Przejdź do zawartości

Człowiek śmiechu/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WIKTOR HUGO
CZŁOWIEK
ŚMIECHU
WARSZAWA

BIBLJOTEKA ARCYDZIEŁ LITERATURY


TOM PIERWSZY

PRZEDMOWA

W ustawach zasadniczych Państwa Wielkiej Brytanji wszystko ma swoją wielkość, nawet to, co dobrem nie jest, nawet możnowładztwo. Patrycjat angielski to patrycjat w całem tego słowa znaczeniu. Nie było nadeń świetniejszego, straszliwszego, a zarazem żywotniejszego feudalizmu. Przyznać należy, że nawet pożytek przyniósł w danej chwili. Na ziemi to angielskiej należy studjować Magnaterję, podobnie jak we Francji Królewskość.
Właściwie przystałby niniejszej książce tytuł: Arystokracja. Inna, którą po tej wydamy, będzie mogła nosić nazwę Monarchji. Po tych zaś dwóch, byle tylko życia starczyło, z kolei przyjdzie trzecia, którą nazwiemy: Rok tysiączny siedemsetny dziewięćdziesiąty trzeci.

W.H.
Haute ville-House, 1869.

CZĘŚĆ PIERWSZA
MORZE I NOC

DWA ROZDZIAŁY WSTĘPNE
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ursus.
I

Ursus i Homo złączeni byli ścisłą przyjaźnią. Ursus był to człowiek, Homo zaś — wilk. Usposobienia ich obu dobrze się z sobą zgadzały. Wilkowi, ma się rozumieć, człowiek nadał imię, tak jak je dał też sobie samemu; uznał bowiem za właściwe, sam się za niedźwiedzia uznawszy, człowiekiem nazwać zwierzę. Zespolenie tych dwóch istot było przedmiotem niemałej uciechy na każdym jarmarku, odpuście i wogóle wszędzie, gdzie się tylko ludzie zatrzymują dla lada przyczyny, jak, naprzykład, dla wysłuchania olejkarza, bającego o niezrównanych zaletach swego balsamu. Ten wilk tak pojętny, tak sobie jakoś wdzięcznie znoszący jarzmo, był widywany w każdem zbiegowisku z przyjemnością. Miło jest widzieć stworzenie obłaskawione. Ale z pewnością największą uciechę stanowi oglądanie wszelkich odmian przyswojenia jednocześnie. To tłomaczy, dlaczegośmy tak skłonni zbijać się w ciżbę na przechodzie ciągnących orszaków królewskich.
Ursus i Homo wędrowali tedy od zaścianka do zaścianka, z placów Aberystwith na place Yeddburgu, od miasteczka do miasteczka, od parafji do parafji, od hrabstwa do hrabstwa. Odbywszy jeden jarmark, szli na drugi. Ursus miał legowisko w niewielkiej budzie na kołach, którą Homo, dostatecznie ku temu ułożony, ciągnął luzem; strzegł jej zaś w nocy. W ciężką drogę, pod górę, w błoto, lub grudę, człowiek, nie wiele myśląc, zakładał sobie na kark postronek i ciągnął po bratersku tuż obok wilka. W ten sposób postarzeli się obaj. Obozowali na chybił trafił to na wygonie, to w zagajniku, to na rozstaju, to u wrót folwarku, to pod rogatkami miasteczek, to wreszcie na rynkach, placach publicznych, skrajach parków, lub cmentarzach kościelnych. Kiedy się buda zatrzymała na jakim rynku jarmarcznym, kiedy z roztwartemi gębami pozbiegały się kumoszki, kiedy już tłumnie było wokoło, — wtedy Ursus występował z przemową, Homo zaś potakiwał. Następnie zwierzę, z żółwią skorupą w pysku, uprzejmie obchodziło zgromadzenie, przyjmując co łaska. Tym sposobem zarabiali na życie. Wilk był bardzo światły, i człowiek także. Wilk był wykształcony przez człowieka, czy też się sam wyćwiczył w tysiącznych wilczych uprzejmościach, przysparzających niemało dochodu. — Tylko proszę cię, nie wyrodź mi się czasem w człowieka — mawiał mu jego przyjaciel.
Wilk nigdy nie kąsał, ale człowiekowi zdarzało się to niekiedy; przynajmniej taką miał ambicję. Ursus był odludkiem, dla uwydatnienia zaś swojej mizantropji zrobił się kuglarzem. A także, żeby mieć z czego żyć, bo i żołądek narzuca swoje prawa. Do tego ten kuglarz-odludek, bądź to żeby sobie nadać więcej wagi, bądź żeby się uzupełnić, był jeszcze lekarzem. Mało powiedzieć lekarzem — Ursus był brzuchomówcą. Umiał mówić tak, że mu się nawet nie poruszały usta. Zdolny był odtworzyć aż do złudzenia głos i wymowę każdego, kto mu się nadarzył; było to istne echo dźwięków. Sam jeden był w stanie naśladować nawet szmer tłumu, co mu zjednało zasłużoną nazwę czarodzieja brzuchomówcy. Lubił używać tej nazwy. Odtwarzał najdokładniej wszelkiego rodzaju głosy ptasie; zdawało się, że słyszysz: kwiczoła, derkacza, skowronka, kosa: wędrowne ptactwo, tak jak on sam; tak, że, stosownie do swej woli, dawał ci słyszeć albo gwary rynku zapchanego tłumem, albo tysiączne głosy bądź pól, bądź łąk, lub lasów; raz huczące, jakby nadciągająca burza, to znów potulne i pogodne, jak wschodząca zorza. Podobne zdolności, jakkolwiek rzadkie, istnieją. W osiemnastem stuleciu niejaki Touzel, umiejący naśladować pomieszane gwary ludzi i zwierząt, szczegółowo zaś wszelkie głosy zwierzęce, bywał nieodstępnym towarzyszem Buffona, zastępując mu niejako menażerję. Ursus był to człowiek bystry, nad wszelkie pojęcie bystry, a ciekawy i dziwnie skłonny do tych wykładów osobliwszych, które się nazywają wróżeniem. Udawał, że w to wszystko wierzył. Ta bezczelność była wynikiem jego przebiegłości. Spoglądał ci na rękę, na chybił trafił otwierał jakieś książki, i z tego już wyrokował, przepowiadając przyszłość, ostrzegając, że jest niebezpiecznie napotkać karą kobyłę, a niebezpieczniej jeszcze, jeśli w chwili puszczenia się w podróż zawoła cię po imieniu ktoś, nie wiedzący, dokąd jedziesz. Z tych powodów lubił sam siebie nazywać przekupniem guseł. Mówił: „Jest między arcybiskupem Canterbury a mną różnica: ja przyznaję się“. Doszło do tego, że słusznie oburzony arcybiskup zawołał go pewnego dnia; ale zręczny Ursus rozbroił Jego Świętobliwość, mówiąc mu swoje kazanie na święty dzień Wielkiej Nocy, którego arcybiskup zachwycony nauczył się na pamięć i które powiedział z kazalnicy jako swoje. W zamian za co przebaczył.
Ursus, jako lekarz, leczył, ponieważ lub chociaż znał się na ziołach, był biegłym w babskich lekach, umiał spożytkować tajemną siłę, spoczywającą w mnóstwie roślin pogardzanych, w gałązce winnej, w hordowinie, w szakłaku białym i w innych rodzajach szakłaku. Suchoty leczył słodką wódką, umiał właściwie zastosować liście ostromleczu, które, zrywane od góry, sprawiały przeczyszczenie, zbierane zaś przy ziemi, niechybne wymioty. Jak ręką odejmował ból gardła z pomocą pewnej narośli drzewnej, zwanej żydowskiem uchem; wiedział wybornie, jakie to sitowie leczy bydło chore, a jaka jest znowu końska mięta; wtajemniczony był wreszcie w niezrównane przymioty mandragory, która — jak to prawie każdemu wiadomo — jest jednocześnie mężczyzną i kobietą. Wydawał właściwe sobie recepty. Oparzelizny leczył wełną salamandry, z której Neron, jak mówi Plinjusz, kazał sobie zrobić serwetę. Ursus posiadał retortę i alembik, praktykował przeróbki chemiczne, handlował specyfikami. Opowiadano o nim, że przed laty gościł czas jakiś w Bedlam; zrobiono mu zaszczyt, że go wzięto za warjata, ale go wkrótce puszczono, zbadawszy, że był poprostu poetą. Historja ta była może zmyślona. Ale komuż z nas nie przypięto jakiejkolwiek łaty?
W rzeczywistości Ursus był pół uczonym, człowiekiem o dobrym smaku i starym poetą łacińskim. Był uczonym w dwóch rodzajach: hippokratyzował i pindaryzował. Mógłby w stylu rywalizować z Rapinem i Vidą. Byłby komponował niemniej triumfalnie od Ojca Bonhours tragedje jezuickie. Z jego obcowania z czcigodnemi rytmami i metrami starożytnych wynikło, że miał własne porównania i całą rodzinę klasycznych metafor. Mówił o matce poprzedzanej przez dwie córki: to daktyl, o ojcu, za którym szli dwaj synowie: to anapest, a o dziecku idącem między dziadkiem i babką: to amphibrach. Tyle nauki mogło doprowadzić tylko do głodowania. Szkoła w Salemie mówi: „Jedzcie mało i często“.
Ursus jadł mało i rzadko, słuchając w ten sposób połowy maksymy, a nie słuchając drugiej, ale była to wina publiczności, która niezawsze napływała tłumnie, a kupowała nieczęsto. Ursus mówił: „Wypowiedzenie sentencji sprawia ulgę. Wilka cieszy wycie, jagnię wełna, las piegżę, kobietę miłość, a filozofa mowa“.
Ursus fabrykował w potrzebie komedje, które grał mniej więcej; pomagało to w sprzedawaniu leków. Między innemi skomponował bohaterską pieśń pasterską na cześć kawalera Hugh Middleton, który w 1608 przyniósł do Londynu rzekę. Ta rzeka płynęła spokojnie w hrabstwie Hartford o sześćdziesiąt mil od Londynu; kawaler Middleton przyszedł i zabrał ją: sprowadził brygadę z sześciuset ludzi uzbrojonych w łopaty i motyki, zaczął poruszać ziemię, wydrążając ją tu, podnosząc tam, czasami aż do dwudziestu stóp wysokości, niekiedy do trzydziestu stóp głęboko, zbudował drewniane wodociągi w powietrzu i gdzieniegdzie osiemset mostów z kamienia, z cegły, z drzewa i pewnego pięknego poranku, rzeka weszła do Londynu, który nie miał wody. Ursus przemienił wszystkie te wulgarne szczegóły w piękną sielankę między prądem rzeki Tamizy a rzeczką Serpentine; prąd rzeki zapraszał rzeczułkę Serpentine, by przyszła do niego i ofiarowywał jej swoje łoże mówiąc: „Jestem za stary, by podobać się kobietom, ale dosyć bogaty, by im płacić“. Dowcipny i dworny zwrot, by zaznaczyć, że kawaler Hugh Middleton wszystkie roboty przeprowadził na swój koszt.
Ursus był godny podziwu w monologu. Natury chmurnej i gadatliwej, nie mając ochoty nikogo widzieć, a mając potrzebę mówienia do kogoś, radził sobie, mówiąc do siebie samego. Ktokolwiek żył samotny wie do jakiego stopnia monolog leży w naturze ludzkiej. Słowo zamknięte wewnątrz gryzie; przemawianie do przestrzeni daje mu ujście. Mówienie głośne do siebie daje wrażenie djalogu z Bogiem, którego się ma w sobie. Było to, wszyscy o tem wiedzą, zwyczajem Sokratesa. Perorował do siebie. Luter także. Ursus miał coś z tych wielkich ludzi. Miał tę hermafrodytyczną zdolność stawania się swojem własnem audytorjum. Stawiał pytania i odpowiadał; wychwalał się i wymyślał sobie. Z ulicy słyszano jak monologował w swej budzie. Przechodnie, którzy mają swoisty sposób oceniania ludzi wielkiego umysłu, mówili: „To idjota“. Wymyślał sobie niekiedy, jakeśmy to mówili, ale były także godziny, w których oddawał sobie sprawiedliwość. Pewnego dnia w jednej z tych przemów, jakie do siebie wystosowywał, usłyszano, jak wołał: „Studjowałem roślinę we wszystkich jej tajemnicach, w łodydze, w pączku, w koronie, w płatku, w pręcikach, w słupku, w kielichu i w ziarnie. Zgłębiłem tworzenie się barwy, zapachu i smaku“.
Było pewnie w tem świadectwie, które Ursus dawał Ursusowi, trochę wysokie mniemanie o sobie, ale niechaj ci, którzy nie zgłębili tych nauk, rzucą w niego pierwszy kamień.
Na szczęście Ursus nigdy nie był w Niderlandach. Z pewnością chcianoby go tam ważyć, by zobaczyć, czy ma wagę normalną, czy też większą czy mniejszą, po czem poznawano czarowników. Ta waga została mądrze określona w Holandji przez prawo. Nic niema prostszego, ani bardziej wymyślnego. Był to sprawdzian. Stawiano cię na szali i oczywista prawda wychodziła na jaw, jeśliś zmącił równowagę, jeśliś był za ciężki, wieszano cię; jeśli za lekki, palono cię na stosie. Można dzisiaj jeszcze zo baczyć w Oudewater wagę do czarowników, ale teraz służy ona do ważenia serów, tak to religijność upadła.
Ursus miałby z pewnością do czynienia z tą wagą. W swoich podróżach ominął Holandję i zrobił dobrze. Zresztą myślimy, że nie opuszczał nigdy Wielkiej Brytanji.
Potężnie biedny, a szorstki w obejściu, do tego zrobiwszy w lesie znajomość ze swojem wilczyskiem, nagle uczuł w sobie powołanie do włóczęgi. Z wilkiem tym wszedł w spółkę i poczęli się obaj wałęsać po gościńcach, używając pod gołem niebem wszelkich rozkoszy życia z dnia na dzień. Był bardzo pomysłowy, biegły we wszelkiego rodzaju lekach, opatrunkach, sposobach zamawiania chorób i tysiącznych tym podobnych osobliwościach, nie tylko biegły, ale za biegły a nawet przebiegły, uważany był powszechnie za dobrego kuglarza i niemniej dobrego doktora; uchodził także, jak łatwo zgadnąć, za czarownika; ale tylko trochę, nie nadto. Było bowiem niezbyt zdrowo w tej epoce być posądzonym o przyjaźń z djabłem. Co prawda, Ursus przez miłość apteki i namiętność ku roślinom nie jeden raz ściągał na siebie podejrzenie. Widywano go nieraz zrywającego zioła po czaharach ciernistych, kędy rośnie sałata lucypera i gdzie nietrudno jest spotkać, jak to stwierdził dowodnie radca de Lancre, spowitego w mgłę wieczorną, kusego człowieka, „ślepego na prawe oko, bez płaszcza, bez butów i spodni, zato mającego szpadę przy boku“. Ursus zresztą, jakkolwiek dziwacznej powierzchowności i usposobienia, zanadto był porządnym człowiekiem, żeby się miał wdawać bądź w sprowadzanie, bądź w odżegnywanie gradu, w przywoływanie nieboszczyków, w zatańcowywanie ludzi, w pobudzanie snów wesołych lub smutnych albo pełnych grozy, w wylęgiwanie kogutów o czterech skrzydłach; przeciwnie, podobne złośliwości były od niego dalekie. Niezdolny był także do wielu innych bezwstydów, jak, naprzykład, do rozmawiania po niemiecku, żydowsku lub grecku, nie umiejąc tych języków, co jest, jak wiadomo, cechą ostatecznej niegodziwości, albo, w ostatecznym razie, choroby, wynikającej z temperamentu właściwego melancholikom. Ursus, jeżeli mówił po łacinie, to nie dla czego innego, tylko że umiał. Za nicby zaś sobie nie pozwolił mówić po chaldejsku, gdyż nie umiał; do tego jest przecież wiadomo, że po chaldejsku mówią czarownice. W nauce lekarskiej bez wahania dawał pierwszeństwo Gallenowi przed Cardanem, ten ostatni bowiem, jakkolwiek także mędrzec nielada, ani się umywał, w jego mniemaniu, do Gallena.
Koniec końcem, Ursus nie był wcale człowiekiem, któryby mógł ściągać uwagę policji. Buda jego właśnie na tyle była długa i szeroka, ile potrzebować mógł, by położyć się wygodnie na skrzyni, w której się mieściły wszystkie jego rupiecie, niebardzo, co prawda, zbytkowne. Posiadał latarnię, kilka peruk, oraz trochę sprzętów pozawieszanych na gwoździach; pośród nich znajdowały się instrumenty muzyczne. Miał także skórę niedźwiedzią, którą przywdziewał w dniach nadzwyczajnych przeobrażeń; nazywał to strojem uroczystym. Mawiał z tego powodu: „Posiadam dwie skóry, ta oto jest — prawdziwa“. I przy tych wyrazach pokazywał skórę niedźwiedzią.
Buda na kołach była wspólną własnością jego i wilka. Oprócz tej budy, retorty i wilka, miał także flet i coś podobnego do cytry, na której wygrywał wcale przyjemnie. Sam, własną ręką, sporządzał swoje eliksiry.
Z talentów swoich potrafił niekiedy wydobyć wieczerzę. U podniebia jego budy znajdował się otwór, przez który wychodziła rura od żelaznego piecyka, na tyle przytykającego do skrzyni, że się od niego zlekka przypaliło jej drzewo. Piec ten posiadał dwa przedziały; w jednym z nich Ursus praktykował alchemję, w drugim piekł sobie kartofle. Nocą wilk spał pod budą, po przyjacielsku wzięty na łańcuch. Homo miał włos czarny, Ursus zaś szpakowaty; Ursus liczył lat pięćdziesiąt, jeśli tylko nie miał ich sześćdziesiąt. Jego poddanie się doli człowieczej, było tak wielkie, że jadał po prostu, jak się to powiedziało, kartofle, rzecz podłą, którą karmiono naówczas świnie tylko albo galerników. W istocie, jadał to oburzony, ale też i ukorzony. Nie był wysokiego wzrostu, był raczej długi — zresztą pochyły w plecach i melancholicznego pozoru. Zgięta postać starca uwidomia niby osiadanie życia. Zdawał się być urobionym do smutku. Trudno mu było uśmiechać się — a znowu niepodobna płakać. Innemi słowy: brakło mu pociechy z łez, a ulgi z radości. Stary człowiek — toż to rumowisko myślące; Ursus właśnie był tego rodzaju ruiną. Gadatliwość szarlatana, chudość proroka, zapalność naładowanej miny — takim był Ursus. Za młodu był filozofem na dworze pewnego lorda.
Działo się to lat już temu sto osiemdziesiąt, za czasów, kiedy ludzie trochę więcej byli wilkami, niż są dzisiaj.
Ale znowu niewiele więcej.

