Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ciebie wszystko bawi... — wyrzekła.
— Bawiło, chcesz powiedzieć. Zaczynam już uważać, że życie nie jest tak wesołe, jak mi się jeszcze niedawno zdawało! Dużo rzeczy przestało mnie zajmować, a najmniej przyjemności znajdę w towarzystwie takich Fabiuszów i ich córek, ale mam zwyczaj nieoglądania się po za siebie, gdy postanowiłem iść naprzód.
Na progu stanął wywoływacz.
— Znamienity Lucyusz Fabiusz Pomponiusz Furio! — oznajmiał.
— Juliusz Cezar Klaudyusz Antoniusz — zaśmiał się Marek, gdy sługa znikł. — Już sobie wymyślił cztery nazwiska i kupił w budach egipskich dwie stare szafy z antenatami. Jestem przekonany, że go za rok jaki mędrzec grecki wywiedzie od samego Romulusa, a świat uwierzy, dopóki nowy patrycyusz będzie mógł swój rodowód popierać złotem. Powinnaś mi być wdzięczną, że wchodzisz za moją przyczyną do tak znakomitej rodziny.
— Marku! — wyrzekła Tullia, podnosząc się z sofy — drwij tylko z siebie...
Dalsze jej słowa powstrzymał szelest zasłony.
Do sali wszedł pewnym krokiem Fabiusz, prowadząc za rękę córkę. Średniego wzrostu, ubrany w togę nieposzlakowanej białości, ozdobioną u spodu wązkim szlakiem purpurowym stanu rycerskiego, obrzucił szybko bystrem spojrzeniem małych, przenikliwych oczu wyniosłą postać patrycyuszki.
Przez chwilę wahała się Tullia, nie wiedząc, jak postąpić. Ale już zapanowała nad sobą. Ze swobodą damy wielkiego świata przywołała na usta