Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wodzów legionu nasze kłopoty gospodarskie mogły zająć. Wybieramy dla niewolnic płótno na tuniki.
Zaledwo się Publiusz z Serwiuszem oddalił, kiedy obok Tullii stanął Marek.
— Zaczynasz swoją rolę? — szepnął, zbliżywszy usta do jej ucha.
— To pomysł Mucyi, ja zaś skorzystałam z niego skwapliwie — odpowiedziała Tullia, porozumiewając się z pretorem spojrzeniem szyderskiem. — I udało mi się bardzo dobrze, bo właśnie pożegnałam Publiusza. Przechodził z jakimś barbarzyńcą. Szczególne upodobania ma trybun.
— Ten drab z barkami i piersią gladyatora, gdyby tylko zechciał, zburzyłby u nas spokój niejednej rodziny. Widziałem go. Jakie włosy, jaka budowa! Ale ci barbarzyńcy mają podobno o cnocie pojęcia naszych prapradziadów z epoki drewnianej Romy. Gdyby mnie bogowie byli dali jego muskuły...
— I bez nich radzisz sobie doskonale...
— Ale długoż to potrwa? Już dziś odczuwam dotkliwie skutki nocy przehulanej.
Marek rozglądał się wokoło.
— Czy nie widziałeś Fabiusza? — zapytał.
— Minął nas właśnie.
Marek uśmiechnął się do Tullii życzliwie i znikł w tłumie. Torując sobie drogę łokciami, szukał przyszłego teścia. Znalazł go przy sklepie drogich kamieni.
— Teściulek robi bardzo dobrze, że pamięta wcześnie o wyprawie — wyrzekł, dotykając ramienia