Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pretor nie odpowiedział. Zwróciwszy się do Lucyana, zapytał:
— Dlaczego nasz uczony gość taki milczący? Wymowne mają być twoje usta, a słowa kolące.
— Naśladuję ciebie, pretorze — odparł Lucyan.
I on nie wtrącał się do rozmowy, ale nie smutek ocieniał jego twarz bladą. Małe, bystre oczy chodziły ciągle wokoło, ciekawe, uważne, szyderskie. Zbierały widocznie wzorki, spostrzeżenia — materyał do jakiejś satyry.
— Jesteś mi winien podarek — odezwała się Lidya. — Nie dość mi twojego oklasku...
— Dobrą masz pamięć; sądziłem, że falern...
— Słuchajcie, słuchajcie! — wołała hetera. — Lucyan będzie mówił.
— Nie powiedziałem... — bronił się Lucyan.
— Lucyan, Lucyan! — proszono zewsząd.
Kiedy się Lucyan uniósł na łożu, dał Marek ochmistrzowi znak, aby orkiestra zamilkła.
— Spodziewacie się odemnie mowy wesołej — zaczął Lucyan — bo może nie wiecie, iż mam usta bezbożne. Mądrość posiadam najwyższą, bo drwię ze wszystkich filozofii, i religię najprawdziwszą, bo nie szanuję żadnej. Myśl moja skąpała się w łzach ludzkości, którą bogowie Olimpu i inni oszukiwali przez tyle wieków, serce napiło się skarg i złorzeczeń i bluźnierstw nieszczęśliwych, cierpiących bez winy, ucho nasiąkło szyderstwem zawiedzionych mędrców całej przeszłości...
Spojrzał wokoło... Widział wszędzie twarze rozczarowane, oczy zdziwione.