Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Prefekt nasłuchiwał. Milczenie ciemnej nocy wchłaniało w siebie tylko głuchy szum poruszających się wozów. Znikąd nie dolatywał szelest kroków ludzkich.
— Zygfryd zostanie po tej stronie. Herman będzie trzymał straż na murze, a my z Kajem wejdziemy do środka — rozkazał prefekt. — Noża nie żałować, gdyby zaszła potrzeba.
Wziął w zęby sztylet, wskoczył na barki Hermana, a ztamtąd na mur. To samy uczynił Kajus. Po chwili był w ogrodzie Fabiusza.
Uważnie rozglądał się Kajus w położeniu.
— Trzeba zapalić pochodnię — mruknął — bo nie trafimy.
Zasłoniwszy światło połą płaszcza, posunął się długą aleją.
— To tam — mówił szeptem — wskazując w róg ogrodu. — Ktoś idzie...
Zatrzymali się, pochyleni ku przodowi.
Nie było nikogo... Wiatr tylko podniósł z ziemi garść zwiędłych liści i przerzucił je na inne miejsce.
Rozglądając się ostrożnie wokoło, zbliżali się pod drugi mur, zakryty kasztanami.
— Tu — mówił Kajus i opuścił pochodnię. — Trzeba odszukać wejście.
Nagle cofnął się.
— Więzienie otwarte, a obok wejścia widzę trupa! — zawołał.
Szybko zbliżył się prefekt i przypadł do ziemi.
Płomień pochodni oświetlił zabitego niewolnika, którego nagła śmierć spiorunowała widocznie we śnie, bo siedział, oparty plecami o pień drzewa. Z otwartego boku sączyła się jeszcze krew krzepnąca.