II

Homo nie był pierwszym lepszym wilkiem. Wnosząc z jego słabości do jabłek i innych owoców, można go było wziąć za wilka polnego, z ciemnej szerści zakrawał na psa amerykańskiego, z przeciągłego zaś wycia, przechodzącego w szczekanie, sądziłbyś, że to wilkołak; ale znowu sam pozór źrenicy wilkołaka zbliżał go w podobieństwie ku lisowi, Homo zaś był wilkiem prawdziwym. Długości miał pięć stóp, co jest niezgorszą długością jak na wilka, nawet w głębi puszcz litewskich; był nielada siłaczem; spoglądał zpodełba, co już nie było jego winą; miał język miękki i tym językiem lizał niekiedy Ursusa; posiadał gęstą szczotkę z krótkiej a najeżonej sierści wzdłuż grzbietu, chudy zaś był tą poczciwą chudością, którą się tylko w lesie spotyka. Zanim wszedł w stosunki z Ursusem, co mu narzuciło budę do ciągnienia, miał zwyczaj wesoło odbywać sobie kilkadziesiąt mil w ciągu jednej nocy. Ursus, napotkawszy go raz wśród gąszczy ponad strumieniem, uczuł ku niemu szacunek, widząc, jak zręcznie i przemyślnie łowił raki, sądził bowiem w owej chwili, że ma przed sobą jeden z najzacniejszych i najautentyczniejszych okazów rodzaju psa, zwanego rakołowem.
Ursus o wiele wołał swego wilka, jako bydlę robocze, od osła. Kazać ciągnąć budę osłowi wielceby mu było przykrem, zbyt wiele bowiem robił sobie z osła. Do tego zauważył, że osioł, myśliciel czworonożny, wogóle mało przez ludzi zrozumiany, zwykł niekiedy w sposób niepokojący nastawiać uszy, ilekroć słyszy mędrców prawiących głupstwa. W życiu, pomiędzy myślą naszą i nami, osioł bywa uciążliwą, bo niepotrzebną trzecią osobą. Jako przyjaciela, Ursus od psa wolał wilka, biorąc pod uwagę, że wilk z nierównie większej odległości przyjaźń człowiekowi przynosi.
Z tego i tym podobnych powodów Homo wystarczał Ursusowi. Był mu więcej nawet, niż towarzyszem — bo niejako drugim takim, jak on. Ursus miał zwyczaj mawiać, klepiąc go po kościstych żebrach: — Znalazłem sobie oto tom drugi mnie samego.
Prawił także: — Po mojej śmierci, gdyby ktoś chciał wiedzieć, kim byłem, wystarczy mu studjować wilka Homo. Jest on moją kopją wierzytelną.
Przepisy angielskie, wogóle niezbyt uprzejme względem bydląt leśnych, mogły się nieraz czepiać tego wilka, zapytując go: jakiem prawem tak poufale a śmiało przechadza się po kraju? Ale Homo korzystał w tym razie z nietykalności, zastrzeżonej statutem Edwarda IV w rozdziale, gdzie jest mowa o domownikach, a który opiewa wyraźnie, że „wszelki domownik, towarzyszący swemu panu, mocen jest miejsce pobytu zmieniać swobodnie“. Do tego wkradło się niejakie osłabienie przesądu co do wilków, skutkiem mody, — przyjętej przez wielkie damy na dworze ostatniego Stuarta, wedle której to mody należało do dobrego tonu nosić z sobą, zamiast piesków, małe wilczki, tak zwane adives, nie większe od kotów, które wielkim kosztem aż z Azji sprowadzano.
Ursus udzielił wilkowi części swych uzdolnień, nauczył go chodzić na dwóch nogach, nie objawiać gniewu inaczej jak mrukliwością, warczeć zamiast wycia i t. p. Ze swej zaś strony, Homo podzielił się z człowiekiem tem, co sam umiał; nauczył go obchodzić się bez dachu, bez chleba, bez ognia, i wreszcie przenosić głód w lesie nad sytą niewolę w pałacu.
Buda, należąca do tych dwóch wspólników, pół chata, pół wóz, wałęsająca się po najprzeróżniejszych gościńcach, zawsze jednak w obrębie Anglji i Szkocji, miała cztery koła, do tego hołoble dla wilka, oraz orczyk dla człowieka. Orczyk ten, jak powiedzieliśmy przydatny bywał w razach złej drogi. Buda sama doskonale była sklecona, jakkolwiek z desek, nadających się zaledwie na budowę gołębnika. Od przody znajdowały się drzwi oszklone z balkonikiem, służącym do perory — był to rodzaj trybuny — z tyłu zaś drzwi całkowicie z drzewa, posiadające tylko okienko. Trzystopniowe schodki, wykręcające się na zawiasie, ułatwiały wejście tamtędy do budy, doskonale zamykającej się na noc na zasuwy i wrzeciądze. Niemało na tę budę padło deszczu i śniegu; była kiedyś malowana, ale niktby już dziś nie zgadł na jaką barwę; zmiany bowiem pór roku bywają tem dla kolasek, czem zmiany dynastyczne dla dworzan. Zewnątrz, z przodu, na desce, mającej kształt wystawy, czytać było można niegdyś napis głoskami czarnemi na tle białem, które się powoli pospływały i pozacierały:
„Złoto traci rocznie w obiegu czternastą setną część swojej objętości; nazywać to można tarciem, jak u ryb; z czego wypada, że na czternaście setek miljonów złota, będącego w ruchu na całej kuli ziemskiej, przepada rocznie miljon. Ten miljon złota ściera się na pył, ulatuje, pływa w powietrzu, staje się atomem, wciągany jest z oddechem, nadaje miarę, wagę, stosunek, obładowywa sumienia i kojarzy się z duszami bogaczy, których czyni wyniosłymi, i z duszami biednych, w które wlewa dzikość ponurą“.
Napis ten, pozacierany i pozamazywany przez deszcze i przez baczną rękę Opatrzności, na szczęście już był nieczytelny; przypuszczać bowiem należy, że aforyzm ten o wdychaniu złota, w połowie zagadkowy, w połowie przejrzysty, nie całkiem byłby przypadł do smaku szeryfom, sędziom, marszałkom i tym podobnym osobom, miewającym stosunki z kodeksem. Prawodawstwo angielskie nie lubiło żartów w onych czasach; nic nie było łatwiejszego jak stać się winnym czegokolwiek. Urzędnicy chętnie okazywali się srogimi przez poszanowanie tradycji, okrucieństwo zaś było na porządku dziennym. Roiło się od sędziów śledczych; sławny Jeffrys rozrodził się był, jak piasek w morzu.

III

W środku budy były dwa inne napisy. Nad skrzynią, na ścianie z desek bielonych wapnem, można było przeczytać, co następuje, pisane ręcznie atramentem: „Jedyne rzeczy które należy wiedzieć.
„Baron, par Anglji, nosi sznur z sześciu pereł.
„Korona zaczyna się od stopnia wicehrabiego.
„Wicehrabia nosi koronę z nieograniczonej ilości pereł; hrabia koronę z pereł na szpicach przeplatanych niższemi liśćmi poziomek; markiz, perły i liście jednakowej wysokości; książę wieniec kwiatów bez pereł; książę królewski koronę z krzyżów i kwiatów lilji; książę Walji koronę podobną królewskiej, ale nie zamkniętą.
„Książę jest bardzo wysokim i bardzo potężnym księciem; markiz i hrabia bardzo szlachetnym i potężnym panem; wicehrabia szlachetnym i potężnym panem; baron — prawdziwie panem.
„Książę jest jaśnie oświecony; inni parowie są jaśnie wielmożni.
„Lordowie są nietykalni.
„Parowie są izbą i trybunałem, concilium et curia, prawodawcami i sędziami.
„Most honorable“ znaczy więcej niż „right honorable“.
„Lordowie parowie są nazywani „lordami z prawa“; lordowie krzyży nie są parami — są „lordami z grzeczności“, lordami są tylko parowie.
„Lord nie przysięga nigdy, ani królowi, ani w sądzie. Jego słowo wystarcza. Mówi on: na mój honor.
„Izba gmin, która przedstawia lud, powołana przed zgromadzenie lordów, stawia się tam pokornie, z odkrytą głową w obliczu parów w kapeluszach.
„Izba gmin posyła lordom uchwały przez czterdziestu członków, którzy oddają bil z trzema głębokiemi pokłonami.
„Lordowie posyłają izbie gmin uchwały przez zwykłego pisarza.
„W razie konfliktu, obie izby radzą w malowanej sali, parowie siedząc i w kapeluszach, przedstawiciele gmin stojąc i z gołą głową.
„Według prawa Edwarda VI, lordowie mają przywilej zwykłego zabójstwa. Lord, który zwyczajnie zabija człowieka, nie jest ścigany sądownie.
„Baronowie mają ten sam stopień co biskupi.
„Żeby być baronem parem, trzeba się wywodzić od króla per baroniam integram, baronją całkowitą. Baronja całkowita składa się z trzynastu zamków szlacheckich i jednej ćwierci, każdy zamek szlachecki — z dwudziestu funtów szterlingów, co razem wynosi czterysta marek.
„Głową baronji, caput baroniae, jest zamek rządzony dziedzicznie tak jak sama Anglja, to znaczy, mogący przejść na córki tylko w razie braku dzieci płci męskiej, i w tym razie przechodzący na najstarszą córkę, caeteris filiabus aliunde satisfactis[1]. „Baronowie mają tytuł lordów z saksońskiego laford, z łaciny klasycznej dominus i z łaciny pospolitej lordus.
„Synowie starsi i młodsi wicehrabiów i baronów są pierwszymi giermkami królestwa. Synowie starsi parów idą przed kawalerami orderu Podwiązki; synowie młodsi nie. Starszy syn wicehrabiego idzie za wszystkimi baronami, a przed wszystkimi baronetami.
„Każda córka lorda jest lady. Inne dziewczęta angielskie są miss.
„Wszyscy sędziowie są niżsi od parów. Woźny nosi kaptur z jagnięcej skóry; sędzia nosi kaptur z małych popielic do minuto vario, z wszelkich rodzajów małych białych futer, prócz gronostajów. Prawo noszenia gronostajów przysługuje tylko parom i królowi.
„Nie można przyznać suplicavit przeciw lordowi.
„Lord nie może być więziony, wyjąwszy w Wieży londyńskiej.
„Lord zawołany przed króla ma prawo zabić jednego albo dwa jelenie w parku królewskim.
„Lord ma w swoim pałacu dwór baronów.
„ Jest niegodne lorda chodzić po ulicach w płaszczu z dwoma lokajami. Może się pokazywać tylko w wielkiem towarzystwie szlachty domowej.
„Parowie udają się do parlamentu w karocach jeden za drugim; przedstawiciele gmin nie. Kilku parów udaje się do Westminsteru w krzesłach na czterech kołach. Kształt tych krzeseł i karet herbowych, zdobnych w korony lordowskie, jest dozwolony tylko lordom i jest jedną z odznak ich godności.
„Lord może być skazany na karę pieniężną tylko przez lordów, nigdy na więcej niż na pięć szylingów, wyjąwszy księcia, który może być skazany na dziesięć.
„Lord może przyjmować u siebie sześciu obcych. Każdy inny anglik może przyjmować tylko czterech.
„Lord może mieć u siebie osiem beczek wina, nie płacąc podatków.
„Tylko lord może się nie stawić przed szeryfem okręgu.
„Lord nie może być oszacowany przez milicję.
„Gdy lord ma na to ochotę, ekwipuje pułk i oddaje go królowi; tak czynią ich łaskawości książę Athol, książę Hamilton i książę Northumberland.
„Lord może mieć do czynienia tylko z lordami.
„W procesach cywilnych może żądać odłożenia sprawy, jeżeli niema chociaż jednego szlachcica wśród sędziów.
„Lord mianuje swoich kapelanów. Baron wyznacza trzech kapelanów; wicehrabia czterech; hrabia i markiz pięciu; książę sześciu.
„Lord nie może być poddany torturze nawet za zdradę stanu.
„Lord nie może być znaczony na ręku.
„Lord jest pisarzem, nawet gdy nie umie czytać. Umie z prawa.
„Księciu towarzyszy baldachim wszędzie, gdzie niema króla; wicehrabia ma baldachim w domu; baron ma próbną pokrywkę, którą każe trzymać pod puharem podczas gdy pije; baronowa ma prawo kazać nosić tren sukni przez jednego człowieka w obecności wicehrabiny.
„Osiemdziesięciu sześciu lordów albo starszych synów lordów przewodniczy przy osiemdziesięciu sześciu stołach o pięciuset nakryciach każdy, które są zastawione codzień dla jej królewskiej mości w jej pałacu na koszt kraju, otaczającego rezydencję królewską.
„Szlachcic, który uderzył lorda, ma uciętą pięść.
„Lord jest prawie królem.
„Król jest prawie Bogiem.
„Ziemia jest lordshipem.
„Anglicy mówią do Boga milordzie.“
Naprzeciw tego napisu można było przeczytać inny, napisany w podobny sposób, który brzmiał jak następuje:
„Rzeczy, które powinny wystarczyć tym, którzy nic nie mają.
„Henryk Auverquerque, hrabia Grantha, który zasiada w izbie lordów między hrabią Jersey a hrabią Greenwich, ma sto tysięcy funtów szterlingów renty. Do jego lordowskiej mości należy pałac Grantham-Terrace, budowany cały z marmuru i sławny przez to, co nazywają labiryntem korytarzy, który jest osobliwością, gdzie się znajduje korytarz wiśniowego koloru z marmuru z Sarancolin, korytarz brunatny z marmuru ze szczątkami muszel z Astrachanu, korytarz biały z marmuru z Lani, korytarz czarny z marmuru z Alabanda, korytarz szary z marmuru ze Staremma, korytarz żółty z marmuru heskiego, korytarz zielony z marmuru tyrolskiego, korytarz czerwony do połowy z marmuru czeskiego, a do połowy z marmuru ze szczątkami muszel z Cordoby, korytarz niebieski z marmuru genueńskiego, korytarz fioletowy z granitu katalońskiego, korytarz żałobny w żyły białe i czarne z łupku z Murviedro, korytarz różowy z marmuru z Alp, korytarz perłowy z marmuru ze szczątkami muszel z Nonette i korytarz we wszystkich odcieniach, zwany korytarzem dworskim, z różnokolorowego marmuru.
„Ryszard Lowther, wicehrabia Lonsdale, w Lowther, w Westmoreland, który ma wspaniały zajazd, a którego ganek zdaje się zapraszać królów do wejścia.
„Ryszard hrabia Scarborough, wicehrabia i baron Lumley, wicehrabia Waterford z Irlandji, lord porucznik i wiceadmirał hrabstwa Northumberland i Durham, miasta i hrabstwa, ma podwójną kasztelanję starożytną i nowoczesną, w której można podziwiać wspaniałą kratę w półkole, otaczającą basen z nieporównaną fontanną, pozatem ma swój zamek Lumley.
„Robert Darcy, hrabia Holderness, ma swój majątek Holderness z wieżami barońskiemi i z niekończącemi się ogrodami francuskiemi, po których spaceruje w sześciokonnej karocy, poprzedzanej przez dwóch dojeżdżaczy, tak jak to wypada parowi Anglji.
„Karol Beauclerk, książę Saint-Albans, hrabia Burford, baron Heddington, wielki sokolnik Anglji, ma dom w Windsor królewskiem obok siedziby króla.
„Karol Bodville, lord Robartes, baron Truro, wicehrabia Bodwyn, posiada Wimple w Cambridge, na który się składają trzy pałace z trzema fasadami, jedna wygięta w łuk, a dwie trójkątne. Jest wysadzany czterema rzędami drzew.
„Bardzo szlachetny i bardzo potężny lord Filip Herbert, wicehrabia Caërdiff, hrabia Montgomery, hrabia Pembroke, dostojny par Candall, Marmion Saint-Quentin i Churland, dozorca stanów hrabstwa Kornwalji i Devon, dziedziczny wizytator kolegjum Jezusa, ma cudowny ogród Wilton, w którym są dwa baseny z fontannami piękniejszemi niż w Wersalu bardzo chrześcijańskiego króla Ludwika czternastego.
„Karol Seymour, książę Somerset, posiada Somerset-House nad Tamizą, który dorównywa willi Pamphili w Rzymie. Na wielkim kominie odznaczają się dwa porcelanowe wazony dynastji Yuen, które są warte pół miljona francuskiej monety.
„W Yorkshire Artur, lord Ingram, wicehrabia Yrwin, ma Temple-Newsham, do którego się wchodzi pod łukiem triumfalnym i którego szerokie płaskie dachy są podobne do maurytańskich tarasów.
„Robert, lord Ferrers z Chartley, Bourchier i Lovaine, ma w Leicesters, Shaunton-Harold, którego park ma w płaszczyźnie geometrycznej kształt świątyni z frontonem: a przed sadzawką wielki kościół z kwadratową dzwonnicą, należy do jego dostojności.
„W hrabstwie Northampton Karol Spencer, hrabia Sunderland, jeden z rady prywatnej jego królewskiej mości posiada Althrop, dokąd się wchodzi przez bramę o czterech kolumnach, nad któremi się wznoszą grupy z marmuru.
„Laurence Hyde, hrabia Rochester, ma Surrey New-parke, wspaniały przez swój fronton rzeźbiony, swój okrągły trawnik, otoczony drzewami, i swoje lasy, na których krańcu znajduje się mała góra artystycznie zaokrąglona, na której stoi wielki dąb, widoczny zdaleka.
„Philippe Stanhope, hrabia Chesterfield, posiada Bredby w Derby, który ma pawilon z wspaniałym zegarem, sokolników, królikarnie, piękne stawy długie, kwadratowe i owalne, z których jeden w formie lustra z dwiema bardzo wysokiemi fontannami.
„Lord Cornwallis, baron Eye, ma Brom-Hall, który jest zamkiem z czternastego wieku.
„Bardzo szlachetny Algernon Capel, wicehrabia Molden, hrabia Essen w Castiobury w Hersfordzie, posiada zamek, który ma kształt wielkiego H i gdzie są bardzo obfite polowania.
„Karol lord Ossulstone ma Dowly w Middlesen, dokąd się dochodzi przez włoskie ogrody.
„James Cecil, hrabia Salisbury, siedem mil od Londynu ma Hartfield House ze swojemi czterema wielkopańskiemi pawilonami, swoją dzwonnicą w środku, swoim dziedzińcem, wyłożonym płytami czarnemi i białemi, tak jak dziedziniec w Saint-Germain. Ten pałac, który ma dwieście siedemdziesiąt stóp frontu, był zbudowany za Jakóba I-go przez wielkiego podskarbiego Anglji, który jest pradziadem panującego księcia. Widzi się tam łoże jednej z hrabin Salisbury, nieoszacowanej wartości, całe zrobione z drzewa brazylijskiego, które jest pomocne przeciwko ukąszeniu węży i które się nazywa milhombres, co znaczy tysiąc ludzi. Na tem łożu jest napis złotemi głoskami: Honni soit qui mal y pense[2].
„Edward Rich, hrabia Warwicku i Holland, ma Warwick Castle, gdzie pali się całe dęby w kominach.
„W parafji Seven-Oaks, Karol Sackville, baron Buckhurst, wicehrabia Cranfield, hrabia Dorset i Middlesen, ma Knowle, które jest wielkie jak miasto i które się składa z trzech pałaców, równoległych jeden do drugiego jak szeregi piechoty, z dziesięcioma występami, kryjącemi schody na głównej fasadzie i bramę obronną o czterech wieżach.
„Thomas Thynne, wicehrabia Veymouth, baron Warminster, posiada Long-Leae, który ma prawie tyle kominów, tyle latarni, tyle wyskocznych klatek i chorągiewek, pawilonów i wieżyczek, co Chambord we Francji, który jest własnością króla.
„Henryk Howard, hrabia Suffolk, ma o dwanaście mil od Londynu pałac Audlyenne w Middlesex, który zaledwie ustępuje w wielkości i wspaniałości Escurialowi króla hiszpańskiego.
„W Bedfordshire, Wrest-House-aud-park, który jest jakby państwem, otoczonem fossami i murami o lasami, rzekami i pagórkami, należy do Henryka markiza Kent.
„Hampton-Court w Hereford ze swoją potężną wieżą, ze strzelnicami i ze swoim ogrodem, przeciętym stawem, który go oddziela od lasu, należy do Tomasza lorda Coningsby.
„Grimsthorf w Lincolnshire ze swoją długą fasadą, poprzecinaną wieżyczkami trójkątnemi, swojemi parkami, stawami, bażantarniami, owczarniami, murawami, czworobokami drzew, plantacjami, wysokopiennemi lasami, parterami kwiatów ułożonych w figury geometryczne, podobnemi do wielkich dywanów, polami wyścigowemi, majestatem koła, po którem kręcą się karety nim wjadą do zamku — należy do Roberta hrabiego Lindsay, dziedzicznego lorda lasu Walham.
„Up Park w Sussex, zamek kwadratowy z dwoma symetrycznemi pawilonami, z dzwonnicami po obu stronach dziedzińca — jest własnością bardzo czcigodnego Forda, lorda Grey, wicehrabiego Glendale i hrabiego Tankarwille.
„Newuham Padox w Warwickshire, który ma dwie prostokątne sadzawki i czworoboczną oszkloną wieżyczkę, należy do hrabiego Dinbigh, który jest hrabią Rheinfelden w Niemczech.
„Wythame w hrabstwie Berk ze swoim francuskim ogrodem, w którym znajdują się cztery strzyżone altany, i ze swoją wieżą ze strzelnicami, do której są przyparte dwie wysokie łodzie wojenne, należy do lorda Montague, hrabiego Abingdon, który ma także Rycott, którego jest baronem i na którego bramie znajduje się dewiza: Virtus ariete fortior.
„William Cavendish, książę Devonshire ma sześć zamków, w tej liczbie Chattsworth, wysoki na dwa piętra, w najpiękniejszym stylu greckim, a pozatem jego książęca mość ma swój dom w Londynie, na którym jest lew odwrócony tyłem do pałacu króla.
„Wicehrabia Kinalmeaky, który jest hrabią Cork w Irlandji, ma Burlington-house w Piccadily z rozległemi ogrodami, które dochodzą aż do pól poza Londynem; ma on także Chiswick, w którym jest osiem wspaniałych skrzydeł mieszkalnych; ma on także Londesburgh, który jest nowym pałacem obok starego zamku.
„Książę Beaufort ma Chalsee, w którym się mieszczą dwa zamki gotyckie i jeden zamek florentyński; ma on także Badmington w Glocesterze, który jest rezydencją, z której jak z gwiazdy promienieje wiele alej. Bardzo szlachetny i potężny książę Henryk, książę Beaufort, jest jednocześnie markizem i hrabią Worcester, baronem Raglan, baronem Power i baronem Herbertem z Chepstow.
„John Holles, książę Newcastle i markiz Clare, ma Bolsover, którego wieża kwadratowa jest tak majestatyczna, nadto Honghton w Nottingham, gdzie na środku jednego basenu jest okrągła piramida, naśladująca wieżę Babel.
„William, lord Craven, baron Craven z Hampstead, ma w Warwickshire rezydencję Comb-Abbey, gdzie się widzi najpiękniejszą fontannę Anglji, i w Berkshire dwie baronje Hampstead Marshall, na której fasadzie znajduje się pięć latarń gotyckich, i Asdowne Park, który jest zamkiem na zbiegu czterech dróg w lesie.
„Lord Linnoeus Clancharlie, baron Clancharlie Hunkerville, markiz Corleone w Sycylji, ma swoje parostwo oparte na zamku Clancharlie, zbudowanym w 914 przez Edwarda Starego przeciwko Duńczykom, nadto Hunkerville-house w Londynie, który jest pałacem, nadto w Windsor Corleone-lodge, który jest także pałacem, i osiem kasztelanij, jedną w Bruxton nad Trentą z zastrzeżonem prawem nad kopalniami alabastru, nadto Gumdradth, Homble, Moricambe, Trenwardraith, Hell-Kerters, gdzie jest cudowna studnia, Pollinmore z torfowiskami, Reculver koło starego miasta Vagniacae, Vinecaunton na górze Moilenlli, nadto dziewiętnaście miast i miasteczek razem z wójtami i cały obszar Pensnethchase, co wszystko razem przynosi jego lordowskiej mości czterdzieści tysięcy funtów szterlingów renty.
„Stu siedemdziesięciu dwóch parów, panujących za Jakóba II, posiadają razem dochód, wynoszący tysiąc dwieście siedemdziesiąt dwa tysiące funtów szterlingów rocznie, co stanowi jedenastą część dochodu w Anglji“.
Na marginesie tego ostatniego nazwiska, lord Linnoeus Clancharlie, można było przeczytać przypisek, napisany ręką Ursusa.
Buntownik; na wygnaniu; dobra, zamki i majętności zasekwestrowane. Dobrze mu tak.

