Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odszukałbyś mnie tak szybko, gdybyś miał pełną szkatułę.
Marek Kwintyliusz roześmiał się pusto.
— Jak widzę, nie straciłeś dowcipu między barbarzyńcami — wyrzekł, osuwając się na krzesło.
Ale zaledwie dotknął twardych desek, zerwał się z pośpiechem.
— Mógłbyś kazać postawić w pracowni sofę, żeby się twoi goście nie kaleczyli — mruknął.
— Nasi ojcowie...
— Nasi ojcowie nie spoczywali na miękkich łożach, wiem, wiem — przerwał Marek niecierpliwie — lecz nasi ojcowie mieszkali także w brudnych, zimnych, dymem ognisk okopconych norach i ubierali się w wilcze skóry.
Publiusz wzruszył ramionami.
— Nie mogę ci służyć innem siedzeniem — mówił głosem chłodnym. — Łoża znajdziesz u mnie tylko w sali jadalnej.
— W takim razie...
Z komicznym grymasem opuścił się Marek powtórnie na krzesło, poprawiając fałdów togi, której prawa poła osunęła się z lewego ramienia. Wyciągnąwszy przed siebie nogi, obute w wysokie, sznurowane trzewiki z cienkiej, białej skórki, zaczął:
— Więc tak, prawdomówny trybunie legionów, po sesterce przyszedłem do ciebie. Zgadłeś! Lichwiarze urządzili na mnie nagankę, a szkatuła moja pusta.
— Wyjeżdżając na wojnę, zapłaciłem wszystkie twoje długi — mruknął Publiusz.
— Mówisz, jak gdybyś nie wiedział, że stan se-