Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Klienci, minąwszy przedsionek, zatrzymali się w obszernej sali, do której wpadał z góry przez kwadratowy otwór słup światła, rozlewającego się po mozaikowej posadzce pyłem błyszczącym.
Z obu stron wejścia znajdowały się szafy, z których wyglądały poczerniałe, woskowe biusty przodków rodu Kwintyliów. Tuż przy ocembrowanem zagłębieniu w środku sali, do którego ściekała w dni deszczowe woda z dachu, wznosił się ołtarz, a na nim tliło święte ognisko domowe. Pod ścianą, naprzeciw drzwi wchodowych stal tron, ozdobiony płaskorzeźbami, przedstawiającemi bitwy i pochody tryumfalne.
— Czy widzisz? — odezwał się Lucyusz głosem stłumionym, zwracając uwagę jednego z klientów na ognisko.
— Jakiś zwolennik starego obyczaju — odpowiedział zapytany. — Może każe nam się modlić.
— Żeby tylko o naszych żołądkach pamiętał — mruknął Lucyusz.
— Kwintyliowie nie byli nigdy skąpcami — wtrącił Kajus.
— Ale siedzieli rzadko w domu.
Zamilkli, bo w tej chwili ukazał się w sali wysoki, smukły niewolnik, czarnooki i czarnowłosy Grek, ubrany tak samo, jak odźwierny, w czerwoną tunikę, i stanął obok wschodów, prowadzących do innego pokoju, oddzielonego od sali kotarą z ciężkiej materyi. Niósł on w jednej ręce biały welon, w drugiej srebrną tacę, a na niej małą amforę z winem i kilka naczyń z chlebem, owocami i kadzidłem.