnie zwycięzcy rannego, bezbronnego w żelaza hańby...
W niebieskich, przygasłych oczach Germanina zapaliły się błyski ponure.
— Jak widzę, nie zatarła w tobie dwudziestoletnia niewola pamięci lasów ojczystych — mówił Publiusz Kwintyliusz.
Niewolnik milczał.
— Nie przebaczyłeś nigdy zwycięzcom?...
— Nie zdradziłem ojca twojego i ciebie, panie; służyłem wam wiernie — odpowiedział Zygfryd wymijająco.
— Wiem... dzieci lasów germańskich dochowują wiary i mają serca czyste. Za lat dwadzieścia poniewierki należy ci się nagroda. Uklęknij, wyzwoleńcze.
Niewolnik schwycił się za piersi obiema rękami, zachwiał się, potem runął do stop patrycyusza.
— Panie, panie! — wołał głosem, przerywanym łkaniami.
Płacz rwał się z niego kawałami, wprawiając całe ciało w drgania gwałtowne. Rozpacz długiego życia spływała razem z jego łzami gorącemi.
Głos Publiusza miał miękkie tony dobroci, gdy mówił:
— Zwyczajem przodków moich, którzy uświetniali dzień powrotu z wojny szczęśliwej uczynkiem miłosiernym, wracam ci wolność, stary sługo. Możesz sobą od tej chwili rozporządzać według upodobania, a jutro powiesz mi, czy zechcesz zostać ze mną, albo też wrócić do swoich czarnych lasów. Teraz śpiesz do żony i dzieci i uciesz ich dobrą nowiną.
Patrycyusz uderzył lekko palcami prawej ręki niewolnika w policzek i wyrzekł:
— Jesteś wolny! Masz odtąd prawo do mojej życzliwej opieki i mojego nazwiska, kliencie. A ty — zwrócił się do Kaja — będziesz świadczył o tem, co postanowiłem, w urzędzie przesławnego cenzora, gdyby się bogom podobało zgasić światło mojego życia przed dopełnieniem prawnych formalności.
— Panie, panie — płakał ciągle starzec, złożywszy głowę na kolanach patrona.
— Idź już, idź — mówił Publiusz Kwintyliusz łagodnie. — Wysłużyłeś sobie wolność. Dziełem ona twojej uczciwości.
Kiedy się wyzwoleniec oddalił, oparł patrycyusz głowę na dłoni i milczał, pogrążony w zadumie.
— Nazywamy ich barbarzyńcami — odezwał się po jakimś czasie półgłosem, jakby do siebie — a gdyby nie pomoc ich ramion w legionach, nie biłby nam świat pokłonów. Całe nasze szczęście, że ludy barbarzyńskie nie poczuły jeszcze swojej siły.
W sali przyległej kichnął ktoś w tej chwili głośno.
Kajus zerwał się z krzesła; Publiusz Kwintyliusz zmarszczył brwi.
— Nie potrzeba, nie potrzeba — wołał głos dźwięczny i do pracowni wbiegł młody, przystojny brunet, ubrany tak samo, jak gospodarz, w strój senatorski. I jego tunikę i togę zdobił szeroki szlak purpurowy.
Nie czekając znaku pana, wysunął się Kajus; gość zaś pochwycił ręce Publiusza i ściskając je serdecznie, mówił szybko:
— Jesteś nareszcie, wilku bitew, zabójco, okrutniku, pogromco przeróżnych barbarzyńców! Już mówili, że cię jakiś olbrzymi Part połknął, ale nie wierzyłem, bo któreż zwierzę strawiłoby tak rogatego, twardego Rzymianina...
Skrzywiwszy się pociesznie, kichnął powtórnie.
— Ten twój święty dym, w którym wędzą się podobno, jak opowiadają stare baby, cienie naszych przodków, drapie mnie w gardle, w nosie, w płucach. Każ-że zagasić ognisko, jeźli nie chcesz gości swoich z domu wykurzyć.
— Marku! — mruknął Publiusz.
— Wiem, wiem, co mi powiesz — mówił przybyły żywo. — Powiesz, że Marek Kwintyliusz Warus, niecnota, hulaka, bluźnierca, lichy filozof, nadziany sieczką grecką, odrodził się od przesławnego domu Kwintyliów. Umiem to wszystko na pamięć, boś mi nie szczędził nauk zbawiennych, ale mimo to pozwolę sobie nie lubić dymu i dziwić się szczególnym gustom cieniów zmarłych. Bo przyznasz, że...
— Dosyć! — wyrzekł Publiusz.
Marek Kwintyliusz Warus ściągnął brwi i zasępił się, ale w jego dużych, błyszczących czarnych oczach śmiał się chochlik wesoły.
— Dosyć! — zawołał, naśladując surowy głos gospodarza. — Jowisz kapitoliński zmarszczył się i huknął piorun.
— Dziecko, dziecko — mówił Publiusz z pobłażliwym uśmiechem na ustach. — Nie przestałeś być wyrostkiem, chociaż zasiadasz na krześle kurulnem...
— Zwykle drzemię na stolicy pretorskiej po nocy rozkosznie spędzonej.
— A któż wydaje wyroki?
— Moi sędziowie znają się na prawie lepiej odemnie. Nie jestem ciekawy cudzych sporów.
— Omyliłem się, wierząc... ale mniejsza z tem. Usiądź i powiedz, ile pieniędzy potrzebujesz, bo nie odszukałbyś mnie tak szybko, gdybyś miał pełną szkatułę.
Marek Kwintyliusz roześmiał się pusto.
— Jak widzę, nie straciłeś dowcipu między barbarzyńcami — wyrzekł, osuwając się na krzesło.
Ale zaledwie dotknął twardych desek, zerwał się z pośpiechem.
— Mógłbyś kazać postawić w pracowni sofę, żeby się twoi goście nie kaleczyli — mruknął.
— Nasi ojcowie...
— Nasi ojcowie nie spoczywali na miękkich łożach, wiem, wiem — przerwał Marek niecierpliwie — lecz nasi ojcowie mieszkali także w brudnych, zimnych, dymem ognisk okopconych norach i ubierali się w wilcze skóry.
Publiusz wzruszył ramionami.
— Nie mogę ci służyć innem siedzeniem — mówił głosem chłodnym. — Łoża znajdziesz u mnie tylko w sali jadalnej.
— W takim razie...
Z komicznym grymasem opuścił się Marek powtórnie na krzesło, poprawiając fałdów togi, której prawa poła osunęła się z lewego ramienia. Wyciągnąwszy przed siebie nogi, obute w wysokie, sznurowane trzewiki z cienkiej, białej skórki, zaczął:
— Więc tak, prawdomówny trybunie legionów, po sesterce przyszedłem do ciebie. Zgadłeś! Lichwiarze urządzili na mnie nagankę, a szkatuła moja pusta.
— Wyjeżdżając na wojnę, zapłaciłem wszystkie twoje długi — mruknął Publiusz.
— Mówisz, jak gdybyś nie wiedział, że stan senatorski nie należy do wygodnych — odparł Marek, podnosząc białą, wypieszczoną, pierścieniami pokrytą rękę do ufryzowanych, złotym proszkiem posypanych włosów. — Albo trzeba się poniewierać w obozie na wietrze i skwarze do lat sędziwych, jak ty, albo sypać na wszystkie strony pieniędzmi, jak ja. Ta chciwa klientela kosztuje mnie dużo, legion niewolników pochłania połowę moich dochodów, a za krzesło kurulne zapłaciłem igrzyskami, w których utonęły moje dobra w okolicy Rawenny.
— Resztę zabrały histryonki, śpiewaczki greckie, tancerki wschodnie i biesiady — wtrącił Publiusz.
— Trochę i to — rzucił Marek niedbale, bawiąc się purpurowym szlakiem togi.
— Ileż potrzebujesz? — zapytał Publiusz krótko.
— Lichwiarze domagają się odemnie miliona sesterców — odpowiedział Marek obojętnie.
W pracowni nastało dłuższe milczenie.
Chłodna twarz Publiusza nie wyrażała ani zdziwienia, ani oburzenia. Tylko jego usta drgnęły lekko.
— A gdybym ci odmówił? — odezwał się po jakimś czasie głosem spokojnym.
— Nie uczynisz tego.
— Jesteś zbyt pewnym mojej hojności.
— Publiusz Kwintyliusz nie pozwoli na to, aby Marek Kwintyliusz, jego jedyny blizki krewny, utracił prawo do stanu senatorskiego.
Powtórnie zapanowało dłuższe milczenie. W oczach Publiusza przesuwały się cienie głębokiego smutku. Podniósł się ciężko z krzesła i wyrzekł, odwrócony twarzą do Marka:
— Mój rządca sprzeda niepotrzebnych niewolników, spienięży pałac na Palatynie i zapłaci twoje długi.
Szybko zerwał się Marek.
— Dziękuję ci, bracie — zawołał.
— Nie dziękuj! Nie dla ciebie pozbywam się domu, w którym urodziło się i umarło trzech konsulów z rodu Kwintyliów, lecz dla naszego nazwiska to czynię. Ale niech Marek Kwintyliusz pamięta, że majątek Publiusza nie sięga kroci milionów zbogaconych na szpiegostwie wyzwoleńców. Może się on wyczerpać. I ja mam kosztowne obowiązki, przywiązane do purpury.
— Już o tem pomyślałem — odezwał się Marek.
— Ty? — wyrzekł Publiusz głosem, w którym brzmiało zdziwienie.
Marek uśmiechnął się.
— Sądzisz, że umiem tylko trwonić — mówił, poprawiając fałdy togi, które się rozwinęły podczas siedzenia. — Kto lubi życie wygodne i przyjemne, ten nie zapomina o środkach, dających blask i niezależność. Żenię się...
— Żenisz się? Z kim?
— Dziwisz się, że znalazła się kobieta, która chce powierzyć losy swoje w ręce takiego niecnoty, jak ja? Jest w Rzymie dużo niewiast chciwych na tradycye i purpurę Kwintyliów. Żenię się za miesiąc.
— Z kim? — powtórzył Publiusz.
— Z trzystu milionami sesterców.
— Nazwisko?
— Bardzo piękne, historyczne — odpowiedział Marek z uśmiechem ironicznym. — Z Liwią, córką Fabiusza.
— Fabiowie wygaśli dawno.
— O, ci starzy, uwędzeni w dymach ognisk domowych, ci niemądrzy, co rozlewali krew na wszystkich polach bitew tworzącej się Romy, ci zuchwali, którzy ośmielili się nie wierzyć, w boskość pierwszych cezarów... Ale Fabiowie młodzi, pełni świeżości i nadziei, kąpiący się w morzu złota, kwitną i pożądają wnuków...
Nie dokończył, w tej chwili bowiem pochwycił go Publiusz za obie ręce z taką siłą, że się zachwiał.
— Marku! — zagrało w gardle trybuna legionów odgłosem wewnętrznej, gwałtownie tłumionej burzy. — Ty mówisz o tym opryszku, którego przeklinają wszystkie sioła germańskie, o tym zdziercy, którego chciwość zasiała w lasach barbarzyńców nieprzejednaną nienawiść do świętego Rzymu, o tym nikczemniku, poborcy, wyzwoleńcu egipskim...
— Jego ojciec był już wyzwoleńcem — bronił się Marek, pobladłszy. — Kajus Fabiusz nosi na palcu pierścień rycerski i szczyci się przyjaźnią senatorów.
— Senatorów? — powtórzył Publiusz głucho, puszczając ręce krewnego.
— Tak, senatorów — potwierdził Marek żywo. — Przebywając ciągle zdala od stolicy, nie znasz naszych stosunków. Małżeństwa członków stanu senatorskiego z córkami zbogaconych poborców, celników, przedsiębiorców budowli rządowych i tym podobnych dorobkiewiczów, nie dziwią już w Rzymie nikogo. Oni mają pieniądze, a my przodków i purpurę. Przodkowie i purpura bez pieniędzy, to śmieszność, to kalectwo.
— Oddam ci połowę majątku — wyrzekł Publiusz.
Marek wzruszył ramionami lekceważąco.
— Cóżbyś ty mi mógł dać... — mówił — dziesięć, piętnaście milionów? To nędza dla Kwintyliusza...
Publiusz milczał, odwróciwszy się powtórnie od krewnego.
Po chwili odezwał się półgłosem:
— Chciałem prosić boskiego Marka Aureliusza, aby mnie zwolnił od obowiązku poślubienia drugiej żony, pamięć bowiem pierwszej nawiedza mnie dotąd w chwilach samotnych; ale widzę, że nie tobie przeznaczono odświeżyć dom Kwintyliów latoroślą godną naszego nazwiska.
— Żenisz się? — zawołał Marek wesoło. — Pamiętaj z siebie zdjąć grubą skórę legionisty, gdy staniesz pod sztandarem Wenery. Piękna bogini nie lubi togi z szorstkiej wełny, opalonej twarzy i ciężkich butów wojskowych. Tullia Kornelia dopytywała o dzień twojego powrotu. Życzę ci powodzenia.
— Zostaw mnie samego — wyrzekł Publiusz.
— Już idę, wilku obozowy, i wrócę dopiero wtenczas, kiedy zrozumiesz, że dobrze postępuję, sprzedając dziedzictwo przodków, które ma w naszych czasach tylko wtedy wartość, kiedy za nie głupcy płacą. A nie zapomnij o owym milionie...
Długo patrzył Publiusz na zasłonę, która zapadła za jego krewnym. Potem osunął się na krzesło i opuściwszy głowę, milczał.
Nie był to już ów dumny patrycyusz, udzielający posłuchania klientom. Ciężko dotknięty człowiek spoglądał przed siebie przymkniętemi oczyma.
Z ulicy dochodził go szum wielkiego, namiętnem życiem tętniącego miasta — głuchy, stłumiony szum olbrzymiej, wiecznie ruchliwej fali, bijącej o brzeg samotnego dworca, odgrodzonego od wrzawy i zabiegów ludzkich.
Publiusz Kwintyliusz Warus podniósł wolno głowę. Wzrok jego, pełen boleści, spoczął na biustach Tacyta i Juwenalisa, a usta wyszeptały:
— Roma... Roma... Roma...
W najbliższem sąsiedztwie starego dworca Publiusza Kwintyliusza, na tej samej ulicy, ciągnącej się u podnóża Pagórka Ogrodów, znajdował się dom Tullii Kornelii, młodej wdowy po starym prokonsulu.
Wysoki mur nie zasłaniał białej, z marmuru zbudowanej willi przed oczami przechodniów. Wchodziło się do niej wprost z chodnika bazaltowego, biegnącego wzdłuż domów wązkim, podwyższonym pasem.
Nazajutrz, około godziny ósmej zrana, zatrzymała się przed tym pałacykiem złocona lektyka, niesiona przez czterech niewolników kappadockich, których poprzedzał wyrostek, pełniący służbę laufra.
— Zawołaj odźwiernego! — odezwał się z po za jedwabnych firanek, ozdobionych złotemi frędzlami, głos zmęczony.
Chłopiec pobiegł do drzwi, uderzył w nie młotkiem, a kiedy się klapa, otwierająca okrągły otwór wycięty na dole powyżej progu, odsunęła, krzyknął:
— Przesławny Marek Kwintyliusz Warus rozkazuje ci, abyś stanął przed jego obliczem.
Natychmiast zaskrzypiały rygle i przed domem ukazał się otyły, wypasiony niewolnik z długą trzciną, zakończoną złotą gałką.
— Wywoływacz[1] niech oświadczy swojej pani, że pretor Kwintyliusz złoży jej za godzinę hołd poranny — wyrzekł Marek, nie wychylając głowy z po za firanek.
Odźwierny przyłożył rękę do piersi, a lektyka oddaliła się szybko.
W chwili, kiedy Marek Kwintyliusz wydawał polecenie jej niewolnikowi, wychodziła właśnie Tullia Kornelia z pokoju sypialnego. Ubrana w białą jedwabną tunikę, sięgającą aż do kostek, i w czerwone, lekkie sandały, przeszła do gotowalni, gdzie czekała na nią służba z przyborami tualetowemi. Wysoka, zbudowana bez zarzutu, nie liczyła więcej nad lat dwadzieścia pięć. Płaszcz rozpuszczonych czarnych, lśniących włosów okrywał jej okrągłe, obnażone ramiona.
— Pozdrowienie tobie, pani! — odezwały się równocześnie trzy niewolnice egipskie.
— Pozdrowienie wam — odpowiedziała Tullia i spoczęła na krześle, zaopatrzonem poręczą, przed nizkim, okrągłym stolikiem z drzewa cytrusowego, na którym stało srebrne lustro, oparte na głowie Herkulesa z kości słoniowej.
— Uczeszesz mnie dziś po grecku — rozkazała pani.
W milczeniu zabrała się stara, pomarszczona Egipcyanka do zwykłej czynności. Ostrożnie wzięła w żółte ręce bujne włosy Rzymianki i zaczęła je gładzić grzebieniem z bronzu.
— Hiparchos zaspał prawdopodobnie — wyrzekła Tullia.
Zamiast niewolnicy, do której te słowa były zwrócone, odpowiedział jej mężczyzna w sile wieku, ubrany w ciemny płaszcz filozofa.
Wszedł, złożył głęboki ukłon plecom pani, ogarnął pożądliwem spojrzeniem jej postać i wyrzekł głosem słodkim:
— Hiparchos nie przebaczyłby sobie nigdy, gdyby niecierpliwość swojej pani podrażnił najmniejszem niedbalstwem w pełnieniu obowiązków.
Nadworny filozof i lektor Tullii Kornelii usiadł na nizkim stoliku i wydobywając z podłużnej, okrągłej puszki kilka kart pergaminowych, zapytał:
— Czy zacząć tam, gdzie skończyliśmy wczoraj?
— Zacznij, gdzie chcesz — odpowiedziała Tullia. — Nie idzie mi wcale o doskonałą znajomość twojego śmiesznego Epikteta, lecz jedynie o pogląd ogólny na jego teorye. Możesz opuszczać całe rozdziały.
Hiparchos przesunął białą rękę po długiej brodzie i czytał:
„Gdy podczas podróży morskiej wysiądziesz na brzeg, wówczas podejmiesz z piasku muszelkę lub cebulkę. Ale zabawiając się w taki sposób, spoglądaj pilnie na okręt, aby cię nie odjechał. Bo gdy sternik zawoła, wówczas musisz rzucić wszystko, coś pozbierał, i biedz za jego głosem. Tak samo ma się rzecz z życiem. Żonę i dziecko opuścisz, kiedy śmierć na ciebie skinie. W starości nie oddalaj się zbytecznie od okrętu“.
— To znaczy... — chciał filozof tłómaczyć.
— Rozumiem — wtrąciła Tullia, biorąc ze stolika grubą, złotą szpilkę. — Dalej!
Egipcyanka splotła już włosy pani, zawiązawszy je z tyłu w węzełek grecki. Jej pomocniczki, dwie młode niewolnice zbliżyły się z gorącem żelazkiem.
— Ostrożnie! — wyrzekła Tullia i zagłębiła ostrą szpilkę w ramieniu tej, która nachyliła się nad nią pierwsza.
Dziewczyna zagryzła wargi z bólu, ale nie wydała z siebie najlżejszego głosu.
Hiparchos czytał dalej:
„Mężczyźni nazywają niewiastę już w czternastym roku życia panią. Gdy kobiety miarkują, że całą ich zasługą jest wspólne pożycie z mężczyznami, wówczas zaczynają się stroić, pokładając nadzieje swoje na błyskotkach. Należałoby zwrócić ich uwagę na to, że zasługują tylko wtedy na szacunek, gdy zachowują się skromnie i uczciwie.“
— Ten wasz uwielbiony Epiktet myślał widocznie tylko dla siebie, kiedy jego mądrość nie wpłynęła na filozofów — zauważyła Tullia, rzucając złośliwe spojrzenie na utrefione włosy i starannie utrzymaną brodę lektora.
— Byłoby rzeczą nieprzystojną stanąć przed obliczem tak pięknej i łaskawej patronki w stroju zaniedbanym — odpowiedział Hiparchos.
— Że uczyłeś się u retorów giętkiego słowa, o tem wiem, ale ja wymowy twojej nie potrzebuję. Zbliżasz mi żelazko zanadto do czoła, niezręczna! — fuknęła.
Powtórnie przeszyła szpilka ramię niewolnicy, której oczy zaszły łzami.
Cierpienie sługi obchodziło panią tak mało, iż nie zwróciła nawet wzroku w jej stronę, aby się przekonać o skutkach bolesnego napomnienia. Oparta z wdziękiem na poręczy krzesła, spoglądała w zwierciadło, śledząc pilnie ręce niewolnic, krzątające się koło jej głowy. Na jej twarzy świeżej nie było śladu najmniejszego podrażnienia. Zadawała rany ze spokojem i obojętnością operatora.
„Jest znakiem natury gminnej — czytał Hiparchos dalej — gdy się ktoś zajmuje zbyt gorliwie czynnościami zmysłowemi, gdy za dużo je, śpi i zbyt często z kobietami przestaje. Takie czynności trzeba tylko mimochodem wykonywać. Na ducha należy zwracać główną uwagę.“
Tullia uśmiechnęła się szydersko.
— Uważałam — wyrzekła — że miałeś wczoraj doskonały apetyt, że jadłeś daleko więcej od nas, od natur gminnych. I starem winem nie pogardzasz i od grzesznych uciech nie stronisz.
Spojrzała na filozofa z pod czoła, zmrużywszy powieki.
— Możebyś się zgodził na post tygodniowy i na mieszkanie w beczce? Miałbyś wówczas dużo czasu i spokoju do rozpamiętywania mądrych wskazówek swojego mistrza.
A kiedy zakłopotany lektor pochylił głowę nad zwojami papieru, dodała:
— Odłóż te brednie. To filozofia dla żebraków i niewolników. Nie rozumiem, jak boski Marek Aureliusz może się wczytywać z upodobaniem w takie śmieszności. Czy nowiny dzisiejsze już nadeszły?
Niewolnice, uporządkowawszy głowę pani, wplotły do jej włosów sznur pereł i zatknęły nad węzłem złoty grzebień, wysadzony drogiemi kamieniami.
Dwie młodsze wybiegły i za chwilę wróciły, niosąc świeżo uprasowaną tunikę i długą białą suknię z miękkiej wełny syryjskiej, obramowaną purpurowym szlakiem.
Zanim włożyły tunikę na panią, stara Egipcyanka ścisnęła jej kibić szerokim pasem purpurowym, który podniósł piersi, uwydatniając pełny, okrągły biust. Wszystkie trzy krzątały się około ułożenia fałd powłóczystej sukni, spadającej na posadzkę.
Uważnie śledziła Tullia pracę służebnic, słuchając jednem uchem nowin bieżących, które Hiparchos odczytywał z tabliczek woskowych:
„Boski imperator Marek Aureliusz raczył wczoraj z boskim imperatorem Lucyuszem Werusem być obecnym w obozie pretoryanów przy poświęceniu nowego sztanduru. Boski Marek Aureliusz przemówił serdecznie do naszej dzielnej gwardyi, dziękując jej za waleczność w wojnie z Partami.“
— Opuść wiadomości dworskie — wtrąciła Tullia. — Zobacz, czy niema dziś jakiego ciekawego widowiska.
Hiparchos czytał dalej:
— Z Afryki przybyły cztery słonie, które trybun Publiusz Kwintyliusz Warus nabył z zamiarem pokazania ich obywatelom Rzymu w dniu igrzysk pretorskich.
— Publiusz Kwintyliusz? W takim razie wrócił już trybun do stolicy...
— Mówił mi klient Lucyusz, że przesławny trybun znajduje się od dwóch dni w Rzymie.
— Czy nie wiesz, gdzie zamieszkał?
— W starym dworcu, obok nas.
Tullia uniosła palcami suknię i pokazując na niej przypalone miejsce, zapytała:
— Kto dziś prasował? Czy ty, Mimut?
Młoda niewolnica, z dużemi, piwnemi oczyma gazeli, przypadła do jej stóp z cichym jękiem.
— Ty wiesz, pani — szepnęła pobladłemi usty.
Tullia klasnęła w ręce. A gdy na znak ten wbiegł do gotowalni wywoływacz, rozkazała:
— Obnażysz Mimut, przywiążesz ją do słupa i każesz ją dozorcy osmagać. Czy nie pytał jeszcze nikt o mnie?
— Przesławny pretor Marek Kwintyliusz zapowiedział pozdrowienie — odpowiedział niewolnik, chwytając dziewczynę za włosy.
— Poprosisz pretora na dziedziniec.
Płacz niewolnicy nie przerwał ani na chwilą tualety Tullii, która, podniósłszy się z krzesła, przeglądała się spokojnie w zwierciadle.
Ubrana w białą, długą suknię, wcięta w pasie, szeroka w ramionach, wysoka, z głową o konturach czystych, jakby wyciosanych z kamienia, robiła wrażenie żywego posągu. Jej czoło i nos tworzyły linię prostą. Nad zmysłowemi, świeżemi ustami czernił się delikatny meszek. Z czarnych oczu tryskał żar młodości, spragnionej życia.
Podobała się snać filozofowi jego wyniosła pani, bo zapomniawszy o nowinach bieżących, wpatrywał się w nią wzrokiem kota, skradającego się do ptaka.
Tullia, choć udawała, że nie zwraca uwagi na zachwyt lektora, widziała doskonale jego nieme uwielbienie. Uśmiechnąwszy się pogardliwie, wyrzekła głosem chłodnym:
— Moje pieski afrykańskie nie widziały już od wczoraj słońca. Gdyby Hiparchos chciał być uprzejmym, toby się z niemi przeszedł po ogrodzie.
Filozof zbladł, ale podniósł się natychmiast i opuścił gotowalnię.
Stara Egipcyanka włożyła na szyję pani potrójny sznur pereł, na ramiona cztery złote, brylantami wysadzane bransolety i podała puzderko z pierścieniami. Wysokie trzewiki z białej, cienkiej skórki dokończyły tualety.
Spojrzawszy jeszcze raz w zwierciadło, Tullia przeszła wprost z gotowalni na mały, czworoboczny, kryty dziedziniec, otoczony ze wszystkich stron dwoma rzędami kolumn z marmuru kararyjskiego.
Posągi, wykonane przez znakomitych rzeźbiarzy i ogromne wazony z kwiatami egzotycznemi stały obok filarów. W środku mozaikowej, wzorzystej posadzki znajdował się głęboki, ocembrowany basen, w którym pluskały się duże ryby morskie. Dwóch kupidynów z bronzu wyrzucało z ust strumienie wody, spadającej napowrót pyłem srebrzystym.
Zaledwie Tullia Kornelia ukazała się na dziedzińcu, otoczył ją rój niewolników. Krzątał się koło pani szybko, stąpając bez szelestu. Jeden niósł stolik, drugi ustawiał w słońcu sofę, trzeci układał poduszki, czwarty nakrywał do śniadania, piąty trzymał w ręku naczynia, szósty chleb, siódmy owoce.
Gdy Tullia spoczęła na miękkiej sofie, oparłszy lewą rękę na rzeźbionej poręczy, znikł tłum sług tak cicho, jak przyszedł. Został tylko młody, przystojny Grek z głową ufryzowaną, pełniący czynność rządcy domu.
— Czy Tymon ma do mnie jakie sprawy? — zapytała pani, niosąc do ust filiżankę z grzanem winem.
Niewolnik podał pani pęk tabliczek woskowanych.
Ale Tullia nie wyciągnęła po nie białej ręki, pokrytej pierścieniami.
— Rachunki? — wyrzekła obojętnie.
— Rachunki, pani.
— Odeślij je do rachmistrza.
— W kasie zabrakło pieniędzy, a jubiler, malarz i handlarz purpury nalegają — mówił rządca.
Tullia Kornelia zmarszczyła brwi.
— Niech rachmistrz zapłaci — rzuciła niedbale.
Rządca chciał jeszcze coś mówić, kiedy się z progu odezwał donośny głos wywoływacza:
— Przesławny Marek Kwintyliusz Warus!
Na dziedziniec wbiegł szybkim krokiem Marek, a zbliżywszy się do Tullii, ucałował jej ramię, mówiąc po grecku:
— Pozdrowienie tobie, piękna Tullio!
— Pozdrowienie tobie, śliczny Marku — odpowiedziała Tullia w tym samym języku, uśmiechnąwszy się do gościa przyjaźnie. — Ale jakże ty wyglądasz?
— Znacznie lepiej, niż przed godziną — odparł Marek. — Pozwolisz? — zapytał.
Kiedy go Tullia poprosiła ruchem ręki do zajęcia miejsca, rozłożył się wygodnie na drugiej sofie.
Był blady, znużony. Jego przygasłe oczy podkrążały ciemne obwódki.
