Przejdź do zawartości

Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zajechałem do obozu pretoryanów, ale chciałem cię jutro odszukać — odpowiedział prefekt.
Publiusz, dostrzegłszy Hermana, zbliżył się do niego.
— Wszakże to Herman — wyrzekł, uśmiechając się łaskawie do żołnierza, który stał, jak słup, wpatrzony nieruchomem okiem w trybuna. — Setnik trzeciej kohorty dziesiątego legionu. Pamiętasz szturm w Panonii? Szliśmy obok siebie pod gradem strzał i pocisków. Było nam tam ciepło. Prawda, stary?
Martwy, jakby zastygły, twardy wyraz brodatej twarzy żołnierza topniał pod słowami Publiusza. Powieki jego drgnęły, usta się poruszyły.
— Nie żal żołnierzowi zginąć, gdy go prowadzi taki wódz, jak ty, przesławny trybunie — odezwał się głosem wzruszonym.
— Ty znasz Rzym? Wiesz, gdzie leży Pagórek Ogrodów? — zapytał Publiusz.
— Nie po raz pierwszy podziwiam stolicę świata.
— Udasz się natychmiast do obozu pretoryanów i przeprowadzisz swojego pana do mnie. I dla ciebie znajdzie się pod dachem Kwintyliów kąt wygodny.
Pożegnawszy setnika uprzejmym gestem ręki, wziął Publiusz prefekta pod ramię i poszedł z nim w stronę portyku Agryppy.
— O ile wiem, jesteś w Rzymie po raz pierwszy — odezwał się, gdy zostali sami.
— Nie spodziewałem się, że mnie przykry obowiązek nakłoni do drogi, o której oddawna marzyłem — mówił prefekt.