Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/042

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ten Werus ma czasem pomysły, na jakie się nawet Kaligula nie zdobył. Wystaw sobie pochód tryumfalny z całym legionem śpiewaczek i tancerek, przeciągający obok sali, w której boski Marek Aureliusz dysputuje ze swoimi filozofami o znikomości rzeczy ludzkich. Lucyusz Werus lubi swojemu bratu i teściowi płatać takie figle.
— A imperator Marek Aureliusz? — zapytała Tullia.
— Boski imperator wzrusza ramionami i uśmiecha się z pobłażliwością mędrca.
— Gdybym była Lucyllą, nie zgodziłabym się na takie zgorszenie publiczne.
— Lucyusz Werus nie wspomina nigdy o małżonce, jak gdyby wcale nie istniała.
Powtórnie ziewnął Marek.
— Prawdopodobnie zgrałeś się znów w kości do ostatniego sesterca, skoro odważyłeś się przybyć do mnie w takim stanie — mówiła Tullia, marszcząc brwi. — Wiesz, że nie lubię, gdy mężczyzna nie zachowuje należnych kobiecie względów. Daremnie się zresztą trudziłeś, bo i u mnie rachunki niezapłacone.
— Taka drobnostka, jak przegrane w kości, nie nakłoniłaby mnie do narażenia się na słuszny gniew pięknej Tullii — odpowiedział Marek.
— O, więc sprawa ważniejsza. Słucham!
Tullia poprawiła się na sofie, zwracając na pretora wzrok ciekawy.
— Uprzedzam cię z góry, że dowiesz się z początku rzeczy nieprzyjemnych — zaczął Marek — ale nie obawiaj się, po przykrości bowiem nastąpi do-