Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

natorski nie należy do wygodnych — odparł Marek, podnosząc białą, wypieszczoną, pierścieniami pokrytą rękę do ufryzowanych, złotym proszkiem posypanych włosów. — Albo trzeba się poniewierać w obozie na wietrze i skwarze do lat sędziwych, jak ty, albo sypać na wszystkie strony pieniędzmi, jak ja. Ta chciwa klientela kosztuje mnie dużo, legion niewolników pochłania połowę moich dochodów, a za krzesło kurulne zapłaciłem igrzyskami, w których utonęły moje dobra w okolicy Rawenny.
— Resztę zabrały histryonki, śpiewaczki greckie, tancerki wschodnie i biesiady — wtrącił Publiusz.
— Trochę i to — rzucił Marek niedbale, bawiąc się purpurowym szlakiem togi.
— Ileż potrzebujesz? — zapytał Publiusz krótko.
— Lichwiarze domagają się odemnie miliona sesterców — odpowiedział Marek obojętnie.
W pracowni nastało dłuższe milczenie.
Chłodna twarz Publiusza nie wyrażała ani zdziwienia, ani oburzenia. Tylko jego usta drgnęły lekko.
— A gdybym ci odmówił? — odezwał się po jakimś czasie głosem spokojnym.
— Nie uczynisz tego.
— Jesteś zbyt pewnym mojej hojności.
— Publiusz Kwintyliusz nie pozwoli na to, aby Marek Kwintyliusz, jego jedyny blizki krewny, utracił prawo do stanu senatorskiego.
Powtórnie zapanowało dłuższe milczenie. W o-