IV

Ursus podziwiał swego towarzysza Homo. Podziwiamy chętnie tych, którzy się z nami stykają. Takie jest prawo.
Przytłumiona wściekłość była poniekąd stałem usposobieniem wewnętrznem Ursusa, a pomrukiwanie było jego postawą zewnętrzną. Ursus był po prostu malkontentem ustroju społecznego. W układzie przyrody wyobrażał niby opozycję: poprostu zapatrywał się na rzeczy tego świata ze strony ujemnej. Nie przyznawał słuszności ani komukolwiek, ani nawet czemukolwiek. W jego oczach nie rozgrzeszał pszczoły miód, skoro kąsała, rozkwit róży nie na korzyść wychodził słońcu, skoro zarazem rozwijało żółtą febrę i czarne wymioty. Przypuszczać się godzi, że w poufnych pogadankach z sobą Ursus niejedno miał do zarzucenia Bogu. Mówił: „Oczywiście djabeł jest na sprężynie, a błędem Boga było sprężynę puścić“. Pochwalał tylko książąt i miał swoisty sposób przyklaskiwania im. Pewnego dnia, gdy Jakób II podarował Najświętszej Pannie irlandzkiej do kaplicy katolickiej lampę szczerozłotą, Ursus, który tamtędy przechodził z obojętnym Homo, zawołał z podziwem do zgromadzonego tłumu: „Jest rzeczą pewną, że Najświętsza Panna bardziej potrzebuje złotej lampy, niż te dzieci bose, które tu widzę, potrzebują butów“.
Liczne dowody prawowierności Ursusa, jak niemniej wyraźne jego poszanowanie wszystkiego, co było w związku z władzą obowiązującą, niemało się zapewne przyczyniały do wyjednania mu ze strony urzędu pobłażliwości dla jego nawyknień do włóczęgi, a także mezaljansu z wilkiem. Zdarzało się wieczorem, że w przystępie względności Ursus pozwalał Hornowi rozprostować trochę członki i powałęsać się nieco wokoło budy; wilk nie był zdolny do nadużycia zaufania i, znajdując się „w towarzystwie“ — chcemy powiedzieć pośród ludzi — sprawiał się z całą potulnością psa pokojowego; wszakże, gdyby przyszło mieć do czynienia z jakim pochmurnym stróżem nocnym, mogło się to było źle skończyć; z tych tedy względów Ursus ile możności trzymał swego poczciwego wilka na uwięzi. Pod względem politycznym aforyzm jego w przedmiocie złota, prawie już zresztą nieczytelny, a w każdym razie mało zrozumiały, wyglądał poprostu na jakieś usiłowanie przyozdobienia przodu budy i wcale go nie podawał w podejrzenie. Nawet po skończonem panowaniu Jakóba II-go, nawet za szanownych rządów Wilhelma i Marji, małe mieściny hrabstw angielskich mogły widywać krążącą w bezpieczeństwie jego kolaskę. Wędrował tedy swobodnie wzdłuż i wszerz po całej Anglji, zachwalając swoje zioła i flaszki, wyprawiając na spółkę ze swoim wilkiem przeróżne jarmarczne kuglarstwa, i tak przemykał się z powodzeniem poprzez oczka sieci policyjnych, na stawionych w owej epoce na całej przestrzeni ziemi angielskiej dla chwytania wałęsających się zgrai włóczęgów, a osobliwie dla przeszkodzenia wędrownym praktykom „comprachicosów“.
Zresztą, tak się też należało. Ursus nie należał do żadnej gromady. Ursus żył poprostu z Ursusem; było to niby sam na sam jego samego z nim samym, w które wilk poufale wtykał swój nos. Marzeniem Ursusa było być dzikim człowiekiem; nie mogąc tego zrobić, był takim, który żyje sam jeden. Samotnik jest to tylko złagodzony dziki człowiek, na którego się cywilizacja godzi. Tem mocniej jesteś sam, — im mniej zostajesz na miejscu. Temu to przypisać należy nieustającą włuczęgę Ursusa. Zatrzymać się gdziekolwiek, było w jego pojęciach: poddać się przyswojeniu. Przebywał życie, przebywając w drodze. Widok miast bardziej tylko podniecał w nim tęsknotę do czaharów, gęszczy leśnych, bezdroży i dziur po skałach. W lesie dopiero był u siebie. Nie czuł się zbyt nieswojo pośród gwaru rynków miejskich, dość przypominającego szum puszczy leśnej. W pewnym względzie wrażenie tłumu zaspokaja w człowieku pociąg do pustyni. Jedno tylko przeszkadzało Ursusowi w urządzeniu jego budy: to, że miała drzwi i okna, co ją czyniło podobną do chałupy. Byłby u szczytu swoich marzeń, gdyby mu się udało włożyć na koła pieczarę i podróżować ciągle po jaskini.
Jak powiedzieliśmy, nie uśmiechał się, ale się śmiał. Niekiedy, często nawet, gorzkim śmiechem. Jest przyzwolenie w każdym uśmiechu, podczas kiedy śmiech bywa często odmową.
Zadaniem jego głównem było nienawidzieć ludzkie plemię. W tym względzie był nieubłagany. Raz wywlókłszy na światło słoneczne tę zasadę, że życie ludzkie jest rzeczą straszliwą; ułożywszy z tego pewien rodzaj teorji ciążenia klęsk jednych nad drugiemi, królów nad ludem, wojny nad królami, zarazy morowej nad wojną, głodu nad zarazą, głupoty nad wszystkiem; zauważywszy pewien stosunek kary już w samym fakcie istnienia; uznawszy, że śmierć jest oswobodzeniem; — ilekroć mu przyprowadzono chorego, przywracał mu zdrowie. Posiadał kordjały i drjakwie ku przedłużeniu życia starcom. Stawiał na nogi czołgającego się na czworakach kalekę i, zrobiwszy to, mówił mu drwiąco: „No, trzymasz się już na łapach, kochanku; chodźże sobie teraz; jak najdłużej po tym psim padole płaczu“. Jeśli mu się zdarzyło napotkać biedaka umierającego z głodu, dawał mu aż do ostatniego grosza jaki miał przy duszy, mrucząc: „Żyj, nędzarzu, jedz, trzymaj się jak najdłużej; nie ja skrócę czas trwania twojej kaźni“. Poczem zacierał, ręce z radością, mówiąc: „Robię ludziom tyle złego, ile tylko mogę“.
Poprzez tylne okienko przechodzący czytać mógł na podniebiu budy jeszcze ten jeden napis, skreślony wewnątrz węglem dużemi głoskami:

Ursus mędrzec.

ROZDZIAŁ DRUGI
Comprachicosowie.
I

Jestże kto, coby dziś znał to słowo comprachicos, oraz jego znaczenie?
Comprachicosowie, inaczej comprapequenosowie, było to dziwne i ohydne bractwo koczujące, słynne w siedemnastym wieku, zapomniane w osiemnastym, dziś już całkiem nieznane. Comprachicosowie są poniekąd, jak ów słynny niegdyś proszek dziedzictwa, jednym z wydatniejszych szczegółów, cechujących stare społeczeństwo. Stanowią część odwiecznej brzydoty człowieczej. Wobec szerokiego poglądu dziejowego, ogarniającego całości, comprachicosowie wiążą się z olbrzymim faktem Niewoli. Józef, zaprzedany przez swych braci, jest jednym z licznych ustępów ich legendy. Comprachicosowie pozostawili liczne ślady w prawodawstwach karnych Anglji i Hiszpanji. Tu i owdzie, pośród ciemnej gmatwaniny praw angielskich, zdarza się napotkać potworny fakt ich istnienia, podobnie jak się napotyka ślad stopy dzikiego w nieprzebytej puszczy.
Comprachicos, równie jak comprapequenos, jest to wyraz hiszpański złożony, którego znaczenie jest: dzieciokupcy.
Comprachicosowie poprostu handlowali dziećmi.
Kupowali je i sprzedawali.
Nie kradli zaś, uchowaj Boże. Kradzież dzieci stanowi przemysł oddzielny.
A co też robili z tych dzieci?
Potwory.
A dlaczego potwory?
Dla śmiechu.
Lud musi śmiać się, królowie także. Potrzeba na rynku kuglarza, potrzeba w Luwrze trefnisia. Pierwszy nazywa się Turlupin, drugi Triboulet.
Wysiłki człowieka, upędzającego się za uciechą, zasługują niekiedy na uwagę mędrca.
Co kreślimy w tych kilku stronach wstępnych? Jeden z rozdziałów najstraszliwszy z księgi, którą możnaby nazwać: Wykorzystywanie nieszczęśliwych, przez szczęśliwych.

II

Dziecko przeznaczone na zabawkę dla ludzi, to istniało kiedyś. (Istnieje to jeszcze dzisiaj.) W epokach naiwnych i dzikich stanowiło to odrębny przemysł. Siedemnasty wiek, zwany wielkim wiekiem, był jedną z tych epok. Był to wiek bardzo bizantyński; miał naiwność zepsutą i dzikość delikatną, ciekawa odmiana cywilizacji. Tygrys składający buzię w ciup. Pani de Sevigne, mizdrząc się, mówi o stosie i łamaniu na kole. Wiek ten bardzo wykorzystywał dzieci; historycy, pochlebcy tego wieku, zasłonili ranę, ale pokazali lekarstwo, Wincentego a Paulo.
Ażeby z człowieka udała się zabawka, trzeba go na to wcześnie wziąć w obroty. Na karła należy urabiać od dziecka. Jako osobliwości poszukiwano wtedy drobnych kształtów, przypominających dzieci; ale znowu dziecko proste tak prędko powszednieje! Garbusek to zaraz rzecz weselsza.
Stąd zaraz sztuka osobna. Zjawili się urabiacze. Brano zwyczajnego człowieka, a wytwarzano z niego poczwarę; brano twarz, a robiono z niej pysk lub mordę. Przygnębiano wzrost, urabiano fizjonomję. To wytwarzanie sztuczne zjawisk teratologicznych miało swoje ścisłe zasady. Była o tem cała nauka. Proszę sobie wyobrazić ortopedję praktykowaną na opak. Tam, gdzie oko patrzało jak Bóg przykazał, wprowadzano przemocą zeza. Gdzie Bóg harmonję umieścił, tam stwarzano potworność, gdzie Bóg doskonałość złożył, przywracano nieforemność pierwszego rzutu. I to, w oczach znawców, właśnie ta ostatnia wyglądała na doskonałość.
Były także próby poprawiania zwierząt, wynajdywano konie szokate. Turenne jeździł na szokatym koniu. Czyż za naszych czasów nie maluje się psów na niebiesko i zielono? Natura jest naszą kanwą. Człowiek zawsze chciał coś dodać do Boga. Człowiek poprawia naturę, czasami na lepsze, czasami na gorsze. Dworski błazen nie jest niczem innem jak próbą sprowadzenia człowieka do małpy. Postęp w tył. Dzieło sztuki, które cofa. Jednocześnie starano się z małpy zrobić człowieka. Barbe, księżna Cleveland i hrabina Southampton, miała za giermka goryla. U Franciszki Sutton, baronowej Dudley, ósmej parowej z ławki baronów, herbata była podawana przez pawiana, ubranego w złotogłów, którego lady Dudley nazywała: „mój murzyn“. Katarzyna Sidley, hrabina Dorchester, jeździła na posiedzenia parlamentu w herbownej karocy, za którą stały trzy małpy w paradnej liberji. Jednej księżnej de Medina-Coeli, której poranną toaletę widział kardynał Polus, pończochy naciągał orangutang. Te małpy wywyższone przeciwstawiały się brutalnym i zezwierzęconym ludziom. To pomieszanie, za wolą magnatów, człowieka i zwierzęcia, było szczególnie podkreślone przez karła i psa. Karzeł nie opuszczał psa, zawsze większego od niego. Pies był nieodłącznym towarzyszem karła. Były to jakby dwie skojarzone obroże. Ten czysto zewnętrzny związek jest stwierdzony przez mnóstwo pomników życia domowego, między innem: przez portret Jeffreya Hudsona, karła Henrietty Francuskiej, córki Henryka IV, żony Karola I.
Poniżanie człowieka prowadzi do deformowania go. Uzupełniano zniesienie stanu przez defigurację. Niektórzy specjaliści wiwisekcji tych czasów z wielką dokładnością zmazywali z ludzkiego oblicza podobieństwo boże. Doktor Couquest, członek Kollegium na Amen-Street i przysięgły wizytator sklepów chemicznych Londynu, napisał po łacinie książkę o tej chirurgji w odwrotną stronę, której sposoby podaje. Jeżeli wierzyć Justusowi de Carrick-Fergus, wynalazcą tej chirurgji jest mnich zwany Aven-More, słowo irlandzkie, które znaczy Wielka Rzeka.
Karzeł elektora palatynatu Perkeo, którego lalka — albo też widmo — wyskakuje z cudownej skrzynki w piwnicy Heidelbergu, był godną podziwu próbką tej nauki, bardzo różnorodnej w swoich zastosowaniach.

Robiło to istoty, których prawo bytu było potwornie proste: pozwolenie na cierpienie, rozkaz zabawiania.
III

Ta robota potworów odbywała się na ogromną skalę i dzieliła się na rozmaite oddziały.
Sułtan ich potrzebował; potrzebował ich także papież. Jeden do pilnowania swoich żon; drugi do odprawiania modłów. Był to rodzaj osobny, nie mogący się sam rozmnażać. Ci ludzie niezupełni byli potrzebni rozkoszy i religji. Harem i kaplica sykstyńska zużytkowywały ten sam rodzaj potworów, tu dzikich tam słodkich.
Umiano w czasach owych wytwarzać rzeczy, których się już dziś nie wytwarza. Posiadano talenty, których nam dziś brakuje, i nie bez przyczyny niektórzy dobroduszni ludzie wyrzekają na upadek. Zaginęła już sztuka rzeźbienia w członkach ciała ludzkiego; przypisać to należy temu, że zatracono umiejętność wyciągania na torturach; bywali mistrze w tym kunszcie, dziś już takich niema; uproszczono tę sztukę do tego stopnia, że gotowa wkrótce zniknąć do szczętu. Upiłowując całe części ciała ludziom żyjącym, rozpruwając im brzuchy, wywlekając im wnętrzności, chwytano na gorącym uczynku zjawiska fizyczne i robiono odkrycia; niestety, dziś się tego wszystkiego wyrzec przyszło, i oto nagle widzimy się pozbawieni cudów postępu, których oprawca przyczyniał sztuce chirurgicznej.
Ta dawna wiwisekcja nie ograniczała się do tworzenia potworów dla placów publicznych, wesołków dla pałaców, którzy byli rodzajem dopełnienia dworzan i eunuchów dla sułtanów i papieżów. Miała liczne warjanty. Jednym z jej triumfów było stworzenie koguta dla króla angielskiego.
Było zwyczajem w pałacu króla angielskiego, że istniał rodzaj nocnego człowieka, śpiewającego jak kogut. Ten człowiek czuwający podczas gdy spano, chodził po pałacu i co godzinę wydawał ten krzyk zwierzęcy, powtarzany tyle razy, ile było trzeba, żeby zastąpić dzwon. Ten człowiek z rangą koguta przechodził w dzieciństwie operację gardła, opisaną w dziele doktora Couquesta. Za Karola II, ponieważ wydawanie śliny związane z operacją wzbudziło odrazę w księżnej Portsmouthu, zachowano urząd, żeby nie zmniejszać blasku korony, ale krzyk koguta wydawał już człowiek nieokaleczony. Wybierano zwykle na ten godny urząd dawnego oficera. Za Jakóba II, ten urzędnik nazywał się William Sampson Coq, i dostawał rocznie za swój śpiew dziewięć funtów dwa szylingi i sześć sous[3].
Zaledwie sto lat mija, jak w Petersburgu, opowiadają o tem pamiętniki Katarzyny II, gdy car albo caryca byli niezadowoleni z jakiegoś rosyjskiego księcia, zmuszano go do kucnięcia w środku wielkiego przedpokoju pałacowego, gdzie zostawał w tej pozycji określoną ilość dni, miaucząc, według rozkazu, jak kot, albo gdacząc jak kura, która znosi jajko, i dziobał z ziemi swoje pożywienie.
Zwyczaje te przeszły; mniej jednak niż się myśli. Dzisiaj dworzanie, gdacząc, by się podobać, zmieniają trochę intonację. Niejeden podnosi z ziemi, nie mówimy że z błota, to co spożywa.
Jest rzeczą bardzo szczęśliwą, że królowie nie mogą się mylić. W ten sposób ich sprzeczności nie sprawiają nigdy kłopotu. Przytakując nieustannie, jest się pewnym, że się będzie miało zawsze rację, co jest rzeczą przyjemną. Ludwik XV nie chciałby widzieć w Wersalu oficera udającego koguta, ani księcia, udającego indora. To, co podnosiło godność królewską i cesarską w Anglji i Rosji, zdawałoby się Ludwikowi Wielkiemu niezgodnem z koroną świętego Ludwika. Znane jest jego niezadowolenie, gdy Pani Henriette zapomniała się jednej nocy do tego stopnia, że we śnie zobaczyła kurę, wielka nieprzyzwoitość zaprawdę dla osoby z dworu. Gdy się należy do dworu nie powinno się śnić o podwórzu. Bossuet, jak pamiętamy, podzielił oburzenie Ludwika XIV.

IV

Handel dziećmi w siedemnastem stuleciu dopełniał się, jakeśmy to wyżej powiedzieli, pewnym rodzajem przemysłu. Comprachicosowie prowadzili ten handel, oraz praktykowali ten przemysł. Poprostu kupowali dzieci, następnie urabiali nieco ten materjał surowy i wreszcie zbywali go z zyskiem.
Nie brakowało sprzedających wszelkiego rodzaju, poczynając od nędzarza, który się pozbywał ciężarów ojcostwa, aż do właściciela, wyzyskującego przychówek w trzodzie swoich niewolników. W owe czasy nic nie było prostszego jak handel ludźmi. Za naszych czasów walczono, żeby utrzymać to prawo. Pamiętamy, że mniej niż sto lat temu, elektor heski sprzedawał swoich poddanych królowi angielskiemu, który potrzebował ludzi do wojny w Ameryce. Szło się do elektora heskiego, jak do rzeźnika, kupować mięso. Elektor heski miał mięso armatnie. Ten książę wywieszał swoich poddanych w swym sklepiku. Targujcie, to do sprzedania. W Anglji, za Jeffriesa, po tragicznem zajściu w Monmouth, było wielu panów i magnatów ściętych i ćwiartowanych; ci torturowani zostawili żony i córki, wdowy i sieroty, które Jakób II podarował królowej, swojej żonie. Królowa sprzedała te ladies Wilhelmowi Peun. Prawdopodobnie ten król miał rabat i procent. To co dziwi, to nie że Jakób II sprzedał te kobiety, ale że Wilhelm Peun je kupił.
Sprawunek Peuna usprawiedliwia, albo tłomaczy to, że Peun, mając pustynie do zasiania mężczyznami, potrzebował kobiet. Kobiety były częścią jego narzędzi.
Te ladies okazały się dobrym interesem dla jej łaskawej wysokości, królowej. Młode sprzedano drogo. Myśli się z zakłopotaniem, jakie sprawia uczucie skomplikowanego skandalu, że Peun dostał prawdopodobnie stare księżne po bardzo niskiej cenie.
Comprachicosowie nazywali się także „cheylas“; wyraz ten, pochodzenia indyjskiego, oznacza wykręcaczy gniazd dziecięcych.
Przez długi czas comprachicosowie na wpół się tylko ukrywali. Zdarza się niekiedy w porządku społecznym, że cień, sprzyjający zbrodniczym przemysłom, ukrywa się w nim. Widzieliśmy za naszych czasów stowarzyszenie tego rodzaju w Hiszpanji, prowadzone przez Ramona Selles, które przez trzydzieści lat, od 1834 do 1866, trzymało w ciągłym strachu trzy prowincje, Walencję, Alicante i Murcie.
Za panowania Stuartów, comprachicosowie nieźle byli uważani u dworu. W razie potrzeby, interes państwa posługiwał się nimi. Byli oni dla Jakóba II niemal tem, coby nazwać można instrumentom regni. Były to czasy, w których obkrzesywano rodziny, zajmujące nadto miejsca, lub też niedość uległe; w których załatwiano się jednem cięciem z rodowodami; w których ni stąd ni zowąd uprzątano dziedziców wielkich imion. Niekiedy krzywdzono jedną gałąź szczepu na korzyść drugiej; comprachicosowie celowali w sztuce oszpecania do niepoznania, co ich znakomicie zalecało polityce. Oszpecić to w każdym razie jeszcze lepiej, niż zabić. Użyto raz wprawdzie maski żelaznej, ale to są mniej zgrabne sposoby. Niepodobna przecie zaludnić Europy maskami z żelaza, podczas kiedy kuglarzy potwornych spotykasz po ulicach bez najmniejszego podejrzenia; i wreszcie maskę żelazną zerwać można, ale maski, urobionej z ciała, nigdy. Zamaskować cię raz na zawsze twoją własną twarzą, cóż może być nad to dowcipniejszego? Comprachicosowie urabiali człowieka, zupełnie jak Chińczycy urabiają drzewo. Mieli na to sposoby, jakeśmy już wyżej wspomnieli, mieli na to sekrety. Sztuka ta zaginęła. Najpocieszniejsze skarłowacenia z rąk ich wychodziły. Było to zarazem śmieszne i zastanawiające. Chodzili oni około małego stworzenia z tak djablim przemysłem że sam rodzony ojciecby go nie poznał. Niekiedy pozostawiali w pierwotnym kształcie kolumnę pacierzową, ale znowu przeinaczali twarz dziecka. Możnaby powiedzieć, że zdejmowali z niego wrodzoną cechę tak, jak się wypruwa znak z ukradzionej chustki.
Istoty, przeznaczone na kuglarzy i sztukmistrzów, miały już z powołania stawy powyłamywane w sposób przemądry; można je było nazwać bezkościowemi; robiono z nich skoczków.
Comprachicosowie nie poprzestawali na odjęciu dziecku jego twarzy, umieli je także pamięci pozbawić. Przynajmniej odejmowali mu z niej to, co się dało; do tego stopnia, że dziecię nie posiadało nawet świadomości przeróbki, której uległo. Straszliwa ta chirurgja zostawiała ślady na jego twarzy, ale nie w umyśle. Zaledwie umiało sobie przypomnieć: że pewnego dnia zostało pochwycone przez jakichś ludzi, że usnęło i że potem zostało uleczone, ale z czego? o tem nic nie wiedziało. Co do wyrzynań i wypalań, dokonywanych za pomocą żelaza i siarki, tych dziecię nie przypominało sobie wcale. Na czas operacji comprachicosowie zwykli byli usypiać swych małych pacjentów za pomocą proszku znieczulającego, który uchodził za czarodziejski i miał własność odejmowania uczucia boleści.
Chiny miały przed nami wszystkie nasze wynalazki, druk, artylerję, aerostatki, chloroform. Jednakże wynalazek, który w Europie staje się odrazu życiem i wzrostem i rozwija się w nadzwyczajne zjawisko i cud, w Chinach pozostaje embrjonem i zostaje martwy. Chiny są naczyniem, w którem jest zamknięty płód.
Ponieważ jesteśmy w Chinach, zostańmy tam jeszcze chwilę dla jednego szczegółu. W Chinach, po wsze czasy, widziano poszukiwania sztuki i przemysłu w kierunku odlewania żywego człowieka. Bierze się dziecko dwu-trzyletnie, wkłada się je w porcelanowy wazon, bardziej lub mniej dziwaczny, bez pokrywki i bez dna, tak, żeby głowa i nogi przechodziły. W dzień stawia się wazon, w nocy kładzie, żeby dziecko mogło spać. Dziecko grubieje w ten sposób, nie rosnąc, wypełniając swojem ściśniętem ciałem i pokrzywionemi kośćmi wypukłości wazonu. To rośnięcie w butelce trwa kilka lat. W pewnej chwili już temu nie można zaradzić. Gdy się sądzi, że jest gotowe i że potworek jest zrobiony, bije się wazon, dziecko wychodzi i ma się człowieka o kształtach dzbana.
To wygodne; można zgóry zamówić sobie karła, jakiego się chce kształtu.