— Pytasz, jak wyglądam? — wyrzekł. — Tak samo, jakbyś ty wyglądała po nocy, spędzonej w gronie najweselszych w całym Rzymie towarzyszów.
— Rzym nie zna przyjemniejszego od ciebie lekkomyślnika — zauważyła Tullia.
— Tym razem przewyższył mnie imperator Lucyusz Werus — odpowiedział Marek, ziewając. — Przepraszam cię, droga Tullio, ale powinnaś przebaczyć krewnemu zmęczenie. Trzymam się ledwo na nogach. Już dawno nie bawiliśmy się tak doskonale. Ten Werus ma czasem pomysły, na jakie się nawet Kaligula nie zdobył. Wystaw sobie pochód tryumfalny z całym legionem śpiewaczek i tancerek, przeciągający obok sali, w której boski Marek Aureliusz dysputuje ze swoimi filozofami o znikomości rzeczy ludzkich. Lucyusz Werus lubi swojemu bratu i teściowi płatać takie figle.
— A imperator Marek Aureliusz? — zapytała Tullia.
— Boski imperator wzrusza ramionami i uśmiecha się z pobłażliwością mędrca.
— Gdybym była Lucyllą, nie zgodziłabym się na takie zgorszenie publiczne.
— Lucyusz Werus nie wspomina nigdy o małżonce, jak gdyby wcale nie istniała.
Powtórnie ziewnął Marek.
— Prawdopodobnie zgrałeś się znów w kości do ostatniego sesterca, skoro odważyłeś się przybyć do mnie w takim stanie — mówiła Tullia, marszcząc brwi. — Wiesz, że nie lubię, gdy mężczyzna nie zachowuje należnych kobiecie względów. Daremnie się zresztą trudziłeś, bo i u mnie rachunki niezapłacone.
— Taka drobnostka, jak przegrane w kości, nie nakłoniłaby mnie do narażenia się na słuszny gniew pięknej Tullii — odpowiedział Marek.
— O, więc sprawa ważniejsza. Słucham!
Tullia poprawiła się na sofie, zwracając na pretora wzrok ciekawy.
— Uprzedzam cię z góry, że dowiesz się z początku rzeczy nieprzyjemnych — zaczął Marek — ale nie obawiaj się, po przykrości bowiem nastąpi dobra nowina. Czy to prawda, że twój rachmistrz zaczyna być niewypłacalnym?
Śniada twarz Tullii pokryła się bladością.
— Marku! — szepnęła.
— Nie obrażaj się, proszę. Mnie trudne położenie ani dziwi, ani gorszy, bo przywykłem do niego; dziwi mnie tylko i gorszy, gdy kupcy mówią z lekceważeniem o podpisie Kornelii.
Pretor spojrzał uważnie na zachmurzoną twarz Tullii i mówił dalej głosem przyciszonym:
— Nie twoja wina, że nie możesz się obejść bez legionu niewolników, którzy cię oszukują i kradną, i nie ty zawiniłaś, iż nie znasz wartości pieniędzy. Tak cię wychowano. Ale świat nie patrzy oczami krewnego. Ty wiesz, że Rzym nienawidzi ubóstwa, gardzi nędzą, ma wstręt do wytartej sukni. Nie mogę sobie ciebie nawet wystawić bez świetnej oprawy.
Wdowa po prokonsulu słuchała uważnie słów pretora. Jej gładkie czoło marszczyło się pod falą myśli, tłoczących się pod czaszką.
Marek nachylił się do niej i mówił prawie szeptem:
— Jeszcze rok, dwa, trzy, a zostaniesz bez dachu nad głową. Chcesz czekać, aż cię wierzyciele wypędzą z pałaców i cisną między motłoch? Albo może wyjdziesz za jakiego zbogaconego lichwiarza, celnika, poborcę, który się na twoje stosunki ułakomi?
Wolno podniosła się Tullia z sofy i wyprostowawszy się dumnie, rzuciła na pretora spojrzenie podrażnionej lwicy.
Ale Marek wytrzymał spokojnie jej wzrok, w którym iskrzyły się błyski gniewu.
— Co się dziś wydaje hańbą, nieszczęściem, to powitasz jutro z radością, gdy komornik zastuka do twojej bramy — wyrzekł. — Człowiek nie jest panem swoich upodobań i wstrętów. Jak z uschłym liściem, igrają z nami okoliczności.
Wstał z sofy, wziął Tullię pod ramię i poprowadził ją wzdłuż kolumnady. Szli obok siebie przez jakiś czas w milczeniu, potem zaczął znów Marek:
— Na położenie twoje jest sposób bardzo prosty. Publiusz wrócił do Rzymu... On ciebie zawsze bardzo lubił...
— Publiusz był zawsze dziwakiem — odezwała się Tullia.
— Nie byłabyś kobietą, gdybyś nie umiała grać przez pewien czas roli matrony w dawnym stylu. Masz postać, ruchy, urodę i dumę starszej Agrypiny, reszty zaś dopełni przebiegłość niewieścia. Każ ustawić w sali kilka kołowrotków i krosien, roznieć ognisko domowe, pochowaj greckie romanse i lubieżne malowidła; posługuj się w rozmowie z Publiuszem zawsze naszą mową, rozprawiaj dużo o świetności Rzymu, o obowiązkach patrycyuszki, o posłannictwie żony, matki, gospodyni; chodź do świątyń i udawaj, że wierzysz w brednie kapłanów. Publiusz, jak każdy żołnierz, nie odznacza się chytrością. Weźmiesz go bardzo łatwo, a rzuciwszy tego nieokrzesanego wilka bitew raz do stóp swoich, zrobisz z nim później, co zechcesz.
— To tylko mnie dziwi — odezwała się Tullia, patrząc prosto w oczy Marka — że ty, który jako brat stryjeczny Publiusza, masz prawo do spadku po nim, zachęcasz mnie do małżeństwa.
— Nie pozbawiałbym się własnowolnie milionów Publiusza, gdybym był przekonany, że one do mnie przejdą — odpowiedział Marek.
— Więc cię wydziedziczył?
— Nie, ale oświadczył mi wczoraj, że się ożeni, a wolałbym widzieć ciebie obok niego, niż kobietę inną. Z tobą porozumiem się łatwo, gdybym się znalazł w potrzebie.
— Tylko to? — zapytała Tullia, nie spuszczając oka z twarzy Marka. — Jakiej jeszcze nagrody żądasz za dobrą radę?
Marek roześmiał się z przymusem.
— Nie omyliłem się, pokładając wielkie nadzieje w twojej przebiegłości — odparł zakłopotany. — Chciałem cię prosić o wielką łaskę.
Po chwili milczenia dodał głosem niepewnym:
— Liwia, córka Fabiusza, chce być u ciebie z pozdrowieniem.
Tullia, opierająca dotąd rękę na ramieniu Marka, wysunęła ją szybko.
— Żądasz odemnie zbyt wielkiej ofiary — wyrzekła chłodno.
— Wiem, że duma twoja ucierpi dużo, gdy stopa tej dorobkiewiczówny przekroczy próg Korneliów; wiem wszystko, co mi możesz powiedzieć, sam nawet podzielam twój wstręt do tych zbogaconych łotrów, ale mimo to, proszę cię, abyś przyjęła u siebie Liwię. Nie widzę innego wyjścia, Tullio. Wiesz, że jestem zrujnowany, a nie mogę liczyć na propretoryaty i prokonsulaty, na znaczne dochody w prowincyach, jak Publiusz, bo nie uważałem nigdy za potrzebne i rozumne ubiegać się o względy Marka Aureliusza za pośrednictwem tak zwanej cnoty obywatelskiej, czy zasługi innej. Tyle się przodkowie moi nawojowali i nawysługiwali na różnych stanowiskach, iż sądzę, że zrobili dosyć dla Rzymu, nietylko za siebie, ale i za mnie. Wyżej już nie pójdę. Pretorat zamknie moją karyerę senatorską. Jeśli się nie ożenię z Liwią, wówczas spadnę do motłochu, jak tylu innych z naszego stanu.
Stali obok basenu. Tullia spoglądała przez zmrużone powieki z zaciśniętemi ustami na ryby, pluskające się w wodzie. Marek schylił się nad jej ręką i ucałował ją gorąco.
— Nie odmawiaj mi, droga Tullio — prosił. — Fabiusz żąda za swoje miliony stosunków z naszą rodziną, a Publiusza nie śmiem nawet prosić o otwarcie domu dla tego dorobkiewicza, bo gotów mi w odpowiedzi podać miecz albo truciznę.
— A twoja żona? — zapytała Tullia, nie podnosząc głowy.
— Lucylla Kwintylia wróciła już do ojca. Widząc, że czeka ją niedostatek, zgodziła się na rozwód bez oporu. Jestem wolny.
Milczeli przez jakiś czas, potem zapytała Tullia:
— Czy niema w Rzymie innej panny lub wdowy posażnej, godniejszej nazwiska Kwintyliów?
— Jest ich dużo — odparł Marek — ale któraż z nich chciałaby powierzyć losy swoje wesołemu pretorowi, jak mnie w mieście nazywają! Tylko córkę poborcy oślepia szeroki szlak purpurowy do tego stopnia, iż nie widzi po za nim jego właściciela. Zresztą, droga Tullio, gdybyśmy się chcieli stosować do przesądów naszych praojców, to nie mielibyśmy już wielkiego wyboru. Patrycyuszów z naszemi tradycyami posiada obecnie Rzym ilość tak szczupłą, że rozpłynęli się bez śladu w morzu dorobkiewiczów. Nawet Antoninowie, chociaż siedzą na tronie, nie sięgają aż do królów albańskich, jak my, a znaczna część współczesnych senatorów wywodzi ród swój z plebejów i wyzwoleńców, chociaż im greccy heraldycy wynajdują za pieniądze przodków między bogami. Rody patrycyuszowskie, jak ci dobrze wiadomo, wygasły prawie do szczętu. Wytłukły je wojny, proskrypcye, strach i zemsta Kaliguli, Nerona i Domicyana, dobiło je w końcu ubóstwo. Jest nas już tak niewielu, że moglibyśmy się pomieścić wszyscy w jednym domu, przeto byłby nierozumnym, ktoby się chciał zasklepiać w tem naszem ciasnem kółeczku. Dzisiejsi purpuraci, konsulowie, cenzorowie, pretorowie, edylowie i trybunowie — to ludzie nowi, których historya nie sięga trzech, czterech pokoleń. Na nic nie zdałby się nasz opór. Nowe czasy przejdą po nas, jak po trupie, jeśli nie będziemy się odświeżali pieniędzmi dorobkiewiczów.
— Publiusz postępuje inaczej — zauważyła Tullia.
— O, Publiusz — zawołał Marek — to upór z epoki królów, to obywatel drewnianego Rzymu, ja zaś jestem dzieckiem złotej, marmurowej, rozkosznej, oświeconej stolicy świata.
Pochylił się znów do ręki Tullii i przyłożył do niej usta.
— Nie odmawiaj mi — prosił. — Czy chcesz koniecznie, abym sobie przeciął żyły w kwiecie wieku?
— Marku!
— Tak stanie się niezawodnie, bo żyć bez znacznej fortuny nie chcę, nie umiem. Nie zapominaj, że trzysta milionów Liwii pokryją jej pochodzenie. Rzym nie pamięta bogaczowi kapelusza wyzwoleńca.
— Trzysta milionów — szepnęła Tullia.
— Tyle ukradł ten łotr w Germanii. Ma za co kupić sobie drzewo genealogiczne, sięgające aż do Jowisza.
— Więc to konieczne?
— Zgadzasz się?...
— Grozisz samobójstwem...
— Dziękuję ci, Tullio. Wiedziałem, że twój rozum uchyli się przed koniecznością. A teraz pozwól się pożegnać, bo dobywałem resztek sił, aby cię przekonać. Noce bezsenne zaczynają mnie już męczyć.
Wtem rozległ się w ogrodzie krzyk przenikliwy. Jakaś kobieta wołała o pomoc.
— Kazałaś osmagać niewolnicę? — zapytał Marek obojętnie.
— Prasowaczka spaliła mi suknię — odpowiedziała Tullia, siadając na sofie.
— Każ bić tak, żeby dozorca nie łamał kości, bo Marek Aureliusz zaczyna się litować nad niewolnikami. To także nowość szczególnego rodzaju... Życzę ci dnia wesołego, a nie zapominaj o radach, które ci dałem. Bądź matroną, o taką...
I ucałowawszy ramię Tullii, oddalił się Marek krokiem wolnym, przesadnie poważnym, naśladując ruch łabędzia, posuwającego się na powierzchni jeziora.
Na progu odwrócił się.
— Do widzenia, matrono drewnianego Rzymu — wyrzekł.
— Do widzenia, miły łobuzie...
Uśmiechnęli się do siebie życzliwie.
Ułożywszy się wygodnie na sofie, wzięła Tullia ze stolika „Sztukę kochania“ Owidyusza, oprawną w kość słoniową.
Krzyk chłostanej niewolnicy słabł, targał się w cichym, urywanym jęku, aż skonał zupełnie.
Pogrążona w księdze trzeciej „Sztuki kochania,“ podającej kobietom sposoby podbijania serca męzkiego, nie spostrzegła Tullia, że przez drzwi, łączące dziedziniec z salą jadalną, weszła wysoka postać niewieścia, ubrana tak samo, jak ona, w białą suknię ze szlakiem purpurowym. Dopiero, kiedy jej ramienia dotknęły białe, długie palce, podniosła głowę.
— To ty, Mucyo? — wyrzekła, odkładając książkę. — Domyślam się, że ten niezręczny Hipiasz stłukł znów jaką wazę lub sprzęt inny. Pozwoliłam ci raz na zawsze karać niewolników podług uznania. Mucya Kornelia nie jest obcą w domu stryjenki. Będę ci nawet bardzo wdzięczna, jeżeli zdejmiesz ze mnie zupełnie ciężar drobnych trosk domowych, które tobie taką przyjemność sprawiają, ty mała gosposiu. Więc Hipiasz wyrządził szkodę? Spocznij i opowiedz, jak to było.
Uśmiechnąwszy się uprzejmie, wsunęła się Tullia w głąb sofy, robiąc miejsce dla synowicy.
— Tu, przy mnie usiądź! — zapraszała.
— Nie ze skargą na służbę, lecz z prośbą przychodzę dziś do ciebie, stryjenko — wyrzekła Mucya.
Jej głos miękki, melodyjny, brzmiał jak ton fletni.
— Mucya z prośbą? Mucya, która lekceważy kosztowne materye, drogie kamienie, wesoły teatr i świetne igrzyska? Może serduszko twoje zabiło nareszcie?
Tullia zasępiła się nagle.
— Przyznaj się — mówiła, wpatrując się niespokojnym wzrokiem w twarz synowicy. — Twój posag...
Mucya zwróciła na stryjenkę duże, piwne, rozmarzone oczy.
— Serce moje nie znalazło dotąd nikogo, ktoby był godnym jego miłości — odpowiedziała — o posag zaś nie mam potrzeby lękać się, dopóki się w twoim znajduje ręku.
Po ustach Tullii przemknął się uśmiech nieszczery.
— Możesz go odebrać w każdej chwili — podchwyciła szybko — gdy zapragniesz własnego ogniska, ale nie wierzę, żeby patrycyuszka z twojemi pojęciami znalazła w Rzymie rychło odpowiedniego małżonka.
— Niecały Rzym...
Mucya nie dokończyła myśli. Jej białą, puszkiem młodości pokrytą twarz oblał ciemny rumieniec.
— Niecały Rzym zapomniał o cnotach przodków, chciałaś powiedzieć? — dokończyła za nią Tullia głosem twardym. — Szukaj, czekaj, czekaj, życzę ci szczęścia... A twoja prośba...
— Potrzeba mi niewolnicy do osobistej usługi — wyrzekła Mucya.
— Cały mój dwór słucha twoich rozkazów.
— Upodobałam sobie szczególnie jednę z twoich pokojówek. Chciałabym, żeby należała tylko do mnie.
— Niema między niemi ani jednej, bez którejbym się nie mogła obyć.
— Sprzedaj mi Mimut, stryjenko.
Tullia, zacisnąwszy usta, milczała.
— Rozumiem — odezwała się po chwili, rzuciwszy synowicy spojrzenie nienawistne. — Litujesz się nad tą nędznicą, której niezręczność pobudziła mnie już tyle razy do gniewu. Powinnam ci odmówić, ale ponieważ to twoja pierwsza prośba, przeto bierz ją. Cenę każę postawić na twoim rachunku.
— Dziękuję ci, stryjenko — wyrzekła Mucya i wyszła szybko do sali jadalnej. Tu wzięła naczynie, napełnione balsamem i udała się do ogrodu.
Lekką stopą posuwała się szpalerem mirtowym, nasłuchując uważnie. Gdy doszła do klombu, utworzonego z cyprysów, przystanęła. Cichy płacz dochodził z pod muru. Rozchyliwszy gałęzie, ujrzała jakieś ciało skulone, zmięte, pokryte jedną wielką raną.
Niewolnica egipska, jeszcze obnażona, z poszarpanemi od bata plecami, cała oblana krwią, klęczała na trawie, wyrzucając z piersi łkania stłumione. W obu rękach trzymała dwa patyczki, złożone na krzyż. Pochylała się, uderzała głową o ziemię i skarżyła się komuś w języku swojej dalekiej ojczyzny.
Mucya nie rozumiała słów skatowanej dziewczyny, ale odczuła w jej kwileniu gorzkie łzy niemocnej rozpaczy. Zdeptany robak wił się u jej stóp i niósł komuś w ofierze swój ból serdeczny.
— Mimut — rzekła Mucya łagodnie, kładąc rękę na głowie niewolnicy.
Egipcyanka ukryła szybko w dłoni patyczki złożone na krzyż i podniosła do patrycyuszki twarz przerażoną.
— Ty chrześcianką jesteś, Mimut? — zapytała Mucya.
Oczy niewolnicy rzucały przez kilka chwil naokoło spojrzenia niepewne, jakby szukały drogi do ucieczki. Potem zalały się łzami i spuściły ku ziemi.
— W Odkupiciela ubogich wierzę, pani — szeptała Mimut, przykładając krzyż do piersi — w Boga nieszczęśliwych... Oddaj mnie w ręce pretora i każ mnie rozszarpać dzikim bestyom, abym opuściła tę ziemię, na której niema litości dla zwyciężonych.
— Jeżeli bogowie chrześcian — mówiła Mucya — mogą ci dać siłę do zniesienia nieszczęścia twojego życia, to módl się do nich i proś ich o cierpliwość, ale czyń to zdala od oczu ciekawych. Mucya Kornelia nie odda ciebie w ręce pretora, bo nie pragnie okrutnej śmierci nawet niewolnika. Bądź dobrej myśli, Mimut. Kupiłam cię dziś od Tullii Kornelii, abyś mi wiernie służyła.
I nachyliwszy się nad Egipcyanką, lała balsam na jej rany.
— Pani, pani — łkała niewolnica, całując stopy patrycyuszki. — On, On ci wynagrodzi, On, Bóg nieszczęśliwych...
Ani pani, ani sługa nie spostrzegły, że przez wyłom w murze, który oddzielał posiadłość Tullii Kornelii od ogrodu sąsiedniego, spoglądała na nie para czarnych oczu. Były one naprzód chłodne, potem zdziwione, w końcu straciły połysk twardy, zachodząc mgłą zadumy.
Publiusz Kwintyliusz Warus był ukrytym świadkiem sceny, która rozegrała się po drugiej stronie muru.
Ulica Szeroka, łącząca bramę Flamińską z sercem Rzymu, z jego rynkami i głównemi gmachami rządowemi, patrzyła codziennie na widowiska ciekawe.
Tędy ciągnęły od samego świtu liczne grupy klientów, śpieszących z hołdem do starych dworców i nowych pałacyków, rozrzuconych u stóp Pagórka Ogrodów, tędy przepływał w godzinach przedobiednich cały świat elegancki i próżniaczy stolicy udając się na Pole Marsowe, do łaźni i zakładów gimnastycznych, do sal fechtunkowych i sklepów jubilerskich. I żaden obywatel, którego sprawy sądowe powoływały na Kapitol lub na Forum Romanum, jeżeli mieszkał w okolicach pagórka Watykańskiego, nie mógł ominąć tej drogi.
Nazywała się ona Szeroką, była bowiem w istocie szerszą od innych, w znacznej części bardzo wązkich ulic starożytnego Rzymu. Otoczona z obu stron kamienicami, sięgającemi sześćdziesięciu stóp wysokości, nie ożywionemi z frontu oknami, robiła wrażenie głębokiego parowu wykutego w skale.
Nie o wygodę i piękno szło budowniczym, gdy stawiali te niebotyczne, kwadratowe pudła z kamieni gabińskich. Gdzie do głównych zadań architekta należało wyzyskanie każdego cala przestrzeni wzdłuż, wszerz i w górę, tam nie mogło być mowy o uwzględnieniu warunków zdrowotnych i estetycznych.
Gnieździł się tu przemysł i handel. Każdy dom miał na parterze kilka sklepów lub warsztatów.
Jeszcze słońce nie wyjrzało z po za gór Albańskich, kiedy zaspani chłopcy podnosili zasłony płócienne, przekomarzając się z drobnymi przekupniami, którzy rozkładali towary swoje na chodniku. Pachołkowie miejscy pilnowali, by kramiki, koczujące pod gołem niebem, nie tamowały swobodnego ruchu lektyk i przechodniów.
Równocześnie z wschodzącą gwiazdą dnia rozpoczynał się zwykły gwar ulicy ludnej i pracowitej. Krzykliwy gmin rzymski zabierał się do roboty z głośną wrzawą śmiechów i nawoływań.
Nie brakło „panom świata“ przedmiotu do wesołej gawędy i uwag dowcipnych. Głównie klienci, snujący się całemi stadami, przechodzili przez rózgi ostrych języków.
Była już godzina ósma, kiedy od strony Panteonu wtoczył się na ulicę orszak tak liczny, że zajął całą jej szerokość. Przedtem biegli dwaj laufrowie w żółtych tunikach, rozpędzając gapiów za pomocą długich trzcin. Za nimi postępowało kilkudziesięciu klientów w białych togach. Ponad tłumem niewolników różnych narodowości kołysała się ogromna, złocona lektyka, niesiona przez ośmiu drabów w niebieskich sukniach.
Już dawno nie widziała ulica Szeroka tak wspaniałej świty. Jakiś wielki pan udawał się do innego magnata z rannem pozdrowieniem.
Kupcy i rękodzielnicy wyszli przed sklepy i warsztaty; drobni handlarze zaprzestali nawoływań; pachołkowie prefekta miasta spędzali ciekawych na chodniki, robiąc miejsce dla dworu bogacza.
Owiana szeptem podziwu i ścigana spojrzeniami zazdrości, posuwała się lektyka wolno, świecąc białemi ścianami na barwnem tle pstrych sukien niewolników. Spoczywał w niej, na purpurowem wysłaniu, mężczyzna w sile wieku, mający obok siebie młodą dziewczynę.
Małe, chytre oczy pana rozglądały się uważnie w tłumie, jakby się czegoś obawiały. Ale plebs rzymski zachowywał się spokojnie, składając milczeniem hołd Złotemu Cielcowi.
Jakiś tylko pauper, sprzedający kwiaty, przebiegł pędem wzdłuż orszaku i wrzasnął:
— Fabiusz... lichwiarz... liiichwiaarz... ropucha... rrrropucha...
Zanim się pachołkowie miejscy spostrzegli, obdartus skręcił w boczną uliczkę i przepadł.
Ktoś przyklasnął śmiałkowi, ku zgorszeniu bogacza, który zapuścił szybko firanki.
Wtem wszczęła się na czele orszaku wrzawa.
Od bramy Flamińskiej zbliżało się dwóch wojskowych, ubranych w buty i ciemne grube płaszcze z kapturami, używane przez legionistów, stojących załogą w prowincyach północnych.
Chociaż należeli do przesławnej armii stolicy świata, nie gorąca Italia była snać ich kołyską. Bujne, jasne włosy z odcieniem złotawym, spadały w kędziorach na ich szerokie ramiona. Słońce i wichry pól i lasów spaliły ich twarze, a kurz dalekiej drogi pokrywał suknie. Wysocy, zbudowani jak atleci, przerastali plebs rzymski o całą głowę.
Szli wolno, kołyszącym chodem kawalerzystów, i rozglądali się ciekawie wokoło. Spotkawszy się z orszakiem, usunęli się ku chodnikom, nie opuszczając środka ulicy.
Nie podobało się to jednemu z klientów bogacza, bo krzyknął:
— Z drogi, psy germańskie!
A kiedy wezwanie to nie poskutkowało, wówczas przyskoczył i szarpnął młodszego z wojskowych za płaszcz.
— Czy nie widzisz, kto idzie?
Germanin zmarszczył brwi, wskazał starszemu towarzyszowi palcem, ozdobionym sygnetem rycerskim, zuchwalca i wyrzekł tylko jedno słowo:
— Herman!
W jego głosie brzmiał rozkaz.
Zrozumiał go brodaty wojak, bo odepchnął krzykacza z taką siłą, że obywatel rzymski runął na kamienie.
W jednej chwili otoczył Germanów tłum wrzeszczący i gestykulujący.
— Barbarzyńcy!
— Rozbijają obywateli rzymskich.
— Chwytajcie ich!
— Prefekt się z nimi rozprawi!
— Gdzie straż? — wołano.
Nadbiegli pachołkowie miejscy.
— Do którego legionu należycie? — zapytał jeden z nich.
Zamiast odpowiedzi, odrzucił młodszy germanin płaszcz, odsłaniając srebrną zbroję. Na jego szyi błyszczał złoty łańcuch, nagroda walecznych, a biodra opasywała mu barwna wstęga, znak wyższego oficera.
— Miejsce dla prefekta legionów boskiego imperatora! — zawołali pachołkowie równocześnie, pochylając przed barbarzyńcą topory, tkwiące w pękach rózg. — Rozstąpcie się!
Z niechętnym pomrukiem usuwał się plebs rzymski przed wodzem jazdy germańskiej.
— Barbarzyńców robią prefektami! — podawano sobie z ust do ust.
Scena ta odbyła się tak szybko, że bogacz nie zdążył nawet zapytać wywoływacza, który postępował obok lektyki, o powód przeszkody, kiedy już orszak ruszał dalej.
Teraz wychylił głowę z po za firanek, ale, zaledwie spostrzegł Germanów, cofnął ją natychmiast.
— Pośpieszcie się! — rozkazał tragarzom.
— Fabiusz! — wyrzekł prefekt. — Poznałeś tego łotra?
— Znają go wszystkie sioła markomańskie — odpowiedział starszy Germanin. — Przeczuwam, że jego to zbiry ściągnęły rękę na waszą narzeczoną, panie.
— Tylko ostrożnie. Jeśli to jego sprawka, to należy być chytrym, jak on sam. Trzeba się z jego niewolnikami porozumieć. Widziałem w jego otoczeniu kilku nieszczęśliwych z naszych lasów.
— Już o tem myślałem.
Germanowie skierowali się w stronę Kapitolu, orszak zaś Fabiusza posuwał się w górę, budząc wszędzie podziw i zazdrość. Zrównawszy się z mauzoleum cesarza Augusta, skręcili na prawo.
— Do willi Tullii Kornelii! — krzyknął wywoływacz na laufrów.
Krewna Marka Kwintyliusza czekała, zwyczajem rzymskim, od samego rana na jego przyszłą żonę. Załatwiwszy się wcześniej, niż zwykle, z toaletą i śniadaniem, przeszła do sali przyjęć, gdzie rozłożyła się na sofie i słuchała Hiparcha, który jej jakąś powieść grecką odczytywał.
Jak w domu Publiusza Kwintyliusza, stały i tu z obu stron drzwi, prowadzących do przedsionka, szafy z woskowemi podobiznami przodków. Szereg konsulów, pretorów i trybunów spoglądał na Tullię. Malowidła, pokrywające ściany marmurowe, przedstawiały bitwy i pochody tryumfalne.
Było to jednak wszystko, co przypominało starożytne pochodzenie Korneliów.
Zamiast twardych ław dębowych, zapraszały do spoczynku wygodne sofy, pokryte jedwabiem, rozstawione ze smakiem naokoło środkowego zagłębienia wśród klombów palm i kwiatów egzotycznych. Tam, gdzie się w dawnych domach rzymskich znajdował ołtarz, tryskał tu z głowy amorka strumień wody różanej, napełniającej salę wonią omdlewającą.
— Ci twoi pisarze greccy przestają być zabawni — odezwała się Tullia. — Zawsze te same przygody w podróży, rozbicie okrętów, pobyt kochanków na wyspie odludnej. Słyszałam to już sto razy.
