Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedy skończył, pogładził pretor brodę i odezwał się głosem spokojnym:
— Stała ci się wielka krzywda, prefekcie, i nie przeczę, iż obowiązkiem sądów rzymskich wymierzyć ci pełną sprawiedliwość; ale do tego potrzeba dowodów niezbitych, których dotąd nie widzę. Wierzę twoim domysłom, są to jednakże tylko domysły, niemocne przed trybunałem.
— Więc nie znajdę w stolicy sprawiedliwości! — zawołał Serwiusz gwałtownie, podnosząc się z krzesła.
Pretor nie ruszał się z miejsca.
— W ten sposób nie dochodzi się do prawdy — mówił zawsze tym samym równym głosem — zwłaszcza, gdy się ma do czynienia z takim lisem, jak Fabiusz. Jeżeli będę miał dowody w ręku, to mnie miliony i kupiony pierścień rycerski tego szachraja nie powstrzymają od wydania wyroku, na jaki jego gwałt zasługuje, ale przedtem muszę owe dowody odszukać, zgromadzić.
— Tymczasem nie zostanie śladu po Tusneldzie — mówił Serwiusz.
Pretor wzruszył ramionami.
— Być może — odrzekł. — Obiecuję ci tylko gorliwe zajęcie się twoją sprawą i wyrok uczciwy. Zrobię wszystko, co należy do mojego urzędu, aby Fabiusza kara nie minęła.
A zwracając się do Kwintyliusza, dodał:
— Przekonaj, trybunie, prefekta, że Maryusz Pomponiusz nie kłamie.
Kiedy to mówił, podniósł się i wyprostował.
Było tyle dumy w jego postaci wyniosłej, tyle