V

Jakób II nie prześladował comprachicosów. I nie bez przyczyny, ponieważ się nimi posługiwał. Przynajmniej nieraz mu się to zdarzyło. Nie zawsze się odrzuca to, czem się pogardza. Ten przemysł niższego rzędu, świetny niekiedy sposób dla przemysłu wyższego rzędu, który się zwie polityką, był z umysłu pozostawiony w nędzy, ale bynajmniej nie prześladowany. Żadnego nad nim nie było nadzoru, tylko pewna baczność. Mogło to stać się użytecznem. Prawo tedy zamykało nań jedno oko, król otwierał drugie.
Czasami król przyznawał się do współwiny. Są to śmiałości teroru monarchji.
Oszpecony bywał napiętnowany liljami. Odejmowano mu cechę Bożą, a wkładano mu znak króla. Jakób Astley, kawaler i baronet, pan na Meltonie, konstabl hrabstwa Norfolk, liczył w swoim rodzie dziecię jedno sprzedane, na którego czole sprzedawca wypiętnował rozpalonem żelazem kwiat lilji. W niektórych razach, jeżeli dla jakichbądź przyczyn należało stwierdzić królewskie pochodzenie dziecięcia, nie mogącego być uprawnionem, używano tego sposobu. Anglja zawsze nam czyniła ten zaszczyt, że, ilekroć szło o osobistą jej wygodę, zawsze się lubiła posługiwać kwiatem lilji.
Uwzględniając różnicę, dzielącą przemysł od fanatyzmu, znaleźć można pewne podobieństwo pomiędzy comprachicosami i dusicielami indyjskimi. Zazwyczaj żyli gromadnie, bawili się trochę kuglarstwem, ale to raczej dla pozoru. To im ułatwiało włóczęgę. Rozkładali tu i owdzie swe obozowiska; ale okazywali się zawsze poważni, religijni, i nie zbliżało ich żadne podobieństwo z innymi włóczęgami, ponieważ kradzież mieli w obrzydzeniu. Lud prosty dosyć długo niewłaściwie ich mieszał z Cyganami hiszpańskimi, a nawet chińskimi. Cyganie hiszpańscy byli fałszerzami pieniędzy, chińscy zaś po prostu rzezimieszkami. Nic podobnego nie ciążyło na comprachicosach. Byli to wogóle ludzie uczciwi i, czy nam kto uwierzy czy nie, zapewnić możemy, że niekiedy bywali naprawdę rzetelni. Nie wyłamywali, ale otwierali drzwi, wchodzili, targowali dziecko, płacili za nie i zabierali, jak swoje. Robiło się to całkiem uczciwie.
Bywali najrozmaitszego pochodzenia. Pod tą nazwą comprachicos kumali się z sobą Anglicy, Francuzi, Kastylczycy, Niemcy i Włosi. Jedna myśl wspólna, jeden i ten sam zabobon, wyzyskiwanie wspólne korzyści jednego rzemiosła, stwarzają niekiedy podobne pobratymstwa. W tem stowarzyszeniu złoczyńców wszystkie strony świata miały swych przedstawicieli. Niejeden Baskijczyk wybornie się tam mógł rozmówić z Irlandczykiem; dwa te plemiona schodzą się na jednym punkcie starego narzecza punickiego; dodajcie do tego ścisłe stosunki Irlandji katolickiej z katolicką Hiszpanją. Stosunki tego rodzaju doprowadziły do powieszenia w Londynie prawie że króla Irlandji, gallijskiego lorda de Brany, z czego powstało hrabstwo de Letrim.
Comprachicosowie byli więc raczej stowarzyszeniem, niż narodowością, raczej amalgamatem, niż stowarzyszeniem. Była to zgraja oberwańców z całego świata, uważająca zbrodnię za przemysł. Był to niby rodzaj zszywki arlekińskiej, złożonej z wszelkiego rodzaju łachmanów. Przybrać tam jednego członka więcej, było wszyć nową łatę.
Wałęsać się było prawem istnienia comprachicosów. Napłynąć i w oka mgnieniu się rozpłynąć. Kogo zaledwie znoszą, ten nigdzie wrosnąć nie może. Nawet w państwach, w których przemysłem swoim dopomagali intrygom dworskim, w potrzebie nawet przychodząc w pomoc władzy królewskiej, ni stąd ni zowąd bywali poszturchiwani. Królowie wyzyskiwali ich sztukę, ale sztukmistrzów wysyłali na galery. Sprzeczności te dają się tłomaczyć wybrykami samowoli królewskiej. Poprostu, dziś nam się tak podobało, a jutro inaczej.
Toczący się kamień, równie jak włóczący się przemysł, mchem się nie wzbogacają. Comprachicosowie byli zwykle biedni. Mogli byli mówić o sobie to, co mówiła owa chuda i obdarta czarownica, kiedy widziała, jak podpalano stos pod nią: „Ona nie warta świeczki“. Być może, prawdopodobnie nawet, przywódcy ich, o których milczą dzieje, słowem wielcy przedsiębiorcy owego handlu dziećmi, dorobili się mienia. Teraz po dwu wiekach trudnoby to było zbadać.
Był to, jakeśmy już powiedzieli, rodzaj związku. Miał swoje prawa, swoją przysięgę, swoje znaki; miał niemal swoje arkana. Ktoby się dziś czegokolwiek chciał o tem wszystkiem wywiedzieć, niech się uda w kraj Basków, do hiszpańskiej Galicji. Ponieważ było pomiędzy nimi bardzo dużo Biskajczyków, w ich to górach przechowały się te tradycje. Nawet w chwili obecnej nierzadko bywa o nich mowa w Oyarzum, w Urbistondo, w Leso, w Astigarraga.
Aguarda te, nino, que voy a llamar al comprachicos![4] — tak w tych krajach, do dziś dnia jeszcze, matki straszą swoje dzieci.
Comprachicosowie, równie jak Cyganie, wyznaczali sobie schadzki; od czasu do czasu przywódcy ich wzywali się na narady. W siedemnastem stuleciu mieli cztery główne miejsca schadzek. Jedno znajdowało się w Hiszpanji, był to wąwóz Pancorbo; jedno w Niemczech, na polance, zwanej Niegodziwą Babą, blisko Diekirch, gdzie oglądać można dwie zagadkowe płaskorzeźby, przedstawiające kobietę z głową i mężczyznę bez głowy; jedno we Francji, na wydmie, u stóp olbrzymiego posągu, zwanego Maczugą Obietnicy, w odwiecznym świętym gaju Borvo-Tomona, w pobliżu Bourbonne-les-Bains; jedno w Anglji, poza murem ogrodu, należącego do Wiliama Chalonera, esquira z Gisbrough w Clevelandzie w hrabstwie York, pomiędzy czworoboczną wieżą i wielkim szczytem, mającym wejście ostrołukowe.

VI

Prawa przeciwko włóczęgom były zawsze bardzo srogie w Anglji. Anglja w swojem gotyckiem prawodawstwie zdawała się brać natchnienie z zasady: Homo errans fera crante pejor. Jeden z jej specjalnych statutów określa człowieka bez przytułku, jako niebezpieczniejszego od żmiji, smoka, żbika i bazyliszka (atrocior aspide, dracone, lynce et basilico). Anglja przez długi czas tak się kłopotała Cyganami, od których chciała się uwolnić, jak wilkami, których się pozbyła.
W tym wypadku Anglik różni się od Irlandczyka, który modli się do świętych o zdrowie wilka i nazywa go „swoim ojcem chrzestnym“.
Jednakże prawo angielskie, tak, jak znosiło, widzieliśmy to przed chwilą, wilka oswojonego i zadomowionego, który się stał niejako psem, znosiło włóczęgę mającego zajęcie, który się stał obywatelem. Nie niepokojono ani kuglarza, ani wędrownego golarza, ani fizyka, ani handlarza roznoszącego towary, ani uczonego pod gołem niebem, wziąwszy pod uwagę, że mają oni sposób zarobkowania. Pozatem, odrzuciwszy te wyjątki, rodzaj człowieka wolnego, który jest w człowieku wędrownym, przejmował prawo strachem. Przechodzień był wrogiem publicznym in potentia. Ta rzecz nowoczesna, wałęsanie się, była nieznana; znano tylko tę rzecz starożytną, włóczęgostwo. „Podejrzany wygląd“, to „niewiadomo co“, co każdy rozumie i czego nikt nie może określić, wystarczało, by społeczeństwo chwyciło człowieka za kołnierz. Gdzie mieszkasz? Co robisz? A jeśli nie mógł odpowiedzieć, czekały go srogie kary. Żelazo i ogień były w kodeksie. Prawo wprowadzało w czyn kanteryzację włóczęgostwa.
Stąd, na całej ziemi angielskiej, prawdziwe „prawo podejrzanych“ stosowane do włóczęgów, chętnych, powiedzmy do złoczyńców, a szczególnie do Cyganów, których wypędzenie niesłusznie porównywano z wypędzeniem żydów i maurów z Hiszpanji i protestantów z Francji. Co do nas, rozróżniamy nagankę od prześladowania.
Comprachicosowie, kładziemy na to nacisk, nie mieli nic wspólnego z Cyganami. Cyganie byli narodem, comprachicosowie byli zlepkiem wszystkich narodowości, pozostałością, mówiliśmy to; okropna miednica plugawych wód. Comprachicosowie nie mieli tak, jak Cyganie, własnego narzecza; ich żargon był mieszaniną narzeczy; wszystkie języki zmieszane były ich językiem; mówili gmatwaniną. Stali się wkońcu tem, czem byli Cyganie, narodem błąkającym się pośród narodów, ale ich węzłem wspólnym było stowarzyszanie się, nie rasa. We wszystkich epokach historji można rozróżnić w tej wielkiej płynnej masie, jaką jest ludzkość, takie strumienie ludzi jadowitych, płynące osobno i trujące potrosze wkoło siebie. Cyganie byli rodziną, Comprachicosowie byli lożą masońską; masonerja, mająca nie cel wzniosły, ale obrzydły przemysł. Ostatnia różnica, religja. Cyganie byli poganami, comprachicosowie chrześcijanami, jak się to należy stowarzyszeniu, które choć pomieszane ze wszystkiemi narodami, zrodziło się w Hiszpanji, miejscu nabożnem.
Byli więcej niż chrześcijanami, byli katolikami, byli więcej niż katolikami, byli rasy romańskiej i tak zamknięci w swojej wierze i tak czyści, że nie chcieli się połączyć z węgierskimi cyganami, z komitetu peszteńskiego, którymi dowodził i których prowadził starzec, mający zamiast berła pałkę ze srebrną kulą, na której się wznosi dwugłowy orzeł austrjacki. Coprawda, ci Węgrzy byli na tyle schizmatykami, że święcili Wniebowstąpienie 27 sierpnia, co jest rzeczą szkaradną.
W Anglji, dopóki się tam utrzymywali Stuartowie, stowarzyszenie comprachicosów, jakeśmy już tego wypowiedzieli powody, było niemal osłaniane przychylnością władzy. Jakób II, człowiek wierzący, który prześladował żydów i Cyganów, był dobrym panem dla comprachicosów. Widzieliśmy dlaczego. Comprachicosowie kupowali towar ludzki, którego król był sprzedawcą. Celowali oni w zniknięciach. Spadkobierca, niewygodny, w młodym wieku, którego wzięli w swoje obroty, tracił swój kształt. Ułatwiało to konfiskaty. Przekazywanie majątków faworytom było ułatwione. Comprachicosowie byli nadto bardzo dyskretni i ponurego usposobienia, zobowiązywali się do milczenia i dotrzymywali słowa, co jest rzeczą konieczną w sprawach rządzących. Nie było prawie przykładu, żeby zdradzili sekrety króla. Leżało to wprawdzie w ich interesie. I gdyby król stracił do nich zaufanie, byliby w wielkiem niebezpieczeństwie. Byli więc pomocą w sprawach polityki. Nadto ci artyści dostarczali śpiewaków ojcu świętemu. Comprachicosowie byli potrzebni.
Mieli szczególne nabożeństwo do Marji. Wszystko to podobało się papizmowi Stuartów. Jakób II nie mógł być wrogo usposobiony do ludzi religijnych, którzy nabożeństwo do Najśw. Panny doprowadzali aż do fabrykowania eunuchów.
Ale nareszcie w roku 1688 przyszło do zmiany dynastji w państwie Wielkiej Brytanji. Książę Oranji zastąpił Stuarta. Wilhelm III zajął miejsce Jakóba II.
Jakób II umarł na wygnaniu. Na jego grobie zdarzały się cuda, a jego relikwje uzdrowiły biskupa z Autun z fistuły, godna nagroda chrześcijańskich zalet tego księcia.
Wilhelm, mając inne poglądy i metody niż Jakób, stał się wielce srogim względem comprachicosów. Zabrał się tedy bardzo szczerze do wytępienia tego robactwa.
Zaraz jeden z pierwszych statutów Wilhelma i Marji nielada ugodził w bractwo handlujących dziećmi. Był to niby cios obucha dla comprachicosów, odtąd na proch już zmiażdżonych. Stosownie do brzmienia pomienionego statutu, ludzie tego stowarzyszenia, schwytani i przekonani o winie, ulegali karze piętnowania rozpalonem żelazem w ten sposób: żeby na ramieniu mieli R, co znaczy rogue, to jest włóczęga, na ręce lewej T, znaczące thief, to jest złodziej, na ręce zaś prawej M, znaczące man slay, to jest złoczyńca. Przywódcy zaś podobnych ludzi, „o których przypuszcza się, że są bogaci, jakkolwiek udają żebraków“, mają być karani przez collistrigium, które jest pręgierzem, oraz piętnowani na czole głoską P, poczem dobra ich winny być na skarb zabrane, drzewa zaś ich lasów wyrwane z korzeniem. Ci, którzyby nie dali wiedzieć władzy o comprachicosach, mają być karani „zaborem dóbr i dożywotniem więzieniem“, jakby za zbrodnię wspólnictwa. Co zaś do kobiet, któreby znaleziono pomiędzy tymi ludźmi, te skazane być mają na odsiedzenie tak zwanego cuckink stool, stołka, którego nazwa złożona z francuskiego słowa coquine i z niemieckiego słowa stuhl, znaczy „stołek k...“. Ponieważ prawo angielskie ma dziwną żywotność, ta kara istnieje jeszcze w prawodawstwie Anglji dla „kobiet kłótliwych“. W tym celu ów stołek zawieszany bywał ponad rzeką lub stawem; następnie, kiedy posadzono na nim delikwentkę, spadał on wraz z nią w wodę, poczem znowu był stamtąd wydobyty i znów zajęty przez kobietę, i tak trwało aż do trzeciego razu, „żeby ochłodzić jej gniew“, jak mówi Chamberlayne.




KSIĘGA PIERWSZA
NOC MNIEJ CIEMNA OD CZŁOWIEKA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Południowy cypel Portlandu.