— Miłość nie traci nigdy krasy młodości — odparł filozof głosem cichym.
— Tak sądzisz?...
— Ty wiesz o tem, pani.
Patrycyuszka, podniósłszy głowę, spotkała się z płomiennym wzrokiem Greka. Pożerał ją oczami.
— Czy listy do rządców wiejskich wysłane? — zapytała Tullia, uśmiechnąwszy się nieznacznie.
— Jak rozkazałaś pani — odpowiedział filozof, pochylając głowę nad zwojami papieru.
— Słyszę kroki Marka Kwintyliusza. Nie jesteś mi już potrzebny. A nie bałamuć mi zanadto niewolnic. Uważam, że poważna filozofia nie gardzi pieszczotami Amora.
W chwili gdy się Hiparchos podnosił, wbiegł Marek. Był dziś wypoczęty, świeży, cały biały, od upudrowanej głowy począwszy, a skończywszy na trzewikach. Jego lśniące, z włosów starannie oczyszczone ramiona zdobiły kosztowne bransolety. Zapach wschodnich woni wiał od niego.
— Przychodzę ci z pomocą, obawiam się bowiem, że cię blask złota Fabiusza porazi, jak słońce afrykańskie — mówił Marek, całując ręce Tullii. — Już ciągnie z całym dworem, widziałem go zdaleka.
Tullia zmarszczyła lekko brwi.
— Ciebie wszystko bawi... — wyrzekła.
— Bawiło, chcesz powiedzieć. Zaczynam już uważać, że życie nie jest tak wesołe, jak mi się jeszcze niedawno zdawało! Dużo rzeczy przestało mnie zajmować, a najmniej przyjemności znajdę w towarzystwie takich Fabiuszów i ich córek, ale mam zwyczaj nieoglądania się po za siebie, gdy postanowiłem iść naprzód.
Na progu stanął wywoływacz.
— Znamienity Lucyusz Fabiusz Pomponiusz Furio! — oznajmiał.
— Juliusz Cezar Klaudyusz Antoniusz — zaśmiał się Marek, gdy sługa znikł. — Już sobie wymyślił cztery nazwiska i kupił w budach egipskich dwie stare szafy z antenatami. Jestem przekonany, że go za rok jaki mędrzec grecki wywiedzie od samego Romulusa, a świat uwierzy, dopóki nowy patrycyusz będzie mógł swój rodowód popierać złotem. Powinnaś mi być wdzięczną, że wchodzisz za moją przyczyną do tak znakomitej rodziny.
— Marku! — wyrzekła Tullia, podnosząc się z sofy — drwij tylko z siebie...
Dalsze jej słowa powstrzymał szelest zasłony.
Do sali wszedł pewnym krokiem Fabiusz, prowadząc za rękę córkę. Średniego wzrostu, ubrany w togę nieposzlakowanej białości, ozdobioną u spodu wązkim szlakiem purpurowym stanu rycerskiego, obrzucił szybko bystrem spojrzeniem małych, przenikliwych oczu wyniosłą postać patrycyuszki.
Przez chwilę wahała się Tullia, nie wiedząc, jak postąpić. Ale już zapanowała nad sobą. Ze swobodą damy wielkiego świata przywołała na usta zdawkowy uśmiech, zbliżyła się do Liwii i wyrzekła pocałowawszy ją w czoło:
— Witaj pod dachem Korneliów! Żona krewnego, którego kocham, będzie mi zawsze miłym gościem.
A odpowiedziawszy na ukłon Fabiusza lekkiem pochyleniem głowy, wskazała ręką na sofę.
— Proszę — dodała.
Żółtą twarz Fabiusza, zeszpeconą dużym garbatym nosem i szerokiemi ustami, rozjaśnił uśmiech zadowolenia.
— Bogowie, zesławszy dzień pogodny, zdają się sprzyjać związkowi naszych domów — odezwał się po grecku, zajmując miejsce naprzeciw pani domu.
— Młodości, składającej marzenia dziewicze na ołtarzu Hymenu, towarzyszą zawsze dobre wróżby bogów życzliwych — odpowiedziała Tullia, zwracając się w stronę Liwii.
Jej słowa uprzejme nie wywołały rumieńca na twarzy dziewczyny, chociaż narzeczona Marka liczyła dopiero lat piętnaście.
— Szczęśliwym wróżbom bogów dopomoże powolność Marka Kwintyliusza — odezwała się panna, posyłając narzeczonemu uśmiech zalotny.
— Będę się starał, żeby cię dobre wróżby nie zawiodły — mruknął Marek.
— Spodziewam się tego...
W głosie Liwii, gdy te słowa wygłaszała, tętniło tyle stanowczości, że Tullia spojrzała na nią uważnie.
Piękną nie była córka milionera. Nizkiego wzrostu, krępa, z podłużną głową Egipcyanki, miała ogromny nos, grube, zmysłowe wargi i małe chytre oczy ojca. Rozłożona na sofie, ze swobodą osoby, znajdującej się w swojem towarzystwie, nie zdawała się wcale oceniać zaszczytu, jakiego dostąpiła, przekraczając próg Korneliów.
Nie podobało się to patrycyuszce. Chłodniej już odezwała się:
— Nie mówił mi jeszcze Marek, kiedy będę miała szczęście powitać w Liwii krewną...
— Jak tylko Liwia skończy kurs filozofii — odpowiedział Fabiusz — zapalimy pochodnię Hymenu.
— Panienka zajmuje się mądrością Hellady? Czy nie zbyt to utrudzająca zabawka dla jej młodej główki?
Fabiusz wzruszył ramionami.
— Filozofia jest dziś rozrywką tak powszechną — mówił — iż żona Marka Kwintyliusza znalazłaby się nieraz w położeniu przykrem, gdyby jej głównych zarysów nie znała. Sprowadziłem z Aten doskonałego nauczyciela, by ułatwił Liwii strawienie tej umiejętności niestrawnej.
Były poborca ceł wyrażał się po grecku poprawnie, płynnie, z akcentem attyckim, nie rażąc patrycyuszki ruchami zbyt szorstkiemi.
— I któryż systemat przypada najlepiej do gustu mojej narzeczonej? — zapytał Marek.
— Upodobania żony nie powinny się kłócić z gustami męża — odpowiedziała Liwia bez namysłu. — I ja stawiam ponad wszystkich mędrców boskiego Epikura.
— Jest to wistocie jedyny filozof — dodał Fabiusz — dający praktyczne wskazówki życia.
— A Epiktet? — wtrąciła Tullia.
Fabiusz poprzedził odpowiedź lekceważącym ruchem ręki.
— Jakże może niewolnik myśleć dla ludzi wolnych? — wyrzekł. — Piękna Tullia była wczoraj niezawodnie w cyrku? — dodał, zwracając rozmowę na inny przedmiot. — Ten Anicetus dokazuje rzeczywiście cudów. Wziął po raz setny pierwszą nagrodę.
— Powozi jak bóg słońca — odezwała się Tullia.
— Herkules nie mógł być lepiej od niego zbudowany — wtrącił Marek.
— Gdyby boski Marek Aureliusz podzielał większe upodobania rzymskie, obdarzyłby go purpurą — zawołała Liwia.
— Porcya Pulcherya rzuciła mu ogromny bukiet z białych kamelii — mówił Fabiusz, uśmiechnąwszy się znacząco.
— Cóż na to konsul, jej małżonek? — zapytała Tullia.
— Konsul Pulcheryusz oklaskuje oddawna wszystkich ulubieńców swojej pani — wyrzekł Marek.
— Wcale się konsulowej nie dziwię, że przenosi urodziwego Anicetusa nad brzydkiego i chorowitego męża — odezwała się Liwia.
Tak dziwnie brzmiały te słowa w ustach piętnastoletniej dziewczyny, że Fabiusz rzucił córce spojrzenie napominające, Ale ona wydęła grube wargi pogardliwie i wyrzekła:
— Minęły czasy, kiedy kobietom wolno było tylko udawać, że nic nie wiedzą.
Mówili dalej o plotkach miejskich, nicując cały szereg wielkich dam rzymskich.
Żegnając się z Tullią, wyrzekł Fabiusz.
— Mam nadzieję, że stosunki naszych domów, nawiązane pod wróżbą tak szczęśliwą, ścieśnią się z czasem i utrwalą ku dobru Fabiów i Kwintylliów.
Markowi, który go odprowadzał do przedsionka, szepnął:
— Gdybyś znalazł przed obiadem trochę czasu, odszukaj mnie na polu Marsowem pod portykiem Agryppy. Potrzebuję twojej rady w sprawie bardzo ważnej.
Kiedy Tullia została sama z Markiem, zapytał pretor:
— I cóż? Jakże ci się Fabiusz podoba?
Tullia wzruszyła ramionami.
— Nie umiem sobie zdać sprawy z tego, co widziałam — odparła. — Pozornie nie razi ten wyzwoleniec niczem, rusza się przyzwoicie, mówi doskonale po grecku, a jednak jest w nim coś, co stoi między nim a nami.
— Są to resztki jego pochodzenia — mówił Marek — ale te resztki zatrą się w następnem pokoleniu. Fabiusz nie jest zwykłym dorobkiewiczem. Zanim mu chciwość Egipcyanina wskazała dzierżawę ceł, jako kopalnie złota, był w Rzymie adwokatem i obracał się podobno dużo w domach patrycyuszów.
— Nie spodziewałam się wistocie takiej niespodzianki — zauważyła Tullia. — Trzeba bardzo dobrze uważać, ażeby dostrzedz sztuczność jego swobody towarzyskiej.
— Złoto podwyższa nizkich, a poniża wysokich. Wyrównywa ono szybko różnicę stanów, polegającą jedynie na grubych lub wytwornych nawyknieniach. Za pieniądze można kupić najlepszych niewolników, którzy nauczą wszystkiego, co w naszym świecie potrzebne. Tylko taki dziwak, jak Publiusz, nie chce tej starej prawdy zrozumieć.
— Są jednak rzeczy, których pieniądze nie dają — wtrąciła Tullia.
— Poczucie obowiązku obywatelskiego, miłość do Rzymu i tym podobne staroświecczyzny.. — mówił Marek. — Wiem, co masz na myśli. To bardzo dawne dzieje, o których dziś już tylko w książkach czytamy. Zresztą i pozorów tego, co nasi ojcowie nazywali cnotami, można się nauczyć. I Fabiusz potrafi mówić jak stary Katon, gdy mu to potrzebne.
— Nie podoba mi się przedwczesna dojrzałość Liwii — zauważyła jeszcze Tullia.
— Panny dzisiejsze nie są podobne do naszych prababek. Żona, pozbawiona przesądów, będzie pobłażliwszą dla wesołego pretora. Ale nie widzę u ciebie krosien i kołowrotków — zawołał Marek, rozglądając się po sali. — Publiusz odwiedzi cię niezawodnie w tych dniach.
— Naraziłabym się na uśmiechy niewolników, gdybym zmieniła urządzenie domu. Postaram się odegrać rolę matrony bez tej niesmacznej komedyi.
— Może spotkamy się dziś na polu Marsowem. Warto korzystać z pięknego dnia — mówił Marek, żegnając się z Tullią.
Ciepły dzień października wywabił w godzinach poobiednich cały Rzym na pole Marsowe. Kogo praca w sklepie lub w warsztacie nie więziła w dusznej izbie, ten śpieszył do ogrodu miejskiego, zajmującego olbrzymią przestrzeń na lewem wybrzeżu Tybru.
Sto tysięcy stóp kwadratowych przeznaczyli niegdyś ojcowie rzeczypospolitej na użytek publiczny, a cezarowie i patrycyusze przyozdobili to rozległe pole wspaniałemi gmachami, na które każdy obywatel z dumą wskazywał. Tu wznosiły się teatry Pompejusza, Balbusa, Marcella, cyrk Flaminiusza, stadyon Domicyana, łazienki Agryppy i Minerwy; tu zgromadzono pod licznemi kolumnami w kamiennych halach wszystkie skarby cesarstwa; tu umieściła stolica świata, pod dumną kopułą Panteonu, swoich bogów ulubionych.
Wśród ciemnych alei i gajów wawrzynowych, rozjaśnionych obszernemi murami, świeciły drogi, wysypane żwirem. Zmęczonego zapraszało mnóstwo ławek do spoczynku, znudzonemu obiecywały budy kuglarzów, linoskoków, czarnoksiężników i grajków tanią rozrywkę.
Pod wieczór brzęczało pole Marsowe, jak ul na wiosnę. Na trawnikach hałasowały dzieci, bawiąc się w konie i w żołnierzy; hecarze i linoskoki darli się przed budami, opowiadając cuda o swoich sztukach; bocznemi chodnikami przepływał ciągle tłum pieszych spacerowiczów, gapiąc się na przebiegające środkiem drogi dwukolne faetony, przeplecione lektykami i jeźdźcami.
Ponad tą głuchą wrzawą ożywionego ruchu górowały skargi żebraków i nawoływania przekupniów. Nędzarze podnosili wysoko tabliczki, na których władza wypisała ich nieszczęścia: handlarze podsuwali towary pod sam nos przechodniów, wrzeszcząc przeraźliwie. Ten zalecał owoce, ów ciasta, trzeci drobne błyskotki. Odpędzani, śmiali się wesoło i biegli dalej.
Na skraju lasku wawrzynowego, przylegającego do portyku Agryppy, na ławce kamiennej, siedzieli ci sami Germanowie, którzy wstrzymali byli zrana orszak Fabiusza. Oparłszy głowy na dłoniach, patrzyli na tłum różnobarwny i — milczeli.
Zewsząd otaczał ich szum wielkiego miasta, dolatywały puste śmiechy i stłumione wykrzykniki. Przed oczami ich przesuwał się obraz dostatku, swobody i szczęścia. W złoconych faetonach, w purpurowych lektykach, na rączych rumakach mijali ich panowie świata, których powozili, nieśli, otaczali niewolnicy wszystkich barw i języków.
Tuż przed nimi rysował się na błękitnem, czystem tle nieba wspaniały portyk Agryppy. Sto kolumn z marmuru frygijskiego dźwigało olbrzymi dach sklepiony. Niewolników tam sprzedawano, kość słoniową, wełnę hiszpańską, jedwab chiński, płótno i szkła kolorowe z fabryk aleksandryjskich, greckie wino, egipskie zioła, arabskie wonie, ryby z morza Czarnego, sery z Helwecyi, szmaragdy z gór uralskich. Trud i pot wszystkich narodów złożyły się na to, aby się Rzym mógł bawić i używać.
— Nigdzie jej nie spostrzegłeś? — odezwał się prefekt, nie podnosząc głowy.
— Rozglądałem się bardzo uważnie na wszystkich ulicach Pola Marsowego, ale waszej narzeczonej nie było między niewolnicami. Schowali ją dobrze — odpowiedział Herman.
Zamilkli.
— Tego u nas niema — wyrzekł znów po jakimś czasie prefekt, zakreślając ręką koło szerokie.
— Ale niema także tylu żebraków — mruknął Herman.
— Ich żebracy żyją i mieszkają lepiej od naszych panów.
— Nie zazdroszczę im cuchnących nor w pudłach kamiennych bez słońca i powietrza.
— Wolisz nasze zagrody, rozrzucone wśród lasów?
— W lasach markomańskich mieszkają bogowie.
— I oni mają swoich bogów.
— Ich bogowie spodleli, jak oni. Ich świątynie są puste, a kapłani nie szanują ołtarzów.
— A jednak króluje ich Olimp nad naszą Walhallą. O, bogowie...
Po ustach prefekta przewinął się smutny uśmiech.
Zamilkli powtórnie. Patrzyli znów przed siebie na rozbawiony, wypoczywający Rzym. W oczach ich tliły błyski ponure.
— Wy może nie wiecie, panie — odezwał się po jakimś czasie Herman — że w naszych lasach rozbrzmiewa od kilku tygodni szczęk broni i rozlega się pieśń o Arminiuszu.
Prefekt obejrzał się uważnie wokoło. W pobliżu nie było nikogo.
— Do dawnych klęsk przybędzie nowa — wyrzekł. — Nie nam mierzyć się z ich siłą.
— Siła ich opiera się dziś głównie na waleczności ludów sprzymierzonych. Nie byłoby legionów bez naszych ramion.
— Mówisz, jak gdybyś nie był legionistą. Jako stary żołnierz, powinieneś wiedzieć, że jeden karny oddział rozpędzi całe wojsko niesfornej hałastry.
— Mamy dziś tysiące swoich legionistów. Nie obcą jest nam ich sztuka wojenna.
— Ktoś idzie...
Na ścieżce, wijącej się przez lasek wawrzynowy, ukazał się samotny wędrowiec. Skrzyżowawszy ręce na piersiach, szedł wolno, z opuszczoną głową. Kiedy się zbliżył do ławki, zerwali się Germanowie równocześnie. Starszy wyprostował się, nie ruszając się z miejsca, młodszy podbiegi kilka kroków i zawołał:
— Publiusz!
Publiusz Kwintyliusz Warus podniósł głowę. Błysk szczerej radości rozjaśnił jego twarz zachmurzoną.
— Serwiusz! Ty w Rzymie? — wyrzekł, ściskając serdecznie ręce Germanina. — I tu cię spotykam? Dom Kwintyliów wskazałby ci każdy pachołek miejski. Gdzież stanąłeś?
— Zajechałem do obozu pretoryanów, ale chciałem cię jutro odszukać — odpowiedział prefekt.
Publiusz, dostrzegłszy Hermana, zbliżył się do
niego.
— Wszakże to Herman — wyrzekł, uśmiechając się łaskawie do żołnierza, który stał, jak słup, wpatrzony nieruchomem okiem w trybuna. — Setnik trzeciej kohorty dziesiątego legionu. Pamiętasz szturm w Panonii? Szliśmy obok siebie pod gradem strzał i pocisków. Było nam tam ciepło. Prawda, stary?
Martwy, jakby zastygły, twardy wyraz brodatej twarzy żołnierza topniał pod słowami Publiusza. Powieki jego drgnęły, usta się poruszyły.
— Nie żal żołnierzowi zginąć, gdy go prowadzi taki wódz, jak ty, przesławny trybunie — odezwał się głosem wzruszonym.
— Ty znasz Rzym? Wiesz, gdzie leży Pagórek Ogrodów? — zapytał Publiusz.
— Nie po raz pierwszy podziwiam stolicę świata.
— Udasz się natychmiast do obozu pretoryanów i przeprowadzisz swojego pana do mnie. I dla ciebie znajdzie się pod dachem Kwintyliów kąt wygodny.
Pożegnawszy setnika uprzejmym gestem ręki, wziął Publiusz prefekta pod ramię i poszedł z nim w stronę portyku Agryppy.
— O ile wiem, jesteś w Rzymie po raz pierwszy — odezwał się, gdy zostali sami.
— Nie spodziewałem się, że mnie przykry obowiązek nakłoni do drogi, o której oddawna marzyłem — mówił prefekt.
— W sprawach legionu do nas przybyłeś?
— Przybyłem odszukać narzeczoną, porwaną przez jakichś zbirów i sprzedaną w niewolę.
— To być nie może! — zawołał Publiusz. — Któż ośmieliłby się ściągnąć rękę na narzeczoną prefekta legionów?
— A jednak tak się stało. Nocą napadł tłum zbrojnych z poczernionemi twarzami siedzibę mojego przyszłego teścia i okuł wszystkich w żelaza. Ocalał tylko jeden ze służby, który mi tę smutną nowinę przyniósł do obozu. Pytasz, ktoby śmiał, jak gdybyś nie znał gospodarki obywateli rzymskich w ziemiach sprzymierzeńców. Poborcy daniny zdzierają skórę z Germanów, koloniści szczują jednę wieś na drugą, kupcy oszukują, czego zaś poborca, kolonista i kupiec nie zdołają wycisnąć, to wydrze legat lub prokonsul pograniczny postrachem. Od czasu do czasu bandy zamaskowanych zbójów urządzają wyprawy na żywy towar, chwytając po drodze wszystko, co im w ręce wpadnie. Wolny, czy nie wolny, rzecz obojętna, byle był zdrowy. Dziwię się bardzo, iż Rzym zwraca tak mało uwagi na zuchwalstwo swoich obywateli w krajach wolnych sąsiadów. Germanom może się ta poniewierka nareszcie sprzykrzyć, a ty wiesz równie dobrze, jak ja, że Markomanowie z czasów Antoninów nie są już ową dziką, bezładnemi kupami idącą tłuszczą, jak moi przodkowie z epoki Tyberyusza. Połowa naszej szlachty służyła lub służy w legionach na stanowiskach oficerskich, a nasz gmin jest główną podstawą waszych wojsk sprzymierzonych. Mówię tak do ciebie, do Rzymianina, bo i mnie wychowała cywilizacya wielkiej Romy, mojej matki przybranej, i dlatego boli mnie, że najpodlejsi z pomiędzy was burzą, co nasza wspólnie przelana krew zlepiła na polach bitwy.
Publiusz słuchał zasępiony, podnosząc od czasu do czasu głowę, jakby chciał przeczyć. Kiedy prefekt skończył, odezwał się:
— Zbyt czarno malujesz stan pogranicza.
— Zbyt czarno — mruknął Germanin, uśmiechnąwszy się z goryczą. — Czy wiesz, jak mnie dziś na ulicy motłoch rzymski powitał? Rzucił mi w twarz psa germańskiego i usunął się dopiero wtedy z warczeniem poskromionego wilka, gdym mu w zazdrosne ślepie oznakami mojej godności błysnął.
— Motłoch jest wszędzie podły i zuchwały, dopóki nie poczuje nad sobą ręki pana — mówił Publiusz. — Nie wątpię, że znajdziesz w Rzymie sprawiedliwość.
— Tak się spodziewam, bo gdyby było inaczej...
Nizki głos prefekta brzmiał głucho, jak echo dalekiego grzmotu. Wysoki, barczysty, pochylony ku przodowi, spoglądał ponuro na różnobarwny, błyskotliwy tłum, który go z szumem rozhukanej fali otaczał. Głęboka bruzda powyżej zagiętego nosa, błyski tłumionego gniewu w niebieskich oczach, brwi ściągnięte i zwarte usta nadawały jego twarzy suchej, wygolonej, wyraz nieubłaganej stanowczości i odwagi. Choć odmienny budową, barwą włosów i cery, był w tej chwili podobnym do Publiusza. Obydwaj pochodzili z rodziny orłów, obydwaj mieli profile ptaków drapieżnych, urodzonych do zwyciężania.
— Boski Marek Aureliusz jest sprawiedliwym panem — wyrzekł Rzymianin.
— Boski Marek Aureliusz czyta zawiele książek, a zajmuje się za mało sprawami państwa — odpowiedział Germanin.
— Śmiałe to słowa w ustach legionisty.
— I Publiusz wierzy tak samo...
Wtem odezwało się przed nimi wołanie laufrów.
— Ho, ho, z drogi!
Otoczony rojem klientów i niewolników przesunął się Fabiusz, rozłożony na poduszkach lektyki. Dostrzegłszy prefekta, zbladł.
— Po raz drugi spotykam dziś tego łotra — mówił prefekt. — Łzy i krew moich braci lśnią na jego milionach.
Wchodzili właśnie pod portyk Agryppy. Był tu tłok tak wielki, że chcieli się cofnąć, kiedy ich dźwięczny głos niewieści powstrzymał.
— Witaj, Publiuszu — zawołał ktoś tuż obok.
Tullia Kornelia stała ze swoją synowicą Mucyą przy sklepie barwnych płócien, mając przy sobie tylko dwie niewolnice.
— Od kiedyż to czekają Rzymianki nadaremnie na odwiedziny krewnych, wracających z dalekiej drogi? — mówiła Tullia, kiedy się Publiusz do niej zbliżył.
— Zastałem po trzyletniej niebytności w Rzymie tyle spraw naglących — tłómaczył się Publiusz — iż nie znalazłem dotąd chwili wolnej. Zamierzałem być u ciebie jutro z hołdem. Wszakże to Mucya — dodał, zwracając się do młodszej Kornelii, która wlepiła w niego duże, piwne oczy. — Tak wyrosła i wypiękniała, że nie byłbym jej poznał, gdyby mi twoja obecność nie pomogła. I nie wiem nawet, czy zapaliła już pochodnię Hymenu.
— Hymen nie należy do ulubionych bóstw Mucyi — odparła Tullia za synowicę. — Niema w cesarstwie nikogo, ktoby był jej miłości godnym. Może sprowadzisz dla niej jakiego boga z Olimpu.
— Czekam tylko na Rzymianina — odezwała się Mucya głosem spokojnym.
Uważnie spojrzał na nią Publiusz. Ona wytrzymała przez chwilę jego wzrok badawczy; potem odwróciła głowę i zaczęła coś wybierać na stole sklepu. Lekki rumieniec zabarwił jej bladą twarz.
I spojrzenie Publiusza i rumieniec Mucyi nie uszły oka Tullii. Lekko zmarszczyła się jej brew, a usta drgnęły.
— Nie jesteś sam, jak widzę — wyrzekła głosem przyciszonym.
— Mój towarzysz bitew i przyjaciel, prefekt legionów, Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz — przedstawił Publiusz.
Germanin uchylił głowy, przykładając rękę do piersi, a rzymska patrycyuszka uśmiechnęła się do niego uprzejmie.
— Dom mój stoi otworem dla walecznego prefekta, o którym Rzym mówił już niejednokrotnie z uwielbieniem. Mam nadzieję, że mnie zechcesz razem z trybunem odwiedzić. A teraz zwalniamy was, przesławni wojownicy, nie sądzę bowiem, by wodzów legionu nasze kłopoty gospodarskie mogły zająć. Wybieramy dla niewolnic płótno na tuniki.
Zaledwo się Publiusz z Serwiuszem oddalił, kiedy obok Tullii stanął Marek.
— Zaczynasz swoją rolę? — szepnął, zbliżywszy usta do jej ucha.
— To pomysł Mucyi, ja zaś skorzystałam z niego skwapliwie — odpowiedziała Tullia, porozumiewając się z pretorem spojrzeniem szyderskiem. — I udało mi się bardzo dobrze, bo właśnie pożegnałam Publiusza. Przechodził z jakimś barbarzyńcą. Szczególne upodobania ma trybun.
— Ten drab z barkami i piersią gladyatora, gdyby tylko zechciał, zburzyłby u nas spokój niejednej rodziny. Widziałem go. Jakie włosy, jaka budowa! Ale ci barbarzyńcy mają podobno o cnocie pojęcia naszych prapradziadów z epoki drewnianej Romy. Gdyby mnie bogowie byli dali jego muskuły...
— I bez nich radzisz sobie doskonale...
— Ale długoż to potrwa? Już dziś odczuwam dotkliwie skutki nocy przehulanej.
Marek rozglądał się wokoło.
— Czy nie widziałaś Fabiusza? — zapytał.
— Minął nas właśnie.
Marek uśmiechnął się do Tullii życzliwie i znikł w tłumie. Torując sobie drogę łokciami, szukał przyszłego teścia. Znalazł go przy sklepie drogich kamieni.
— Teściulek robi bardzo dobrze, że pamięta wcześnie o wyprawie — wyrzekł, dotykając ramienia Fabiusza. — Zapytam jutro pięknej Liwii, czy ją gust ojca zadowolił.
— Liwia nie pragnie błyskotek — odpowiedział Fabiusz, chowając naszyjnik za tunikę. — Ma ich dosyć.
— Rozumiem. Wiesz, teściu, że mógłbyś sobie wybrać inną heterę. Ta twoja Lykaris zwiędła w ostatnim roku straszliwie.
— Prosiłem cię, żebyś mnie zapoznał z Lidyą.
— Po zaślubinach... Ale miałeś do mnie jakąś ważną sprawę... Czy ci jaki wierzyciel drapnął z długiem?
Opuścili kolumnadę i weszli do gaju wawrzynowego. Upatrzywszy miejsce samotne, Fabiusz usiadł na ławce. Zanim zaczął, pocierał ręką czoło, ruszając się niespokojnie.
— Ty wiesz — odezwał się głosem niepewnym — że miałem kiedyś w wolnej Germanii rozległe stosunki handlowe.
— Mówią, że ciągniesz dotąd znaczne zyski z różnych przedsiębierstw, które między ludźmi naszego towarzystwa uchodzą za hańbiące — mruknął Marek, spoglądając z lekceważeniem na przyszłego teścia. — Powinieneś o tem pamiętać, że twoja córka wychodzi za Kwintyliusza.
Szybko podniósł Fabiusz głowę i rzuciwszy Markowi spojrzenie złośliwe, wyrzekł:
— Kwintyliusz nie zauważyłby nawet Liwii, gdyby jej ojciec nie był z owych przedsiębierstw hańbiących wycisnął milionów.
