Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiedział setnik. — Wy, panie, miejcie nóż na pogotowiu, bo widziałem dziś pod wieczór za murem ogrodu ludzi podejrzanych. Mocno mi się zdaje, że strach Fabiusza krąży już nad wami.
— Włożyłem pod tunikę zbroję.
Szli zaułkami wzdłuż Kwirynału, zdążając w stronę głównego rynku.
Z prawej i lewej strony wznosiły się kamienice tak wysokie, że zdawały się tworzyć z ciemnem niebem jednę całość. Ze ścieków, które biegły środkiem wązkich uliczek, i ze sklepów, zajmujących parter domów, wydobywały się zapachy, nie mające nic wspólnego z woniami wschodniemi. Śmiecie całego dnia walały się na bruku.
Na progach sklepów i warsztatów siedzieli handlarze i rzemieślnicy, używając wczasu wieczornego. Podarte, brudne tuniki okrywały ich ramiona. Niewielu z pomiędzy nich miało na nogach obuwie.
— Nie rozumiem, jak ci ludzie mogą żyć w takim zaduchu — mruknął prefekt, biegnąc za Hermanem, który torował sobie drogę łokciami, roztrącając gawędzące gromady.
Nietylko żyli, ale bawili się wesoło. Głośny śmiech, przelatujący ze sklepu do sklepu, z warsztatu do warsztatu, rozlegał się ciągle w uliczkach, zamieszkanych przez proletaryat rzymski.
Te sklepy i warsztaty, mające zamiast drzwi, płócienne zasłony, pokryte malowidłami, wyglądały jak nory. Nędza gnieździła się w ich czarnych czeluściach, nędza wyzierała z każdego kąta.
Obszarpane dzieci wyławiały ze ścieków resztki wyrzuconych owoców i okruchy chleba.
— Może nasze lepianki w lasach markomań-