Uporczywy wiatr północny dął bez przerwy na całym lądzie Europy, najostrzej zaś ponad Anglją, przez cały miesiąc grudzień 1689 i także styczeń następnego roku. Stąd mrozy dotkliwe a trwałe, które wraziły w pamięć ludzką tę zimę, „dziwnie dokuczliwą biednym“, jak opiewa napis na marginesie starej biblji, znajdującej się w kaplicy prezbiterjańskiej Non Jurors w Londynie. Użytecznej trwałości sędziwego pergaminu królewskiego, używanego do spisywania notat urzędowych, zawdzięczamy długi spis biednych, zmarłych naówczas z głodu i braku odzieży. Spotyka się to w niejednem archiwum rozmaitych miejscowości, mianowicie w spisie aktów stanu cywilnego w Clink liberty Court, w miasteczku Southwark, w Pie powder Court, co znaczy Dworzec nóg zakurzonych, oraz w papierach White Chapel Court, prowadzonych w sposób urzędowy w wiosce Stapney przez lordowskiego wójta. W roku tym Tamiza nawet stanęła, co się zaledwie zdarza raz na lat sto; woda bowiem bardzo trudno się w niej ścina, z przyczyny silnego nacisku bałwanów morskich. Najcięższe wozy przeciągały po powierzchni zamarzłej rzeki; odbywał się nawet na Tamizie kiermasz, do którego powystawiano osobne budy dla walk niedźwiedzi i byków; dla osobliwości upieczono całego wołu na lodzie. Lód trwał w jednakowej ciągle grubości przez całe dwa miesiące. Utrapiony rok 1690 przeszedł w srogości najsławniejsze nawet zimy początków siedemnastego stulecia, tak szczegółowo opisywane przez doktora Gedeona Delauna, który przecież zaszczycony został — przez miasto Londyn popiersiem honorowem z wysoką podstawą, jako nadworny aptekarz króla Jakóba II-go.
Pewnego wieczora, ku końcowi któregoś z najmroźniejszych dni styczniowych 1690 roku, odbywało się w jednej z niezliczonych niegościnnych zaklęsłości zatoki Portlandzkiej coś dziwnie niezwykłego; była tam wielka wrzawa fregat mew i gęsi morskich, latających tu i owdzie, ale szczególnie kołujących u jej wejścia, jakby w wielkiej trwodze!
W owej ostoi, najmniej bezpiecznej ze wszystkich przystani zatoki, zwłaszcza w porze panowania pewnych prądów wiatru, a zatem i najbardziej samotnej, co ją czyniło właśnie najdogodniejszą dla statków chcących się ukryć, widać było dnia tego, tuż obok stromych ścian nadbrzeżnych urwisk, do których głębokość wody dozwalała się przybliżyć, niewielki statek, przytwierdzony liną do haka skalnego. Niewłaściwie całkiem zwykło się mówić: noc zapada; należałoby raczej powiedzieć: noc wstaje, albowiem raczej z dołu, od ziemi idzie ciemność. Noc już była u stóp ściany skalistej; u góry zaś dzień trwał jeszcze. Przy bliższem obejrzeniu stojącego w przystani statku łatwo było w nim rozpoznać orkę biskajską.
Słońce, przez dzień cały mgłami zasnute, właśnie zaszło. Już się zaczynał dawać uczuwać ów przepaścisty i czarny niepokój, który możnaby nazwać tęsknotą za nieobecnem słońcem.
Nie było wiatru od morza, woda tedy całkiem się uspokoiła w ostoi.
Było to jak na porę zimową równie szczęśliwie, jak wyjątkowo. U wejścia każdej niemal z owych przystani portlandzkich fale zwykły się dławić i wracać nazad. W dni wietrzne morze bywa tam bardzo wzburzone, i potrzeba nielada zręczności i wprawy, żeby się tamtędy przemknąć szczęśliwie. Małe te porty, raczej pozorne, niż rzeczywiste, na nic dobrego się nie przydają. Groźny do nich przystęp, a straszliwe z nich wyjście. Owego wieczora wszakże, rzecz nadzwyczajna, było w przystani całkiem bezpiecznie.
Orka biskajska jest to rodzaj szkuty wyszłej już z użycia. Statki te, którym marynarka wojenna zawdzięcza niejedną przysługę, krępego pudła, pękate, nie większe były od kryp, ale nie ustępowały okrętom w wytrwałości.
Należała ona do Armady; coprawda orki wojenne miały niekiedy wielką pojemność. Tak naprzykład kapitański statek Grand Griffon, na którym jechał Lope de Medina, miał sześćset pięćdziesiąt beczek pojemności i unosił czterdzieści armat. Ale orka kupiecka i przemytnicza była bardzo słabej próby. Ludzie morza cenili i poważali tę wątłą szkutę. Olinowanie orki było zrobione z konopianych sznurków, z których kilka miało środek z drutu, co wskazuje na prawdopodobne choć niezbyt naukowe pragnienie otrzymania wskazówek w wypadkach magnetycznego napięcia; misterność tego olinowania nie wykluczała grubych, pospolitych lin, cabrias hiszpańskich galer: cameli trójrzędowców rzymskich. Ster był bardzo długi, co dawało korzyść długiego ramienia ciężaru, ale niewygodę małego ramienia siły. Dwa kołowrotki przy końcu sztaby naprawiały tę wadę i zmniejszały trochę stratę siły. Busola była dobrze umieszczona w schowku, doskonale kwadratowym, i dobrze kołysana przez swoje dwie ramy miedziane, umieszczone poziomo jedna w drugiej na małych okrągłych ćwiekach, tak jak w lampach Cardana. Była wiedza i subtelność w budowie orki, ale była to wiedza nieświadoma i subtelność barbarzyńska. Orka była prymitywna jak prom i jak piroga; miała stałość promu i szybkość pirogi, i tak jak wszystkie statki zrodzone z instynktu pirackiego i rybackiego, posiadała znaczne zalety morskie. Była dobra na wody zamknięte i na wody otwarte; działanie jej żagli, bardzo specjalne, pozwalało jej obracać się w zamkniętych zatokach Asturji, które są prawie stawami, jak naprzykład Pasages, i płynąć szeroko po pełnym morzu; mogła odbyć podróż naokoło stawni i naokoło świata; szczególnie łodzie przeznaczone do dwóch celów dobre na stawie, dobre przeciw burzy. Orka była tem wśród okrętów, czem jest pliszka wśród ptaków, jednym z najmniejszych i jednym z najodważniejszych; pod pliszką, gdy spoczywa, zaledwie się trzcina ugina, a gdy się wzniesie, przelatuje ocean.
Orki biskajskie nawet najbiedniejsze były złocone i malowane. To tatuowanie leży w charakterze tych uroczych, trochę dzikich ludów. Wspaniała pstrokacizna ich gór pokropkowanych śniegami i łąkami objawia im barwny urok ornamentu. Są biedni i wspaniali; lepianki swoje zdobią herbami; mają wielkie osły, które obwieszają dzwonkami, i wielkie woły, które stroją w pióra; ich wozy, których skrzypiące koła słyszy się na dwie mile, są kolorowane, rzeźbione i przybrane wstążkami. Szewc ma nad drzwiami płaskorzeźbę świętego Crépina i chodak, ale z kamienia. Galonami obszywają swoje skórzane kaftany; nie zszywają łachmanów, tylko je haftują. Wesołość głęboka i pyszna. Baskijczycy jak Grecy są synami słońca. Podczas gdy mieszkaniec Walencji, nagi i smutny, okrywa się płachtą rudej wełny z otworem na przejście głowy, mieszkańcy Biskaji i Galicji weselą się pięknemi koszulami z płótna bielonego na rosie. Na progach i w oknach ich domów tłoczą się jasne i świeże oblicza, śmiejące się pod girlandami kukurydzy.
Jowialna i wyniosła spokojność wybucha w ich sztukach naiwnych, przemysłach, zwyczajach, toalecie dziewczyn, w piosenkach. Góra, ta wielka rudera, jest w Biskaji cała prześwietlona, promienie wchodzą i wychodzą przez wszystkie wyrwy. Groźny Jaizquivel jest pełen idylli. Biskaja jest wdziękiem Pirenejów, tak jak Sabaudja jest wdziękiem Alp. Groźne zatoki otaczające Saint Sébastien, Léso i Fontarabię, przeplatają burze, wichry, morze pieniące się na przylądkach, wściekłości fali i wiatru, zgrozy, hałasy, dziewczętami uwieńczonemi różami.
Kto widział kraj baskijski, chce go jeszcze raz ujrzeć! Ta ziemia jest błogosławiona. Dwa zbiory do roku, wesołe i brzmiące wioski, wyniosła bieda, przez całą niedzielę hałas gitar, tańców, kastaniet, miłości, jasne i czyste domy, bociany na dzwonnicach.
Wróćmy do Portlandu, srogiej góry nad morzem.
Półwysep Portlandzki, oglądany z wyniosłości, przedstawia podobieństwo głowy ptaka, którego dziób zwrócony jest ku oceanowi, czub głowy ku Weymouth, międzymorze zaś stanowi jego szyję.
Portland, z wielką ujmą dla swojej dzikości, wyzyskiwany jest dziś przez przemysł. Wybrzeża jego odkryte zostały przez poszukiwaczy łomów wapienia około połowy osiemnastego stulecia. Od tego czasu z pokładów skały Portlandu wyrabiają cement, zwany rzymskim; jest to pożyteczna robota, która wprawdzie kraj wzbogaca, ale zato niemało oszpeca zatokę. Dwieście lat temu wybrzeża te były pozapadane, jak urwiska; obecnie pozapadane są, jak się to zwykle dzieje w kopalniach. Oskard wygryza drobnemi kęsami; morski odmęt robi to samo, tylko że na olbrzymią stopę, — stąd zmniejszenie piękna. W miejsce wspaniałego marnotrawstwa oceanu, przyszły systematyczne poręby człowiecze. Te systematyczne poręby zatraciły już zębate wgłębienie, gdzie stała uczepiona orka biskajska. Chcąc znaleźć choć jakikolwiek ślad tej małej, rozebranej już po kawałku zatoki, należałoby szukać troskliwie gdzieś przy wschodniem wybrzeżu półwyspu, wedle cypla, poza Folly-Pier i Dirdle-Pier, nawet daleko poza Wakeham, pomiędzy miejscowością zwaną Churhh-Hop i drugą jeszcze, noszącą nazwą Southwell.
Mała ta zatoka, otoczona ze wszystkich stron wyniosłościami skalnemi, wyższemi nad największą jej szerokość, ciemniała coraz mocniej od mroków wieczora; w jej łonie zgęszczała się coraz tężej mętna mgła, właściwa stopniowemu zapadaniu ciemności; wyglądało to jakby przybieranie ciemności od dna studni. Wyjście z owej zatoki na pełne morze, rodzaj zacieśnionej szyi, na tem tle prawie już nocnem, pośród którego fale zaledwie dawały znaki życia, rysowało się kształtem białawej rozpadliny. Zaledwie zbliska dostrzec można było orkę, zahaczoną u skały i niejako skrywającą się pod jej olbrzymi płaszcz, utkany z cienia. Deska, rzucona pomiędzy jej krawędzią i płaskim występem od spodu urwiska, kędy do niego był jedyny przystęp, stanowiła wyłączne, bezpośrednie jej połączenie z ziemią. Jakieś postacie czarne snuły się i mijały po owej chwiejnej kładce; widocznie w ciemnościach tych ludzie jacyś gotowali się do odpłynięcia.
W zapadlinie było nierównie mniej chłodno, niż na pełnem morzu, dzięki ochronie ze skał, piętrzących się od północnej strony. Niemniej jednak ludzie ci drżeli z zimna. Spieszyli się.
Skąpe blaski zmroku łatwiej się przyczepiają do przedmiotów, posiadających ostre zarysy; stąd dość łatwo było rozróżnić strzępy odzieży owych ludzi; z tych zaś na pierwszy rzut oka zgadnąć było można, że należeć musieli do warstwy społecznej, zwanej w Anglji the ragged, co oznacza obdartusów.
W wypukłościach stromej ściany skalistej niewyraźnie przeświecała wężykowatość jakiejś ścieżyny. Dziewczyna, która rzuciła w nieładzie swoje sznurowadło na oparcie fotela, rysuje, nie wiedząc o tem, prawie wszystkie ścieżki gór i wybrzeża.
Zejście ku tej zapadlinie, pełne zakrętów i chropowatości, lecące niemal na złamanie karku i nierównie wygodniejsze dla kóz, niż dla ludzi, kończyło się u owego właśnie występu w skale, do którego jednym końcem przytykała kładka. Wogóle ścieżki, zbiegające ze skał ku morzu, posiadają spadek mało zachęcający; nie tyle wyglądają na drogi, ile na spadzistości; raczej się staczają, niż schodzą. Ta, o której mówimy, prawdopodobnie odszczepiona od jakiejś większej drogi na płaszczyźnie, nieprzyjemna już była z samego wejrzenia, taka była przepaścista. Zaraz od dołu piętrzyła się stromym wężykiem ku szczytowym złomom urwiska, skąd, poprzez poobrywane wiszary, widocznie już wykuwana w skale, biegła prosto ku jednej ze spłaszczonych wyniosłości. Zdaje się, że właśnie tą tylko ścieżką zejść tu mogli podróżni, których oczekiwała krypa, stojąca w przystani.
Poza obrębem tego ruchu, przygotowującego odpłynięcie statku, ruchu widocznie niespokojnego i pospiesznego, wszystko zresztą w głębokiem spoczywało milczeniu. Nie słyszałeś ani odgłosu kroków, ani szmeru, ani choćby tchnienia. Zaledwie rozróżnić było można, na drugim krańcu zapadliny, u wejścia z niej w zatokę Ringstead, gromadkę łodzi, używanych do połowu rekinów, widocznie tu tylko zabłąkaną. Statki te podbiegunowe dziwactwem tylko wybryków morza z wód duńskich zapędzone zostały ku wybrzeżom angielskim. Północne podmuchy płatają nieraz podobne figle rybakom. Ci, o których mówimy, przyszli szukać schronienia pod zasłoną wybrzeży Portlandu, co było niewątpliwym znakiem zbliżającej się złej pory, oraz niebezpieczeństwa na otwartem morzu. Zajęci byli właśnie zapuszczaniem kotwicy. Łódź przodownicza, umieszczona na wyskoku, stosownie do starego obyczaju żeglarzy norweskich, odrysowywała się czarną sylwetką swojego olinowania na białawem tle powierzchni morskiej, i widać było zatknięte u sztaby wielkie widły rybackie, obwieszone wszelkiego rodzaju hakami, harpunami i sieciami, przeznaczonemi do połowu ryb podbiegunowych, najrozmaitszej wielkości i jakości. Z wyjątkiem tych kilku łodzi, zgarniętych zresztą w jedno załamanie, na całym szerokim widnokręgu Portlandu oko nie spotykało nic żyjącego. Nigdzie ani domu, ani statku. Wybrzeże w owych czasach nie było jeszcze zamieszkałe, zatoka zaś o podobnej porze nie była mieszkalna.
Cobądź jednak w tej godzinie zapowiadało niebo, istoty, wybierające się w podróż orką hiszpańską, niemniej przyspieszały chwilę odbicia od lądu. Tworzyły one na brzegu morskim rodzaj gromadki, dziwnie zaprzątniętej i rojącej się z ruchami gorączkowemi. Wyróżnić tam kogokolwiek było niepodobieństwem. Również niepodobna było dojrzeć, czy ci ludzie byli starzy, czy młodzi. W zamglonych cieniach wieczora ich kształty mieszały się i rozpływały. Ciemność, ta najdokładniejsza maska, znajdowała się na ich twarzach. Wydawali się sylwetkami, oglądanemi w nocy. Było ich ośmiu. Niewątpliwie znajdowała się pomiędzy nimi jedna lub dwie kobiety, ale któżby je rozpoznał pod osłoną poszarpanej i poobwieszanej strzępami odzieży, która już nie zdawała się należeć wyłącznie ani do kobiet, ani do mężczyzn. Łachmany płci nie znają.
Cień jakiś mniejszy od innych, snujący się tam i sam pośród większych, dawał się domyślać karła lub dziecka.

Było to dziecko.

ROZDZIAŁ DRUGI
Osamotnienie.

Przy bliższem rozpatrzeniu, oto co było można spostrzec.
Każdy z tych ludzi ubrany był w długą opończę, podartą wprawdzie i łataną, ale dostatnią i zdolną, w razie potrzeby, zakryć im twarze aż po oczy, więc dobrą równie od niepogody, jak i przeciwko ciekawości. W opończach tych żwawo się uwijali; niektórzy mieli głowy pookręcane chustkami: był to pierwszy stopień zawoju, rozpoczynający się na ziemi hiszpańskiej. Ubranie to głowy nie było niczem nadzwyczajnem na ziemi angielskiej. W epoce owej południe było w modzie na północy. Stało się to może dlatego, że właśnie wtedy północ pobiła południe. Jednocześnie przewodziła mu na polu bitwy, a ulegała mu na polu mody. Po porażce sławnej Armady, narzecze kastylskie stało się na dworze Elżbiety wytwornie ulubioną paplaniną. Odezwać się po angielsku u królowej angielskiej było niemal „shocking“. Ulegać w pewnej mierze obyczajom tych, którym się prawa dyktuje, bywa po części obyczajem zwycięzcy, pozostającego w niższym stosunku moralnym względem zwyciężonego; wszak widzimy Tatara Mandżu studjującego i naśladującego podbite przez siebie Chiny. Z tychże powodów mody kastylskie wnikały w obyczaj angielski, choć znowu w zamian za to interesy angielskie zapuszczały coraz głębsze korzenie na ziemi hiszpańskiej.
W gromadzie ludzi, gotujących się do odpłynięcia, jeden wyglądał na przywódcę. Na nogach miał sznurowane chodaki, sam zaś ubrany był w stare szmaty galonowane i szyte złotem, oraz w kamizelkę szychową, przebłyskującą z pod jego opończy, jakby łuskowaty brzuch ryby. Inny znowu nasuwał sobie na twarz szeroki kapelusz pilśniowy, przypominający krojem hiszpańskie sombrero. Tylko że kapelusz ten nie posiadał dziury na zatknięcie fajki, co zdawało się zwiastować człowieka piśmiennego.
Dzieciak na łachmany, przeglądające mu z pod spodu, narzuconą miał kurtę marynarską, która, jakby odpowiednio do zasady, głoszącej, że kaftan z dorosłego człowieka wystarczy na płaszcz dla dziecka, spływała mu aż poniżej kolan.
Z wzrostu jego można było przypuszczać, że chłopak ten mógł mieć lat z dziesięć lub jedenaście. Był bosy.
Osada orki składała się z patrona i dwóch majtków.
Orka prawdopodobnie przybywała z Hiszpanji i tamże wracała. Bez najmniejszej zaś wątpliwości te jej wycieczki tam i nazad odbywały się w sposób ukradkowy.
Osoby, które miały wsiąść na jej pokład, szeptały między sobą zcicha.
Szepty, które między sobą ci ludzie wymieniali, wyglądały, jak mozajka. Raz usłyszałeś jakieś słowo kastylskie, to znowu niemieckie, to francuskie; niekiedy zaś z galicka, niekiedy coś z mowy Basków. Było to chyba narzecze, jeżeli tylko nie szwargot.
Zdawali się być najrozmaitszego pochodzenia, ale zarazem tworzyć jedną bandę.
Osada statku widocznie składała się z ich pobratymców; przebijał jakiś rodzaj wspólnictwa jednych z drugimi.
Pstra ta mieszanina wyglądała na gromadne stowarzyszenie; jak się zdaje, byli to wspólnicy jednej i tej samej ciemnej sprawki.
Gdyby było choć trochę więcej światła dziennego i gdyby im się przypatrzeć ciekawiej nieco, nie trudnoby było spostrzec na każdym z tych ludzi medalik i szkaplerze, napół ukryte pod łachmanami. Jedna z postaci, wyglądających na kobietę, miała na sobie różaniec, prawie podobny, co do wielkości ziarn, do różańca derwiszów i łatwy do rozpoznania jako irlandzki z okolic Llanymthefry, która to miejscowość nazywa się także Llanandiffry.
Przy dokładniejszem świetle można było również spostrzec wyobrażenie Nuestra-Sekora z Nion, rzeźbione i wyzłocone u przodowego krańca statku. Była to prawdopodobnie baskijska Madonna, będąca rodzajem panagii starych Kantabrów. Pod tą postacią, będącą ozdobą sztaby, znajdował się rodzaj latarni, wcale nie zapalonej w tej chwili przez zbytek ostrożności, który wykazywał nadzwyczajną troskliwość o pozostanie w cieniu. Latarnia ta widocznie służyła do dwóch celów: kiedy ją zapalono, jednocześnie płonęła dla Najświętszej Panny i zarazem oświetlała drogę na morzu; słowem, była to latarnia morska, pełniąca obowiązki świeczki.
Dziób statku, długi, zakrzywiony i zaostrzony w kierunku poprzecznego masztu, wyskakiwał naprzód w kształcie rogu półksiężyca. Przy jego nasadzie, tuż u stóp Najświętszej Panny, klęczał anioł, oparty plecami o pudło, z rozwiniętemi skrzydły i spoglądający w dal przez lunetę. Wyzłacany był tak, jak i Najświętsza Panna.
W dziobie znajdowały się otwory na przestrzał dla przepuszczania fal poprzecznych. Stąd znowu powód do wyzłacań i arabesków.
Pod Madonną wypisany był wielkiemi złoconemi głoskami wyraz: Matutina. Była to nazwa statku, nieczytelna w obecnej chwili z powodu ciemności.
U stóp skały złożony był bezładnie, jak zwykle bywa przy odjeździe, ładunek, który ci podróżnicy zabierali ze sobą. Ładunek ten, dzięki desce, służącej za kładkę, przenoszono szybko z wybrzeża na statek. Wory z sucharami, beczka ze stokfiszem, skrzynka z buljonem, trzy baryłki, jedna z wodą słodką, druga z wódką, trzecia ze smołą, kilka flasz ale, stary tłómok zapięty na sprzączki, zresztą paki, skrzynie, kłąb kłaków na pochodnie i sygnały — taki był ładunek statku. Obdartusy te miały tłómoki, co zdaje się świadczyć o ich nawyknieniach wędrownych; włóczędzy zmuszeni są przecie cośkolwiek posiadać; wprawdzie zdarza się niekiedy, że radziby się ulotnić, jak wędrowne ptactwo, ale tego zrobić nie mogą, chybaby się wyrzekli sposobu do życia. Mają przecież choć skrzynie z narzędziami i przybory do pracy, jakibądź jest ich przemysł wędrowny. Otóż ci właśnie, o których mówimy, wloką za sobą ów ładunek, kłopotliwy w niejednej okoliczności.
Nie musiało to być łatwo znieść to wszystko aż do stóp owego urwiska. W każdym razie, okazywało to niewątpliwie postanowienie stanowczego odjazdu.
Nie tracono ani chwili czasu; nieustannie ktoś szedł; od wybrzeża ku statkowi i od statku na wybrzeże. Każdy, ile mógł, brał udział w robocie; ten dźwigał worek, tamten skrzynię. Możliwe lub przypuszczalne w tej mieszaninie ludzi kobiety pracowały równo z drugimi. Obładowywano nawet dzieciaka.
Czy ten dzieciak miał w tym tłumie ojca lub matkę? — rzecz jest wątpliwa. Nikt do niego nie mówił ani słowa. Kazano mu pracować, i dość na tem. Wyglądał raczej na niewolnika gromady, niż na dziecko wśród rodziny Obsługiwał każdego, i wszystko to działo się w milczeniu.
Zresztą, spieszył się, jak mógł, i jak ta cała ciemna gromada, do której należał, zdawał się nie mieć innej myśli, jak tylko żeby się co najrychlej puścić w drogę. Czy wiedział dlaczego? — zapewne nie. Spieszył się bezmyślnie. Poprostu dlatego, że widział, że się inni spieszyli.

Orka posiadała pomost. Przytwierdzenie ładunku w głębi pudła zostało szybko dokonane, i wreszcie nadeszła pożądana chwila odbicia od brzegu. Ostatnia skrzynia została na pomost przeniesiona i pozostawało już tylko wsiąść na statek. Dwie postacie, które w gromadzie tej zdawały się być kobietami, znajdowały się już na pokładzie, sześć zaś innych, a w tej liczbie dzieciak także, krzątało się jeszcze na płaszczyźnie urwiska. W tej chwili dano znak odpłynięcia ze statku, patron chwycił za rudel, i jeden z majtków wziął topór dla odcięcia liny, zahaczonej w skale. Odcinać linę jest oznaką niezwykłego pośpiechu; kiedy się ma czas, to się ją odwiązuje. — Andamos — wyrzekł półgłosem ten z sześciu, który zdawał się być przywódcą i który miał złocenia pod łachmanami. Słysząc to słowo, dzieciak rzucił się ku kładce, żeby przejść pierwszy. Ale w chwili, kiedy na niej stawiał nogę, dwaj drudzy, przepychając się tak gwałtownie, że go o mało nie zrzucili w wodę, wyprzedzili go, trzeci odsunął go łokciem i podobnież przeszedł, czwarty odepchnął go pięścią i udał się w ślad trzeciego, i wreszcie piąty, który był przywódcą, raczej runął, aniżeli wskoczył w statek i, raz się tam znalazłszy, kopnął nogą kładkę, która wpadła w morze; w tej samej chwili cięcie topora urwało linę, rudel się wykręcił, statek, jak szalony, odbiegł od brzegu, a dziecię zostało na lądzie.

ROZDZIAŁ TRZECI
Samotność.