Marek milczał, przygryzając wargi.
— Znam senatorów, którzy uprawiają pokryjomu lichwę — mówił Fabiusz — znam patrycyuszów, trudniących się handlem za pośrednictwem swoich klientów i niewolników. Nie moja wina, że Rzym cezarów pada w proch przed złotem. Ale nie obawiaj się... Z chwilą, gdy zostaniesz moim zięciem, nie będę uprawiał owych rzemiosł, wstrętnych towarzystwu, do którego wejdę za twoją przyczyną. Mam dosyć pieniędzy, ziemi, domów i służby.
Uśmiechnął się z zadowoleniem, odsłaniając dwa rzędy białych, zdrowych, ostrych zębów. Jego krótkie palce u dużych, niekształtnych rąk zagięły się, jak pazury. W małych oczach migotały żółte błyski.
— Tymczasem... — wyrzekł po krótkiem milczeniu.
— Tymczasem... — podchwycił Marek.
Fabiusz pocierał znów czoło dłonią.
— Temu kilka miesięcy — mówił zakłopotany — kupiłem na targu jakąś niewolnicę, nie wiedząc, że była córką wolnego pana lasów markomańskich.
— Kupiłeś? — zapytał Marek, wpatrując się w Fabiusza przenikliwie.
— Dostawili ją moi dawni klienci — odpowiedział Fabiusz wymijająco. — Ta niewolnica jest podobno narzeczoną prefekta Serwiusza...
— Prefekta jazdy legionów?! — zawołał Marek.
— Tego samego.
— A toś się urządził... Czy wiesz, że to pachnie zesłaniem do kopalni sardyńskich?
— Wiem, ale mam nadzieję, że mnie moje pieniądze i twoje stosunki wydobędą z tej niemiłej przygody.
Marek zamyślił się.
— Przedewszystkiem trzeba ową Germankę natychmiast usunąć i schować tak dobrze, żeby jej oko ludzkie nie oglądało — odezwał się.
— Stanie się to jeszcze dziś — mruknął Fabiusz.
— Następnie trzeba sypnąć pieniędzmi, aby władze nie zarządziły starannych poszukiwań. Prefekt poruszy wszystkie swoje stosunki.
— Rozporządzaj moją szkatułą.
— Ta niewolnica będzie cię dużo kosztowała.
— Nie mogę być w tym wypadku oszczędnym.
Ociężale podniósł się Fabiusz z ławki.
— Nie wątpię, że zrobisz wszystko, co będzie w twojej mocy — wyrzekł — aby cios niespodziewany odwrócić od ojca Liwii. Tyle nieprzyjemności dla podłej Germanki! Zawdzięczamy to filozoficznym rządom Antoninów...
Odszedł w stronę portyku, gdzie czekali na niego klijenci i niewolnicy.
Już znikł za filarami, a Marek nie ruszał się z miejsca. Jego twarz, zwykle pogodną, uśmiechniętą, spowiły cienie głębokiej zadumy.
Wesoły pretor, lekceważący wszystko, co nie dało się przetopić na środki do używania, nie umiał sobie zdać sprawy z uczucia, jakie go ogarnęło. Gdyby mu ktoś był powiedział, że na dnie jego duszy odezwał się zastygły głos Kwintyliów, byłby parsknął śmiechem. A jednak był w tej chwili patrycyuszem rzymskim, potomkiem rycerzów i obywateli, którzy poświęcali życie i mienie dla sprawy publicznej. W jego krwi tkwił wstręt, zaszczepiony przez wieki do handlu, przemysłu, do cła i lichwy — do wszystkich zajęć, mających na celu jedynie gromadzenie pieniędzy.
Wyznanie Fabiusza upokorzyło go. On, Kwintyliusz, miał poślubić córkę tego łotra, który chwytał i sprzedawał na targu narzeczone słynnych, dla Rzymu zasłużonych wojowników — miał się stać powolnem narzędziem nikczemności tego drapieżnego handlarza.
Obejrzał się wokoło, jakby szukał ocalenia.
Nie było go... Żyć, jak jego przodkowie, nie chciał, nie umiał.
— Muszę bronić tego chytrego zbója — mruknął. — Nie moja wina, iż nie urodziłem się przed trzystu laty.
Zawinął się w togę i udał się do łaźni Minerwy.
— Twoje poszukiwania nie odniosły żadnego skutku, Kaju? — pytał Publiusz klienta, który objął już główny zarząd nad jego posiadłościami.
— Nie natrafiliśmy dotąd na ślad owej germańskiej branki — odpowiedział Kajus — chociaż nie szczędziliśmy wczoraj z Hermanem ani nóg, ani uszu. Na rynkach niewolników nic o niej nie wiedzą.
— A jednak mam pewne wiadomości, że zabrano Tusneldę do Rzymu — odezwał się Serwiusz.
Siedzieli wszyscy trzej na zwykłych krzesłach dębowych, naokoło małego stolika, i spożywali skromne śniadanie, składające się z wina i chleba. Usługiwał im tylko jeden niewolnik, smukły Artemidorus.
Trybun i prefekt byli przebrani po miejsku w białe, jedwabne tuniki i w wysokie sznurowane trzewiki. Ale ramion ich nie zdobiły bransolety i rąk nie pokrywały pierścienie.
Publiusz zamyślił się.
— Możeby dobrze było, gdybyście wzięli do pomocy Zygfryda — wyrzekł po krótkiem milczeniu. — Mówiono mi, że ten starzec ma poszanowanie między niewolnikami. On wskaże wam drogi do tajemnic zaułków. Niech tu Zygfryd przyjdzie! — rozkazał Artemidorowi. — Trzebaby także zawiązać stosunki z wyznawcami przesądu chrześciańskiego. Ci sekciarze wiedzą wszystko, co się dzieje w kryjówkach zbrodni.
— Będzie bardzo trudno dotrzeć do ich schronisk — wtrącił Kajus — chrześcianie bowiem, przerażeni sprawiedliwością boskiego Marka Aureliusza, stali się znów ostrożnymi i nieufnymi. Boski imperator nie lubi tego przesądu, chociaż nie krępuje swobody religii cudzoziemskich. Zeszłego tygodnia skazał kilkunastu chrześcian, którzy nie chcieli swojej wiary odwołać, do kopalni sardyńskich.
— Boski Marek Aureliusz jest Rzymianinem, żaden zaś prawy Rzymianin nie może ścierpieć sekty, stawiającą nieznanych nikomu bogów ponad nasz Olimp. Rzym zawdzięcza panowanie nad światem swojej religii i dzielności. Z chwilą, gdy miejsce Jowisza zajmie na Kapitolu bóg inny, potężniejszy, szczerzej czczony, rozpadnie się imperium, jak dąb spróchniały. Boski Marek Aureliusz wie, że trzeba zdusić przesąd, który zamiast istnieć obok naszych bogów, chce ich zburzyć i usunąć.
— Wiem, że wiara chrześcian krzewi się już także w legionach — odezwał się Serwiusz. — Widziałem sam kilku żołnierzy modlących się o szarej godzinie do jakichś małych krzyżów. Musi jednak coś być w tej nowej wierze, kiedy mimo zakazów cezara i czujności pretorów, ciągle się rozszerza.
— Bogowie chrześcian obiecują lepsze życie po śmierci i uczą, że wszyscy ludzie są równi — objaśniał Kajus, wzruszywszy pogardliwie ramionami. — Zdaje się, że niewolnikom i barbarzyńcom najwięcej ta równość się podoba. To nie jest wiara dla obywateli rzymskich.
— A jednak znajdują się chrześcianie podobno już także na Palatynie, w najbliższem otoczeniu imperatora — wyrzekł Serwiusz.
— To być nie może! — zawołali obaj Rzymianie równocześnie.
— Boski Marek Aureliusz nie zniósłby obok siebie tych sekciarzów — odezwał się Publiusz. — Jest na świecie jedna tylko wiara prawdziwa, a tej uczą nasi kapłani.
Dalszą rozmowę przerwał Zygfryd, ubrany już w suknię wolnego człowieka, w białą togę. Gdy go Serwiusz ujrzał, podniósł się żywo.
— Ciebie tu spotykam? — zawołał. — Sądziłem, że ucztujesz dawno w Walhalli.
Starzec popatrzył szeroko otwartemi oczyma na prefekta, potem schylił się do jego kolan i odezwał się:
— Głos waszego ojca przemówił do mnie z pod kurhanu, panie.
— Ty go dobrze znałeś, stary?
— O, o, o! Ktoby w lasach markomańskich nie rzucił żony i dziecka, gdy on zawołał! Bił on, bił — mruczał Zygfryd, kręcąc głową — ale go w końcu zmogli...
— Czy nie słyszałeś w ostatnich czasach o jakiejś brance germańskiej z wysokiego rodu? — zapytał prefekt, przerywając dalsze zwierzenia starca.
— Z wy...so...kie...go rodu — powtórzył Zygfryd — z naszego?
Prefekt potwierdził pytanie ruchem głowy.
— Może mówili ci niewolnicy naszego plemienia o napadzie na sioło Winfryda? — pomagał pamięci wyzwoleńca.
Zygfryd spojrzał z pod czoła na Publiusza.
— Mów, nie obawiaj się — odezwał się trybun — jestem przyjacielem prefekta. Pragnę, aby wrócił do domu z narzeczoną.
— Jest w Rzymie jeden handlarz niewolników — mówił starzec — o którym opowiadają, że urządza polowanie na wolnych Germanów. Ale trzebaby się do niego ostrożnie zabrać, bo to dziś pan możny. Między rycerzami zasiada, z senatorami się przyjaźni.
— Fabiusz? — zapytał Publiusz.
— Ty rzekłeś, panie.
Trybun milczał. Wiadomość o rzemiośle przyszłego teścia Marka nie sprawiła mu przyjemności.
— Ale to wieść tylko — odezwał się szybko Zygfryd, zmiarkowawszy, że jego nowina dotknęła trybuna.
— Nie zważaj na mnie — rzekł Publiusz. — Rób, co ci twoja uczciwość nakazuje.
A zwróciwszy się do wywoływacza, zapytał:
— Czy byłeś u prefekta miasta?
— Przesławny prefekt jest obecnie w teatrze Pompejusza — odparł Greczyn.
— Podaj nam togi i niech lektyka będzie gotowa.
Niewolnik zarzucił panom na ramiona białe płaszcze i ułożywszy je w fałdy, wybiegł po lektykę.
— Zastaniemy w teatrze oprócz prefekta miasta wszystkich, których potrzebujesz — mówił Publiusz do Serwiusza.
W teatrze Pompejusza dawano dziś od samego rana przedstawienia składane. Poeta Marullus napisał nową komedyę, a słynny pantomin, Parys, miał mistrzowską grą swoją illustrować kilka mytów religijnych.
Tak zapowiedziały Nowiny codzienne.
Na placu przed przybytkiem Talii i Melpomeny było już pusto. Służba, która przyniosła panów i panie, wróciła do domu. Pod portykiem rozlegał się tylko miarowy krok pretoryanów, pilnujących porządku.
Publiusza i Serwiusza powitał śmiech całej sali. Aktorowie odegrali właśnie jakąś starą komedyę Plauta.
Zająwszy miejsce w rzędach, przeznaczonych dla stanu senatorskiego, obrzucił Germanin teatr olśnionem spojrzeniem. W pierwszej chwili nie widział nic, oprócz błyszczącej przestrzeni, która otaczała go zewsząd, jak mgła srebrzysta. Zdawało się mu, że stanął w samo południe nad brzegiem morza i patrzy na falę, mieniącą się w blaskach słońca.
Obok niego, za nim, ponad nim, w górę, pod sam strop niebieski, świeciły białe suknie i białe togi. Czterdzieści tysięcy osób mieściło się w lożach kamiennych, tworzących olbrzymie półkole.
Wszystkie te suknie i togi ruszały się bezustannie, a za każdym ich zwrotem tryskał z jakiegoś drogiego kamienia promień migotliwy.
Dość długo trwało, zanim oko Germanina przywykło do tej powodzi blasków.
Po jakimś czasie zaczął Serwiusz rozróżniać na tle ruchliwem naprzód ciała, potem należące do nich głowy. Były prawie wszystkie czarne, mimo złotego proszku, który miał ciemnym włosom nadawać barwę jaśniejszą.
Ciekawie spojrzał Germanin na pierwsze piętro, przeznaczone dla kobiet ze stanu senatorskiego i rycerskiego. Siedziały tam rzędem obok siebie żony i siostry panów świata w sukniach głęboko wyciętych i z obnażonemi ramionami.
Już go spostrzegłszy, już przyłożyły do oczu szlifowane szmaragdy i podziwiały jego wspaniałą budowę. Cichy szept płynął z loży do loży: kto to... z Kwintyliuszem przyszedł...
Germanin, zachwycony świetnem otoczeniem, nie zauważył, że Publiusz oddalił się od niego i rozmawiał z jakimś starszym, brodatym senatorem. Dopiero kiedy się obydwaj do niego zbliżyli, odwrócił się do nich z ukłonem.
— Prefekt miasta zapytuje: czy nie domyślasz się rabusia? — mówił Publiusz.
— Prawdopodobnie byli to ludzie jednego z kolonistów — odpowiedział Serwiusz — ci jegomoście bowiem dopuszczają się u nas różnych podłości.
— Kolonistów jest w Germanii wielkie mnóstwo — odezwał się prefekt miasta. — Czy nie pada na żadnego z nich podejrzenie?
— Najazd odbył się nocą, a rabusie mieli twarze poczernione.
Prefekt pogładził brodę i zamyślił się.
— Rzecz dziwna, żeby o takim gwałcie służba moja nic nie wiedziała — mruknął.
Powiódł wzrokiem po rzędach, zajmowanych przez rycerzy rzymskich. Siedzieli tam między innymi i zbogaceni poborcy, którzy zapłacili skarbowi hojnie za wązki szlak purpurowy.
Badawcze oko prefekta miasta przesuwało się wolno z głowy na głowę. Gdy doszło do Fabiusza, zatrzymało się dłużej. Ale nie dostrzegło nic, przyszły bowiem teść Marka, przechyliwszy się do sąsiada, opowiadał mu coś z wielkiem ożywieniem. Prefekt nie mógł z oddalenia zauważyć, że milioner śledzi z pod czoła pilnie jego ruchy i kręci się niespokojnie na miejscu.
Na scenie ukazało się dwóch aktorów bez masek i koturnów i rozpoczęła się zapowiedziana komedya Marulla. Jeden z histryonów, ubrany w jaskrawy strój błazna i w krótki płaszczyk, drwił z drugiego, który słuchał, kiwając poważnie głową.
Zaledwie się ukazali, powitał ich śmiech tak powszechny, iż blizko sceny siedzący Serwiusz nie mógł z dyalogu pochwycić ani słowa. Nie rozumiał zrazu przyczyny głośnego wesela.
A publiczność szalała z uciechy, klaszcząc, krzycząc, powiewając togami.
Dopiero, kiedy się lepiej komedyantom przypatrzył, domyślił się źródła wrzawy. Oto miał na sobie drugi histryon płaszcz filozofa i był podobny do Marka Aureliusza.
— Dziwię się, że rząd pozwala na takie wybryki — szepnął Serwiusz do Publiusza.
Trybun wzruszył ramionami.
— Wszyscy cezarowie byli dla teatru i cyrku pobłażliwi — odpowiedział.
W komedyi Marulla ślęczał filozof nad pergaminami, a jego żona zabawiała się tymczasem z germańskim gladyatorem. Kiedy się zdradzony mąż dowiedział od błazna o wiarołomstwie żony, wówczas kazał niewolnikowi przynieść miecz. Ujrzawszy jednak jego błyszczące ostrze, rzucił broń i uciekł za scenę, żegnany burzą śmiechu i oklasków.
Po utworze Marulla nastąpiły jeszcze trzy inne w tym samym rodzaju. Wszędzie zdradzała żona męża, z którego drwiła razem z kochankiem, wszędzie był mąż niedołęgą, tchórzem, lub spólnikiem, płaconym za wstyd połowicy.
A zebrany w teatrze Rzym patrzał na te brudy i wył z radości, gdy histryon podkreślił mimiką jaki płaski, tłusty dwuznacznik. Bawili się wybornie senatorowie, zaśmiewały się kobiety, chichotały panienki, huczał motłoch, zajmujący piętro najwyższe.
Serwiusz oglądał się zdziwiony wokoło. On, barbarzyniec, syn nieprzebytych kniei, zabiłby każdego, ktoby śmiał na niewiastę jego rodu rzucić cień podejrzenia. W jego lasach nie wiedziano nic o wiarołomstwie żon, a jeśli zdarzyła się gdzie czasem taka potworna zbrodnia, to zacierano skrzętnie nawet wieść o niej, aby nie plamiła sławy sioła. A tu, w stolicy świata, tracono przytomność z zachwytu dla podłości...
Powtórnie podniósł oczy do rzędów, zajmowanych przez kobiety. Widział wszędzie rozbawione twarze...
Pasmo jego myśli przerwał okrzyk.
— Witaj, cezarze! — huknęło kilkadziesiąt tysięcy głosów równocześnie.
Do loży, wznoszącej się po prawej stronie sceny, wszedł młody, smukły brunet w todze purpurowej, ze złotym wieńcem we włosach, posypanych proszkiem. Posłał publiczności ręką ukłon niedbały, a kiedy się uciszyła, odezwał się głosem ochrypłym:
— Witajcie wy!
Zaledwo imperator Lucyusz Werus spoczął, wybiegł na scenę, której boki zajął chór męzkich i żeńskich śpiewaków, przystojny histryon.
I znów rozległ się okrzyk, tak samo wrzaskliwy, jak ten, który Rzym rzucił pod stopy jednego ze swoich władców. Kobiety podnosiły się z siedzeń, gestykulując rękami.
Był to wyzwoleniec Parys, słynny na całe imperium pantomim.
Orkiestra, składająca się z fletów, świstawek, cymbałów, cytr i lir, rozpoczęła widowisko hałaśliwą przegrywką. Towarzyszyły jej chóry, wtórujące rytmicznym ruchom artysty.
Myt o zdradzie Marsa i Wenery, nakrytych przez Wulkana siatką w chwili wiarołomstwa, ilustrował Parys mimiką. Mówił, pokazywał, czynił ruchami rąk, głowy, nóg, giętki i zwinny, jak śliski gad. Lubieżnie błyszczały jego duże, wyraziste oczy, lubieżnie kołysały się członki, lubieżnie składały się usta, naśladując pocałunki miłosne. To przypadał do posadzki, to wyskakiwał w górę, na prawo, na lewo, to zdawał się leżeć na powietrzu i obejmować kogoś namiętnie. Nie powiedział ani słowa, a publiczność rzymska, przywykła do mów pantomimicznych, rozumiała go doskonale.
Z powstrzymanym oddechem, z wytężonym wzrokiem śledzili młodzi i starzy ruchy histryona. Zmysłowość Parysa udzieliła się ze sceny widzom. Na twarze mężczyzn i kobiet wystąpiły gorące rumieńce.
Kiedy pantomim skończył, posypał się na niego deszcz kwiatów i wszczęła się taka wrzawa, iż zdawało się, że rozsadzi mury teatru. Kobiety zrywały z rąk pierścienie i ciskały je na scenę. Motłoch łomotał przyniesionemi z domu stołkami o ściany przedziałów.
— Parys... Parys... — szumiało wokoło.
A Parys, ulubieniec imperatora Werusa, kochanek patrycyuszek, przyjaciel senatorów, kłaniał się niedbale, jak cezar.
Coraz dziwniejszą wydawała się Serwiuszowi publiczność rzymska.
Widział i on i mimy i pantomimy na prowincyi w teatrach Windobony i miast innych; ale tam łagodzili histryoni bezwzględność autorów. Żaden z nich nie odważyłby się wobec widzów barbarzyńskich plwać na świętości rodziny lub drwić z bogów. On sam kazałby w obozie wychłostać zuchwalca, któryby się chciał bluźnierstwem popisywać. Wytrawny żołnierz, zbratany ze śmiercią, wiedział z osobistego doświadczenia, że wojownikowi lżej umierać, gdy się w chwili ciężkiej może komuś, mocniejszemu od siebie, polecić.
A tu zarzucano kwiatami histryona, który podawał na pośmiewisko myty religijne. Cały Rzym, od cezara zacząwszy, a skończywszy na ostatnim plebejuszu, przyklaskiwał bezbożności.
Germanin pochylił głowę. Pod jego czaszką rodziły się myśli czarne, ponure. Przypomniał sobie słowa Hermana: — Ich bogowie spodleli, jak oni...
Stary setnik nie mylił się; znał on dobrze panów świata...
Panowie świata?! Dlaczego oni panami, a my... Publiusz mówił, iż Rzym runie, jak dom spróchniały, gdy miejsce Jowisza zajmie na Kapitolu bóg inny... Jowisz spoczywa dotąd w marmurowej świątyni, na krześle z kości słoniowej; ale niestraszne są chyba jego pioruny, kiedy pierwszy lepszy histryon może drwić bezkarnie z mieszkańców Olimpu...
Serwiusz spojrzał na Publiusza. I trybun siedział z głową opuszczoną, patrząc przed siebie.
— Gdybym był imperatorem, kazałbym tego komedyanta ukrzyżować — wyrzekł Serwiusz głosem przyciszonym.
— I ja — mruknął Publiusz.
W loży przeciwległej tej, którą zajmował Lucyusz Werus, odchyliła długa biała ręka purpurową zasłonę. W otworze błysnęła para czarnych, płomiennych oczu, zwróconych w stronę Serwiusza.
Siła tego wzroku była tak wielka, że ją Germanin poczuł na sobie. Ale kiedy spojrzał, zapadła firanka.
Teraz spostrzegł Serwiusz naokoło siebie uśmiechy dwuznaczne. Nie domyśiał się powodu zajęcia, jakie wzbudził, ale wiedział, że szepty odnoszą się do niego.
— Jeśli tylko zechcesz, możesz się w Rzymie dobrze zabawić — mówił Publiusz. — Zauważyła cię Faustyna.
— Kto taki? — pytał Germanin.
— Imperatorowa Faustyna, małżonka boskiego Marka Aureliusza.
— I cóż ztąd?
Jeszcze Publiusz nie zdążył odpowiedzieć, kiedy się do niego zbliżyło kilku senatorów. Witali się z nim serdecznie, a potem prosili go, aby ich zapoznał z Serwiuszem.
Prefekt germański ujrzał się nagle otoczony przez najwyższych dygnitarzy Rzymu. Doradcy cezarów, prefekci i pretorowie zasypywali go uprzejmemi słowami, starając się widocznie o jego względy. Ofiarowywali mu swoje usługi, a dowiedziawszy się o bezprawiu, które go sprowadziło do stolicy, obiecywali mu pomoc i wymiar sprawiedliwości.
Dwóch ludzi przypatrywało się tej scenie uważnie.
Imperator Lucyusz Werus, rozłożony wygodnie na poduszkach łoży, zmrużył powieki, wydął dolną wargę i uśmiechał się szydersko. Tyle pogardy rozlało się na jego bladej, wyniszczonej twarzy, że sączyła się ona z każdego rysu.
Poborca Fabiusz zmarszczył brwi i targał brodę nerwowym ruchem ręki. Nagle powstał z siedzenia i opuścił teatr, rzuciwszy Markowi, który znajdował się między senatorami, spojrzenie porozumiewawcze. Po chwili wyszedł wesoły pretor i udał się pod portyk, gdzie znalazł przyszłego teścia, przechadzającego się wzdłuż filarów.
— Ciepło ci? — odezwał się Marek. — Chłodzisz się.
Roześmiał się pusto.
— Nie zapominaj, że moja fortuna będzie niezadługo twoją — mruknął Fabiusz.
— Wiem i dlatego postąpisz rozumnie, gdy mi posag zaraz oddasz. Z rąk moich nikt go nie wydostanie.
— Oprócz ciebie samego.
— Stajesz się dowcipnym...
— Mógłbyś przez chwilę posłuchać uważnie.
— Nie mamy sobie już nic do powiedzenia. Tu trzeba szybko działać, bo ten germański żołdak trafi, jak miarkuję, do samego imperatora.
Marek obejrzał się wokoło, a przekonawszy się, że pod portykiem niema nikogo, zapytał szeptem:
— Owa niewolnica?
— Już usunięta... — odpowiedział Fabiusz.
— Jesteś tego pewny?
— Najpewniejszy.
— W takim razie trzeba przegrać do prefekta miasta w kości ową wazę murzyńską. Wiem, że mu się bardzo podobała.
Fabiusz skrzywił się.
— Zaraz wazę... to majątek — mruknął.
— Droższa twoja skóra — odparł Marek. — Za kilka dni będzie u mnie obiad z Lidyą. Nie chciałem cię z nią poznajomić przed ślubem, ale jedyna to sposobność zbliżenia się do prefekta. Będziesz rozmyślnie w kości przegrywał. Do strażników miasta i szpiegów poślij jakiego bystrego niewolnika i nie szczędź pieniędzy.
Fabiusz łypnął chytremi oczkami. Przysunąwszy się tuż do Marka, wyrzekł z cicha:
— Czyżby nie było lepiej tego Germanina...
Dokończył myśli gestem, wykonywając ręką taki ruch, jak gdyby kogoś pchał sztyletem.
Marek cofnął się o cały krok. Znów wydał się mu ten bezwzględny handlarz, z kłami wilka, z oczyma kota — wstrętnym.
— Zapytaj w tym względzie o radę niewolników greckich — wyrzekł chłodno. — Oni potrafią wszystko. Do widzenia, wracam do teatru.
— Głupiec — mruknął za nim Fabiusz.
Na scenie wznosiła się góra Ida, pokryta krzewami i drzewami. Liczne strumyki srebrzyły się wśród traw i kwiatów. Stado żywych kóz przechadzało się w głębi. Pasł je młody, piękny histryon, ubrany w strój trojański.
Nagle, jakby z pod ziemi, stanął przed pasterzem uroczy, jasnowłosy chłopiec. Złote skrzydła miał u głowy i u nóg, a w lewej ręce niósł różdżkę. Merkury to podawał Parysowi jabłko.
Z wrzawą wpadła na scenę Minerwa, otoczona zgrają demonów przestrachu i grozy wojennej; poważnie wkroczyła Juno w towarzystwie Kastora i Polluksa, wdzięcznym krokiem, słodko uśmiechnięta wsunęła się Wenus, prowadząc za sobą całe wojsko amorków, gracyi i horów.
Zaludniła się scena. Demony grozy wojennej uderzały tarcze o tarcze, amorki, gracye i hory — prześliczne dziewczynki — poruszały złotemi skrzydełkami i boginie gotowały się do walki.
Wtem odezwały się flety i poważna Juno obiecywała przy ich wtórze sędziemu, wskazanemu przez gromowładnego Jowisza, za wyrok życzliwy panowanie nad Azyą. Wolno kołysała się małżonka boga bogów, przemawiając do Parysa miarowemi pantominami.
Gwałtowna Minerwa rzucała się na scenie, jak opętana. Naokoło niej biegli demoni przestrachu, nadzy chłopcy, tańczący taniec mieczów. Brzęk i szczęk żelaza rozbrzmiał w teatrze. Sławę ci dam wojenną i wieniec bohatera — mówiły szybkie, dzikie ruchy córki jowiszowej. — Sławę, sławę! — wtórowała orkiestra, wygrywająca marsze doryckie.
Chłodno przyjął Parys zabiegi Junony i Minerwy. Chłodno śledziła publiczność ich pantominy.
Ale oto odezwały się znów flety, a śpiewały tak miękko, taką słodką pieśń lidyjską nuciły, że ciało układało się samo w ruchy łagodne, faliste.
Grzmot oklasków odezwał się teraz. Do Parysa zbliżyła się Wenus. Prawie zupełnie naga, przepasana tylko przez biodra lekką, przejrzystą, niebieską tkaniną, olśniewała niezwykłą urodą. Biła od niej łuna świeżej, młodej piękności.
— Za dużo sukien! — zawołał ktoś na piętrze najwyższem.
— Tunika za długa! — huczał motłoch.
Rzym w podartej, łatanej todze szalał z uciechy, a purpuraci, zajmujący rzędy najbliższe scenie, uśmiechali się pożądliwie.
Wenus tańczyła przed Parysem rozkosze miłosne. Jej to oddał on złote jabłko.
W chwili, kiedy boginie znikły, wytrysnął ze szczytu Idy barwny słup wschodnich olejków. Odurzający zapach wypełnił cały teatr, a góra zapadała się powoli razem z drzewami i kozami pod ziemię.
Publiusz i Serwiusz podnieśli się równoczenie.
— Wyjdziemy? — wyrzekł trybun.
— Nie będę żałował dalszego ciągu widowiska — odparł prefekt.
