Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdy tak mówisz, zdawałoby się, że nas nienawidzisz — odezwał się Marek — a jednak...
— A jednak — dokończyła za niego Lidya — bawisz nas, chcesz powiedzieć. Bo nieżyczliwi bogowie cisnęli mnie, jak zapomniany sprzęt, do chaty niewolnika i kazali zdobyć młodością i urodą to, co wam fatum włożyło do kołyski bez zasługi. Ale wy tego nie rozumiecie, wy, panowie świata, za których pracowały pokolenia przodków, abyście mogli ssać rozkosz z nędzy i poniewierki ludzi zdeptanych.
Zuchwała mowa hetery nie obraziła senatorów. Słuchali jej z zajęciem, bawiąc się zapałem i błyszczącemi oczami Lidyi.
Te czarne, podłużne, promienne oczy syryjskiej wyzwolenicy, która zapłaciła hańbą za wolność, jarzyły się, jak dwie gwiazdy na tle bladej twarzy, zabarwionej lekkiemi rumieńcami. Palił się w nich ogień podrażnionej lwicy.
— Chciałeś czegoś nowego — odezwał się Marek, zwracając się do Mucyusza — i łaskawy na ciebie los zesłał ci zabawkę niezwykłą. Nową-bo jest Lidya w roli bohaterki z greckiej tragedyi.
— Ogień Antygony tryska z jej słów — żartował Mucyusz.
— Marmurby się od nich zapalił — drwił prefekt miasta.
Lidya zagryzła wargi.
— Za to, że was zabawiłam, dostojni panowie, należy mi się zapłata. Bo przesławni senatorowie powinni płacić za wszystko.