Przejdź do zawartości

Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Z kim? — powtórzył Publiusz.
— Z trzystu milionami sesterców.
— Nazwisko?
— Bardzo piękne, historyczne — odpowiedział Marek z uśmiechem ironicznym. — Z Liwią, córką Fabiusza.
— Fabiowie wygaśli dawno.
— O, ci starzy, uwędzeni w dymach ognisk domowych, ci niemądrzy, co rozlewali krew na wszystkich polach bitew tworzącej się Romy, ci zuchwali, którzy ośmielili się nie wierzyć, w boskość pierwszych cezarów... Ale Fabiowie młodzi, pełni świeżości i nadziei, kąpiący się w morzu złota, kwitną i pożądają wnuków...
Nie dokończył, w tej chwili bowiem pochwycił go Publiusz za obie ręce z taką siłą, że się zachwiał.
— Marku! — zagrało w gardle trybuna legionów odgłosem wewnętrznej, gwałtownie tłumionej burzy. — Ty mówisz o tym opryszku, którego przeklinają wszystkie sioła germańskie, o tym zdziercy, którego chciwość zasiała w lasach barbarzyńców nieprzejednaną nienawiść do świętego Rzymu, o tym nikczemniku, poborcy, wyzwoleńcu egipskim...
— Jego ojciec był już wyzwoleńcem — bronił się Marek, pobladłszy. — Kajus Fabiusz nosi na palcu pierścień rycerski i szczyci się przyjaźnią senatorów.
— Senatorów? — powtórzył Publiusz głucho, puszczając ręce krewnego.
— Tak, senatorów — potwierdził Marek żywo. —