Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tylko ostrożnie. Jeśli to jego sprawka, to należy być chytrym, jak on sam. Trzeba się z jego niewolnikami porozumieć. Widziałem w jego otoczeniu kilku nieszczęśliwych z naszych lasów.
— Już o tem myślałem.
Germanowie skierowali się w stronę Kapitolu, orszak zaś Fabiusza posuwał się w górę, budząc wszędzie podziw i zazdrość. Zrównawszy się z mauzoleum cesarza Augusta, skręcili na prawo.
— Do willi Tullii Kornelii! — krzyknął wywoływacz na laufrów.
Krewna Marka Kwintyliusza czekała, zwyczajem rzymskim, od samego rana na jego przyszłą żonę. Załatwiwszy się wcześniej, niż zwykle, z toaletą i śniadaniem, przeszła do sali przyjęć, gdzie rozłożyła się na sofie i słuchała Hiparcha, który jej jakąś powieść grecką odczytywał.
Jak w domu Publiusza Kwintyliusza, stały i tu z obu stron drzwi, prowadzących do przedsionka, szafy z woskowemi podobiznami przodków. Szereg konsulów, pretorów i trybunów spoglądał na Tullię. Malowidła, pokrywające ściany marmurowe, przedstawiały bitwy i pochody tryumfalne.
Było to jednak wszystko, co przypominało starożytne pochodzenie Korneliów.
Zamiast twardych ław dębowych, zapraszały do spoczynku wygodne sofy, pokryte jedwabiem, rozstawione ze smakiem naokoło środkowego zagłębienia wśród klombów palm i kwiatów egzotycznych. Tam, gdzie się w dawnych domach rzymskich znajdował ołtarz, tryskał tu z głowy amorka strumień