Opuściwszy teatr, szli pieszo pustemi ulicami Pola Marsowego.
Pierwszy odezwał się Publiusz.
— Nie zachwyciły cię nasze zabawy? — zapytał.
— Teraz dopiero rozumiem owych wytwornisiów, których nam Rzym przysyła do legionów, owych woniejących trybunów i w kwiecie wieku wyniszczonych legatów — odpowiedział Serwiusz. — I rozumiem także, dlaczego Awidyusz Kassyusz przywracał w ostatniej wojnie karność obozową mieczem i krzyżem. Nie chciałbym prowadzić do boju wojska, składającego się z dzieci Rzymu.
— A jednak złamało to wojsko potęgę Wschodu — zauważyła przez usta Publiusza duma Rzymianina.
Serwiusz zrobił ręką ruch pogardliwy.
— O, Wschód! — mówił. — Na Wschodzie chodzą mężowie w miękkich sukniach niewieścich. Trzy czwarte zresztą legionistów nie są już waszej krwi potomkami.
Publiusz nie przeczył. Wiedział, że Germanin znał stosunki wojskowe równie dobrze, jak on. Ale Rzymianina bolała ta świadomość barbarzyńcy.
— Długoletni pokój pod rządami Antoninów rozluźnił nieco karność obozową — wyrzekł — ale niech tylko zajdzie potrzeba, a przebudzi się i błyśnie znów dawna dzielność rzymska. Dotąd nie przewyższył nas nikt w boju, ani w radzie.
Germanin milczał. Nie opuściły go widocznie myśli ponure, bo czoło jego fałdowało się ciągle.
Zbliżali się do ulicy Szerokiej, kiedy usłyszeli za sobą ciężkie kroki. Zamknięta lektyka przesunęła się szybko. Tragarze pędzili kłusem.
— Po śniadaniu udam się do urzędu tajnej straży — mówił Serwiusz. — Chciałbym odszukać jaknajprędzej Tusneldę i wrócić do moich lasów.
— A gdybyś jej nie znalazł? — zapytał Publiusz.
— Wówczas pozostałby mi tylko smutny obowiązek... zemsty.
— Niech ci bogowie pomogą...
— Czy ci z teatru? — wyrzekł Serwiusz, uśmiechnąwszy się gorzko.
— Niech Hades pochłonie tych podłych Greków!
— Co do mnie, nie rozumiem, jak ludzie, bawiący się pantomimami Parysa, mogą składać ofiary w świątyniach. Moja dusza barbarzyńska nie pojmuje tak niegodnego kłamstwa. Gdybym był Rzymianinem, zburzyłbym ołtarze Marsów, Wener, Junon i Minerw, albo ukrzyżowałbym wszystkich autorów i histryonów. Widziałem w teatrze kapłanów. Szczególnego to rodzaju słudzy bogów, którzy klaskają Parysowi. Jakże oni chcą, żeby ludzie wierzyli w ich naukę!
I znów nie przeczył Publiusz, chociaż go słowa Germanina głęboko dotknęły. Rzeczywiście... Jakże oni chcą, żeby im ludzie wierzyli?...
— Zepsuło się w istocie dużo w Rzymie cezarów — mówił głosem przesiąkłym boleścią. — Potrzeba nam jakiejś wielkiej burzy, jakiegoś nieszczęścia, coby osmagało spodlone tłumy i rzuciło je znów przed ołtarze bogów.
— Niech wam geniusz waszego ogniska narodowego, niech wam święty ogień Westy pomoże, bo wątpię, czy Rzym, bawiący się w teatrze, na jaki dziś patrzałem, ukorzy się kiedykolwiek z ufnością przed bogami Olimpu. Mówię to nie jako Germanin, lecz jako rycerz i prefekt rzymski, wychowany przez waszych retorów i filozofów. Zdawało mi się, że mądrość najoświeceńszego narodu zastąpi mi baśnie mojego plemienia, a dziś wiem tylko tyle, że swoimi bogami wzgardziłem a waszych kochać się nie nauczyłem. I wasi bogowie i nasi nie są prawdziwi, kiedy nie budzą już czci i bojaźni.
— Mówisz, jak chrześcianin — odezwał się Publiusz.
— Mówię, jak wszyscy, których wychowały wasze szkoły, księgi i teatry — odparł Serwiusz — jak wszyscy oświeceni naszego czasu, jak ty, kiedy jesteś sam z sobą.
— A mimo to potępiasz nasz teatr i składasz przed każdą bitwą ofiary...
— Potępiam wasz teatr, brzydzę się bowiem wszelkiem bluźnierstwem; ofiary zaś składam nie bogom waszym i naszym, lecz owym nieznanym, których nie widzę, a których czuję obok siebie, wkoło, wszędzie, gdy skrzydła śmierci załopocą nad moją jazdą.
— Ty wierzysz w owych bogów nieznanych, Serwiuszu?
— Ty o to pytasz, ty, żołnierz, który doświadczyłeś tylokrotnie na polu bitew prawdy przeczuć i znaków ostrzegających?! Ty, który, rzucając się w bój najgorętszy, wiedziałeś zawsze, że wrócisz z niego cały?! Mówił ci ktoś, ukryty w tobie. Gdy jaki śmieszny retor lub filozof, który nie słyszał nigdy głosu śmierci, nie żegnał się nigdy z życiem w kwiecie młodości, nie rozmyślał nigdy nad stosem trupów, oświetlonych blaskiem księżyca — gdy taki nędznik, stąpający pewnym krokiem po ulicy, strzeżonej przez pachołków miejskich, silny tylko językiem, drwi z bogów — nie dziwię się wcale. Ale żołnierz nie ma prawa do bluźnierstwa, bo czuje w chwili ciężkiej obok siebie potęgi nieznane. Pamiętasz w Pannonii ową noc przed bitwą?
— Pamiętam... — mruknął Publiusz.
— Niech nam święte ognisko Westy pomoże — dodał po krótkiem milczeniu głosem bezdźwięcznym — i twoi... nieznani... bogowie...
Zbliżali się do dworca Kwintyliów.
Gdy skręcali w ulicę Ogrodów, ujrzeli przed sobą tę samą lektykę, która przebiegła obok nich na Polu Marsowem.
— Pozdrowienie nieuprzejmemu sąsiadowi i krewnemu — odezwała się z po za firanki Tullia Kornelia.
Trybun i prefekt przyśpieszyli kroku.
— Gdyby nie ważne sprawy gościa, byłbym dziś u stóp twoich złożył hołd powinny — wyrzekł Publiusz, witając się z piękną wdową.
— Widzę, że z żołnierzami trzeba postępować tak samo, jak oni postępują z nieprzyjaciółmi. Zabieram was do niewoli i rozkazuję przyjąć u mnie śniadanie — mówiła Tullia, wychodząc z lektyki.
— Tak miłemu napadowi poddaje się każdy wojownik bez oporu — odparł Publiusz, pochylając głowę.
— Barbarzyńcy nie walczą z kobietami — dodał Serwiusz.
— Ale kobiety bardzo często z nimi — zaśmiała się Tullia. — Zauważyłam, że i was znużyło dzisiejsze przedstawienie.
— Wracasz z teatru? — zapytał Publiusz.
— Nie miałam ochoty patrzeć dłużej na te plugawe bezeceństwa. Nie rozumiem, co ludzie widzą ciekawego w tych ciągłych wiarołomstwach i bluźnierstwach. Odbiegliśmy widocznie daleko od zwyczajów i obyczajów naszych przodków, kiedy nas już tylko grecka zgnilizna zajmuje. Matki, prowadzące córki na mimy Marullów i pantomimy Parysów, powinienby cenzor pozbawić prawa noszenia białych sukien. Należy im się jaskrawa szata płaconych ladacznic. Czasami żałuje się, że na tronie Rzymu zasiadają łagodni Antoninowie, zamiast okrutnych Klaudyów i Flawiów.
Podejrzliwie spojrzał Publiusz na Tullię. Onaż to mówiła?
Znał on piękną prokonsulową bardzo dobrze z lat dawniejszych. Wiedział, że należała do rzędu najgorętszych wielbicielek teatru i literatury greckiej, że stary Korneliusz sprzedał na jej zbytki połowę dóbr ziemkich.
Ale z twarzy Tullii biła dobrze grana szczerość.
Zmieniłożby ją wdowieństwo do tego stopnia? — myślał trybun.
Z czarującym uśmiechem powtórzyła patrycyuszka zaproszenie, gdy stanęła z gośćmi przed domem.
— Przepraszam, że opuszczę was na kilka chwil — wyrzekła w sali przyjęć — ale nawet takie drobne sprawy, jak śniadanie, nie powinny się obywać bez współudziału gospodyni. Przyślę wam tymczasem Mucyę.
Tullia zajmuje się gospodarstwem? Ona, która nie wiedziała nigdy, co podadzą do stołu, zawsze pewna, że sycylijski kucharz, mistrz w swojej sztuce, rozporządzi lepiej od niej...
Coraz dziwniejszem wydało się Publiuszowi zachowanie się prokonsulowej.
Do sali weszła Mucya i uśmiechnęła się do gości uprzejmie.
— Cienie Korneliów witają was z radością, waleczni, dla Rzymu zasłużeni mężowie — odezwała się, wskazując ruchem ręki na sofy. — Stryjenka nie każe długo na siebie czekać. Proszę...
— Nie w domu, lecz w teatrze spodziewałem się zastać piękną Mucyę — wyrzekł Publiusz. — Młodości należy się śmiech swobodny.
— Śmiech naszych teatrów obraża uszy Rzymianki — odpowiedziała Mucya.
— Dziesięć tysięcy Rzymianek klaskało dziś Parysowi.
— Były to Rzymianki, wychowane na mimach i powieściach spodlonej Grecyi.
— A ty, Mucyo?
— Ja jestem Rzymianką drewnianego, ubogiego Rzymu, jak mnie Marek Kwintyliusz nazywa. Nie mnie, przeznaczonej do przędzenia wełny, odczuwać mistrzowstwo wielemówiących gestów Parysa i rozkoszować się głębią satyr Marulla. Do tego potrzeba smaku wykwintnego, ja zaś mam upodobania barbarzyńskie.
Na jej ustach zawisł smutny śmiech. Oparłszy głowę na poręczy sofy, utkwiła wzrok w suficie, wyłożonym bogatą sztukateryą.
Z zajęciem przypatrywał się Publiusz dziewczynie, którą zdobiła powaga dojrzałej matrony. Ani przez chwilę nie przyszło mu na myśl wątpić o szczerości jej słów. Tyle było głęboko odczutego żalu w jej dużych, wilgotnych oczach!
— Nie pochwalasz naszego teatru? — zapytał
— Ty o to pytasz, trybunie? — odpowiedziała. — Ty, który wolałeś spędzić młodość, głodną szczęścia, w obozie, ty, który zamiast używać życia, jak twoi rówieśnicy, wolisz służyć Rzymowi, poniewierając się gorzej od niewolnika ubogiego plebejusza na twardych łożach namiotów? Kwintyliusz pyta Kornelię, czy ją podły śmiech zajmuje?
W miarę, jak mówiła, ożywiała się. Ostatnie słowa wypowiedziała głosem podniesionym, zwracając na trybuna oczy zdziwione. Spotkawszy się z jego zachwyconem spojrzeniem, opuściła głowę zakłopotana.
Dalszą rozmowę przerwało wejście Tullii.
— Kazałam podać śniadanie na dziedzińcu — mówiła, prowadząc gości za sobą wązkim kurytarzem — więcej tam światła i zieleni. Za skromne przyjęcie przepraszam, ale nie spodziewałam się dziś nikogo u siebie.
Dwóch tylko niewolników obnosiło potrawy tak proste, iż zdziwiły one nawet legionistów, nie przywykłych w obozie do kuchni wytwornej. Całe śniadanie składało się z ostryg, ryb pieczonych, chleba, owoców i z młodego wina albańskiego.
Tullia, zanim podniosła czarkę do ust, wylała kilka kropli wina na posadzkę, bogom domowym na ofiarę.
— Zwycięztwo legionów, odniesione nad ludami Wschodu — zaczęła, zwracając się do Publiusza — pozwoli naszym walecznym trybunom wypocząć czas dłuższy w stolicy, z czego Rzymianki będą bardzo zadowolone.
Słowa swoje wzmocniła uśmiechem zalotnym.
— Piękne Rzymianki nie będą miały pociechy z takich, jak ja, nieokrzesanych żołdaków — odezwał się Publiusz. — Gładkiej mowy w obozie zapomniałem, miejską uprzejmość i giętkość utraciłem.
— Uprzejmość i giętkość wraca mężowi miłość, a Publiusz Kwintyliusz zasłużył sobie na uwielbienie Rzymianek. Coraz mniej dziś takich, jak ty, patrycyuszów. Nie wątpię, że i waleczny prefekt podziela moje zdania — odparła Tullia, pochylając głowę w stronę Serwiusza.
Germanin, który słuchał dotąd w milczeniu, odezwał się:
— Jeden Kwintyliusz i jedna Kornelia godzą cudzoziemca z tysiącami tych, którzy obrzucają kwiatami Parysów.
— Nie dziwię się wcale, że nasz teatr nie może się podobać czystym oczom dzieci Germanii. W waszych lasach nie zmieniło się podobno nic od czasów Tacyta, a wiemy od niego, że małżeństwo jest u was związkiem świętym.
Tak nieznaczny błysk ironiczny rozświecił na sekundę źrenice Tullii, że dostrzegł go tylko Publiusz, który śledził uważnie każdy ruch prokonsulowej.
— Barbarzyńcy są jeszcze tak śmieszni — odparł Serwiusz — tak zacofani, że wierzą w świętość przysiąg, umów, małżeństw i różnych innych przesądów.
— Nietylko sztuki wojowania mieczem uczyłeś się od Rzymian, jak uważam, ale także — językiem.
— Wasi gramatycy, retorowie i filozofowie byli w istocie nauczycielami mojej młodości.
— Wdzięcznego mieli ucznia...
— Twierdzili inaczej. Skarżyli się nieraz przed ojcem, że nie szanuję ich mądrości. Twarda natura barbarzyńcy nie umiała się poznać na subtelnem gadulstwie współczesnej filozofii i na łamańcach stylistycznych retoryki.
— A mimo to oceniła je bardzo właściwie — zaśmiała się Tullia. — Ciekawa jestem, czyby się ta sama twarda natura umiała równie dobrze poznać na gorącej miłości Rzymianek. Nie jedna para czarnych oczu spoczywała dziś w teatrze na tobie.
— Nie będę mógł swoich doświadczyć w tym kierunku, gdyż nie jestem już wolny — odpowiedział Serwiusz.
— I toby cię...
Chciała zawołać „wstrzymało,“ ale pomiarkowawszy się, wyrzekła szybko:
— Odpowiedź to godna męża. Mówiono mi — zwróciła się do Publiusza — że masz zamiar ubiegać się o pretorat. Rzym cieszy się już na myśl o świetnych igrzyskach, bo tylko świetnie może Kwintyliusz wystąpić.
— Po trzynastoletniej służbie obozowej należy mi się rok wypoczynku na krześle pretora — odezwał się Publiusz.
— Dawny Rzym nie lubił pretorów bezżennych — rzuciła Tullia z pozorną obojętnością.
— I o tem myślałem.
Mówiąc to, podniósł Publiusz oczy w stronę Mucyi, która nie brała udziału w rozmowie. Chociaż milczała, nie Tullia, lecz ona była gospodynią śniadania. Jej spojrzenia i znaki prowadziły niewolników.
Nastało krótkie milczenie. Na policzkach Mucyi wykwitł rumieniec, a w źrenicach Tullii błysnęło tak złowrogo, że jej twarz, dotąd uśmiechnięta, przeraziła Publiusza. Nieubłagana, okrutna mściwość stargała harmonię linii tego klasycznego oblicza.
Rychło jednak zapanowała patrycyuszka nad sobą.
— Może przejdziemy do ogrodu — wyrzekła, podnosząc się z łoża.
Była znów spokojna i chłodna.
— Z przyjemnością będziemy korzystali innym razem dłużej z gościnności twojej — odezwał się Publiusz — dziś jednakże prosimy o zwolnienie. Prefekt ma w mieście jeszcze dużo spraw do załatwienia.
— W takim razie nie zatrzymuję, ale proszę na przyszłość o pamięć sąsiedzką.
Kiedy goście znikli za portyerą, zwróciła się Tullia do synowicy:
— Sądziłam — wyrzekła, mierząc Mucyę wzrokiem nienawistnym — że patrycyuszki drewnianego Rzymu gardzą środkami zalotnic ulicznych.
— Nie rozumiem, do czego zmierzasz, stryjenko — odpowiedziała Mucya, podnosząc głowę.
— Rozumiesz mnie bardzo dobrze. Zachowywałaś się dziś przy gościach, jak chytra niewolnica.
— Milczałam, stryjenko.
— Milczenie twoje było jeszcze wymowniejsze od spojrzeń nieskromnych.
— Dziwiłam się tylko ubogiemu przyjęciu...
— Zrozumiałaś mnie więc, domyśliłaś się przyczyny moich rozporządzeń!... Czy ty wiesz, że w Rzymie jest niewielu takich zuchwalców, coby chcieli zasłużyć na mój gniew sprawiedliwy?
— Ulegałam dotąd nawet twoim nawyknieniom, stryjenko, chociaż...
— I postępowałaś rozumnie, czarnym bowiem byłby dla ciebie dzień, w którymby ci przyszło na myśl stanąć na drodze moich zamiarów.
Teraz zbliżyła się Mucya do stryjenki i spojrzawszy jej prosto w oczy, wyrzekła:
— Gdyby się twoje zamiary skrzyżowały kiedykowiek z obowiązkami Rzymianki lub z tem, cobym uważała za swoje prawo, wówczas nie powstrzymałby mnie, ani przeraził twój gniew grożący. Do Kornelii mówisz...
Nie łagodna dziewczyna wygłosiła te słowa, lecz patrycyuszka, nieprzywykła do odbierania rozkazów. Ze zmarszczką na czole, z oczami zmrużonemi, z wysuniętą dolną wargą, stała Mucya naprzeciw Tullii, równie wyniosła i nieugięta, jak ona.
Stryjenka, zdziwiona stanowczością synowicy, milczała.
— Wybór męża i pana nie jest rzeczą niewiasty — mówiła Mucya. — Jeśli Publiusz Kwintyliusz powiedzie ciebie przed ołtarz ogniska domowego, nie moja zazdrość rzuci cień na twoją radość, lecz jeśli...
Jej zaciśnięte usta dopowiedziały reszty.
Odwróciła się i opuściła wolno dziedziniec.
— Pożałujesz tej mowy zuchwałej — syknęła za nią Tullia.
Wieczorem tego samego dnia wysunęło się boczną furtką z dworca Publiusza czterech mężów, z których jeden, idący przodem, świecił reszcie pochodnią. Mieli na sobie wszyscy ciemne płaszcze z kapturami.
Gdy minęli ulicę Ogrodów, zatrzymali się.
— Herman zaprowadzi prefekta pod „Zielonego Łabędzia“ — odezwał się stary Zygfryd. — Zbierają się tam niewolnicy i gladyatorowie Fabiusza. Kajus pójdzie ze mną na Eskwilin. Może uda się nam wydobyć jaką wskazówkę od odźwiernego. Za godzinę złączymy się pod „Łabędziem“ i postanowimy, co dalej robić. Tylko niech się oczy Hermana mają na baczności, bo Rzym nie jest o tej porze bezpieczny.
Podawszy setnikowi świeżo zapaloną pochodnię, oddalił się Zygfryd z Kajem.
— Ty pamiętasz, gdzie ten „Zielony Łabędź?“ — zapytał prefekt Hermana.
— U podnóża Palatynu. Chodziłem tam kiedyś na pogawędkę z żołnierzami germańskimi — odpowiedział setnik. — Wy, panie, miejcie nóż na pogotowiu, bo widziałem dziś pod wieczór za murem ogrodu ludzi podejrzanych. Mocno mi się zdaje, że strach Fabiusza krąży już nad wami.
— Włożyłem pod tunikę zbroję.
Szli zaułkami wzdłuż Kwirynału, zdążając w stronę głównego rynku.
Z prawej i lewej strony wznosiły się kamienice tak wysokie, że zdawały się tworzyć z ciemnem niebem jednę całość. Ze ścieków, które biegły środkiem wązkich uliczek, i ze sklepów, zajmujących parter domów, wydobywały się zapachy, nie mające nic wspólnego z woniami wschodniemi. Śmiecie całego dnia walały się na bruku.
Na progach sklepów i warsztatów siedzieli handlarze i rzemieślnicy, używając wczasu wieczornego. Podarte, brudne tuniki okrywały ich ramiona. Niewielu z pomiędzy nich miało na nogach obuwie.
— Nie rozumiem, jak ci ludzie mogą żyć w takim zaduchu — mruknął prefekt, biegnąc za Hermanem, który torował sobie drogę łokciami, roztrącając gawędzące gromady.
Nietylko żyli, ale bawili się wesoło. Głośny śmiech, przelatujący ze sklepu do sklepu, z warsztatu do warsztatu, rozlegał się ciągle w uliczkach, zamieszkanych przez proletaryat rzymski.
Te sklepy i warsztaty, mające zamiast drzwi, płócienne zasłony, pokryte malowidłami, wyglądały jak nory. Nędza gnieździła się w ich czarnych czeluściach, nędza wyzierała z każdego kąta.
Obszarpane dzieci wyławiały ze ścieków resztki wyrzuconych owoców i okruchy chleba.
— Może nasze lepianki w lasach markomańskich gorsze od tych więzień kamiennych... — odezwał się Herman. — Pies germański zdechłby od tego powietrza.
Prefekt nie przeczył. O takim brudzie nie mógł mieć wyobrażenia syn dalekich przestrzeni.
Dotarli już do końca Kwirynału.
— A to ich matrony — mruknął Herman.
— Ty je lubisz — zaśmiał się prefekt.
— Bardzo... Patrzyłem na nie przez lat dziesięć.
Na progach ciemnych nor, oświetlonych słabo małemi lampkami, siedziały na wysokich krzesłach kobiety prawie nagie. Aż do samego rynku Trajana ścigały Germanów wołania bezwstydne.
— Przyszłe matki przyszłych obywateli Rzymu — mówił Herman, podsuwając jakiejś ulicznicy, która biegła za nim, pod nos pochodnię.
— Wyrażaj się ostrożniej — napominał prefekt. — Mógłby cię kto posłyszeć.
— Niech ich tam...
Herman machnął ręką.
— Z drogi, hołota! — wrzasnął, rozpychając łokciami gromadkę, zajmującą całą uliczkę.
— Z drogi, ty psie szczekający! — odezwał się jakiś obdartus.
Herman pchnął śmiałka w kark i poszedł dalej.
— Jeszcze co oberwiesz — wyrzekł prefekt, którego animusz setnika bawił.
— Pięść mnie dziś świerzbi. Potłukłbym ze dwudziestu.
Minęli rynek Trajana, Augusta, Nerwy i wyszli na obszerny plac, na którym wznosił się olbrzymi amfiteatr Flawiuszów. W chwili, kiedy skręcali w ulicę, prowadzącą na Palatyn, wypadło nagle z po za węgła dwóch ludzi. Jeden z nich, przebiegłszy pędem obok Hermana, wytrącił mu z ręki pochodnię; drugi rzucił się na prefekta i uderzył go w pierś sztyletem.
Szybko nachylił się setnik, chwytając łuczywo. Ale zanim je podnieść zdążył, nie było już nikogo.
— Ranni jesteście, panie? — pytał troskliwie, oglądając płaszcz prefekta.
— Słaba to była ręka — odparł Serwiusz. — Nawet zbroi nie zagięła. Ale widzę, że trzeba być ostrożnym. Fabiusz nie traci czasu.
Wolniej, uważając na każdy szelest, szli wzdłuż podnóża Palatynu.
Ulica, dotąd pusta i cicha, zaczęła się ożywiać. Gromadami ciągnęli gladyatorowie i żołnierze do szynków.
— Tu gdzieś musi być „Zielony Łabędź“ — odezwał się Herman, podnosząc pochodnię do góry. — Zdaje się, że tam, na rogu...
Idąc, oświetlał zasłony płócienne, na których kupcy i szynkarze wymalowali swoje znaki.
— O, tam, ten szyld czerwony.
Weszli do obszernej izby, zastawionej marmurowemi stolikami, i spoczęli przy jednym z nich, w pobliżu drzwi.
Pod „Zielonym Łabędziem“ był taki tłok, że na razie nie zauważył nikt nowych gości. Dziewczęta, ubrane w pstre tuniki z przejrzystej tkaniny, nalewały z dużych, glinianych dzbanów wino albańskie.
Herman uderzył pięścią w stół i zawołał:
— Hej, wina!
Ogromny drab z rudą, nieuczesaną brodą, stojący za szynkwasem, krzyknął:
— Czy nie słyszysz, ropucho galska! Wina tam, do piątego stołu!
Z zalotnym uśmiechem na zwiędłych ustach przybiegła do Germanów młoda niewolnica i napełniła im czarki.
— Może rozkażecie jaką przekąskę? — pytała. — Są rzodkiewki, świeża cebula, wyborne ślimaki i ryby morskie.
— Prosimy tylko o dużo wapna i pieprzu do wina, aby było po czem spluwać — odpowiedział Herman.
Uwaga jego utonęła w głośnym gwarze kilkudziesięciu głosów.
Setnik, odprawiwszy dziewczynę, która chciała go umizgami zabawiać, rozglądał się uważnie w towarzystwie.
Na różnobarwny, hałaśliwy tłum składali się gladyatorowie, niewolnicy, żołnierze i kilku obywateli rzymskich, zawiniętych w togi tak brudne, że straciły dawno kolor pierwotny. Nie białe były, lecz szare.
Cała ta czereda, racząc się ohydnym, kwaśnym trunkiem, wrzeszczała, gestykulując żywo.
— Ale tego z siatką toś porządnie płatnął. Ani zipnął! — krzyczał jakiś gladyator nad uchem drugiego.
— Co miał zipać, kiedy dostał w samą wątrobę. Zwalił się, jak kłoda, gębą w piasek.
— To już piąty od trzech dni?
— A piąty.
— Masz w tym tygodniu rękę szczęśliwą.
Od stolika, stojącego najbliżej Germanów, odezwał się jeden z obywateli rzymskich z głową lisa:
— Gdyby zamiast Marka Aureliusza, siedział inny imperator na Palatynie, obdarzyłby cię wolnością. Ale ten...
Machnął pogardliwie ręką, wyciągając uszy w stronę gladyatorów.
Szermierze cyrkowi obejrzeli się na mówiącego, potem na siebie, i zamilkli.
A Rzymianin ciągnął dalej, rozglądając się chytremi oczami wokoło:
— Ten kocha tylko książki i Greków i nie szanuje obyczajów rzymskich.
Kiedy mu nikt nie odpowiedział, zwrócił się do Germanów:
— Gdyby nie imperator Lucyusz Werus, nie wartoby żyć w Rzymie.
Teraz odezwał się Herman:
— Uszy swoje zanieś gdzieindziej, bo widzisz, że ci nic do nich nie wpada. Nie zarobisz pod „Łabędziem“ na obiad jutrzejszy.
Głośny śmiech najbliższego otoczenia wtórował słowom setnika.
— Nadeszły ciężkie czasy dla szpiegów — szepnął Herman do prefekta — kiedy szukają zarobku pod „Zielonym Łabędziem“.
Obywatel rzucił naokoło siebie złem spojrzeniem kota, przydybanego na kradzieży, i opuścił szynk, przeprowadzony groźbami gladyatorów.
— Lichy to teraz proceder — mówił ten, który zabił pięciu przeciwników, nizki, krępy Germanin z karkiem byka. — Na gladyatorów i plebejuszów polują, bo zabrakło patrycyuszów.
— Ale i wasz zaczyna się psuć, kiedy stać cię tylko na „Zielonego Łabędzia“ — zagadnął Herman.
— Niech się tylko ruszą wielkie igrzyska, a będzie znów dosyć roboty — mruknął gladyator. — Żeby tylko były jakie porządne zakłady, bo dla zwykłej nagrody nie warto mordować.
— A u kogo służysz? — zapytał Herman.
Gladyator wzruszył ramionami.
— A bo to teraz są wielcy panowie? Co zostało z dawnych rodów, to pomarniało, a ta hołota, co się zbogaciła w prowincyach, skąpi gorzej od niewolnika, który zbiera pieniądze na usamowolnienie. Czy to taki Fabiusz umie urządzać igrzyska! Wynajmuje nas pretorom, a sam zgarnia tysiące sesterców za naszą krwawicę.
— U Fabiusza służysz? — podchwycił szybko Herman.