Dzieciak nieporuszony pozostał na skale, ze wzrokiem osłupiałym. Nie wołał nikogo. Nie prosił o nic. Jednak była to rzecz nieprzewidziana, a on nie powiedział na to ani słowa. Na statku również panowało milczenie. Ani wykrzyku dziecka ku tym ludziom, ani choćby słowa pożegnania od tych ludzi dziecku. I było z tych stron obu niby przyzwolenie nieme na tą przestrzeń, coraz między nimi wzrastającą. Coś podobnego dzieje się pewnie przy rozstaniu cieniów, na dwóch brzegach Styksu. Dzieciak, jakby wrosły w skałę, której stopy wzbierające fale przypływu już zaczynały ogarniać, poglądał tylko na oddalający się statek. Powiedziałbyś, że rozumiał. Ale co on takiego rozumiał? Cień.
W chwilę potem orka dosięgła przesmyku, stanowiącego wyjście z zapadliny morskiej, i weszła weń. Błysnął szczyt jej masztu na jasnem niebie ponad popękanemi bryłami, pośród których mknęła wężykiem ta cieśnina, jakby pośród dwóch murów. Szczyt ten błąkał się czas jakiś pomiędzy wierzchami skał i wreszcie zdał się w nich gubić. W chwilę potem już go nie było. Skończyło się. Statek wypłynął na pełne morze.
Dzieciak popatrzył na to zniknięcie.
Był zdumiony, a bardziej jeszcze zadumany.
Osłupienie kojarzyło się w nim z budzącem się ponuro poznaniem życia. Ta istota początkująca zdawała się posiadać już doświadczenie. Może on już miał i sąd swój własny? Próba, przybywająca przedwcześnie wytwarza niekiedy w głębi zamglonej jeszcze rozwagi umysłu dziecięcego nieokreślone jakieś a straszliwe szale, na których te biedne małe duchy ważą Boga.
Czując się niewinnym, przyzwalał. Nie wydał ani skargi. Kto nic sobie do wyrzucenia nie ma, ten nie robi wyrzutów.
To nagłe odrzucenie go nie wywołało w nim nawet ruchu. Doznał pewnego rodzaju wewnętrznego odrętwienia. Wobec tej niespodzianej zaczepki losu, która zdawała się kłaść koniec jego istnieniu niemal przed jego zaczątkiem, dzieciak ani drgnął. Przyjął to uderzenie gromu stojąc.
Widoczne było, sądząc po jego zdziwieniu, które go ani na jotę nie przybiło do ziemi, że w tej gromadzie, która go opuszczała, ani nikt go nie kochał, ani on nie kochał nikogo.
Zamyślony, zapomniał o zimnie. Nagle woda musnęła mu stopy, — przypływ wzrastał; jakieś tchnienie przeleciało mu po włosach, — wiatr się zrywał. Dreszcz go przejął. Od stóp do głowy przeszyło go drgnienie, które bywa zbudzeniem.
Zatoczył wzrokiem wkoło siebie.
Był sam.
Po dziś dzień nie było dla niego innych ludzi na ziemi, tylko ci, którzy w chwili obecnej znajdowali się na statku. Otóż ci ludzie go odbiegli.
Dodajmy do tego, co się zapewne wielce dziwnem wyda, że ludzie ci, jedyni jakich znał na świecie, byli mu całkiem nieznani.
Nigdy powiedziećby nie umiał, co to byli za jedni.
Dni dziecinne upłynęły mu pośród nich, a nigdy nie pomyślał, żeby miał do nich należeć. Poprostu, żył obok nich, nic więcej.
I oto został zapomniany przez nich.
Nie miał ani pieniędzy przy sobie, ani obuwia na nogach, zaledwie lichy przyodziewek na grzbiecie i zresztą ani kawałka choćby chleba w kieszeni.
Było to zimą. Było to wieczorem. Trzeba było zrobić kilka mil, żeby się dostać do najbliższej mieszkalnej osady.
Ani nawet wiedział, gdzie się znajduje.
Nie wiedział nic innego, tylko to, że ci, którzy z nim przybyli na brzeg tego morza, odeszli sobie bez niego.
Czuł, że go wykluczono z życia.
Czuł, że zaczyna w nim braknąć człowieka.
Miał lat dziesięć.
Dzieciak znajdował się pośród pustyni, pomiędzy głębiami, w których słyszał grzmiące odmęty.
Przeciągnął szczupłe swoje ramionka i ziewnął.
Następnie znagła, jak ktoś, który dał za wygraną, zuchwale i raźno, ze zręcznością wiewiórki — może i clowna potrosze — odwrócił się plecami do morza i począł się wspinać grzbietem skały. Drapał się czas jakiś ścieżką, potem ją porzucił, potem znów do niej wracał, zwinny i śmiały. Spieszno mu było teraz w głąb lądu. Myślałbyś, że ma zgóry drogę wytkniętą w głowie. Z tem wszystkiem, nie szedł nigdzie.
Spieszył się, ale bez celu, poprostu jak istota zbiegła przed przeznaczeniem.
Wspinać się jest rzeczą człowieka, wdrapywać się — zwierzęcia. On się i wspinał i wdrapywał. Urwiska Portlandu zwrócone były ku południowi, prawie nigdzie śniegu nie było na ścieżce. Wysoki stopień chłodu zmienił był zresztą ten śnieg w kurzawę, bardzo śliską i przeto niewygodną dla idącego. Dzieciak i na to sobie poradzić umiał. Kaftan, który miał na sobie, zbyt na niego obszerny, utrudniał mu kroku. Często też napotykał po cyplach lub na pochyłościach kawały lodu, na których się poślizgiwał i padał. Czepiał się, to gałęzi suchej, to jakiej skalistej wypukłości i tak czasem wisiał kilka chwil, zawieszony ponad zawrotną otchłanią. Raz nawet dość nieopatrznie postawił nogę na jakimś niepewnym odłamie, który się nagle pod nim usunął, pociągając go za sobą. Usuwania się tych wyłomów bywają zdradliwe. Przez ciąg chwil kilku dzieciak doznał wrażeń zsuwającej się dachówki po pochyłości dachu; stoczył się aż nad samą krawędź przepaści. Pęk zielska schwytany w porę ocalił go. Nie wydał krzyku wobec otchłani, jak przedtem go nie wydał krzyku wobec ludzi. Umocnił się na nogach i znów się dalej gramolił w milczeniu. Urwistość była wyniosła. Miał tym sposobem niejeden orzech do zgryzienia. Wrażenie przepaści zaostrzało się ciemnością. Ta skała stroma końca nie miała. Cofała się przed dzieciakiem w głębie, idące do góry. W miarę jak się dzieciak piął ku szczytowi, szczyt zdawał się także piąć w chmury. Ciągle gramoląc się bez wytchnienia, wpatrywał się z podziwem w to ławisko czarne, rzucone niby zawada pomiędzy niego i niebo. Nareszcie stanął u kresu.
Z radością wskoczył na płaszczyznę. Możnaby powiedzieć, że przybił do lądu, gdyż istotnie wydobył się z otchłani.
Zaledwie znalazł się ponad ścianami skalistych urwisk, począł go dreszcz przebiegać. Na twarzy swojej uczuł powiew chłodny, ukąszenie nocy. Cierpki wiatr dmuchał od północnego zachodu. On zacisnął na piersi swój kaftan marynarski.
Był to zresztą niezły przyodziewek. Nazywa się on, mówiąc językiem żeglarzy, wiatrówka. Właściwością jego jest to, że dobrze ochrania od przykrych deszczów, napędzanych południowo-zachodnim wiatrem.
Dzieciak, wygramoliwszy się na płaszczyznę, zatrzymał się, osadził się mocno bosemi nogami na przemarzniętej ziemi i spojrzał stamtąd.
Poza nim morze, przed nim lądy, ponad jego głową niebo.
Ale niebo bez gwiazd. Gęsta mgła ogarniała widnokrąg.
Przybywszy na szczyt skalistego urwiska, znalazł się zwróconym twarzą w stronę ziemi; począł się po niej rozglądać. Znajdowała się przed nim, jak oko zasięgnie, wyrównana, przemarzła, pokryta śniegiem. Tu i owdzie sterczały drżące kępy krzaków. Nigdzie drogi — nic. Żeby choć gdzie pasterski szałas. Przelatywały od czasu do czasu blade tumany, będące wirami delikatnego śniegu, unoszonego z ziemi przez wiatr i lecącego Bóg wie dokąd. Stopniowe falowania przestrzeni, rozpływające się w ciemności mglistej, uwydatniały się niekiedy na krańcach widnokręgu. Szerokie, bezbarwne płaszczyzny gubiły się w białawych oparach. Milczenie głębokie. Rozprzestrzeniało się to wszystko, jak nieskończoność, i milczało, jak grób.
Dzieciak odwrócił się ku morzu.
Morze, podobnie jak ziemia, było białe; ta od śniegu, tam to od piany. Nic posępniejszego, jak półświatło, wynikające z tej podwójnej białości.
Oświetlenia nocne odkreślają niekiedy nader ostre zarysy; morze wydawało się ze stali, skały wybrzeża z hebanu. Z wyżyny, na której się dzieciak znajdował, zatoka Portlandzka rozkładała się niemal na wzór karty geograficznej, biaława, w półkolistem swojem otoczeniu ze wzgórz. Było coś sennego w tym nocnym krajobrazie; coś niewyraźnie okrągłego, ujętego jakby w sierp ciemny; zdarza się, że księżyc przedstawia podobny widok. Od przylądka do przylądka, na całej tej przestrzeni, nie dostrzegałeś ani iskierki błysku, mogącego wskazywać bądź płonące ognisko, bądź oświetlone okno, bądź jaki dom żyjący. Najzupełniejsza nieobecność światła równie na ziemi jak na niebie, ani iskry na ziemi, ani gwiazdy w niebie. Z kolei, rozległe płaszczyzny wód w zatoce zdawały się doznawać tu i owdzie nagłego wzdęcia. To wiatr podrzucał i fałdował tę płachtę. Orka dawała się jeszcze niekiedy widzieć w zatoce — uciekająca.
Wyglądała niby trójkąt czarny, ślizgający się w tej bezbarwnej przestrzeni.
W dali przepaści odmętów drgały bezładnie w ponurym światłocieniu.
Matutina znikała, jak błysk. Topniała w oczach. Nic szybszego, jak przepadanie statku w przestworach wód. W pewnej chwili uciekający statek zapalił swoją latarnię przy sztabie; widoczne było, że ogarniały żeglarzy niepokojące ciemności i że sternik czuł potrzebę rzucenia światła na morze. Ten punkcik świetlny, którego mruganie widać było zdaleka, dziwnie posępnie wyglądał, przyczepiony do tego wysokiego, czarnego kształtu. Powiedziałbyś, że to całun na nogach stanął i kroczy pośród morza, wraz z nim błąka się ktoś, mający w ręku gwiazdę.
W powietrzu unosiła się widoma groźba burzy. Dzieciak nie zdawał sobie z tego sprawy, ale żeglarz doświadczony drżałby. Była to owa chwila wstępnego zaniepokojenia, w której powiedziećby można, że żywioły gotują się wziąć na siebie dotykalne uosobienia, i w której tylko patrzeć, jak się tchnienie wiatru w tajemniczy sposób przeobrazi w zawieruchę. Morze stanie się niebawem oceanem, siły zbudzą się do samowiedzy; to, co bierzesz za rzecz, okazuje się duszą. Wkrótce masz ujrzeć to wszystko. Stąd groza. Dusza człowiecza wzdryga się na to stawienie jej twarzą w twarz z duszą przyrody. Zamęt miał wystąpić na scenę. Wiatr, miętosząc mgłę i napiętrzając poza nią obłoki, ustawiał dekoracje tego straszliwego dramatu, mającego się odegrać przez zimę i tumany, któremu na imię: zawieja śnieżna.
Pierwsze objawy niebezpieczeństwa wyszły od statków, znajdujących się na wodzie. Od pewnego czasu zatoka nie była już pusta. Co chwila występowały z poza przylądków zaniepokojone łódki, spiesząc co tchu ku wybrzeżu. Jedne z nich opływały Portland-Bill, drugie znowu Saint-Albans-Head. Od najdalszego widnokręgu błyskały żagle; uciekano, szukając schronienia na wyścigi. Od południa coraz mocniej zgęszczały się ciemności, i chmury nocy pełne zdawały się osuwać na powierzchnię morza. Ciążenie wiszącej ponad odmętami nawałnicy zdawało się ponuro uciszać tonie. Nie była to chwila stosowna do puszczenia się w drogę. Z tem wszystkiem, orka odpłynęła.
Skierowała rudel ku południowi. Była już daleko poza zatoką i zupełnie na otwartem morzu. Nagle powiew zmienił się w podrywane podmuchy; Matutina, którą jeszcze dokładnie rozróżnić było można, w jednej chwili od stóp do głowy najeżyła się żaglami, jakby postanowiwszy korzystać ze zbliżającego się huraganu. Był to tak zwany noroit, niegdyś zwany wiatrem galer; podmuch podstępny i gniewliwy. Wiatr ten zaraz od początku zerwał się z nielada zawziętością. Orka, uderzona przez niego z boku, przechyliła się, ale niemniej bez wahania szybowała dalej na pełne morze. Postępek ten zdradzał raczej ucieczkę, niż zwiastował podróż; raczej obawę ziemi, aniżeli morza, i więcej nierównie obawy o pogoń od ludzi, niż o prześladowanie ze strony wiatrów.
Orka, przeszedłszy wszystkie stopnie pomniejszenia, rozpływała się coraz mętniej na krańcach widnokręgu; zbladł świetlny punkcik, który wraz z sobą słaniała po ciemnościach, i wreszcie zlawszy się zupełnie z ciemniami nocy, niebawem znikła jak sen.
Tym razem było to już na zawsze.

Przynajmniej dzieciak tak tę rzecz zrozumiał. Zaprzestał już poglądać na morze. Wzrok jego przeniósł się ku płaszczyznom, ku karłowatym zaroślom, wzgórzom, ku przestrzeniom, na których może nie było niemożliwe napotkać jaką ludzką istotę. Wreszcie udał się w drogę, w kierunku tej nieznanej krainy.

ROZDZIAŁ CZWARTY
Pytania.

Cóż to był ten rodzaj uciekającej bandy, która zostawiła poza sobą tego dzieciaka?
Ci wymykający ludzie byliż comprachicosami?
Przedstawiliśmy już poprzednio szczegóły środków, użytych przez Wilhelma III-ego i przeprowadzonych przez Parlament, przeciwko złoczyńcom, równie mężczyznom jak kobietom, zwanym comprachicos, zwanym comprapequenos, zwanym także cheylas.
Istnieją ustawy rozpraszające. Ten statut, godzący w comprachicosów, spowodował ucieczkę ogólną, nie samych tylko comprachicosów, ale zarazem i włóczęgów wszelkiego rodzaju. Wymykali się i znikali jeden przez drugiego. Comprachicosowie po większej części schronili się do Hiszpanji. Wielu z nich, jakeśmy to powiedzieli, było Baskami.
Prawo to, rozciągające opiekę nad wiekiem dziecięcym, wydało, zaraz od pierwszego razu, najdziwniejszy skutek; było nim nagłe opuszczenie dzieci.
Karne to rozporządzenie zrodziło niebawem niesłychaną mnogość podrzutków, czyli raczej wprost porzuconych dzieci. Nic się łatwiej nie tłomaczy. Wszelka wałęsająca się gromadka ludzi, wśród której znalezionoby dziecko, stawała się podejrzana; sam już ten fakt obecności dziecka wydawał ją w ręce sprawiedliwości.
— To są zapewne comprachicosowie.
Taka była zaraz pierwsza myśl szeryfa, wójta, pachołka.
Stąd uwięzienia i poszukiwania. Ludzie poprostu biedni, zmuszeni tem samem do błąkania się i żebrania, umierali ze strachu, żeby ich nie wzięto za comprachicosów, jakkolwiek nimi nie byli; wogóle ci, co nie są możni, mało mogą polegać na nieomylności wykonawców prawa. Zresztą, włóczędzy są prawie zawsze płochliwi. Comprachicosom robiono zarzut wyzyskiwania cudzych dzieci; a tu tymczasem niepodlegające żadnym stałym zasadom stosunki połączeń, w jakich żyje niedostatek i niedola, bywają naczęściej tej natury, że niekiedy byłoby niepodobnem niemal ojcu lub matce wykazać z dowodami w ręku, że ich dziecko jest ich własnem dzieckiem. Skądeś wziął to dziecko? Jak tu dowieść, że ci je Pan Bóg dał? Tym sposobem dziecię stawało się niebezpieczeństwem; więc też się go pozbywano. Uciec samym będzie nierównie łatwiej. W tych trudnościach nie pozostawało rodzicom nic innego, jak tylko zatracić dziecko, bądź to w lesie, bądź na pustem wybrzeżu, bądź wreszcie w studni.
W istocie, znajdowano po studniach potopione dzieci.
Dodajmy do tego, że comprachicosowie byli odtąd, za przykładem Anglji, ścigani obławą przez całą Europę. Uderzono na gwałt, żeby ich prześladować. Nic głośniejszego, jak przyczepiona do kogoś kołatka. Po wszystkich policjach świata ubiegano się odtąd, aby ich chwytać, i alguazil nie dawał się w tem wyprzedzić konstablowi. Jeszcze dwadzieścia trzy lata temu czytać było można na kamieniu u bramy Otero napis, nie do wytłomaczenia zresztą (tak dalece nieraz prawo w wyrażeniach swoich nie waha się obrazić skromności), gdzie, czyniąc różnicę zastosowania kary, użyto odcieni na rozróżnienie kupców dzieci od złodziei dzieci. Oto jest ten napis, w djalekcie kastylskim, nieco dzikim: Aqui quedan las orejas de los comprachicos, y las bolsas de los robanino, mientras que se ne van ellos altrabajo de mar. Jak widać z tego, uszy i tym podobne rzeczy, zabrane przestępcom, nie uwalniały ich jeszcze od kaźni na galerach. To tłomaczy ogólne hasło włóczęgów: Zmykaj, kto może! Wymykali się wystraszeni, przybywali drżący. Po wszystkich wybrzeżach Europy śledzono pilnie ukradkowych wylądowań. Dla garstki takiej siadać na statek z dzieckiem było niepodobieństwem, gdyż wysiadać z niego z dzieckiem groziło niebezpieczeństwem.
Zgubić dziecko było rzeczą najprostszą.
Ale przez kogo porzucony mógł być dzieciak, któregośmy widzieli snującego się w półcieniach samotni Portlandu?

Według wszelkiego podobieństwa, przez comprachicosów.

ROZDZIAŁ PIĄTY
Drzewo ludzkiego wynalazku.

