Przejdź do zawartości

Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śmiawszy się pospołu z innymi, wyciągnął swoje chude, ubielone ramiona i odparł:
— Jeszcze one dość silne, aby ciebie w gorącym objąć uścisku. Może pozwolisz...
Lidya odsunęła się żywo od niego.
— Obejmuj swoją celniczkę, która zapłaciła za twoje uściski milionami — zawołała.
— Za purpurę, za purpurę — poprawił Mucyusz.
— Senator! — roześmiała się Lidya. — O czem ty radzisz na Kapitolu?
— O tem, żeby takim srokom, jak ty, poobcinać zbyt długie języki.
— Widzę, że nie zginiesz, gdy stracisz miliony celniczki. Zapuścisz brodę, ubierzesz się w dziurawy, brudny worek i będziesz udawał mędrca. To teraz popłaca.
W tej chwili ukazał się na progu sali trzydziestokilkoletni mężczyzna, przyodziany w ciemny płaszcz filozofa. Ostatnie słowa Lidyi, które posłyszał, wywołały na jego wązkich, ironicznie złożonych wargach uśmiech przelotny.
Skłonił się i obrzucił purpuratów rzymskich szyderskiem spojrzeniem. Pogarda błysnęła w jego małych, przenikliwych oczach.
— Oto i Lucyan — odezwał się Marek, witając gościa. — Nie braknie już nikogo. Możemy zacząć.
Klasnął w dłonie.
Na znak ten odezwała się ukryta za kotarą orkiestra, składająca się z fletów, cytr i piszczałek. Przy dźwiękach marsza wojennego przeszło towarzystwo do sali jadalnej, którą służba skropiła wonnemi olejkami.