Gladyator splunął.
— Teraz mogą sobie tylko wyzwoleńcy pozwalać na gladyatorów — mówił, obejrzawszy się po za siebie.
Ale nikt nie podsłuchiwał. Towarzystwo, już dobrze pijane, zabawiało się grą w kości.
— Ojciec Zygfryd! — zawołał gladyator. — Chyba trzymali cię na łańcuchu, kiedy nie zajrzałeś od miesiąca pod „Łabędzia“.
— Nie zgadłeś — odparł Zygfryd, który zbliżył się właśnie z Kajem do stołu, zajmowanego przez Germanów. — Spuścili mnie z łańcucha na zawsze. Publiusz Kwintyliusz wrócił mi wolność.
Szeroką twarz gladyatora rozjaśniła szczera radość.
— Tę nowinę warto oblać — wyrzekł.
— A oblejemy ją zaraz. Siadaj z nami. Całą amforę, ale tego mocnego i duże czarki! — krzyknął Zygfryd na gospodarza.
A nachyliwszy się do prefekta, szepnął:
— Odźwierny Fabiusza nie wie nic, ale może ten niedźwiedź co wyśpiewa. No, pij — zwrócił się do gladyatora, podsuwając mu wino — ale tak, jak ty to umiesz, kiedy chcesz. Pokaż-no moim przyjaciołom, co Sporus potrafi.
Sporus rozśmiał się do amfory z zadowoleniem i wychylił odrazu całą czarkę.
— Tęgie — mruknął, spluwając.
— Popraw, a będzie zaraz łagodne.
Gladyator nie dał się prosić. Wypiwszy drugą czarkę, otarł gębę ręką.
— Jakże ci tam u Fabiusza? — zapytał Zygfryd, dolewając gladyatorowi wina. — Musi ci być dobrze, bo to magnat.
Sporus zaklął.
— Magnat — mruknął — ale dla siebie. Kupił nas kilkunastu dla parady, aby się nazywało, że ma własnych gladyatorów. Magnat!... Bo to się taki dorobkiewicz rozumie na sztuce szermierskiej! Pokazywałem mu wczoraj nowe pchnięcie, które sam wymyśliłem, a on nie podziękował nawet marnem słowem. Prawdziwy pan toby się ucieszył i dał człowiekowi na dobry obiad, a ten napominał tylko, żeby się zanadto nie męczyć. Troskliwy!... Z każdego muskułu chciałby wyciągać sesterce. Ho, ho, jakie to pchnięcie! Powiadam ci, ojcze Zygfrydzie, że każdego położę. Ani się obejrzy, kiedy będzie miał żelazo pod łopatką.
— Wiem dawno, że z ciebie majster nielada, ale pij-no. Taki to z ciebie zuch! — mówił Zygfryd, napełniając pustą po raz szósty czarkę Sporusa. — Pijesz, jak baba. Powiadasz, że to dobre pchnięcie?
— Jakie pchnięcie... Każdego położę...
Twarz Sporusa poczerwieniała, oczy mu zachodziły mgłą.
— Tęgie — mruknął, otrząsając się. — Powia...dam... ci... ...oj...cze Zygfry...dzie...
Czkawka przeszkodziła mu.
— O, ta... kie...
Wykonał ręką w powietrzu ruch niepewny.
— Każ...de...go... po... po... ło...żę...
— Żeby tylko ciebie kto nie nadział — odezwał się Herman.
Sporus rzucił się na stołku.
— Jeszcze się ten... nie... nie... uro... dził... — bełkotał.
Zygfryd nachylił się do Sporusa i mówił głosem przyciszonym:
— Więc ten twój Fabiusz to się nic nie rozumie na sztuce szermierskiej?
— Ten?...
Gladyator uśmiechnął się głupkowato.
— Ale na chwytaniu niewolników, to zna się bardzo dobrze...
— Ten... pie...ss...
— Nawet córki naszych wolnych panów każe wlec na rynki...
— Eeee...
Zupełnie już pijany Sporus wytrzeszczył nieprzytomne oczy na starca.
— Tusneldę pochwycił — poddawał mu Zygfryd.
— Tusnelda... pię...kna, o, o... — mruczał Sporus.
— Bardzo piękna?
— O, o!... Chciał, żebym...
— Żebyś ją sprzątnął?
Sporus zaprzeczył ruchem głowy.
— Inny włożył... że...la...za... ...na szyję... Spo... rus... nie... Grek... Spo...rus... nie okuje pa...ni... ger...mań...skiej... niechby... tylko... Każdego po... po...łożę... Pchnięcie — mamrotał gladyator.
Zamierzył się, jakby chciał kogoś uderzyć, ale zachwiał się i runął twarzą na stół. Po chwili odezwało się straszliwe chrapanie.
Prefekt rzucił służbie garść drobnych monet i opuścił szynk z towarzyszami.
Gdy stanęli w pustej ulicy, zapytał półgłosem:
— Czy kto z was zna dokładnie rozkład domu Fabiusza?
— Byłem tam raz na obiedzie — odpowiedział Kajus.
— Czy dom jego stoi samotnie?
— Otacza go ogród, obwiedziony wysokim murem.
— Czy można wejść do ogrodu bez zwrócenia uwagi straży miejskiej?
— Pachołkowie ukazują się rzadko w tych stronach.
— Czy wiesz, w którem miejscu stoi więzienie dla niewolników?
— Widziałem jakiś dół w pobliżu kurników. Rządca Fabiusza mówił, że to więzienie.
— Prowadź nas, Kajus — wyrzekł prefekt. — Domyślam się z gadaniny tego pijaka, że Fabiusz okuł moją narzeczoną w kajdany i kazał ją zamknąć w więzieniu. Wymierzymy sobie sami sprawiedliwość. Gwałt za gwałt. Ktoby wszedł w drogę, tego poczęstować nożem pod żebra.
Wyszli znów na plac, otaczający amfiteatr Flawiuszów, i zwrócili się w stronę Eskwilinu.
Rzym, zamknięty w dzień dla ruchu kołowego, stękał w nocy i mruczał, jak olbrzym, uginający się pod niezwykłym ciężarem.
Wszystkiemi bramami tłoczyły się wozy, rydwany i taczki. Napływali podróżni ze wschodu, zachodu, południa i północy, ciągnęli kupcy z towarami, okoliczni dzierżawcy — z produktami swoich ogrodów.
Głuchy łoskot chodził ciągle po ulicach, rozlewając się po uśpionem mieście, jak stłumiony szum dalekiego morza. Od czasu do czasu odezwał się głośniejszy wykrzyknik. Dwa wozy spotkały się w wązkich uliczkach... ludzie klęli... konie rżały...
Gromadkę, prowadzoną przez Kaja, mijały na placu teatralnym co chwila jakieś ciemne postacie. Wysuwały się one z bocznych uliczek i biegły szybko w stronę drogi Apijskiej, nie oglądając się po za siebie.
— To zapewne chrześcianie — objaśniał Kajus. — Odbywają oni nocne zebrania za bramą Apijską. Nic dobrego nie knują ci sekciarze, kiedy się światła dziennego lękają.
W pobliżu łaźni Tytusa rozległ się na bruku miarowy krok straży miejskiej.
Gromadka usunęła się na stronę, czekając, aż pachołkowie przejdą.
Kury odzywały się już, kiedy się Kajus zatrzymał przed wysokim murem.
— To tu — wyrzekł.
Prefekt nasłuchiwał. Milczenie ciemnej nocy wchłaniało w siebie tylko głuchy szum poruszających się wozów. Znikąd nie dolatywał szelest kroków ludzkich.
— Zygfryd zostanie po tej stronie. Herman będzie trzymał straż na murze, a my z Kajem wejdziemy do środka — rozkazał prefekt. — Noża nie żałować, gdyby zaszła potrzeba.
Wziął w zęby sztylet, wskoczył na barki Hermana, a ztamtąd na mur. To samo uczynił Kajus. Po chwili był w ogrodzie Fabiusza.
Uważnie rozglądał się Kajus w położeniu.
— Trzeba zapalić pochodnię — mruknął — bo nie trafimy.
Zasłoniwszy światło połą płaszcza, posunął się długą aleją.
— To tam — mówił szeptem — wskazując w róg ogrodu. — Ktoś idzie...
Zatrzymali się, pochyleni ku przodowi.
Nie było nikogo... Wiatr tylko podniósł z ziemi garść zwiędłych liści i przerzucił je na inne miejsce.
Rozglądając się ostrożnie wokoło, zbliżali się pod drugi mur, zakryty kasztanami.
— Tu — mówił Kajus i opuścił pochodnię. — Trzeba odszukać wejście.
Nagle cofnął się.
— Więzienie otwarte, a obok wejścia widzę trupa! — zawołał.
Szybko zbliżył się prefekt i przypadł do ziemi.
Płomień pochodni oświetlił zabitego niewolnika, którego nagła śmierć spiorunowała widocznie we śnie, bo siedział, oparty plecami o pień drzewa. Z otwartego boku sączyła się jeszcze krew krzepnąca. Obok niego rysował się równo z ziemią kwadratowy otwór, prowadzący do lochu.
— Niema tam kogo? — zapytał prefekt w języku germańskim, wsunąwszy głowę do otworu.
Kiedy nikt nie odpowiedział, skoczył do lochu.
— Podaj mi pochodnię! — wyrzekł.
W dole, tak nizkim, że musiał uklęknąć, aby zbadać jego zawartość, spostrzegł garść słomy, dzban z wodą i nietkniętą skibkę chleba. Ktoś mieszkał w tej norze jeszcze niedawno, bo na wilgotnej ziemi zostały świeże ślady stopy ludzkiej.
Prefekt przypatrywał się uważnie owym znakom.
— Kobieta — mruknął do siebie.
Jakiś błyszczący przedmiot świecił w słomie.
Chciwie pochwycił go Serwiusz.
— To jej kolczyk... Ona tu była...
— Psy odzywają się, panie — ostrzegał z góry Kajus. — Już nas zwietrzyły.
— Gdzie on ją podział? — myślał prefekt, wydobywając się z lochu.
Jeszcze nie doszli do muru, kiedy z dalszych części ogrodu nadbiegły dwa ogromne brytany i rzuciły się na nich z głośnem ujadaniem.
— Skocz pierwszy! — zawołał prefekt do Kaja. — Nie oglądaj się na mnie.
Jednego z psów, który nacierał najśmielej, kopnął nogą w mordę, drugiego schwycił za gardło i cisnął z taką siłą o ziemię, że zwierzę jęknęło, jak człowiek.
W samą porę przedostał się na drugą stronę muru, w ogrodzie bowiem rozległy się nawoływania i zamigotały światła.
Nakazującym ruchem ręki powstrzymał towarzyszów, którzy zabierali się do ucieczki.
— Noże w rękę, kaptury na głowę! — wyrzekł. — Jest nas czterech.
W milczeniu posuwała się gromadka pustą ulicą, oddalając się szybko w stronę placu teatralnego. Wrzawa w ogrodzie Fabiusza rosła. Stróż rozbudził widocznie całą służbę, bo głosy mnożyły się, zbliżając się do muru.
Prefekt szedł przodem, nie zwracając uwagi na otaczające go niebezpieczeństwo. Serce miał tak przepełnione żalem i gniewem, iż byłby zabił bez namysłu każdego, ktoby mu drogę zastąpił.
Od osiemnastego roku życia poniewierał się w legionach, naprzód jako oficer niższych stopni, potem jako wódz jazdy sprzymierzonej. Przez lat dwanaście stał na północnych kresach cesarstwa rzymskiego, broniąc ich całości przeciw własnym braciom.
Syn księcia jednego z plemion markomańskich, który przyjąwszy po długich bojach z rąk cezara obywatelstwo i pierścień rycerski, zaprzysiągł bogom i prawom sąsiadów przymierze, należał on tylko krwią do swojego ludu. Wychowany w pojęciach przybranej ojczyzny, oddał bez namysłu Rzymowi ramię swoje i młodość. W stu potyczkach, ciągle na koniu, pod namiotem, w obozie, poskramiał niesforność wolnych Germanów, stukających bezustannie do bram imperium. Tak nakazywał mu honor żołnierza i uczciwość rasy, z której pochodził. Nawet nieprzyjaciołom dochowywały wiary dziewicze serca ludów barbarzyńskich.
A oni, panowie świata, cywilizowani, możni, wytworni, czy dotrzymywali zaciągniętych zobowiązań wobec zwyciężonych? Szanowali-ż wszyscy ich praw umowy, uświęcone słowem i rozkazem cezarów? Rozlewało-ż światło Rzymu na barbarzyńców spokój, sprawiedliwość i łagodniejsze obyczaje, jak obiecywały odezwy senatu?
Prefekt odetchnął ciężko. Wszystkie skargi lasów germańskich zagrały w jego sercu, przypominając mu tysiące sił, zdeptanych przez legiony, krocie kołaczącego się wśród puszczy ludu. Widział płonące osady, jeńców zapędzonych w niewolę. Zdawało mu się, że słyszy olbrzymi jęk, podobny do płaczu wichru, gladyatorów, rozdzieranych na krwawe szmaty kłami lwów i tygrysów — niewiasty, bezczeszczone przez zbirów.
Jak złodziej skradał się dziś po swoją własność on, który poświęcił sławie cezara swojej młodości zapał, rozgrzewając na polach bitew ogniem dzikiej odwagi barbarzyńcy zniewieściałych synów pysznej Romy... Pierwszy lepszy poborca ceł, łotr, godzien krzyża, mógł urągać jego boleści. Czemże bowiem była dla Rzymu Germanka, córka ludów zwyciężonych?... Urodzoną niewolnicą...
Szedł ciągle z głową pochyloną, wyprzedzając towarzyszów. Niosła go burza, która w nim szalała...
— Sponiewierali ją, okuli w żelaza, wrzucili do lochu — mruczał.
— Śmierć temu psu — wyrzekł głośno, podnosząc pięść.
— Wy rozkazaliście, panie? — odezwał się Herman, przybiegając do niego.
On obejrzał się nieprzytomnie.
— Mówiłem co? — zapytał.
— Wołaliście, panie.
Prefekt uśmiechnął się gorzko.
— Czy wiesz, co zrobili z Tusneldą? — wyrzekł.
— Kajus nie umiał nam nic powiedzieć.
— Ona była w tej norze. Znalazłem jej kolczyk. Albo ją zamordowali, albo gdzie wywieźli.
— Przekleństwo temu zbójowi! — mruknął Herman. — Czy ich jeszcze kochacie, panie?
Prefekt milczał. Biegł znów szybko, miotany tłumionym, trawiącym gniewem.
Było rano, kiedy stanął przed dworcem Kwintyliów.
Dowiedziawszy się od służby, że trybun już nie śpi, udał się wprost do sypialni przyjaciela.
Patrycyusz spoczywał w małym pokoiku na twardym tapczanie, przykryty kołdrą wełnianą.
— Zmęczona twarz twoja odbiera mi nadzieję dobrej nowiny — odezwał się Publiusz, witając się z Serwiuszem. — Noc nie była dla ciebie przyjemną.
Podniósł się i ubierał sam bez pomocy niewolników.
— Teraz czas, aby się władza w tę sprawę wmieszała — rzekł, wysłuchawszy opowiadania prefekta — nie ulega bowiem żadnej wątpliwości, że się Tusnelda znajduje w ręku Fabiusza. Jeśli ją zamordował, powinien być ukarany, jeśli ją ukrył, musi ją wydać. Jest jeszcze w Rzymie sprawiedliwość.
Serwiusz uśmiechnął się boleśnie.
— Wątpisz — mówił Publiusz. — Udamy się natychmiast do pretora cudzoziemców, a przekonasz się, że w Rzymie niewolno lekceważyć traktatów, zawartych z ludami sprzymierzonemi.
— Pretor cudzoziemców nie jest Rzymianinem — zauważył Serwiusz.
— Jest nim od trzech, czy czterech pokoleń. Już jego dziad, przybywszy z Hiszpanii do stolicy, ozdobiony naszym pierścieniem rycerskim, zasłużył się Rzymowi w legionach, ojciec zaś zostawił po sobie imię nieskazitelne, chociaż urzędował w prowincyach. On sam dołączył do cnót wojskowych i obywatelskich swoich przodków umysł ukształcony i szlachetne serce. Przebierz się i bądź dobrej myśli.
W pół godziny potem zatrzymała się lektyka Publiusza przed domem pretora cudzoziemców. Chociaż się przedsionek i sala przyjęć roiły od klientów, trybun i prefekt nie czekali długo na posłuchanie. Nazwisko Kwintyliusza usunęło na stronę wszystkich innych.
Na progu pracowni powitał ich wysoki, dobrze zbudowany brunet, lat czterdziestu, z długą brodą, spadającą na szeroką pierś. Jego twarz śniadą, suchą, o konturach wyrazistych oświetlała para rozumnych oczu. Czarne oczy[2], wypełzłe na czole, srebrzyły się na skroniach.
— Domyślam się, że tylko bardzo ważna sprawa skierowała kroki Kwintyliusza w nizkie progi nowego człowieka — odezwał się pretor z uśmiechem sarkastycznym na wązkich ustach.
— Ty wiesz, pretorze — odparł Publiusz — że patrycyusz rzymski szanuje wszelką zasługę osobistą, bo z niej sam początek swój wiedzie.
— Odpowiedź godna Kwintyliusza — mówił pretor, dziękując za słowa uprzejme pochyleniem głowy.
Odsunął zasłonę i czekał, aż goście przejdą do pracowni. Tu wskazał na krzesła i zająwszy miejsce, wyrzekł:
— Rozkazuj, trybunie.
— Mój przyjaciel, Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz, znany ci niezawodnie z rozgłośnego nazwiska prefekt legionów, potrzebuje rady i pomocy twojej prawości, pretorze — mówił Publiusz. — Pragnąłbym bardzo, byś go przekonał, iż Rzym umie być sprawiedliwym i wdzięcznym.
Po ustach pretora przebiegł uśmiech ironiczny.
— Jeżeli to odemnie zależy... — mówił.
Zwrócił się twarzą do Serwiusza.
Germanin opowiadał szybko, wyrzucając z siebie zdania urywane, słowa gwałtowne, szorstkie wykrzykniki. Kipiał cały, panując z trudnością nad sobą.
Senator rzymski, oparłszy głowę na dłoni, słuchał na pozór obojętnie. Gdyby nie ponure błyski, które zapalały się od czasu do czasu w jego oczach, możnaby sądzić, iż go sprawa prefekta nic nie zajmuje.
Serwiusz nie krępował się wcale. Czując potrzebę wylania żalu, który go dławił, nie oszczędzał urzędników rzymskich. Mówił o gwałtach, dokonywanych w Germanii, o chciwości poborców i kolonistów.
Żołnierz zapomniał o względach ostrożności.
Kiedy skończył, pogładził pretor brodę i odezwał się głosem spokojnym:
— Stała ci się wielka krzywda, prefekcie, i nie przeczę, iż obowiązkiem sądów rzymskich wymierzyć ci pełną sprawiedliwość; ale do tego potrzeba dowodów niezbitych, których dotąd nie widzę. Wierzę twoim domysłom, są to jednakże tylko domysły, niemocne przed trybunałem.
— Więc nie znajdę w stolicy sprawiedliwości! — zawołał Serwiusz gwałtownie, podnosząc się z krzesła.
Pretor nie ruszał się z miejsca.
— W ten sposób nie dochodzi się do prawdy — mówił zawsze tym samym równym głosem — zwłaszcza, gdy się ma do czynienia z takim lisem, jak Fabiusz. Jeżeli będę miał dowody w ręku, to mnie miliony i kupiony pierścień rycerski tego szachraja nie powstrzymają od wydania wyroku, na jaki jego gwałt zasługuje, ale przedtem muszę owe dowody odszukać, zgromadzić.
— Tymczasem nie zostanie śladu po Tusneldzie — mówił Serwiusz.
Pretor wzruszył ramionami.
— Być może — odrzekł. — Obiecuję ci tylko gorliwe zajęcie się twoją sprawą i wyrok uczciwy. Zrobię wszystko, co należy do mojego urzędu, aby Fabiusza kara nie minęła.
A zwracając się do Kwintyliusza, dodał:
— Przekonaj, trybunie, prefekta, że Maryusz Pomponiusz nie kłamie.
Kiedy to mówił, podniósł się i wyprostował.
Było tyle dumy w jego postaci wyniosłej, tyle prawdy w obliczu zachmurzonem, że Serwiusz uwierzył w szczerość jego obietnicy.
— Przepraszam cię, pretorze, i dziękuję — wyrzekł.
— Nie przepraszaj! Rozumiem bardzo dobrze i odczuwam oburzenie duszy germańskiej na widok tego, co się dzieje po za granicami Italii, bo i w żyłach moich płynie krew wolnych barbarzyńców. Takich Rzymian, jak trybun Kwintyliusz, posiada święta Roma niewielu. Czekaj cierpliwie i ufaj mojej życzliwości.
— Czekaj cierpliwie — powtórzył Serwiusz, kiedy opuścił dom pretora. — Czekać, gdy się w powietrzu czuje krew, a w duszy słyszy jęki kobiety ukochanej... Nie żołnierska to rada.
Zamiast wsiąść do lektyki, da znak tragarzom, aby ruszyli bez niego.
— Wrócę do domu w południe — wyrzekł.
— Ty masz coś nierozważnego na myśli — mówił Publiusz, wpatrując się w niego badawczo. — Pamiętaj, że nie jesteśmy w obozie.
— Pamiętam — mruknął Serwiusz i odszedł w stronę głównych rynków.
Miasto wrzało już rozbudzonem życiem. Z jednej i drugiej strony ciągnęły lektyki i krzesła przenośne. Tłumy klientów i niewolników otaczały panów, śpieszących z hołdem porannym do dygnitarzów, mających do rozdania posady i godności. Rzemieślnicy i handlarze przebiegali ulice z głośnym krzykiem, polecając swoje towary. W sklepach i warsztatach rozlegały się śmiechy i nawoływania.
Torując sobie drogę łokciami, a gdy zaszła potrzeba, i kułakiem, dotarł Serwiusz do Eskwilinu. Tu zapytał pachołka miejskiego o dom Fabiusza.
We wspaniałym pałacu mieszkał były poborca ceł. Dziesięć kolumn z marmuru frygijskiego dźwigało dach przedsionka, pokryty blachą bronzową. Dwóch olbrzymich odźwiernych w bogatych, złotem dzierzganych tunikach, trzymało straż przed drzwiami.
— Wasz pan w domu? — zapytał Serwiusz.
— Ty wiesz, panie — odpowiedziano.
Wszedł do środka. Wytworna mozaika, przedstawiająca porwanie Europy, tworzyła posadzkę przedsionka, obwieszonego staremi zbrojami, kosztowną bronią i wypchanemi łbami dzikich zwierząt.
Serwiusz podniósł jedwabną zasłonę i znalazł się w dużej sali, zastawionej ławkami z drzewa cytrusowego. Były tu i szafy z woskowemi biustami przodków.
Kilkudziesięciu ludzi różnego wieku i stanu czekało na posłuchanie.
— Twój pan zajęty? — zapytał Serwiusz wywoływacza, tłustego, nizkiego Greka.
Niewolnik oglądał przybysza od czuba do stóp, ociągając się z odpowiedzią.
— Twój pan zajęty? — powtórzył Serwiusz, ale głosem prefekta, rozkazującego przed frontem, z konia.
— Przy śniadaniu! — zawołał Greczyn przerażony.
— Gdzie?
— Na dziedzińcu!
Serwiusz odepchnął oniemiałego niewolnika, i przebiegłszy wązki kurytarzyk, zatrzymał się na środku dużej, czerwonej sali, otoczonej ze wszystkich stron czterema rzędami filarów.
Między dwiema fontannami, z których tryskały różowe wonne strumienie, wśród roślin egzotycznych spoczywał Fabiusz na rzeźbionej sofie, pokrytej materyą wschodnią. Odczytując nowiny bieżące z woskowanych tabliczek, pił grzane wino ze srebrnego naczynia.
Ujrzawszy nagle przed sobą prefekta, poborca zerwał się na równe nogi. Zbladł, zachwiał się, uchwycił poręczy i wlepił w niespodziewanego gościa wzrok osłupiały.
Drobny ptak drapieżny stracił przytomność, spotkawszy się oko w oko z orłem.
Orzeł lasów germańskich stał o kilka kroków od niego, potężny, silny. Z jego oczu sypały się iskry gniewu, z zaciśniętych ust straszyła zemsta. Pochylony ku przodowi, jakby się gotował do skoku, patrzył na poborcę i milczał.
Fabiusz chciał krzyczeć... Nie mógł z siebie głosu wydobyć. Chciał uciekać... Nie mógł się ruszyć. Ponure spojrzenie prefekta przykuło go do miejsca, sparaliżowawszy jego członki.
Teraz rzucił się na niego Serwiusz i pochwyciwszy go z przodu za tunikę, podniósł porażone strachem ciało do góry.
— Gdzieś ty ją podział? — zawołał głosem, który gotował się w krtani, jak wir kipiący.
Wstrząsnął Fabiuszem.
— Mów, bo cię uduszę...
Trwoga śmiertelna wróciła poborcy przytomność. Zrozumiał, że znajduje się na łasce i niełasce nieubłaganego wroga.
Nie mogąc wołać, bo go palce Serwiusza ściskały za gardło, kopnął nogą stolik z przyborami do śniadania. Z łoskotem spadły naczynia na posadzkę.
— Głupcљze! — syknął Serwiusz, puszczając poborcę na ziemię. — Czy chcesz, aby się niewolnicy bawili twojem tchórzostwem?
Fabiusz, uczuwszy pod sobą pewną podstawę, skoczył za sofę. Gdy go od prefekta oddzieliła dłuższa przestrzeń, odetchnął swobodniej. Nadbiegającą służbę oddalił gestem ręki.
— Czego żądasz odemnie? — zapytał, cofając się ku tylnym drzwiom.
— Gdzieś ty ją podział? — wołał Serwiusz.
— Kogo?
— Tusneldę?
— Nie słyszałem nigdy tego imienia...
— Wiem, że była u ciebie.
— Powiedziano ci nieprawdę.
— Mam dowody...
— Jakie?
Pytania i odpowiedzi krzyżowały się szybko, uderzając o siebie ze świstem głosów stłumionych.
— Jakie? — powtórzył Fabiusz, kiedy Serwiusz milczał.
Jego oczy latały niespokojnie, nie mogąc znieść spojrzenia prefekta.
— Nie masz żadnych, bo nie wiem, o czem mówisz — dodał, wyciągając uszy.
— Słuchaj! — odezwał się Serwiusz. — Ty wiesz, że Germanin dotrzymuje słowa nawet takim gadzinom, jak ty. Oddaj mi Tusneldę, a nie będę ci krzywdy pamiętał. Dochodzić zniewagi nie będę, skargi do pretora nie zaniosę. Przysięgam na głowę mojego ojca.
Podniósł rękę do góry.
— Oddaj mi Tusneldę — prosił głosem miękkim.
Poborca roześmiał się szydersko.
— Głupi niedźwiedziu! — wyrzekł — z Fabiuszem rozmawiasz.
Serwiusz drgnął.
— Z łotrem, którego zbrodnie całego życia tak spodliły — wybuchnął — iż nie umie nawet uwierzyć słowom uczciwego człowieka! Ale jeśli ci się zdaje, że cię twoje ukradzione miliony obronią przed moją zemstą sprawiedliwą, to cię łudzi twoja przebiegłość daremnie. Tyś na mnie posłał skrytobójców, a ja zdepcę cię w jasny dzień, wśród tłumu niewolników, w obliczu całego Rzymu. Nawet moc imperatora nie powstrzyma ręki mojej, gdy ona ciebie dosięgnąć postanowi!
Odwrócił się i odszedł wolnym krokiem.
Długo stał Fabiusz, spiorunowany groźbą prefekta.
Poborca prowincyi germańskich znał z osobistego doświadczenia gwałtowność ludów barbarzyńskich. Wiedział, że Serwiusz nie będzie się oglądał na własne bezpieczeństwo, kiedy go płomień zemsty ogarnie.
Więc na to zebrał z takim trudem fortunę senatorską, narażając często życie, a zawsze dobrą sławę, żeby strach przed gniewem dzikiego legionisty płoszył sen z jego powiek — i to w chwili, kiedy syt pieniędzy, zaczął marzyć o zaszczytach i dostojeństwach?!
Zwinął pięść, zgrzytnął zębami.
— Zobaczymy, kto silniejszy — mruknął.
Wyszedł na środek sali i klasnął w dłonie.
— Który pies wpuścił do mnie tego żołdaka? — zapytał niewolników, którzy nadbiegli ze wszystkich stron.
— Odepchnął mnie i wszedł sam — odezwał się wywoływacz pobladłemi usty.
