Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech się tylko ruszą wielkie igrzyska, a będzie znów dosyć roboty — mruknął gladyator. — Żeby tylko były jakie porządne zakłady, bo dla zwykłej nagrody nie warto mordować.
— A u kogo służysz? — zapytał Herman.
Gladyator wzruszył ramionami.
— A bo to teraz są wielcy panowie? Co zostało z dawnych rodów, to pomarniało, a ta hołota, co się zbogaciła w prowincyach, skąpi gorzej od niewolnika, który zbiera pieniądze na usamowolnienie. Czy to taki Fabiusz umie urządzać igrzyska! Wynajmuje nas pretorom, a sam zgarnia tysiące sesterców za naszą krwawicę.
— U Fabiusza służysz? — podchwycił szybko Herman.
Gladyator splunął.
— Teraz mogą sobie tylko wyzwoleńcy pozwalać na gladyatorów — mówił, obejrzawszy się po za siebie.
Ale nikt nie podsłuchiwał. Towarzystwo, już dobrze pijane, zabawiało się grą w kości.
— Ojciec Zygfryd! — zawołał gladyator. — Chyba trzymali cię na łańcuchu, kiedy nie zajrzałeś od miesiąca pod „Łabędzia“.
— Nie zgadłeś — odparł Zygfryd, który zbliżył się właśnie z Kajem do stołu, zajmowanego przez Germanów. — Spuścili mnie z łańcucha na zawsze. Publiusz Kwintyliusz wrócił mi wolność.
Szeroką twarz gladyatora rozjaśniła szczera radość.
— Tę nowinę warto oblać — wyrzekł.
— A oblejemy ją zaraz. Siadaj z nami. Całą