Mogło być około siódmej wieczorem. Wiatr się uciszał co było znakiem bliskiego wzmożenia się jego siły. Dzieciak znajdował się wtedy na najwyższym szczycie południowym górnej płaszczyzny Portlandu.
Portland jest półwyspem. Ale dzieciak nie wiedział, co to znaczy półwysep — nie słyszał nawet nigdy tego wyrazu: Portland. Jedno tylko wiedział, to jest, że można iść, aż dopóki się nie upadnie. Wiadomość o czemśkolwiek jest już przewodnikiem. On nie miał żadnej.
Tam go przyprowadzono i tam go porzucono. W tych dwóch rzeczach streszczało się całe jego przeznaczenie. Ci, co go porzucili, był to rodzaj ludzki; tam, gdzie go porzucono, był mu świat otwarty. Na tym padole płaczu rzeczywiście nie było dla niego innego punktu oparcia, tylko ta maluczka cząstka ziemi, na której się mieściła jego noga. Oparcie twarde i zimne dla nagości jego stopy. W tym ogromnym, zamroczonym świecie, otwartym na wszystkie strony, czy było cośkolwiek dla tego dzieciaka? Nic.
On szedł ku temu nic.
Niezmierne opuszczenie ze strony ludzi otaczało go zewsząd dokoła.
Przybył ukośnie pierwszą wyniosłość, następnie niższą, następnie jeszcze niższą. Na kończynie każdej z tych płaszczyzn dzieciak napotykał obniżenie; pochyłość bywała niekiedy stroma, ale zawsze niezbyt długo trwająca; obnażone bowiem szczyty Portlandu wyglądają jakby ogromne płyty, w połowie wiszące jedne nad drugiemi; tak, że wystawa południowa zdaje się podchodzić pod poprzednią płaszczyznę, strona zaś północna piętrzy się ponad następną. Sprawia to wypuklizny, po których dzieciak zbiegał żwawo. Niekiedy zatrzymywał się na chwilę i zdawał się naradzać sam z sobą. Noc stawała się bardzo ciemną; widnokrąg jego wzroku zacieśniał się coraz mocniej. Mógł już widzieć zaledwie na kilka kroków przed sobą.
Nagle się zatrzymał; chwilę nastawił ucha, zrobił nieznaczne poruszenie głową, jakby zadowolony z siebie, zwrócił się żywo i począł postępować ku niezbyt wielkiej wyniosłości, którą przeczuciem niemal odgadł był na prawo, właśnie w stronie, gdzie płaszczyzna dotykała już krawędzi urwiska. Widniał na tem wzniesieniu kształt jakiś, który w mgle nocnej wydawał się drzewem. Właśnie w stronie tej dzieciak usłyszał był odgłos jakiś, który jednak nie był szmerem wiatru, ani rykiem morza. Nie był to również głos żadnego zwierzęcia. Pomyślał, że tam ktoś teraz być musi.
W kilku podskokach znalazł się u stóp wzgórza.
Ktoś się tam znajdował w istocie.
To, co było nie do rozróżnienia z odległości, teraz stawało się widzialnem.
Było to coś, jakby wielkie ramię, sterczące prosto z ziemi. Na końcu tego ramienia rodzaj palca wskazującego, podtrzymywanego od spodu, kciukiem wydłużał się równolegle do ziemi. Wszystko to, razem wzięte, zarysowywało na niebie rodzaj trójkąta z przedłużonemi dwoma bokami. U krańca poprzecznego ramienia znajdował się przyczepiony niby sznur, u którego wisieć się zdawało coś bezkształtnego i czarnego. Sznur ten, poruszany wiatrem, wydawał zgrzyt łańcucha.
Ten to dźwięk właśnie zwrócił był uwagę dzieciaka.
Sznur ten, widziany zbliska, stawał się rzeczywiście tem, co zgrzyt zapowiadał, to jest łańcuchem. Marynarskim łańcuchem, o zapełnionych do połowy ogniwach.
Skutkiem tego tajemniczego prawa w przyrodzie, które zlewa, kojarząc z sobą, pozory rzeczy i ich rzeczywistość, miejsce, chwila, mgły, tumany, pełne grozy morze, senne w odległości zamęty widnokręgu, gromadziły się wokoło tego zarysu na niebie i czyniły go olbrzymim.
Bryła, uczepiona u łańcucha, przedstawiała podobieństwo do pochwy. Była spowijaczona, jak dziecię, i długa, jakby człowiek. W górze znajdowało się jakieś zaokrąglenie, około którego okręcał się koniec łańcucha. Pochwa rozpadała się od dołu. Widać było tam tędy jakieś kształty wychudłe.
Słaby powiew wiatru poruszał łańcuchem, a to, co na nim wisiało, wahało się zlekka. Bierna ta bryła była posłuszna powolnym poruszeniom przestrzeni; była w tem nieokreślona jakaś groza; przywidzenie, które przerabia rozmiary przedmiotów, pozbawiało ją niemal kształtu, pozostawiając zarysy. Było to niby stężenie czarności, mające postać. Była to noc na zewnątrz i na wewnątrz. Ulegało to wrażeniu zwiększenia, jakiego się doznaje, oglądając w ciemności grobowce. Zmroki, księżycowe błyski z poza gór, zapadania meteorów poza skał grzebienie, żeglugi po przestrzeniach, błędne obłoki, cała róża wiatrów, zdawały się spływać w skład tej widomej nicości. Ten rodzaj jakiejś bryły, zawieszonej w wietrze, uczestniczył w tem całem otoczeniu rzeczy nie wcielonych, rozpierzchających się daleko po morzach i niebie; ciemności zaś ostatecznie dopełniały tego czegoś, które było niegdyś człowiekiem.
Była to, słowem, rzecz, której już niema.
Być szczątkiem, wymyka się to słowom ludzkiej mowy. Już nie być a jeszcze trwać; być w otchłani i poza otchłanią; wypływać ponad śmierci tonie, jak coś, co się zatopić nie da; bywa pewien stosunek niemożebności w podobnych rzeczywistościach. Stąd to, co się wypowiedzieć nie da. Istota ta — ale byłaż to istota? — ten świadek czarny był szczątkiem i to szczątkiem okropnym. Ale szczątkiem czego? Najpierw przyrody, a następnie społeczeństwa. Zero i suma.
Na łasce był u wszechstronnej niełaski. Otaczały go zewsząd bezdenne zapomnienia samotności. Wydany był na łup przypadłościom nieznanej doli. Bezbronny był wobec ciemności, która z nim robiła, co sama chciała. Był raz na zawsze rzucony na pastwę krzywdzie. Znosił. Znęcały się nad nim huragany, odrabiając ponurą czynność tchnień przyrody.
Widmo oddane tam było łupiestwu. Szczątek ten cierpliwie ulegał tej obeldze straszliwej, którą jest gnicie na otwartem powietrzu. Wyjęty był z pod prawa trumny. Doświadczał unicestwienia bez używania spokoju. Latem w popiół padał, zimą w błoto. Śmierć winnaby mieć osłonę, grób winien mieć wstyd. Tu ani wstydu, ani zasłony. Cyniczna zgnilizna. Śmierć jest bezczelna, gdy pokazuje swoje dzieło. Ubliża wszystkim czystościom cienia, gdy pracuje poza swojem laboratorjum, mogiłą. Martwa ta istota była obdarta. Obedrzeć łup, cóż za nieubłagane wykończenie. Szpik jego nie znajdował się już w jego kościach; wnętrzności jego nie znajdowały się w jego brzuchu; głos jego nie znajdował się już w jego gardle. Trup jest sakwą, którą śmierć wypróżnia i wywraca na nice. Jeżeli miał jakie ja, to gdzież się to ja podziało? Tam może było jeszcze, i jakże dotkliwie o tem pomyśleć. Coś błąkającego się około spętanego. Podobnaż wyobrazić sobie w ciemności posępniejsze widziadło?
Istnieją na tym świecie rzeczywistości, będące niejako ujściem w kraj nieznany, przez które to ujście wycieczka myśli zdaje się możebną i kędy hypoteza z zamkniętemi rzuca się oczyma. Wniosek m a swoje compelle intrare. Przechodząc niektóremi miejscami i mijając niektóre przedmioty, niepodobna nie zatrzymać się w przystępie sennego zamyślenia i nie puścić cugli swemu duchowi, ażeby tam pomknął. Istnieją w świecie niewidzialnym ciemne bramy, uchylające się niekiedy. Nikt nie potrafiłby przejść około tego trupa bez zapadnięcia w zamyślenie.
Rozproszenie w przestrzeń zużywało go w milczeniu. Miał w sobie krew, którą wypijano, miał na sobie skórę, którą zgryzano, miał na kościach ciało, które mu rozkradano. Nic go nie minęło, nie odbierając mu czegośkolwiek. Grudzień pożyczył od niego zimna, północ grozy, żelazo rdzy, zaraza trujących wyziewów, kwiat woni. Powolny jego rozkład był niby mytem — mytem trupa, opłaconem wichrowi, deszczowi, rosie, płazom, ptakom. Wszystkie ponure ręce potęg nocy z kolei łupiły tego trupa.
Osobliwy to był mieszkaniec w swoim rodzaju. Mieszkaniec nocy. Był na tej równinie i na tem wzgórzu i zarazem go tam nie było. Był dotykalny i zarazem rozpierzchły, był niby cieniem uzupełniającym ciemności. Po zniknięciu dnia, pośród szerokiego milczącego mroku, nastrajał się niejako do ponurej zgody z całością przyrody. Samą już swoją obecnością pomnażał żałobę burzy i zwiększał spokój gwiazd: coś niewypowiedzianego, co mieszka tylko w pustyni, w nim się streszczało. Rozbitek nieznanego przeznaczenia, był niby przyczynkiem do wszystkich dzikich przemilczeń nocy. W jego tajemniczości zdawało się mieścić niepewne odzwierciadlenie wszystkich zagadek.
Czuć było wokoło niego jakby stopniowe zapadanie życia, zstępujące aż do otchłani. W przestrzeniach, otaczających go, błąkał się ubytek pewności i zaufania. Dreszcz traw i zarośli, rozpaczliwa tęsknica, trwoga, która zdawała się mieć sumienie, nastrajały straszliwie cały krajobraz do tej postaci czarnej, a zawieszonej na łańcuchu. Obecność widziadła w obrębie jakiegobądź widnokręgu jest spotęgowaniem wrażenia samotności.
Był pozorem ohydy. Owiewany zewsząd podmuchami, które nie znały spokoju, sam stał się nieubłagany. Nieustające drganie zrobiło go okropnym. W przestrzeniach wydawał się być środkiem, co nawet niepokojąco wypowiedzieć, i coś niezmierzonego na nim się wspierało; któż wie? — być może, podpatrzona i wyzwana do walki prawość, która się znajduje poza obrębem praw naszych. W tem jego pozagrobowem trwaniu niemało było i pomsty ludzkiej i także jego własnej pomsty. Stanowił on w tej pomroce i w tej pustyni widome świadectwo, był dotykalnym dowodem niepokoju materji; ta bowiem materja, wobec której dreszcz uczuwasz, pochodzi z ruiny duszy. Na to, żeby nas pozostałość materji zatrwożyła, musiał w niej kiedyś duch przebywać. Oskarżał on prawa ziemskie przed prawami niebieskiemi. Umieszczony tam przez człowieka, oczekiwał Boga. Ponad nim unosiły się, wywijając się w sposób nieokreślony na podobieństwo mgły i fali, bezmierne ciemności zadumy.

Poza tem widzeniem znajdowało się już tylko jakieś złowrogie zamroczenie. Nieograniczoność niczem nieokrańcowana, ani przez drzewo, ani dach jaki, ani choćby przez błędnego przechodnia, otaczała zewsząd tego trupa. Gdy niewzruszalność, wisząca nad nami, niebo, otchłań, życie, grób, wieczność, okazuje się otwarta, w tedy dopiero czujemy, że wszystko jest niedosięgalne, wszystko wzbronione, wszystko zamurowane. Niema straszliwszego zamknięcia, jak wtedy, gdy nieskończoność się otwiera.

ROZDZIAŁ SZÓSTY
Walka pomiędzy śmiercią a nocą.

Stał dzieciak przed tym przedmiotem niemy, zdumiały, z w rytym wzrokiem.
Dla człowieka dojrzałego byłoby to szubienicą, dla dziecka było widziadłem.
Gdzie człowiek dojrzały ujrzałby trupa, dzieciak widział stracha.
I zresztą, nie rozumiał nic z tego.
Wabienia przepaści bywają rozmaitych rodzajów, właśnie jedno z takich nęciło u szczytu tego wzgórza. Dzieciak postąpił krokiem, potem postąpił znowu. Wspiął się, jednocześnie mając ochotę zejść, i przybliżył się, mając zarazem ochotę cofnąć się.
Podszedł całkiem blisko, śmiały a jednak drżący, by rozpoznać dokładnie widziadło.
Znalazłszy się u stóp szubienicy, podniósł głowę i począł się przypatrywać.
Widmo było powleczone smołą. Błyszczało na niem tu i owdzie. Twarz jego można było rozpoznać. Była napuszczona smołą, i maska ta, wydająca się wilgotna i lepka, rysowała się wyraźnie w skąpych blaskach nocnych. Widniały jej usta, które były dziurą, nos, który był dziurą, i oczy, które były dziurami. Ciało całe spowite było i jakby zaszyte w grube płótno, napuszczone olejem skalnym. Płótno to zbutwiało i rozpadało się w szmaty. Przez jedną dziurę sterczało kolano, inne znowu pęknięcie dawało widzieć nagie żebra. Niektóre części były jeszcze trupem, inne już tylko szkieletem. Twarz miała barwę ziemi, ślimaki, które się po niej przewijały, pozostawiły tam pozacierane srebrzyste wężyki. Płótno, przylegające do piszczeli, przedstawiało wypukłości, jakby szata posągu. Czaszka pęknięta i rozwalona rozpadała się na podobieństwo zgniłego owocu. Zęby pozostały jeszcze ludzkiemi, zachowały bowiem uśmiech. Niedokończony krzyk zdawał się brzmieć jeszcze w otwartych ustach. Było jeszcze kilka włosów zarostu na policzkach. Głowa pochylona wyglądała jakby zasłuchana.
Świeżo porobiono tam niejakie poprawki. Twarz była na nowo pociągnięta smołą, podobnie jak żebra i kolano, które sterczało z płachty. Nogi wisiały ku dołowi.
Tuż pod niemi w trawie widać było dwa trzewiki, bezkształtne już niemal od śniegu i deszczów. Trzewiki te opadły z trupa.
Bosy dzieciak popatrzył na te trzewiki.
Wiatr, coraz bardziej niepokojący, miewał jednak przerwy, zwiastujące przygotowania do burzy; od niejakiego czasu przycichł był zupełnie. Trup wisiał sobie najspokojniej. Łańcuch zwieszał się w stanie nieruchomości, na podobieństwo ołowianki.
Jak wogóle wszyscy wstępujący po raz pierwszy w życie (a do tego biorąc w rachunek wyjątkowe ciążenie jego przeznaczenia), dzieciak bez wątpienia czuł budzący się w nim ów łańcuch myśli właściwych młodości, tych myśli, które, starając się niejako mózg sobie otworzyć, podobne są do uderzeń dzioba ptaszyny, wykluwającej się z jajka; ale wszystko w jego drobnem sumieniu w tej chwili streszczało się w osłupienie. Zbytek wrażenia, na podobieństwo nadmiaru oliwy w lampie, doprowadza do przytłumienia światełka myśli. Człowiek w stanie podobnym byłby sobie zadawał pytania; dzieciak wcale tego nie zrobił, on tylko patrzał.
Smoła nadawała tej twarzy pozór zmoczonej. Czarne, pozastygane krople w otworach, w których niegdyś były oczy, były podobne do łez. Zresztą, dzięki tej smole, niszcząca robota śmierci widocznie była opóźniona, jeśli nie powstrzymana, i sprowadzona do jak najmniejszego rozkładu. To, co dzieciak w obecnej chwili miał przed oczyma, było niezaprzeczenie rzeczą, o którą miano staranie. Człowiek ten widocznie był kosztownością. Niewiele dbano o to, żeby go mieć żyjącym, ale nadzwyczajnie, żeby go zachować trupem.
Szubienica była już stara, nadpróchniała, ale jeszcze silna i liczyła już niemało lat służby.
Od niepamiętnych czasów było to zwyczajem w Anglji, żeby utrwalać smołą trupy przemytników. Wieszano ich zwykle na brzegu morza, powlekano smołą i tak zostawiano uczepionych. Przykłady najskuteczniej działają pod gołem niebem, przykłady zaś smołą napuszczone nierównie są trwalsze. Smoła ta była świadectwem pewnego humanitaryzmu. Dzięki jej współdziałaniu, można było mniej często odmieniać wisielców. Stawiano szubienice w pewnych, niemal równych sobie, odległościach; zupełnie jak za dni naszych gazowe latarnie. Wisielec zastępował niby lampę. Oświecał on na swój sposób swoich towarzyszy przemytników. Zdala już na morzu przemytnicy spostrzegali szubienicę. Otóż już jeden — pierwsze ostrzeżenie; tam znowu drugi — drugie ostrzeżenie. Nie zaradzało to bynajmniej przemycaniu, ale porządek społeczny z takich rzeczy się składa. Zwyczaj ten przetrwał w Anglji aż do początków XIX-go stulecia. Jeszcze w roku 1822 można było widzieć, tuż przed zamkiem Duwru, trzech wisielców w podobny sposób powerniksowanych. Zresztą nie ograniczano tego system u do przemytników. Anglja w ten sam sposób oporządzała złodziei, podpalaczy i morderców. John Painter, który podpalił składy morskie w Portsmouth, został powieszony i powleczony smołą w 1776 r.
Ksiądz Coyer, który go nazywa Jean le Peintre, widział go w 1777 r. John Painter był powieszony na łańcuchu nad ruiną, która była jego dziełem; od czasu do czasu smarowano go smołą. Ten trup przetrwał, możnaby prawie powiedzieć przeżył około czternastu lat. Jeszcze w 1778 r. dobrze pełnił służbę. Jednak w 1790 musiano go zastąpić. Egipcjanie przywiązywali wagę do mumij królów; podobna mumja ludu może być także pożyteczna.
Wiatr, hulając swobodnie po obnażonem wzgórzu, pozdmuchiwał był z niego wszystek śnieg. Przebijała tam już trawa; kilka ostów jeżyło się także tu i owdzie. Wzgórze okryte było tym trawnikiem morskim, ostrym i krótkim, który czyni podobnemi szczyty ścian skalistych do przestrzeni, zasłanych suknem w miejscu zielonem. Pod szubienicą, właśnie w miejscu, ponad którem wypadały nogi wisielca, znajdowała się kępa wybujałej i gęstej trawy, niezwykła na tym jałowym gruncie. Trupy, okraszające się tam od lat niepamiętnych, były łatwem wyjaśnieniem tego bogactwa roślinnego. Ziemia, jak wiadomo, żywi się człowiekiem.
Zaklęcie jakieś ponure przykuwało dzieciaka do miejsca. Stał tam z roztwartemi usty; raz tylko mimowolnie schylił czoło, a to z powodu pokrzywy, która go ukłuła w nogę, co mu sprawiło wrażenie ukąszenia. Potem wyprostował się znowu. Spoglądał w tę twarz ponad sobą, która na niego spoglądała. Spoglądała tembardziej, że nie miała oczu. Było to jakieś rozproszone spojrzenie, jakaś niewidoma wrytość, w której się mieściły i blaski i cienie, i która równie wychodziła z czaszki i z pomiędzy zębów, jak i z otworów podbrwiowych, pustych zupełnie. Umarły patrzy zwykle całą głową i to jest rzecz straszliwa; niema tam źrenic, a czujesz, że na ciebie patrzą. Taka jest groza śmierci.
Powoli dzieciak sam się stawał straszliwym. Już się więcej nie ruszał. Zdrętwienie go ogarniało. Nie spostrzegał, że tracił samowiedzę. Cierpiał i dębiał. Zima w milczeniu wydawała go w ręce nocy. Jest dużo zdradliwego w naturze zimy. Dzieciak był niemal posągiem. Kamienność zimna ścinała jego kości; ciemność, jak głaz, ślizgała się po nim. Senne obezwładnienie, idące od śniegu, wzbiera w człowieku na wzór ciemnego przypływu: dzieciak był powoli ogarniony nieruchomością, podobną do stężenia trupa. Był bliski zaśnięcia.
Ręka snu zdaje się posiadać palce śmierci.
Dzieciak czuł, że go chwyta ta ręka. Bliski był upadnięcia pod stopy szubienicy. Nie wiedział nawet, czy jeszcze stoi.
Kres wiecznie nieunikniony, bez najmniejszego przejścia pomiędzy bytem i niebytem, zwrot ku zaczątkom, możebne osunięcie się lada chwila — oto pochyłość, wiodąca ku przepaści, która się nazywa wszechstworzeniem.
Jeszcze chwila, a dziecko i zmarły, życie w zarysie i życie padłe już w ruiny, miały się stopić w jednakowem nieistnieniu.
Widmo zdawało się rozumieć to i nie chcieć tego. Znagła zaczęło się poruszać; rzekłbyś, że chciało dać przestrogę dziecku. Ale był to nowy wiatru podmuch.
Nic osobliwszego, jak ten poruszający się zmarły.
Trup, zawieszony na końcu łańcucha, popychany niewidzialnem tchnieniem, przybierał postawę ukośną, podnosił się na lewo i opadał, podnosił się znowu na prawo i znowu opadał, i znowu się podnosił z powolną i posępną dokładnością serca dzwonu. Był to rodzaj ponurej przechadzki. Mniemałeś, że widzisz w ciemnościach kołyszące się wahadło u zegara wieczności.
Tak trwało czas jakiś. Dzieciak, wobec tego ruchu śmierci, czuł w sobie rozbudzenie, i pomimo swego zdrętwienia, dosyć wyraźnie się lękał. Łańcuch za każdym ruchem zgrzytał z okropną jakąś jednostajnością grobową. Wyglądało, jakby co chwila nabierał tchu i zaczynał znowu swoje. Zgrzytanie to naśladowało trochę skwierczenie świerszcza.
Zbliżanie się burzy powoduje nagłe wzdęcia wiatru. W jednej chwili powiew stał się podmuchem. Bujanie się trupa straszliwie się zaczęło uwydatniać. Nie było to już kołysanie, ale podrzucanie. Łańcuch, który dotąd zgrzytał, zdawał się teraz głos wydawać.
Zdawało się, że ten głos został usłyszany. Jeżeli to miało być hasło, to zaprawdę usłuchano, go z głębi przestrzeni przyleciał jakiś tłumny szmer.
Był to szelest skrzydeł. Niespodziany wypadek w pomoc przybywał; burzliwy sprzymierzeniec samotni i grobowisk; przybycie stada kruków.
Czarne leżące plamy poprzekłuwały chmurę, przebiły mgłę, pogrubiały, zbliżyły się, spłynęły, pogromadniały, co tchu ku wzgórzu spiesząc, pokrzykując w sposób ostry.
Był to jakby napad bojowej czerni. Skrzydlate to robactwo ciemności łapczywie rzuciło się na szubienicę.
Dzieciak spłoszony cofnął się.
Roje znają posłuszeństwo pewnym rozkazom; kruki porozmieszczały się na szubienicy. Ani jeden nie usiadł na trupie. Naradzały się między sobą. Krakanie jest rzeczą okropną. Ryczeć, wyć, gwizdać, to ciągle jeszcze życie; ale krakanie jest niby zadowolonem uznaniem zgnilizny. Mniemasz, że słyszysz odgłos, któryby wydało milczenie grobowiska, przerywając się nagle. Krakanie jest rodzajem głosu, w którym noc ma niemało udziału. Dzieciak czuł się zlodowaciałym.
Więcej jeszcze strachem, niż chłodem.
Kruki umilkły. Jeden z nich skoczył na trupa. Było to hasło. Naraz, wszystkie się ku niemu rzuciły. Zerwała się chmara skrzydeł, następnie wszystkie opadły, i wisielec znikł nagle pod rojowiskiem czarnych, ssących baniek, poruszających się niewyraźnie w ciemności. W chwili tej trup się wzdrygnął.
Czy on sam to zrobił, czy też wiatr może? Bądź co bądź, targnął się straszliwie. Zrywający się orkan w pomoc mu przybywał. Widziadło wyraźnie podskakiwać zaczęło. Wicher, dmący już z całych płuc, porywał je w obroty i wykręcał tam i owdzie. Trup stał się straszny. Jął się szamotać. Ohydnie, niby tańcująca zabawka, mająca zamiast nitki do pociągania zgrzytający łańcuch szubienicy. Snać któryś z trefnisiów ciemności począł ciągnąć tę nitkę, zmuszając mumię do skakania. Więc też wykręcała się i tańczyła, ledwie się nie rozlatując. Wystraszone ptaki rozpierzchły się. Było to jakby rozpryśnięcie się tych wszystkich plugawych zwierząt. Niebawem wszakże wróciły znowu. Wtedy walka się rozpoczęła.
Trup jakby dostał napadów jakiegoś potwornego życia. Podmuchy uniosły go, jakby go porwać chciały. Powiedziałbyś, że się mocował i że robił wysiłki do ucieczki, ale łańcuch go przytrzymywał. Chmara ptaków zdawała się pilnie zważać i naśladować wszelkie jego ruchy, odskakując, potem uderzając znowu, płochliwa, zawzięta. Z jednej strony dziwne usiłowanie ucieczki, z drugiej ściganie przygwożdżonego na miejscu. Trup, targany wszystkiemi podrzutami burzy, podskakiwał, podbijał się, miotał się gniewliwie, zrywał się, by iść, podchodził, padał, konwulsyjnemi ruchy opędzając się pierzchającej zgrai. Trup był maczugą, chmara ptaków tumanem kurzu. Dzikie rojowisko rabusiów nocnych nie chciało dawać za wygraną i bez końca wracało uparcie. Trup, niby szaleństwem opętany wpośród tej obławy dziobów, po staremu omackiem grzmocił swoje ciosy ślepe, podobne do uderzeń kamienia spętanego w procy. Chwilami miewał w sobie wszystkie szpony i wszystkie skrzydła na sobie, potem znowu pozbywał się napadu; były to niejako rozproszenia w puch napastników, wprędce zastępowane wściekłemi powroty. Straszliwa kaźń przedłużona poza życie. Ptaki zdawały się również opętane. Wrota otchłani zdają się zionąć rojowiska podobne. Ciosy szponów, ciosy dziobów, krakania, wydzierania szmat mięsa, które nie było już ciałem, trzeszczenie szubienicy, potargiwanie trupa, zgrzyt żelastwa, wycia wichru, szamotanie burzy; niepodobna sobie wyobrazić posępniejszego bojowania. Było to szamotanie się poczwary, wyzywającej w bój szatany. Słowem, rodzaj walki widma.
Niekiedy w gwałtowniejszych przystępach wichru wisielec wykręcał się w kółko, nadstawiał się twarzą napastnikom ze wszystkich stron, zdawał się chcieć pędzić w pogoń za ptakami, i powiedziałbyś, że zęby jego kąsać chciały. Miał burzę za sprzymierzeńca, ale znowu łańcuch za przeciwnika. Właśnie jakby się czarne jakieś bogi w to wmieszały. Orkan uczestniczył w bitwie. Trup wił się, chmura ptaków spadała na niego ślimakowatemi skręty. Było to niby wirowanie w wirze.
Od dołu dolatywało huczenie niezmierne, które było morzem.
Dzieciak spoglądał na to widzenie. Nagle począł trząść się wszystkiemi członkami. Dreszcz rozpłynął się wzdłuż całego jego ciała; zachwiał się, zatoczył, miał już upaść, odwrócił się, ścisnął sobie skronie rękoma, właśnie jakby czoło punktem oparcia mu być miało, i błędny, z włosami na wiatr rozwianemi, spiesznym krokiem schodząc ze wzgórza, przymknąwszy oczy, sam już prawie widziadłem będąc, uciekać począł, zostawiając poza sobą tę męczarnię wśród nocy.