— Osmagać tego niedołęgę i rzucić go do lochu na chleb i wodę, żeby sadło z niego spadło — rozkazał Fabiusz. — Zgłupiał w dobrym bycie. Niech lektyka zajdzie.
Natychmiast spadły na tłuste ramiona Greka dwie ciężkie ręce. Niewolnicy wyprowadzili winowajcę.
W kwadrans potem udawał się Fabiusz do Marka Kwintyliusza, otoczony tłumem służby.
Wesoły pretor, przepędziwszy noc w towarzystwie tancerek andaluzyjskich, obudził się późno. Ubierał się właśnie, kiedy mu doniesiono o przybyciu poborcy.
Jeden niewolnik nakładał na jego nogi trzewiki, drugi oczyszczał ręce z włosów, trzeci czesał głowę, czwarty nacierał twarz olejkami, piąty trzymał nad nim polerowaną płytę srebrną, oprawioną w ramy z kości słoniowej, szósty czekał ze świeżą tuniką.
— Zaraz — odezwał się Marek, nie podnosząc się z krzesła na powitanie Fabiusza.
— Przybywam do ciebie ze sprawą bardzo ważną — wyrzekł Fabiusz.
— Wiem, że masz tylko sprawy ważne, ale w tej chwili nie jest żadna z nich ważniejsza od mojej czupryny. Wystaw sobie, że zaczynam już siwieć. Ufarbuj mnie na skroniach wodą orzechową — mówił Marek do sługi, pełniącego czynność fryzyera.
— Mam dziś sprawę bardzo ważną — powtórzył Fabiusz z naciskiem.
— Na Herkulesa! — ofuknął go Marek. — Imperatorem nie jesteś, żebyś nie mógł czekać na pretora.
Fabiusz zagryzł wargi i chodził po pokoju krokiem niecierpliwym.
— Ściągasz mi zanadto sznurowadło w kostce — gromił Marek niewolnika. — Tak, teraz dobrze. A ty, podnieś zwierciadło wyżej.
Przypatrywał się uważnie odbiciu swojej głowy w płycie srebrnej, śledząc robotę fryzyera.
— Podaj tunikę!
Szatny zarzucił na pana suknię jedwabną.
Jeszcze raz obejrzał się Marek od góry do dołu i oddaliwszy służbę, zwrócił się do Fabiusza.
— Słucham teraz owej sprawy bardzo ważnej. Czy znów co zbroiłeś?
Fabiusz, przekonawszy się własnemi oczyma, że niema nikogo w przyległych pokojach, stanął tuż obok pretora i wyrzekł szeptem:
— Owa przeklęta Germanka uciekła dzisiejszej nocy z moim pasztetnikiem.
— Z pasztetnikiem! Jaka szkoda! — zawołał Marek ze szczerym żalem. — Nikanor był takim majstrem w swojej sztuce, iż chciałem cię prosić, żebyś mi go odstąpił.
Fabiusz rzucił się niecierpliwie.
— Pretorze! — mruknął.
— O co ci idzie? Ach, owa Germanka... Mówiłeś, że kazałeś ją dobrze schować.
— Mógłżem lepiej? Okułem ją w kajdany i zamknąłem w lochu. Rano zastałem więzienie otwarte, stróża zabitego i łóżko pasztetnika puste.
— Trzeba ją było lepiej schować, na zawsze — wyrzekł Marek.
— Zapłaciłem za nią sto tysięcy — tłómaczył się.
— Ty? — zaśmiał się Marek. — Chciałeś za nią tyle wziąć, rozumiem... Nawet w tak ważnych wypadkach pamiętasz tylko o sestercach.
Patrycyusz spojrzał przez zmrużone powieki z pogardą na syna wyzwoleńca.
— Ścigać jawnie nie możesz niewolnicy, która nią nie jest — odezwał się po namyśle — bo sprowadziłbyś sobie na kark pretora cudzoziemców, a ty wiesz równie dobrze, jak ja, że Maryusza Pomponiusza jeszcze nikt nie przekupił. Mimo to musi owa Germanka wrócić do ciebie, jeśli chcesz używać w spokoju skarbów nagromadzonych. Piękniebyś wyglądał, gdyby ją ten jasnowłosy prefekt wynalazł!
Na wspomnienie Serwiusza drgnął Fabiusz.
— Nie lubisz tego barbarzyńcy? — mówił Marek. — Wierzę! I ja nie chciałbym mieć nad sobą zemsty prefekta. Onby ci obrzydził z pewnością raz na zawsze handel chwytanemi nieprawnie Germankami.
Z drwiącym uśmiechem na ustach przypatrywał się pretor poborcy, którego oczy latały niespokojnie. Patrycyusz bawił się strachem wyzwoleńca.
— Domyślam się, iż tchnienie twojego życia nie czekałoby, aż je prefekt zgasi — ciągnął Marek dalej. — Uciekłoby samo przez usta, nos, uszy, wszystkiemi otworami...
— Ten zbój był dziś u mnie — rzekł Fabiusz.
— I ty jeszcze żyjesz?...
— Groził mi, że...
— Że pośle cię rozstawionemi końmi do ponurej krainy cieniów — dokończył Marek za Fabiusza. — Mówiono mi, że Germanowie nie kłamią. Na Jowisza! Obrzydłyby mi pocałunki dziewcząt andaluzyjskich, gdyby mnie taka groźba ścigała.
Marek podniósł się z krzesła i przeszedłszy się kilka razy po gotowalni, stanął przed Fabiuszem.
— Tych żartów niech będzie dosyć — wyrzekł poważnie. — Chciwość twoja zgotowała ci takie położenie, że możesz usiąść na progu nowego życia. Nie trać jednak przytomności, wiesz bowiem, iż w Rzymie Antoninów można Katonów policzyć na palcach jednej ręki. Kto posiada miliony Fabiusza, ten zrobi wszystko, co zechce. Szpiegów swoich roześlij natychmiast, aby prefekt owej Germanki przed tobą nie odnalazł, bądź jutro u mnie na obiedzie i graj licho w kości, a po zachodzie słońca nie opuszczaj domu bez świty uzbrojonej. Teraz pozwól mi włożyć togę i wyjść do miasta. Chcę się zobaczyć z Tullią Kornelią w twojej sprawie.
Tullia Kornelia siadała właśnie do lektyki, kiedy się Marek przed jej domem ukazał.
— Nie w porę przychodzę — odezwał się pretor — ale gdybyś mi mogła poświęcić dziesiątą część godziny, byłbym ci bardzo wdzięczny.
— Nawet czwartą, ale nie więcej, bo wezwała mnie imperatorowa Faustyna na Palatyn — odpowiedziała Tullia.
Weszli do sali przyjęć i spoczęli na sofach.
— Czegóż imperatorowa może chcieć od ciebie? — zapytał Marek.
Tullia wzruszyła ramionami.
— Nie wiem, ale prawdopodobnie upatrzyła sobie znów jaką zabawkę i potrzebuje rady. Szeptano sobie wczoraj w cyrku, że dopytuje się gorliwie o germańskiego prefekta.
— I moje kroki skierował ten jasnowłosy legionista do ciebie.
— Nie sądzę, żebyś przychodził z polecenia Faustyny.
Marek uśmiechnął się.
— Wiesz dobrze, że stręczę kochanki tylko dla siebie — wyrzekł.
— W takim razie?... — zapytała Tullia.
— Chciałem cię prosić, żebyś wytłómaczyła Publiuszowi, iż krewny nie powinien szkodzić krewnemu.
— Nie rozumiem, dokąd zmierzasz.
— Zaraz zrozumiesz. Nie wiem, czy ci wiadomo, w jakim celu przybył ów barbarzyniec do Rzymu.
— Całe miasto bawi się jego wiernością dla jakiejś niewolnicy. Gdybyście wy umieli tak kochać! Ale z was nie opuści nikt biesiady dla narzeczonej.
— Ale zawsze dla kochanki, dopóki mu się jej miłość nie sprzykrzy. Idzie mi bardzo o to, żeby się Publiusz sprawą prefekta nie zajmował.
— Publiusz i Serwiusz są przyjaciółmi.
— Przyjaźń patrycyusza rzymskiego dla barbarzyńcy jest śmiesznością. Ten cały motłoch, gnieżdżący się w lasach i górach, rodzi się na to, aby nam służył. Publiusz, polecając prefekta senatorom, szkodzi mnie, swojemu krewnemu.
— Tłómacz się jaśniej...
Marek obejrzał się po sali. Nie było nikogo.
— Fabiusz umoczył palce w tej sprawie — wyrzekł, nachylając się do Tullii.
— Ach... rozumiem...
Tullia zamyśliła się. Po chwili odezwała się, powstając z sofy:
— Rozumiem, ale mimo to nie mogę ci w tym wypadku służyć, zastawiając bowiem ciebie, naraziłabym się sama Publiuszowi.
— A tego nie pragniesz obecnie — wyrzekł Marek. — I ja rozumiem. Publiusz mógłby się zrazić do kobiety, broniącej Fabiusza. Zapomniałem, że jesteś równie bystra, jak piękna. Nic mi nie mówiłaś, czy moje rady okazały się skutecznemi.
— Odegrałam już pierwszą scenę jako matrona dawnego obyczaju.
— Nie wątpię, że go olśniłaś.
— Oczy jego zwracały się w stronę Mucyi.
Pretor spojrzał zdziwiony na Tulię.
— Żartujesz — zawołał. — Ta niedoszła westalka miałażby się Publiuszowi podobać? Ale być może. Mężowie tego rodzaju kochają się w pospolitości. Nazywają ją cnotą. Trzeba Mucyę gdzie wysłać.
— Wiesz tak samo, jak ja, że to niemożliwe — odpowiedziała Tullia — bo dom Korneliów należy więcej do niej, niż do mnie. Prokonsul podzielił majątek między mnie a nią, a moja część...
Marek dmuchnął przed siebie.
— Wichry ją uniosły — mruknął. — Nie spodziewałem się takiej przeszkody.
— Mucya zresztą nie jest tak uległa, jak się nam zdawało. Pokazała mi bardzo ostre rogi — mówiła Tullia.
— I to jeszcze? A jednak trzeba, ją z drogi usunąć.
Tullia milczała, marszcząc brwi.
— W takiem położeniu byłbym okrutnym — mówił Marek — gdybym żądał od ciebie, abyś się Publiuszowi obroną mej sprawy naraziła. Rozmówię się z nim sam, chociaż wiem z góry, co mi odpowie.
Już chciał wychodzić, kiedy sobie jeszcze coś przypomniał.
— Nie wiem, czy wiesz, że za cztery dni przypada rocznica śmierci naszego dziada. Publiusz, starego obyczaju wielbiciel, uda się niezawodnie do grobowca Kwintyliów, by napaść i napoić nieboszczyków. O ile pamiętam, umarł tego samego dnia także jakiś Korneliusz, spragniony niezawodnie wina i mleka, bo prokonsul nie dbał o żołądki cieniów swoich praojców. Ponieważ mauzolea Kwintyliów i Korneliów stoją obok siebie, przeto mogłabyś odegrać drugą scenę z komedyi pod tytułem „Starodawna matrona“. Nie szczędź trunków. Każ porobić obok grobów duże dziury i lej w nie tyle wina, ile się tylko zmieści. Niech sobie nieboszczycy dobrze podpiją, bo pewno im nie wesoło w tych ciasnych i ciemnych norach.
Marek roześmiał się pusto i wybiegł z sali.
Marek Kwintyliusz wszedł do sali jadalnej i ogarnął ją badawczem spojrzeniem.
Cztery lampy olejne, umieszczone w rogach na wysokich, bronzowych podstawach, oświetlały duży, czworoboczny pokój, wyłożony wokoło szerokiemi taflami czarnego marmuru. Złocona rama oddzielała dolną obwódkę od ścian, ozdobionych malowidłami znakomitego pędzla. Na tle żółtem odtworzył artysta sceny z dziejów domu Kwintyliów.
W środku komnaty znajdował się kwadratowy stół, spoczywający na jednej, grubej nodze, wpuszczonej w posadzkę mozaikową. Z trzech stron otaczały go obszerne łoża biesiadnicze, z których każde mogło służyć trzem osobom w postawie leżącej.
Nie było w sali ani wodotrysków, ani białych kolumn, ani wazonów z roślinami egzotycznemi. Nizka, okopcona, nie przypominała niczem wytwornych upodobań Rzymu Antoninów, Ale bronzowe podstawy lamp pamiętały prapradziadów Marka; kobierce, okrywające łoża, przywiózł konsul Kwintyliusz przed stu laty z wyprawy wojennej na Wschód; za polerowaną płytę stołu z drzewa cytrusowego można było nabyć majątek ziemski, cena zaś malowideł ściennych i staroświeckiej posadzki zapewniłaby człowiekowi skromnych potrzeb byt bez troski.
Tylko wielkie mnóstwo świeżych kwiatów, rozrzuconych na stole i na łożach, ożywiało ponury wygląd sali jadalnej Marka.
On sam, ubrany w miękkie suknie, blady, wyniszczony, z podbitemi oczyma, sprawiał na tem poważnem tle wrażenie obcego przybysza, zbłąkanego wypadkiem pośród pamiątek innych ludzi i innych czasów.
— Czy wszystko gotowe? — zapytał, zwracając się do ochmistrza dworu, który stał za nim z ręką, przyłożoną do piersi.
— Ty rozkazałeś, panie — odparł grecki niewolnik, pochylając głowę.
— Niech mi szatny poda togę, a ty zejdź do kuchni i powiedz Arystypowi, żeby sosu do głowy dzika nie zepsuł. Ostatnim razem dodał zawiele korzeni.
Kiedy się sługa oddalił, przeszedł pan do sali przyjęć i rzucił się na sofę.
Był zmęczony. Biesiadował wczoraj u imperatora Lucyusza Werusa i włóczył się następnie z kilku towarzyszami całą noc po mieście, szukając łatwych przygód. Gonili jakąś kobietę zakapturzoną, która przepadła gdzieś za bramą Appijską.
Marek, przypominając sobie szczegóły wyprawy, ziewał. Spał tylko kilka godzin, a ciepła kąpiel, wzięta przed wieczorem, osłabiła go, zamiast pokrzepić.
— Już się starzeję — myślał. — Nawet użyć nie dano człowiekowi. Za każdą rozkosz trzeba płacić znużeniem i niesmakiem.
Dalsze medytacye przerwał mu wywoływacz, który oznajmił pierwszego gościa. Był nim poborca.
Szybko wypełniła się sala. Po Fabiuszu nadszedł prefekt Rzymu, następnie Maryusz Pomponiusz, prefekt cudzoziemców, w końcu trzech senatorów, upudrowanych i wybielonych.
Marek witał wszystkich z uprzejmym uśmiechem na ustach, całując w oba policzki.
— Zamiast obfitego obiadu, którego żaden z was nie pragnie, bo i żołądkowi trzeba pofolgować, żeby nie wypowiedział posłuszeństwa, obmyśliłem na dziś miłą niespodziankę — mówił gospodarz, kiedy goście zajęli miejsce na sofach.
— Słyszałem, że nauczyłeś swoich kogutów nowego sposobu walki — odezwał się jeden z senatorów.
— Założyłbym się, że Lidya odczyta jaki poemat, który nam twojego falerna obrzydzi — wtrącił drugi.
— Przegrałbyś zakład — wyrzekł Marek. — Zaprosiłem na obiad najdowcipniejszego człowieka w całem cesarstwie. Lucyan obiecał być dziś u mnie.
— Ten młody retor syryjski, który przybył do Rzymu z imperatorem Lucyuszem? — zapytał prefekt miasta.
— Ten sam — odpowiedział Marek. — Imperator Lucyusz przenosi go nad wszystkich mędrców, otaczających bozkiego Aureliusza.
— Słyszałem, iż z jego języka sączy się słowo tak jadowite, jakiego nawet Grecy nie znali — zauważył pretor cudzoziemców.
Do sali wbiegła dwudziestoletnia kobieta, nizka, drobna, wiotka w pasie, ubrana w krótką suknię z żółtego jedwabiu. Trzy sznury pereł zdobiły jej czarne włosy, rozstrzępione na czole, a z tyłu związane w węzeł grecki. Z szyi i z obnażonych ramion bił blask drogich kamieni. Małe stopy tkwiły w purpurowych trzewikach, wyszywanych złotem.
— Pozdrowienie wam, ojcowie, synowie i wnukowie świętej Romy! — zawołała głosem pieszczotliwym, posyłając od ust ręką towarzystwu pocałunki — i wam, dziadowie i pradziadowie — dodała, zwracając się do szaf, wypełnionych popiersiami Kwintyliów.
Gromadnie otoczyli goście Marka przybyłą. Tylko pretor cudzoziemców nie pospieszył na jej powitanie.
— Piękna Lidya przynosi zawsze ze sobą wesele — odezwał się jeden z senatorów.
— A nudny Mucyusz dziwi się zawsze, że młodość lubi twarz pogodną — mówiła Lidya. — Podobno ci ten uczony lekarz ateński, co mimo swej mądrości życiodajnej, wygląda sam, jak gdyby się już napił obrzydliwej wody z rzeki Lete, kazał chodzić boso i dźwigać ciężary. Posłuchaj jego rady, a może ci wraz z okrąglejszemi ramionami i łydkami wróci lepszy humor.
Mucyusz nie obraził się przymówką Lidyi. Rozśmiawszy się pospołu z innymi, wyciągnął swoje chude, ubielone ramiona i odparł:
— Jeszcze one dość silne, aby ciebie w gorącym objąć uścisku. Może pozwolisz...
Lidya odsunęła się żywo od niego.
— Obejmuj swoją celniczkę, która zapłaciła za twoje uściski milionami — zawołała.
— Za purpurę, za purpurę — poprawił Mucyusz.
— Senator! — roześmiała się Lidya. — O czem ty radzisz na Kapitolu?
— O tem, żeby takim srokom, jak ty, poobcinać zbyt długie języki.
— Widzę, że nie zginiesz, gdy stracisz miliony celniczki. Zapuścisz brodę, ubierzesz się w dziurawy, brudny worek i będziesz udawał mędrca. To teraz popłaca.
W tej chwili ukazał się na progu sali trzydziestokilkoletni mężczyzna, przyodziany w ciemny płaszcz filozofa. Ostatnie słowa Lidyi, które posłyszał, wywołały na jego wązkich, ironicznie złożonych wargach uśmiech przelotny.
Skłonił się i obrzucił purpuratów rzymskich szyderskiem spojrzeniem. Pogarda błysnęła w jego małych, przenikliwych oczach.
— Oto i Lucyan — odezwał się Marek, witając gościa. — Nie braknie już nikogo. Możemy zacząć.
Klasnął w dłonie.
Na znak ten odezwała się ukryta za kotarą orkiestra, składająca się z fletów, cytr i piszczałek. Przy dźwiękach marsza wojennego przeszło towarzystwo do sali jadalnej, którą służba skropiła wonnemi olejkami.
Czterech niewolników wniosło dużą tacę z przekąskami. Brytańskie ostrygi, morskie jeże, ślimaki i tulipany, zwilżone lekkiem winem, miały pobudzić apetyt.
Kiedy goście myli ręce w srebrnych miednicach, obnoszonych przez chłopców syryjskich, ubranych w jedwabne, czerwone, złotem haftowne tuniki, ucichł nagle raźny marsz. Jak z pod ziemi wypłynęła melodya tęskna, zawodząca, żałobna. Zdawało się, że ktoś płacze, kwili.
Marek zwrócił się w stronę stołu i wyciągając ręce do srebrnego kościotrupa, świecącego wśród kwiatów, odezwał się:
— O ty, który drwisz bezzębną szczęką ze wszystkich zabiegów i marzeń ludzkich, przypominaj nam dniem i nocą, iż tyle szczęścia śmiertelnika, ile on życia użyje na ziemi. Gdy staniemy się do ciebie podobni, wówczas nie pomogą nam nic apoteozy pozostałej rodziny, nic wonne kadzidła i pienia kapłanów, nic cały Olimp z bogami gminu. Przypominaj nam, że istnienie człowieka kończy się na zawsze z jego tchnieniem ostatniem, abyśmy korzystali umiejętnie z każdej godziny.
— Niech Mucyusz złoży szkieletowi ofiarę! — zawołała Lidya — on bowiem siądzie z pomiędzy nas pierwszy na łódkę Charona.
I tym razem nie obraził się Mucyusz. Wziął z rąk niewolnika puhar kryształowy, zbliżył się do kościotrupa, bryznął na niego winem i skłoniwszy się przed nim głęboko, mówił:
— Hołd powinny składam tobie, niemy szyderco, filozofie filozofów, najlepszy mistrzu człowieka! W tobie jest prawda jedyna, wiekuista, która nigdy nie kłamie, zawsze świeża i nowa, chociaż ludzkość słyszy jej głos ostrzegający od owych czasów, kiedy nasi waleczni i cnotliwi praojcowie mieszkali jeszcze w norach, jak zwierzęta. Hołd ci składa przesławny senator Mucyusz, nietyle cnotliwy i waleczny, ile jego przodkowie, ale zato znacznie od nich rozumniejszy, bo nie gnieździ się w dziurze pospołu z bydlętami, nie je papki z czarnej mąki, nie pije wody, nie kocha się w matronach, cuchnących oborą, i nie lęka się gniewu Olimpu, w który wierzy tak samo, jak ty w dalsze życie człowieka pod ziemią, w obłokach, w Hadesie...
— I, chociaż staje się z dniem każdym podobniejszym do ciebie, zaleca się mimo to do Lidyi — wtrącił Marek — do tej Lidyi, której ogień strawiłby muskuły germańskich gladyatorów.
Głośny śmiech zebranych dopełnił przemowy do kościotrupa.
Dwie tylko osoby nie brały udziału w powszechnem weselu. Pretor cudzoziemców gładził brodę, pochmurny, milczący; Lucyan uśmiechał się ironicznie.
Kiedy się goście nasycili przekąskami, wbiegło dziewięciu chłopców, niosących małe, okrągłe stoliki, które ustawili wzdłuż łóż.
— W złotym, marmurowym Rzymie Antoninów należy się panowanie piękności — odezwał się Marek, wskazując Lidyi łoże środkowe. — Maryusz Pomponiusz i prefekt miasta będą godną twoich wdzięków oprawą.
Dwóch szatnych odebrało od panów togi; długowłosy chłopcy gallijscy włożyli na ich skronie wieńce ze świeżych kwiatów.
Gdy goście spoczęli na łożach, oparłszy lewe łokcie na miękkich poduszkach, grała już orkiestra lubieżne tańce wschodnie.
Marek rzucił ochmistrzowi, który stał w postawie nieruchomej przy drzwiach, spojrzenie rozkazujące, ten podał je innemu niewolnikowi, po chwili weszło dwóch krajczych sycylijskich. Ze zręcznością kuglarzów, tak szybko, że ruchy ich ginęły dla niewprawnego oka, pocięli cąber sarni, pieczeń z dzika i stos pieczonych ptaków.
W sali zaroiło się. Niewolnicy różnych narodowości usługiwali z wdziękiem, nachylając się bez szelestu w takt muzyki. Jedni podawali na srebrnych półmiskach pieczyste, inni w naczyniach kryształowych — sałaty i ślimaki purpurowe. Chłopcy nalewali z bronzowych, złoconych dzbanów starsze wino albańskie.
Całe to wojsko służby prowadził uważnem okiem ochmistrz, sztywny, poważny. Nie podniósł ręki, nie skrzywił głowy. Wzrokiem tylko, poruszeniem brwi wydawał rozporządzenia, a milcząca czereda rozumiała go doskonale.
Goście tłumili z pośpiechem pierwszy głód, rzucając kostki na posadzkę i ocierając palce o ręczniki z cienkiego płótna.
— Nie mogłem się żadną miarą dowiedzieć — odezwał się Mucyusz — w jaki sposób przyrządza kucharz konsula sos do pieczeni z dzika. Dawałem tysiąc sesterców za tajemnicę, ale chytry sycylijczyk nie uległ pokusie.
— Bo wie, żeby go konsul zrobił za karę stróżem — wyrzekł Marek. — Ten sos to jego wygrana na loteryi życia.
— Jest to rzeczywiście sos nadzwyczajny — mówił prefekt miasta. — Konsul ma szczególną zdolność do wynajdywania nowych przysmaków. Nie znam sosu, któryby drażnił tak przyjemnie podniebienie.
— I któryby tak psuł żołądek — odezwała się Lidya. — Jestem zawsze chora po sosie konsula.
— Niech sobie psuje, byle wywołał smak niezwykły — zauważył Mucyusz. — Obrzydła mi nasza kuchnia, jednostajna i nudna, jak cnota brzydkich kobiet.
— Na to jest sposób — mówiła Lidya.
— Ofiaruję buziaka za dobrą radę.
— Chcesz mówić o buziaku w oprawie dziesięciu tysięcy sesterców?
— Za dużo. Gdybym tak hojnie płacił, straciłbym wszystko przed śmiercią i nie miałbym kilku groszy dla Charona za przeprawę.
— Pożyczę ci z przyjemnością sesterca na drogę ostatnią, aby cię Charon nie przemierzył wiosłem.
— Ale przedtem nie skąp owej rady.
— Skoro ci rzymska kuchnia obrzydła, jedz glinę i pij wodę z kałuży.
— Gliną zapcham ci śliczną buzię, a wodą z kałuży napełnię twoje fontanny.
— Tak się ciągle kłócą, jak gdyby się bardzo kochali — odezwał się prefekt miasta.
— A może mnie ona i miłuje — mówił Mucyusz, wyszczerzając do Lidyi zepsute zęby — bo zdrowych i przystojnych wielbicieli miała dosyć. Byłbym dla niej niezwykłym kąskiem.
— Wolę zwykle.
— Tak dziś mówisz, ale kiedy ci miłość pospolita zbrzydnie, wówczas przypomnij sobie Mucyusza.
— Mówicie ciągle o miłości, jakbyście się na niej rozumieli.
— Tej umiejętności nie może nam piękna Lidya odmówić — wtrącił Marek.
— Dlaczego właśnie ja? — zapytała Lidya.
Marek odpowiedział uśmiechem dwuznacznym.
— Czy dlatego, że patrząc na was zblizka — zawołała Lidya, unosząc się na łożu — znam was lepiej od motłochu, który chyli przed waszą purpurą głowę obłudną? Bawicie się mną, jak walką kogutów, zakładami w cyrku, zręcznemi zapasami gladyatorów, nie miłości spragnieni, lecz sztucznych podrażnień. Nie świeżą, gorącą krew pokrywa wasza purpura.
— Wolałabyś miłość barbarzyńcy z karkiem byka, z łapami nosorożca, z nogami słonia — rzekł Mucyusz.
— Wolałabym każdego, czyj uścisk nie kłamie, a pocałunek nie mrozi.
— Mój odźwierny przypomina postawą Herkulesa z bajek mytologicznych.
— Pilnuj, żeby twoja celniczka nie zauważyła jego muskułów.
Senatorowie spojrzeli po sobie z uśmiechem znaczącym.
— Gdy tak mówisz, zdawałoby się, że nas nienawidzisz — odezwał się Marek — a jednak...
— A jednak — dokończyła za niego Lidya — bawisz nas, chcesz powiedzieć. Bo nieżyczliwi bogowie cisnęli mnie, jak zapomniany sprzęt, do chaty niewolnika i kazali zdobyć młodością i urodą to, co wam fatum włożyło do kołyski bez zasługi. Ale wy tego nie rozumiecie, wy, panowie świata, za których pracowały pokolenia przodków, abyście mogli ssać rozkosz z nędzy i poniewierki ludzi zdeptanych.
Zuchwała mowa hetery nie obraziła senatorów. Słuchali jej z zajęciem, bawiąc się zapałem i błyszczącemi oczami Lidyi.
Te czarne, podłużne, promienne oczy syryjskiej wyzwolenicy, która zapłaciła hańbą za wolność, jarzyły się, jak dwie gwiazdy na tle bladej twarzy, zabarwionej lekkiemi rumieńcami. Palił się w nich ogień podrażnionej lwicy.
— Chciałeś czegoś nowego — odezwał się Marek, zwracając się do Mucyusza — i łaskawy na ciebie los zesłał ci zabawkę niezwykłą. Nową-bo jest Lidya w roli bohaterki z greckiej tragedyi.
— Ogień Antygony tryska z jej słów — żartował Mucyusz.
— Marmurby się od nich zapalił — drwił prefekt miasta.
Lidya zagryzła wargi.
— Za to, że was zabawiłam, dostojni panowie, należy mi się zapłata. Bo przesławni senatorowie powinni płacić za wszystko.
I wskazała ręką kosztowny puhar kryształowy.
