Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie dziwię się wcale, że nasz teatr nie może się podobać czystym oczom dzieci Germanii. W waszych lasach nie zmieniło się podobno nic od czasów Tacyta, a wiemy od niego, że małżeństwo jest u was związkiem świętym.
Tak nieznaczny błysk ironiczny rozświecił na sekundę źrenice Tullii, że dostrzegł go tylko Publiusz, który śledził uważnie każdy ruch prokonsulowej.
— Barbarzyńcy są jeszcze tak śmieszni — odparł Serwiusz — tak zacofani, że wierzą w świętość przysiąg, umów, małżeństw i różnych innych przesądów.
— Nietylko sztuki wojowania mieczem uczyłeś się od Rzymian, jak uważam, ale także — językiem.
— Wasi gramatycy, retorowie i filozofowie byli w istocie nauczycielami mojej młodości.
— Wdzięcznego mieli ucznia...
— Twierdzili inaczej. Skarżyli się nieraz przed ojcem, że nie szanuję ich mądrości. Twarda natura barbarzyńcy nie umiała się poznać na subtelnem gadulstwie współczesnej filozofii i na łamańcach stylistycznych retoryki.
— A mimo to oceniła je bardzo właściwie — zaśmiała się Tullia. — Ciekawa jestem, czyby się ta sama twarda natura umiała równie dobrze poznać na gorącej miłości Rzymianek. Nie jedna para czarnych oczu spoczywała dziś w teatrze na tobie.
— Nie będę mógł swoich doświadczyć w tym kierunku, gdyż nie jestem już wolny — odpowiedział Serwiusz.
— I toby cię...
Chciała zawołać „wstrzymało,“ ale pomiarkowawszy się, wyrzekła szybko: