Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i mnie wychowała cywilizacya wielkiej Romy, mojej matki przybranej, i dlatego boli mnie, że najpodlejsi z pomiędzy was burzą, co nasza wspólnie przelana krew zlepiła na polach bitwy.
Publiusz słuchał zasępiony, podnosząc od czasu do czasu głowę, jakby chciał przeczyć. Kiedy prefekt skończył, odezwał się:
— Zbyt czarno malujesz stan pogranicza.
— Zbyt czarno — mruknął Germanin, uśmiechnąwszy się z goryczą. — Czy wiesz, jak mnie dziś na ulicy motłoch rzymski powitał? Rzucił mi w twarz psa germańskiego i usunął się dopiero wtedy z warczeniem poskromionego wilka, gdym mu w zazdrosne ślepie oznakami mojej godności błysnął.
— Motłoch jest wszędzie podły i zuchwały, dopóki nie poczuje nad sobą ręki pana — mówił Publiusz. — Nie wątpię, że znajdziesz w Rzymie sprawiedliwość.
— Tak się spodziewam, bo gdyby było inaczej...
Nizki głos prefekta brzmiał głucho, jak echo dalekiego grzmotu. Wysoki, barczysty, pochylony ku przodowi, spoglądał ponuro na różnobarwny, błyskotliwy tłum, który go z szumem rozhukanej fali otaczał. Głęboka bruzda powyżej zagiętego nosa, błyski tłumionego gniewu w niebieskich oczach, brwi ściągnięte i zwarte usta nadawały jego twarzy suchej, wygolonej, wyraz nieubłaganej stanowczości i odwagi. Choć odmienny budową, barwą włosów i cery, był w tej chwili podobnym do Publiusza. Obydwaj pochodzili z rodziny orłów, oby-