— Niech ci służy — wyrzekł Marek, dając znak ochmistrzowi, aby naczynie odstawił.
— Niech ci i ta drobnostka służy — odezwał się Mucyusz, zdejmując naramiennik.
— I to, i to, i to...
Zewsząd posypały się dary dla Lidyi.
Kiedy Fabiusz, który spoczywał obok Marka w milczeniu, nie biorąc udziału w rozmowie, rzucił dla hetery pierścień, odsunęła go ona z pogardą.
— Od ciebie nic nie przyjmuję — wyrzekła.
— Dlaczego? — zapytał poborca zdumiony.
— Z łez niewolników budujesz swoje pałace, a jam córka niewolnika — odpowiedziała Lidya.
— Zuchwała! — mruknął Fabiusz.
— Wyzwolenica nie może być zuchwałą wobec wyzwoleńca! — zawołała Lidya, rzucając Fabiuszowi spojrzenie nienawistne. — Niech ci hetera powie prawdę, kiedy inni nie mają odwagi.
— A ty, niemy filozofie — mówiła, zwracając się do Lucyana — czy mi nic nie ofiarujesz?
— Nic, oprócz oklasku — odezwał się Lucyan.
— To dużo, jak na filozofa, ale mało, jak na męża, o którym mówią, że ma w jednym palcu więcej dowcipu, aniżeli te wszystkie głowy razem.
Zkreśliła ręką koło nad stołem.
— Idzie coraz lepiej — zaśmiał się Mucyusz. — Tak uprzejmej Lidyi jeszcze nie widziałem. Wartoby wypić jej zdrowie falernem.
Służba obnosiła bezustannie półmiski, zmieniając potrawy. Po pierwszych daniach szły pieczone kaczki, kurczęta i zające. Chłopcy rozlewali coraz starsze wina.
Goście Marka nie jedli dużo.
Nie dla obiadu przyszli senatorowie, z których każdy miał u siebie znakomitego kucharza sycylijskiego, legion niewolników i pełne śpiżarnie. Myjąc ciągle ręce w wodzie pachnącej, nieśli do ust kawałki mięsa, pociętego przez krajczych.
— Falerna nam daj, tego twojego falerna, który nawet moją krew wystygłą rozgrzewa! — zawołał Mucyusz, poprawiając się na łożu.
Wino zaczęło już na niego działać. Jego twarz wyniszczoną poplamiły ceglaste rumieńce.
Muzyka, która nie ustawała dotąd na chwilę, ucięła nagle w połowie akordu.
Wśród ciszy oczekiwania wnieśli niewolnicy głowę dzika, najprzedniejszy przysmak biesiad rzymskich, a za nią ukazała się ogromna amfora, pokryta mchem. Tabliczka, przyczepiona do szyjki dzbana, poświadczała starodawne pochodzenie wina. Zamknął ją w piwnicy Publiusz Kwintyliusz, arcykapłan za czasów Nerona.
Prawnuk przezornego przodka napełnił złocistym płynem ostrożnie czarę murryjską, budzącą zazdrość senatorów. Nie każdy z nich mógł się poszczycić naczyniem, za które można było kupić pierścień rycerski.
— Tylko puhar z Murrhy jest godny takiego falerna — wyrzekł Marek, podnosząc czarę. — Cześć tobie, cnotliwy arcykapłanie, iż pamiętałeś o swoim prawnuku.
— Cześć mu, cześć! — wtórowano wokoło — Cnotliwym był mężem, kiedy o nas nie zapominał.
— Złożyłbym ci ofiarę z pierwszych kropel — mówił Marek dalej — jak się tego starodawny domaga obyczaj, bo czuję wdzięczność głęboką dla twojej domyślności, ale na cóżby ci się to zdało, biedaku? Praprawnuk twój nie wierzy w życie prochów i kości, bawi się przesądami motłochu i nie zazdrości ci wcale apoteozy pośmiertnej. Niech ci ziemia lekką będzie, a my wypijemy tymczasem twoje wino, albowiem godziwa, by żywi spożywali to, co umarli zgotowali.
I wychylił czarę jednym haustem wśród oklasków biesiadników.
Równocześnie odezwała się za kotarą pieśń Anakreonta. Śpiewał ją dźwięczny, świeży głos niewieści, śpiewał o winie i użyciu, namiętny, jak młodość na południu.
Piję wino, napój boski...
Zasypiają czarne troski.
Po co płacze, po co trudy,
Przykre troski, długie nudy?
Chcę, czy nie chcę, umrzeć muszę.
— Chcę, czy nie chcę, umrzeć muszę — powtórzył Mucyusz głosem skrzekliwym. — Dawaj jeszcze falerna, Marku! Chcę, czy nie chcę... głupi wynalazek...
Po co więc umartwiać duszę?
Raczej słodkie pijmy czary,
Nadobnego Bacha dary;
Kiedy pijem napój boski,
Zasypiają czarne troski.
Kiedy pijem napój boski,
Zasypiają czarne troski...
wtórowali senatorowie śpiewaczce.
— Napój boski, boski, boski — mruczał Mucyusz — tylko ten ohydny koniec...
Zatrząsł się, jakby przykre zimno ciało jego przebiegło.
— Mucyusz nie lubi śmierci! — zawołała Lidya.
— A ty ją lubisz?
Zamiast odpowiedzi, podsunęła hetera senatorowi pełny puhar, śpiewając:
Moje włosy — ach! już białe
Moja broda — ach! już siwa
Zębów rzędy już nie całe,
Gdzie ma młodość, gdzie szczęśliwa?
I jasności tej słonecznej
Już nie wiele mi sądzono,
I płacz bierze mnie serdeczny,
Bo mi straszne ziemi łono.
— Mogłabyś przestać z tem łonem ziemi — odezwał się Marek.
— Dlaczego? Potomkowie zwycięzców na tysiącach polach bitew mieliby się bać śmierci? Nie wierzę — mówiła Lidya, uśmiechając się szyderczo. — Śmierć, to najukochańsza przyjaciółka wasza. Macie w krwi zabójstwo.
Ach! bo straszna, straszna droga
W loch okropny i daleki,
I jak łatwo schodzi noga,
Tak nie wróci już na wieki.
Rzymianie zasępili się, spoglądając z odrazą na kościotrupa.
— Potomkowie zwycięzców świata! — zaśmiała się Lidya.
— Idź do Plutona! — mruknął Mucyusz. — Hej, jeszcze wina! Kiedy pijem napój boski, zasypiają czarne troski...
Za kotarą odezwał się znów śpiew ukryty:
Pije ziemia czarna,
Drzewa deszcze piją.
Oceanu fale
Z chmur powietrznych żyją;
Słońce pije morze,
Księżyc pije słońce,
Czemuż ja mam nie pić,
Gdy gardło pragnące?
— Pokaż nam tego słowika! — zawołał prefekt miasta!
— Niech wyfrunie z klatki...
— Słowika, słowika! — domagano się zewsząd. Na znak, dany przez Marka, wybiegła z przyległego pokoju grecka niewolnica i puściła się przy wtórze orkiestry w taniec lubieżny wokoło stołu.
Wzrokiem znawców śledzili senatorowie jej miękkie ruchy.
— Dziesięć tysięcy sesterców za nią — wyrzekł Mucyusz.
— Piętnaście — podwyższył prefekt.
— Szesnaście! — zawołała Lidya.
— Zagrajmy o nią w kości — odezwał się Marek.
— Zgoda! Kucharza daję za nią — mruknął Mucyusz.
— A ja gladyatora — dodał prefekt.
— A ty co? — zapytał Marek, zwracając się do Lidyi.
— Twój puhar.
— Przyjmuję. Rzucajcie.
Służba podała kości.
— Cztery — wyrzekł Mucyusz — przegrałem. Bierz kucharza.
— Pięć! Bierz gladyatora.
— Dziesięć! Na ciebie kolej, Lidyo.
— Piętnaście! — zawołała Lidya.
— Wygrałaś! Śpiewaczka twoja.
— Ona od tej chwili już niczyja, bo wracam jej wolność.
Niewolnica, która nie przerwała tańca ani na chwilę, zatrzymała się teraz nagle w miejscu, z ramionami podniesionemi. Jej zdumione spojrzenie mówiło, że nie wierzy słowom hetery.
— Jesteś wolną! — zawołała Lidya.
Z głośnym krzykiem rzuciła się śpiewaczka do jej stóp, obejmując ją za kolana.
— Hetera bawi się w patrycyuszkę — mruknął Mucyusz.
— Hetera, ciągle hetera! — ofuknęła Lidya. — A czemże patrycyusz, sprzedający swoją purpurę córce zbogaconego poborcy, celnika, kupca, szachraja?
I dotykając ręką głowy wyzwolenicy, rzekła:
— Zapłacisz mi za wolność dostatecznie, jeśli będziesz takich, jak oni, wdziękami swojemi gubiła. Odejdź.
Ostatnie słowa Lidyi utonęły w powszechnej wrzawie. Stare wino, obiegłszy żyły biesiadników, rozerwało łańcuch wspólnej pogawędki. Podniosły się głosy, ożywiły ruchy, płonęły oczy. Sąsiad przysunął się do sąsiada, gawędząc z nim bez względu na resztę towarzystwa.
Jeden tylko pretor cudzoziemców zauważył nową obelgę Lidyi. Nie brał on przez cały czas udziału w rozmowie ogólnej. Ciągle pochmurny, zasępiony, jadł i pił niewiele. Przybył na zaproszenie Marka, czyniąc zadość obowiązkom towarzyskim, ale widać było, że mu zabawa bezmyślna nie sprawia przyjemności. Smutny uśmiech nie schodził z jego ust milczących.
Teraz przechylił się do hetery i odezwał się głosem stłumionym:
— Dosyć tego, Lidyo!
— Nie do ciebie zwracam słowa moje, pretorze — wyrzekła Syryjka.
— Zwracasz je do senatorów rzymskich, a moje suknie zdobi także szeroki szlak purpurowy.
— Gdyby takich, jak ty, było więcej, nie żałowałabym sprzedawanej miłości.
— Jest takich dużo, ale oni nie do ciebie po rozkosz życia śpieszą.
— Ilu?...
Pretor nie odpowiedział. Zwróciwszy się do Lucyana, zapytał:
— Dlaczego nasz uczony gość taki milczący? Wymowne mają być twoje usta, a słowa kolące.
— Naśladuję ciebie, pretorze — odparł Lucyan.
I on nie wtrącał się do rozmowy, ale nie smutek ocieniał jego twarz bladą. Małe, bystre oczy chodziły ciągle wokoło, ciekawe, uważne, szyderskie. Zbierały widocznie wzorki, spostrzeżenia — materyał do jakiejś satyry.
— Jesteś mi winien podarek — odezwała się Lidya. — Nie dość mi twojego oklasku...
— Dobrą masz pamięć; sądziłem, że falern...
— Słuchajcie, słuchajcie! — wołała hetera. — Lucyan będzie mówił.
— Nie powiedziałem... — bronił się Lucyan.
— Lucyan, Lucyan! — proszono zewsząd.
Kiedy się Lucyan uniósł na łożu, dał Marek ochmistrzowi znak, aby orkiestra zamilkła.
— Spodziewacie się odemnie mowy wesołej — zaczął Lucyan — bo może nie wiecie, iż mam usta bezbożne. Mądrość posiadam najwyższą, bo drwię ze wszystkich filozofii, i religię najprawdziwszą, bo nie szanuję żadnej. Myśl moja skąpała się w łzach ludzkości, którą bogowie Olimpu i inni oszukiwali przez tyle wieków, serce napiło się skarg i złorzeczeń i bluźnierstw nieszczęśliwych, cierpiących bez winy, ucho nasiąkło szyderstwem zawiedzionych mędrców całej przeszłości...
Spojrzał wokoło... Widział wszędzie twarze rozczarowane, oczy zdziwione.
— Ale was to nie zajmuje, Rzymianie — mówił dalej — bo wam oddało fatum panowanie nad światem a z niem wszystkie rozkosze ziemi. Dla was mam opowieść wesołą, którą mi złośliwy demon podszepnął, gdym raz zasnął, winem znużony. Czy znacie papę Jowisza i mamę Junonę?
Twarze słuchaczów rozjaśniły się.
— Papa Jowisz, mama Junona — rozśmiał się Mucyusz. — Ten, ten składał im ofiary...
Wskazał niepewną ręką jednego ze swoich sąsiadów.
— Kadzidłem ich okurzał, krwią zwierząt karmił, ha, ha, ha... był flaminem...
— Śniąc raz o nektarze Olimpu, podsłuchałem następującej rozmowy — opowiadał Lucyan. — Do komnaty papy Jowisza wpadła mama Junona z rozpuszczonym włosem, z iskrzącemi oczami, i grożąc mu pięścią, wrzasnęła: Od czasu, kiedy porwałeś z góry Idy tego frygijskiego smarkacza, tego Ganimeda, zachowujesz się, jak gdybyś nie był moim mężem. Co ty sobie myślisz, stary? Ale papa Jowisz, uśmiechnąwszy się złośliwie, odburknął: Nawet o tego chłopca jesteś zazdrosna? Sądziłem, że niepokoją cię tylko panny i mężatki, które mi względy swoje okazują. — Zaperzyła się Junona i krzyknęła: Ty chcesz być ojcem i królem bogów, ty?! Zamiast pilnować prawowitej małżonki, włóczysz się na ziemi, jak jaki młodzik i bałamucisz niewiasty ludzi pod postacią łabędzi, byków i satyrów. Czy to wypada, by bóg, zajmujący tak poważne stanowisko, gorszył złym przykładem ród człowieczy? Jakże chcesz, żeby cię bogowie i ludzie szanowali! Nie dość na tem, że uczysz cudze żony wiarołomstwa. Chłopców jeszcze kradniesz, gorszy od Merkurego, sprowadzasz ich na Olimp, aby lubieżne twoje oczy urodą swoją rozweselali. Egidę i piorun, wysokiej godności oznaki, odkładasz, siadasz na ziemi i bawisz się z owym smarkaczem, jak gdybyś nie był Jowiszem, lecz pustym Amorem. Czy ciebie nie wstyd, stary?
Lucyan naśladował głos rozgniewanej kobiety, gestykulując ku wielkiej uciesze towarzystwa. Były kapłan pokładał się od śmiechu.
Teraz zachmurzył się, retor roztargał brodę i mówił dalej grubym głosem męzkim, udając Jowisza:
— Nie zrzędziłabyś niepotrzebnie, pani żono, bo nie wiesz, co dobre. Gdybym ci pozwolił owego smarkacza, jak Ganimeda nazywasz, choć raz pocałować, zrozumiałabyś odrazu, dlaczego przenoszę jego buziaki nad słodycz nektaru.
— Nie oszalałam jeszcze — zapiszczał Lucyan — do tego stopnia, bym miała plamić boskie usta pocałunkami frygijskiego pastucha.
— Miarkuj się, moja jejmość, bo...
— Bo co?...
Lucyan rzucił się na stół, nadstawiając głowy, jakby na kogoś nacierał.
— Bo co? — wołał głosem niewieścim. — Niedoczekanie twoje, żebym się twoich głupich piorunów bała. Strasz niemi ludzi, ale nie mnie, rozumiesz? Zresztą rób, co ci się tylko podoba! Bałamuć wszystkie kobiety ziemi, właź w skórę psów, osłów, wołów, kogutów, ożeń się nawet z tym smarkaczem...
Lucyan zaczął szlochać, spazmować... Potem splunął i machnąwszy ręką, mruknął: ech, z babami...
— I papa Jowisz uciekł z komnaty, położywszy po sobie uszy — zakończył opowiadanie.
— A mama Junona, mama Junona? — pytano.
— Mama Junona, zmiarkowawszy, że jej szlochy nic nie pomagają, otarła czemprędzej łzy i wybiegła do sali Olimpu, gdzie wytargała Ganimeda porządnie za uszy — odpowiedział Lucyan. — I cóż, Rzymianie, czy jesteście z powieści mojej zadowoleni?
Mucyusz zerwał z ręki drugi naramiennik i rzucił go Lucyanowi. To samo uczynili inni słuchacze.
Ale retor odsunął hojne dary i wyrzekł:
— Honoraryum biorę tylko w sali szkolnej lub na rynku, gdy czytam publicznie. Tu jestem gościem Marka Kwintyliusza.
Zdziwieni spojrzeli na niego senatorowie, rzadko bowiem spotykali filozofa, któryby pogardził złotem. Tysiące greckich i egipskich uczonych przebywało w Rzymie, każdy zaś z nich czyhał tylko, gdzieby mógł schwycić garść sesterców.
— Już późno, a mnie czeka jeszcze robota — mówił Lucyan.
Umył ręce i pożegnał się. Wkrótce po nim opuścił i pretor cudzoziemców towarzystwo.
Obiad się skończył. Kiedy Lucyan naśladował kłótnię Jowisza i Junony, obnoszono cukry, ciasta i owoce.
Zaledwo się biesiadnicy podnieśli od stołu, przechodząc na dziedziniec, wpadło do sali kilku niewolników z miotłami i oczyścili posadzkę z walających się na niej kości, okruchów i obierzyn.
Panowie rozłożyli się na dziedzińcu na sofach i rozpoczęli grę w kości, krzepiąc się falernem.
— Pyszny Syryjczyk! — odezwał się Marek.
— Może tylko chytry — mówił prefekt miasta. — Było mu zamało.
— Nie widziałem jeszcze Greka lub Syryjczyka, któryby wzgardził pieniędzmi — zauważył Fabiusz.
— I Egipcyanina — wtrącił Mucyusz.
Fabiusz rzucił naokoło siebie niepewne spojrzenie.
Znajdował się on po raz pierwszy w towarzystwie tak arystokratycznem, jako gość w pośród gości, oprócz bowiem pretora cudzoziemców należeli wszyscy obecni senatorowie do starych rodów patrycyuszowskich. Każdy z nich miał po za sobą długi szereg antenatów, ozdobionych purpurą.
Były poborca ceł, syn wyzwoleńca egipskiego, chociaż przyswoił sobie, jako adwokat, formy wytworniejsze i przywykł do towarzystwa lepszego, nie pozostawał nigdy w bliższych stosunkach z niedobitkami patrycyatu, którzy odziedziczyli po przodkach wojownikach wstręt do kupiectwa. Nawet wtedy, kiedy ich marnotrawstwo zmuszało do zawierania małżeństw z córkami zbogaconych handlarzów, uważali się za pokrzywdzonych.
Z przyszłym teściem senatora rozmawiali goście Marka uprzejmie, ale była to owa chłodna grzeczność wielkich panów, która odpycha, zamiast ośmielać.
Daremnie usiłował Fabiusz nawiązać podczas obiadu swobodniejszą gawędkę z prefektem miasta, obok którego spoczywał. W chwili, kiedy mu się zdawało, że może już popuścić wodze językowi, powstrzymało go wyniosłe spojrzenie, lub mroził przelotny uśmiech ironiczny. Chytry spekulant był zanadto bystrym, aby nie zrozumiał, że patrycyusz nie życzy sobie przekroczenia granicy, zakreślonej pomiędzy nimi przez ród i stanowisko.
Nawet gorący falern nie zdołał go zbliżyć do prefekta. Dygnitarz, który znosił obojętnie zniewagi hetery, nie pozwalał zbogaconemu poborcy na najlżejszą poufałość. Ilekroć się do niego Fabiusz przechylił, odsuwał się nieznacznie, trzymając go zawsze w pewnem oddaleniu od siebie.
Widział Fabiusz doskonale, kogo Mucyusz miał na myśli, kiedy rzucił od niechcenia „i Egipcyanina“; milczał jednak, czekając na pomoc Marka.
— Jak gramy? — zapytał prefekt.
— Jak zawsze — odezwał się Mucyusz. — Tysiąc sesterców stawka.
— Pamiętaj przegrywać, a resztę zostaw mnie — szepnął Marek Fabiuszowi.
I znów odezwała się gdzieś, jakby w podziemiach, muzyka, a na dziedziniec wsunął się wieniec półnagich dziewcząt i chłopców. Nadworny balet Marka wykonywał taniec wschodni, wymyślony przez lubieżnego starca w celu podrażnienia stępionych zmysłów widokiem młodości.
Była to rozrywka tak zwykła, iż biesiadnicy nie zwrócili nawet na nią uwagi. Popijając falerna, zabawiali się hazardem. Przegrane stawki zapisywali na woskowych tabliczkach.
Sumy rosły szybko. Kiedy złoty kubek z kryształowemi sześcianami obszedł wokoło, piętrzyła się już przed Fabiuszem góra tabliczek. Sto tysięcy sesterców wygrał w przeciągu półgodziny.
Jemu głównie sprzyjało szczęście. Złoto szło do niego, jak ćma do światła.
Chciał przegrać, nie mógł. Ilekroć brał kubek do ręki, wyrzucał zawsze liczbę najwyższą.
W miarę, jak wygrywał, zapominał o prefekcie i o celu, dla którego przybył na obiad. Oczy dorobkiewicza, który w walce o fortunę nie przebierał nigdy w środkach, rozbłysnęły chciwością. Jego palce, gdy obejmowały naczynie, zakrzywiały się, jak pazury drapieżnego zwierzęcia. Pieniądze tylko widział, mnożące się, rosnące.
Tak go gra zajęła, iż nie spostrzegł ironicznych uśmiechów patrycyuszów. Oni zapisywali dziesiątki tysięcy sesterców ze spokojem ludzi przywykłych do wydawania znacznych sum. Żaden z nich nie zmarszczył się nawet, gdy wyrzucił nizką liczbę.
— Tak ci szczęście służy, mój teściu — odezwał się Marek — że chciałbym z niego skorzystać. Pozwól, że cię zastąpię.
I nie czekając na odpowiedź Fabiusza, wziął z jego rąk kubek.
— Cała stawka — wyrzekł, zwracając się do prefekta.
— Przyjmuję... — mruknął senator.
Rzucili.
Kiedy Fabiusz spojrzał na liczbę Marka, wyciągnął instynktownym odruchem chciwą rękę po tabliczki, leżące przed nim. Ale już przysunął je był pretor prefektowi. Przegrał...
— Zdawało mi się, że zięć szczęśliwego gracza będzie w jego zastępstwie także szczęśliwym — zaśmiał się Marek — ale kaprys fortuny przekonywa mnie, iż teść i zięć to dwie odmienne osoby. Może pójdzie lepiej za drugim razem. Czy przypominasz sobie, prefekcie, ową wazę murryjską, którą Fabiusz nabył po Klaudyach?? Wystawiono ją w portyku Agryppy.
— Cały Rzym mówił z zachwytem o tem arcydziele Murrhy — odezwał się prefekt.
— A gdybym tę wazę postawił w imieniu mojego teścia? Wszakże pozwalasz? — zapytał Marek, zwracając się do Fabiusza.
Poborca zrozumiał, dokąd pretor zmierza.
Przez chwilę wahał się, żal mu bowiem było klejnotu, którego mu najbogatsi zazdrościli, pokonał jednak chciwość i wyrzekł:
— Niech ci służy...
Głos jego drżał, a usta pobladły.
Przy stole zapanowało milczenie. Gracze śledzili z powstrzymywanym oddechem kości, wirujące na polerowanej płycie srebrnej. Nawet senatorów, z których każdy posiadał dziesiątki milionów, zajęła stawka, równająca się krociom. Jeden tylko Marek chwytał czarne znaczki okiem obojętnem.
Przegrał powtórnie... Nie zdziwił się wcale, rzucił bowiem rozmyślnie jak najgorzej.
— Odeślesz jutro prefektowi wazę — rzekł do Fabiusza, oddając sąsiadowi kubek.
Utrata drogocennego sprzętu zgnębiła poborcę do tego stopnia, iż zdobył się zaledwo na pochylenie głowy. Nie mógł z siebie wydobyć słowa, chociaż usiłował zapanować nad wzruszeniem. Był tak blady, że zwrócił na siebie uwagę całego towarzystwa. Daremnie upominał go Marek wzrokiem.
Najwięcej ze wszystkich zdziwił się prefekt rozrzutności Fabiusza. Słyszał on tyle o zdzierstwach poborcy, iż nie umiał sobie na razie jego źle granego spokoju wytłómaczyć. Chcą czegoś odemnie, ale czego? — pytały jego oczy, przechodzące z Marka na Fabiusza, z Fabiusza na Marka.
Orkiestra umilkła już, balet wysunął się, niewstrzymywany przez nikogo, nie uzyskawszy ani jednego oklasku. Na dziedzińcu został tylko ochmistrz dworu, czekający na skinienie pana, niemy i cierpliwy, jak filar, o który się opierał.
Gra szła dalej, ale szczęście, spłoszone przez Marka, nie sprzyjało już Fabiuszowi. Coraz częściej sięgał po czarę, szukając w winie pociechy.
— Zabierzemy dziś Fabiuszowi kilka niewolnic germańskich — odezwał się Mucyusz, zgarnąwszy stos tabliczek. — Ma ich podobno cały legion, a same młode i urodziwe.
— Teść mój, tępiąc Germanów, zasłużył się Rzymowi, naród to bowiem niespokojny i coraz pyszniejszy — mówił Marek — Barbarzyńcy rozzuchwalili się do tego stopnia, iż upominają się jawnie o prawa ludzkie. Słyszeliście zapewne o owym prefekcie legionów, który trudzi nasze władze, domagając się wydania, czy odszukania jakiejś kobiety jego pokolenia... Trzeba być bezczelnym, żeby niepokoić prefektów i pretorów o jakąś Germankę. Małoż tych rudych krów rozszarpują dzikie bestye w naszych amfiteatrach? I do ciebie zgłaszał się podobno ów barbarzyniec. Nie byłbyś Rzymianinem, gdybyś jego śmiesznemu gniewowi dopomógł.
Prefekt słuchał uważnie, utkwiwszy badawczy wzrok w Fabiusza. Zrozumiał teraz, dlaczego mu pozwolono wygrać kosztowną wazę, poborca bowiem, opuściwszy głowę, rzucał z pod czoła płochliwe spojrzenia lisa, pochwyconego w sidła.
— I ja nie pochwalam zbytecznej pobłażliwości dla barbarzyńców — odezwał się, uśmiechnąwszy się do Marka. — Rzym zostanie dopóty Rzymem, dopóki będzie sąsiadów trzymał ręką żelazną.
— Ręką Mucyusza — zaśmiał się głos niewieści:
Senatorowie obejrzeli się zdziwieni.
Zajęci grą w kości, zapomnieli o Lidyi, która rozłożywszy się po obiedzie na sofie, ukrytej w klombie drzew palmowych, drzemała, spoczywając po nadmiernie użytym falernie. Teraz przebudziła się i ziewnąwszy szeroko, podniosła się z purpurowych poduszek.
— Ślicznieby ten wasz Rzym wyglądał — mówiła, zbliżając się do graczów — gdyby mu barbarzyńcy odmówili służby w legionach. Wojsko, prowadzone przez takich trybunów, jak Mucyusz, rozpędziłyby baby miotłami.
Mucyusz, który pił najwięcej, wytrzeszczył na heterę bezmyślne oczy. Spoglądał to na nią, to na swoje małe, chude ręce i mruczał:
— He, he, moje ręce... oho... żelazne... zobaczysz... żelazne...
Chciał się dźwignąć, ale opadł ciężko na wezgłowie sofy.
— He, he, falern — zaśmiał się głupkowato — ciężki... ołów...
— Rusz się, senatorze Romy, zwycięzco świata, pogromco barbarzyńców! — zawołała Lidya wśród ogólnego śmiechu. — Sto narodów patrzy na ciebie, a twoja celniczka czeka w domu z kijem. Bo ona ci podobno nie żałuje pieszczot bolesnych.
— Celniczka... aha... dam ja jej... ona... czekaj... zoba...czysz...
Powtórnie usiłował się Mucyusz podnieść, ale, zamiast stanąć na nogach, runął na posadzkę.
— Dam ja jej — mamrotał, gramoląc się na ziemi — ręce... że...lazne...
Marek klasnął w dłonie.
— Ułożyć pana w mojej sypialni! — rozkazał ochmistrzowi.
Po chwili wbiegli tragarze, wynieśli pijanego senatora. On wymachiwał rękami i bełkotał, śmiejąc się do siebie.
— He, he... że...lazne...
— Pierwszy trup — wyrzekł Marek, biorąc kubek do ręki — a my pracujmy dalej...
- ↑ „Wywoływacz“, rodzaj sługi, którego czasy nowsze nie znają. Wywoływacz (nomenclator) oznajmiał w domu gości, a na ulicy, idąc obok lektyki, zwracał uwagę pana na mijające go osoby. Do czynności tej wybierano tylko niewolników, obdarzonych bardzo dobrą pamięcią.
- ↑ Błąd w druku; zdaje się, że mowa o włosach, nie oczach.