Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W kasie zabrakło pieniędzy, a jubiler, malarz i handlarz purpury nalegają — mówił rządca.
Tullia Kornelia zmarszczyła brwi.
— Niech rachmistrz zapłaci — rzuciła niedbale.
Rządca chciał jeszcze coś mówić, kiedy się z progu odezwał donośny głos wywoływacza:
— Przesławny Marek Kwintyliusz Warus!
Na dziedziniec wbiegł szybkim krokiem Marek, a zbliżywszy się do Tullii, ucałował jej ramię, mówiąc po grecku:
— Pozdrowienie tobie, piękna Tullio!
— Pozdrowienie tobie, śliczny Marku — odpowiedziała Tullia w tym samym języku, uśmiechnąwszy się do gościa przyjaźnie. — Ale jakże ty wyglądasz?
— Znacznie lepiej, niż przed godziną — odparł Marek. — Pozwolisz? — zapytał.
Kiedy go Tullia poprosiła ruchem ręki do zajęcia miejsca, rozłożył się wygodnie na drugiej sofie.
Był blady, znużony. Jego przygasłe oczy podkrążały ciemne obwódki.
— Pytasz, jak wyglądam? — wyrzekł. — Tak samo, jakbyś ty wyglądała po nocy, spędzonej w gronie najweselszych w całym Rzymie towarzyszów.
— Rzym nie zna przyjemniejszego od ciebie lekkomyślnika — zauważyła Tullia.
— Tym razem przewyższył mnie imperator Lucyusz Werus — odpowiedział Marek, ziewając. — Przepraszam cię, droga Tullio, ale powinnaś przebaczyć krewnemu zmęczenie. Trzymam się ledwo na nogach. Już dawno nie bawiliśmy się tak doskonale.