Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O co ci idzie? Ach, owa Germanka... Mówiłeś, że kazałeś ją dobrze schować.
— Mógłżem lepiej? Okułem ją w kajdany i zamknąłem w lochu. Rano zastałem więzienie otwarte, stróża zabitego i łóżko pasztetnika puste.
— Trzeba ją było lepiej schować, na zawsze — wyrzekł Marek.
— Zapłaciłem za nią sto tysięcy — tłómaczył się.
— Ty? — zaśmiał się Marek. — Chciałeś za nią tyle wziąć, rozumiem... Nawet w tak ważnych wypadkach pamiętasz tylko o sestercach.
Patrycyusz spojrzał przez zmrużone powieki z pogardą na syna wyzwoleńca.
— Ścigać jawnie nie możesz niewolnicy, która nią nie jest — odezwał się po namyśle — bo sprowadziłbyś sobie na kark pretora cudzoziemców, a ty wiesz równie dobrze, jak ja, że Maryusza Pomponiusza jeszcze nikt nie przekupił. Mimo to musi owa Germanka wrócić do ciebie, jeśli chcesz używać w spokoju skarbów nagromadzonych. Piękniebyś wyglądał, gdyby ją ten jasnowłosy prefekt wynalazł!
Na wspomnienie Serwiusza drgnął Fabiusz.
— Nie lubisz tego barbarzyńcy? — mówił Marek. — Wierzę! I ja nie chciałbym mieć nad sobą zemsty prefekta. Onby ci obrzydził z pewnością raz na zawsze handel chwytanemi nieprawnie Germankami.
Z drwiącym uśmiechem na ustach przypatrywał się pretor poborcy, którego oczy latały niespokojnie. Patrycyusz bawił się strachem wyzwoleńca.
— Domyślam się, iż tchnienie twojego życia