Przejdź do zawartości

Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i w sądzie będę popierał wasze sprawy, gdy którego z was pretor lub edil zapozwie; troski wasze znajdą u mnie zawsze ucho chętne, a potrzeby rękę otwartą. Zbliżcie się i mówcie, co mogę dla was uczynić.
Powiódł po zgromadzonych wzrokiem chłodnym, który nie zachęcał do poufałości, i czekał.
Klienci milczeli przez pewien czas, spoglądając po sobie pytająco.
Pierwszy wysunął się Lucyusz i, przyłożywszy prawą rękę do piersi, zaczął:
— Sława tobie i cześć, patronie nasz, znakomity potomku znakomitych przodków, za łaskawe słowa, któremi raczyłeś zaszczycić klientów wielkiego rodu Kwintyliów.
— Sława, sława! — wtórowała reszta głosem podnieconym.
— Całemu światu wiadomo — mówił dalej Lucyusz — że patron i klienci stanowili dawniej jakby jednę rodzinę, trzymając się zawsze razem, czy w boju czy na sądach albo zebraniach wyborczych. Patron zastawiał sobą klienta, klient zaś dawał gardło za patrona. Ale nadeszły inne czasy, a z niemi nowe obyczaje — niech je Pluton pochłonie — a te nowe czasy i obyczaje zniszczyły podwalinę, na której wzrosła wielkość świętego Rzymu. Patron nie troszczy się już o klienta, klient zaś poniewiera się wśród motłochu, uboższy od niewolnika. Przyszły na Kwirytów chwile ciężkie. Zboża nie rozdawano już od roku ze składów rządowych; mieszkania, wełna i żywność podrożały, bieda zagląda na dobre do naszych zimnych kryjówek na poddaszach...