ROZDZIAŁ SIÓDMY
Południowy cypel Portlandu.

Biegł aż do zadyszania, na chybił trafił, bez pamięci, śniegiem, równiną, przestrzenią. Ucieczka ta rozgrzała go nieco. Tego mu było potrzeba. Bez tego biegu i tego przestrachu byłby umarł.
Kiedy mu już tchu zabrakło, zatrzymał się. Ale nie śmiał spojrzeć poza siebie. Zdawało mu się, że ścigać go mogły ptaki, że trup mógł się był wyplątać ze swego łańcucha i puścić się w pogoń za nim, że nawet szubienica sama, zerwawszy się ze wzgórza, mogła pędzić wślad za trupem; obawiał się ujrzeć to wszystko, gdyby poza siebie był spojrzał.
Kiedy znowu nieco tchu nabrał, puścił się dalej.
Zdawać sobie sprawę ze zjawisk, nie jest rzeczą umysłu dziecka. Więc też i on doświadczał wrażeń, otrzymując je zwiększone rozmiarami za pośrednictwem trwogi, nie umiejąc ich jednak powiązać w umyśle i nie robiąc wywodów. Szedł niewiedzieć dokąd i niewiedzieć jak biegł z całem przerażeniem i upracowaniem sennego przywidzenia. W ciągu blisko trzech godzin, licząc od chwili, kiedy został oddany sobie samemu, cel przed nim, jakkolwiek ciągle niepewny, zmienił jednak kierunek; poprzednio szukał czegoś, teraz uciekał od czegoś. Ani mu się jeść chciało, ani czuł zimno; poprostu bał się tylko. Jeden instynkt zastąpił drugi. Uciec było teraz jedyną jego myślą. Uciec przed czem? Przed wszystkiem. Życie ukazywało się wokoło niego, podobne do straszliwej ze wszech stron zapory. Gdyby był mógł schronić się gdziekolwiek przed rzeczami tego świata, chętnieby to był zrobił.
Ale dzieciom nieznane jest to wyłamanie się przez kraty więzienia, któremu na imię samobójstwo.
Biegł.
Biegł w podobny sposób czas nieokreślony. Ale oddech wyczerpuje się, trwoga wyczerpuje się także.
Nagle, jakby pochwycony niespodzianym przystępem siły duszy i umysłu, zatrzymał się; można było mniemać, że się zawstydził swojej ucieczki; wyprężył się, osadził się w miejscu, dumnie podniósł głowę i odwrócił się.
Nie było już ani wzgórza, ani szubienicy, ani chmary ptaków. Mgła znowu objęła w posiadanie widnokrąg.
Dzieciak puścił się dalej.
Teraz już nie biegł, ale szedł. Powiedzieć, że owo spotkanie ze śmiercią przerobiło go na człowieka, byłoby to zanadto zacieśnić wielorakie i tłumne wrażenia, którym jego umysł podlegał. W zbiorze tych wrażeń było więcej nierównie, i także nierównie mniej. Szubienica owa, bardzo mętnie się wykreślając w tych zaczątkach pojęć, które stanowiły myśl jego, zawsze pozostawała jeszcze dla niego widziadłem. Tylko że, ponieważ powściągnięta trwoga jest zawsze umocnieniem, więc też i on uczuł się silniejszym. Gdyby miał wiek zdolny zgłębiać, byłby potrafił wydobyć z siebie tysiące innych pasm namysłu, ale umysł dziecięcy jest, że tak powiemy, niewyrobioną bryłą, skutkiem czego istoty podobne conajwyżej uczuwać mogą tylko gorzki niesmak tej rzeczy, całkiem jeszcze dla nich ciemnej, którą człowiek dojrzały nazwie później oburzeniem.
Dodajmy do tego, że dziecko posiada dar dobrania się nader szybko aż do krańca wrażeń. Dalekie i rozpływające się zarysy, których wypełnienie stanowi istota boleści, całkowicie wymykają się ich pojęciu. Dziecko jest bronione właśnie przez to, co jest jego ograniczeniem, to jest przez słabość swego wieku, przeciw wrażeniom nadto skomplikowanym. Widzi wypadki, ale obok nich niewiele co więcej. Trudność zadowalania się okruchami idei nie istnieje dla umysłu dziecięcego. Proces życia wytacza się o wiele później dopiero, kiedy doświadczenie przynosi do niego akta. Wtedy przychodzi do konfrontacji stron i wywodu szczegółów sprawy, rozum dobrze powiadomiony zasiada na prezydjalnem krześle, wspomnienia młodości z popod porywów namiętności wychodzą na jaw, tak jak palimpsesty z pod wymazywań; stają się punktami oparcia dla logiki, — i oto nagle to, co się tylko jako widzenie przedstawiało w umyśle dziecinnym, syllogizmem się staje w mózgu dojrzałego człowieka. A zresztą doświadczenie bywa rozmaitej natury, i na złe albo na dobre wychodzi, stosownie do wrodzonego usposobienia. Dobre dojrzewają; złe gniją.
Dzieciak ubiegł już może z jakie ćwierć mili, uszedł zapewne również drugie tyle. Nagle uczuł, że żołądek zaczyna się dopominać o swe prawa. Myśl, jednym razem zacierająca mu w umyśle wrażenie ohydnego widziadła na wzgórzu, gwałtownie owładnęła całem jego jestestwem.
Jeść!
W człowieku na szczęście dużo jest zwierzęcia; przywodzi go to do opamiętania.
Ale co tu jeść? Ale gdzie tu jeść? Ale jak tu jeść?
Pomacał się po kieszeniach. Machinalnie — gdyż wiedział dobrze, że były puste.
Następnie przyspieszył kroku. Nie wiedząc zresztą, dokąd idzie. Poprostu znaleźć jakieś możliwe schronienie.
Ta wiara w znalezienie gdzieś przecie na świecie gospody stanowi część korzeni Opatrzności osiadłych w człowieku.
Wierzyć w schronienie jest to pokładać wiarę w Bogu.
Tymczasem zaś pośród płaszczyzny śnieżnej nigdzie nie było ani śladu dachu.
Dzieciak szedł ciągle — pustkowie szło dalej jeszcze — nagie, jak okiem sięgnąć.
Na płaszczyźnie tej nigdy nie było miejsc zamieszkałych. Dopiero u stóp szeregu urwisk, po rozpadlinach skalnych, mieścili się niegdyś, w braku drzewa do budowy chat, dawni mieszkańcy pierwotni, którzy za broń używali procy, za paliwo suszonej mierzwy krowiej, za jedyną wiarę bożyszcze Heyla, stojące na podsypie wśród dąbrowy w Dorchesterze, jedynym zaś ich przemysłem był połów tego fałszywego szarego korala, który Gallowie nazywali plin, a Grecy isidis plocamos.
Dzieciak kierował się, jak mu się wydawało najlepiej. Przeznaczenie całe jest rozdrożem, wybór kierunków jest zawsze czemś przerażającem; małej tej istocie zawczasu dane było wybierać pośród ciemnych doli. Z tem wszystkiem szedł dalej, ale, jakkolwiek nogi jego wydawały się z hartownej stali, poczynał czuć się zmęczonym. Nigdzie ścieżki na tej równinie; gdyby gdzie nawet i była, śnieg ją mógł zawiać. Wiedziony przeczuciem szedł, zwracając się ku wschodowi. Ostre kamienie pokaleczyły mu stopy. Po dniu białym widaćby było w śladach, które za sobą zostawiał, czerwone plamy krwi jego na śniegu.
Nic rozpoznać nie mógł. Przebywał płaszczyznę Portlandu w kierunku od południa ku północy; być zaś może że banda, z którą był przyszedł, unikając spotkania, właśnie przeciągnęła była od zachodu ku wschodowi. Prawdopodobnie wybrali się byli ci ludzie, w pierwszej lepszej łodzi rybackiej lub przemytniczej, skądś od wybrzeża Uggescombe, może z Sainte-Catherine-Chap, albo Swancry, udając się do Portlandu, dla dostania się do orki, która tam na nich czekała, i zapewne wypłynąwszy stamtąd, wylądowali znowu w zatoce Weston, ażeby znów się przesiąść na inny jaki statek, w jednej z zatok Estonu. Kierunek ów właśnie się na wprost przecinał z drogą, którą się puścił nasz dzieciak. Stąd ani mu podobna było w jakikolwiek sposób rozpoznać szlak przed sobą.
Wyniosłość Portlandu jeży się tu i owdzie sterczącemi wzdęciami, powyszarpywanemi znagła od strony wybrzeża, albo spadające mi stromą ścianą wprost ku morzu. Dzieciak, błąkając się tu i owdzie, wyszedł był wreszcie na jeden z tych cyplów wyskocznych i zatrzymał się tam, spodziewając się zebrać więcej wskazówek z miejsca, większą przestrzeń ogarniającego, i starając się spojrzeć stamtąd wokoło. Za cały widnokrąg miał tylko wkoło siebie nieprzeniknioną wzrokiem przestrzeń bladawo-bezbarwną. Wpatrzył się baczniej i rzeczywiście wskutek natężenia jego wzroku stała się o wiele mniej nieprzejrzysta. W głębi odległego kęsa ziemi ku wschodowi, u stóp właśnie tej bladawej bezbarwności, która była niby wyobrażeniem ruchomego i szarego z pozoru urwiska, podobnego do nocnego widma skały, pływały i czołgały się poszarpane szmaty ciemnawe, rodzaj porozpraszanych strzępów. Ta biaława nieprzezroczystość była poprostu mgłą, te zaś szmaty czarne — dymami. Gdzie są dymy, tam i ludzie być muszą. Dzieciak udał się w tę stronę.
O kilka kroków stamtąd dostrzegł pochyłość, a u stóp tej pochyłości, pomiędzy bezkształtnemi zagięciami skał, gubiącemi się w ciemności nocnej, ławę piaszczystą, czy też jaśniejszy kawał ziemi, łączący zapewne z płaszczyznami widnokręgu wyniosłość, którą tylko co chłopiec przebył. Widocznie należało iść tamtędy.
Rzeczywiście dostał się był do przesmyku Portlandzkiego, będącego potopowym nasypem, który krajowcy nazywają Chess-Hill.
Począł się tedy zapuszczać w przejścia stoku tej wyniosłości.
Pochyłość była utrudzająca i stroma. Z różnicą mniej przykrej pochyłości dzieciak odbywał teraz odwrotną stroną wstępowania ku górze, jak było, gdy szedł jeszcze od wybrzeża zatoki. Wszelkie wspinanie się ku szczytowi płaci się zawsze przez zstępowanie; po trudach wdrapywania się, mógł się teraz ześlizgiwać.
Przeskakiwał ze skały na skałę, mogąc lada chwila nogę zwichnąć, mogąc lada chwila runąć gdzieś w jakieś niedojrzane głębie. Chcąc się podtrzymać nieraz w pośliznięciu się na skale lub lodzie, rękami chwytać się musiał długich łodyg zielsk skalnych i chwastów pełnych kolców, a wszystkie ich igły kłuły mu palce. Chwilami napotykał nieco łagodniejsze stoki, w tedy zsuwał się po nich z łatwością, mając trochę wytchnienia, poczem strome chropowatości przychodziły znowu i na każdym kroku używać trzeba było coraz innego przemysłu. W przechodach ponad przepaściami lada ruch bywa rozwiązaniem trudnego zadania. Należy być wtedy zręcznym, pod karą śmierci. Zadania te dzieciak rozwiązywał z instynktem, któregoby się nie powstydziła małpa, i z umiejętnością, którejby ekwilibrysta mógł przyklasnąć. Spuszczanie się wdół przykre było i długie. Dzieciak jednak radził sobie niezgorzej.
Zwolna widział przybliżającą się chwilę, w której wreszcie stopa jego dosięgnie dojrzanego z góry przesmyka.
W przestankach, zbierając się do skoku, albo w mniej przykrych przechodach pomiędzy skałami, ucha nastawiał z bacznością uważnego na wszelki szelest daniela. Słyszał w dali, po lewej swojej stronie, dźwięk rozgłośny, ale słaby jeszcze, podobny do pełnego brzmienia rogu. Rzeczywiście w powietrzu poczynały się krzyżować i potrącać wzajemnie podmuchy, będące niejako przodownikami tego straszliwego wichru północnego, który przylatuje od bieguna, wściekle uderzając w wirową trąbę.
Jednocześnie dzieciak uczuwał chwilami na czole, oczach, policzkach coś, co podobne było do dotknięcia zimnych dłoni, któreby mu ktoś do twarzy przykładał. Były to grube płaty śnieżne, zrazu zrzadka porozsiewane w przestrzeni, następnie polatujące w skrętach, jak bywa przed silną zawieruchą. Dzieciak był niemi zewsząd pokryty. Zamieć śnieżna, od godziny już przynajmniej trwająca na morzu, poczynała się pastwić nad ziemią. Powoli rozpościerała się nad płaszczyznami. Leciała ona ukośnie, od północnego zachodu, poprzez całą wyniosłość Portlandu.




KSIĘGA DRUGA
ORKA NA MORZU
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Prawa, które są poza człowiekiem.

Burza śnieżna jest jedną z nieznanych rzeczy morza. To najciemniejszy z meteorów; ciemny we wszystkich znaczeniach tego słowa. To mieszanina mgły i zawieruchy, i jeszcze za naszych dni nie zdajemy sobie dobrze sprawy z tego zjawiska. Stąd wiele katastrof.
Wszystko chce się tłomaczyć przez wiatr i falę. Otóż w powietrzu jest siła, która nie jest wiatrem, a w wodzie jest siła, która nie jest falą. Ta siła, ta sama w powietrzu, co w wodzie, to emanacja. Powietrze i woda to dwie masy płynne, prawie że identyczne i wchodzące jedna w drugą przez kondensację i rozszerzanie, do tego stopnia, że oddychać znaczy to co pić; tylko emanacja jest płynna. Wiatr i fala to tylko siły pchające, emanacja jest prądem. Wiatr widzi się w powietrzu, falę w pianie; emanacja jest niewidzialna. Jednakże od czasu do czasu mówi: ja tu jestem. Jej ja tu jestem, to grzmot pioruna.
Burza śnieżna przedstawia zagadnienie podobne do suchej mgły. Jeżeli wyjaśnienie callina hiszpańskiej i quobar Etiopijczyków jest możliwe, to z pewnością tego wyjaśnienia dokona się przez uważne obserwowanie emanacji magnetycznej.
Bez emanacji tłum faktów zostaje niewyjaśniony. W ostatecznym razie zmiany szybkości wiatru, przeskakującego podczas burzy trzy stopy na sekundę na dwieście dwadzieścia stóp, uzasadniłyby zmiany fali, idące od trzech palców, podczas spokojnego morza do trzydziestu sześciu stóp, podczas morza wściekłego; w ostateczności poziomość podmuchów, nawet podczas burzy tłomaczy, jak fala trzydziestu stóp wysokości może mieć tysiąc pięćset stóp długości; ale dlaczego fale Pacyfiku są cztery razy wyższe koło Ameryki niż w pobliżu Azji, to znaczy wyższe na zachodzie niż na wschodzie, dlaczego dzieje się przeciwnie na Atlantyku: dlaczego na równiku najwyższy jest środek morza, skąd pochodzą te przesunięcia nabrzmiałości oceanu? — jest to rzecz, którą tylko emanacja magnetyczna połączona z obrotem ziemi i przyciąganiem gwiazd może wytłomaczyć.
Czyż nie trzeba tej tajemniczej kombinacji, żeby wyjaśnić przeskok wiatru, idący naprzykład przez zachód z południo-wschodu na północo-wschód, poczem wracający nagle tem samem wielkiem kołem z północo-wschodu na południo-wschód, robiąc w ten sposób nadzwyczajny obrót pięciuset sześćdziesięciu stopni, jak to miało miejsce podczas zawiei śnieżnej 17 marca 1867 roku?
Fale podczas burz w Australji sięgają osiemdziesięciu stóp wysokości; jest to zależne od bliskości bieguna. Zawierucha na tych szerokościach jest wynikiem nie tyle pomieszania podmuchów, co ciągłości podwodnych wyładowań elektrycznych; w roku 1866 kabel transatlantycki był regularnie niepokojony w swojej czynności — dwie godziny na dwadzieścia cztery od południa do drugiej — przez rodzaj gorączki perjodycznej. Pewne połączenia i rozłączenia sił powodują zjawiska i narzucają się rachubom marynarza pod grozą rozbicia. Tego dnia, w którym żegluga, która jest rutyną, stanie się matematyką, tego dnia, w którym będzie się starano wiedzieć, naprzykład, dlaczego w naszych okolicach wiatry ciepłe idą niekiedy z północy a wiatry zimne z południa, tego dnia, w którym się zrozumie, że zniżki temperatury są proporcjonalne do głębokości oceanicznych, tego dnia, w którym będzie się pamiętało, że glob jest wielkim magnesem o dwóch biegunach, znajdującym się w nieskończoności, mającym dwie osie: oś obrotu i oś emanacji, przecinające się w środku ziemi, i że bieguny magnetyczne kręcą się wokoło biegunów geograficznych; gdy ci, którzy ryzykują życie, będą chcieli ryzykować je naukowo, gdy będzie się płynęło po zbadanej płynności, gdy kapitan będzie meteorologiem, gdy pilot będzie chemikiem, w tedy uniknie się wielu katastrof. Morze jest tak magnetyczne, jak akwatyczne; ocean sił pływa nieznany po oceanie wód; płynie z wodą, możnaby powiedzieć. Widzieć w morzu tylko masę wody, to nie widzieć morza; morze jest zmianą miejsca emanacji, tak jak jest przypływem i odpływem fali; przyciągania bardziej je może komplikują niż huragany; przylegania atomów, przejawiające się między innemi w przeciąganiu naczyń włoskowatych, mikroskopijnem dla nas, jest składnikiem w oceanie wielkości przestrzeni; a fale emanacyj magnetycznych raz pomagają raz przeszkadzają falom powietrza i falom wód. Kto nie zna prawa elektryczności, ten nie zna prawa hydraulicznego; ponieważ jedno przenika drugie. Niema coprawda nauki trudniejszej ani bardziej niejasnej; graniczy z empiryzmem, tak jak astronomja graniczy z astrologją. Jednak bez tej nauki niema żeglugi.
Co powiedziawszy — idźmy dalej.
Jedno z najgroźniejszych zjawisk morza, to zawieja śnieżna. Zawieja śnieżna jest przedewszystkiem magnetyczna. Stwarza ją biegun, tak jak zorzę polarną; jest w tej mgle tak, jak jest w tem świetle; i tak w płatku śnieżnym, jak w promieniu ognia, emanacja jest widzialna.
Zawieruchy są atakami nerwowemi i napadami szału morza. Morze ma swoje migreny. Można porównać burze z chorobami. Jedne są śmiertelne, inne nie; wychodzi się z tej a nie z tamtej.
Zawierucha śnieżna jest uważana zwykle za śmiertelną.
Jarabija, jeden z pilotów Magellana, nazywał ją „powietrzem, które wyszło ze złej strony djabła“[5].
Surconf mówił: „Jest coś z zalotnika podpatrującego kobiety w tej burzy.“
Starzy żeglarze hiszpańscy nazywali ten rodzaj zawieruchy la nevada w chwili, gdy padają płatki, i la helada w chwili padania gradu.
Burze śnieżne są właściwością szerokości podbiegunowych. Jednakże niekiedy ześlizgują się, możnaby prawie powiedzieć walą się, aż do naszych klimatów, do tego stopnia ruina jest złączona z przygodami powietrza.
Matutina, jakeśmy to widzieli, weszła odważnie, po opuszczeniu Portlandu, w tę wielką niepewność nocną, którą powiększała bliskość huraganu. Weszła z tą całą groźbą, z rodzajem tragicznej śmiałości. Jednakże, kładziemy na to nacisk, ostrzeżeń jej nie brakowało.

ROZDZIAŁ DRUGI
Zarysy od początku zaznaczone.

Dopóki orka znajdowała się jeszcze w zatoce Portlandzkiej, morze było dość spokojne; szyba wody była prawie wyrównana. Jakkolwiek szarawo się już robiło na oceanie, na niebie znajdowało się jeszcze dość pogody. Wiatr nie bardzo jeszcze szarpał statkiem. Orka ile możności trzymała się wybrzeży, które wyniosłością swą służyły jej za wyborną osłonę.
Znajdowało się razem dziesięciu ludzi na tej feluce biskajskiej; trzech, należących do osady statku, i siedmiu podróżnych, pomiędzy którymi dwie kobiety. Przy światłości pełnego morza, bowiem w porze zmroku dzień nierównie dłużej zatrzymuje się na wodzie, wszystkie postacie w chwili tej dokładnie rozróżnić było można. Zresztą już się też i ukrywać nie potrzebowano, ani się o siebie kłopotać; każdy z przyjemnością wracał do odzyskanej swobody, odzywał się własnym swoim głosem, nie wstydził się własnej swej twarzy; wypłynięcie bowiem na morze było już dla nich wypłynięciem na wolność.
Pstrokacizna tej gromady uderzała w oczy. Trudnoby było odgadnąć, jakiego wieku były kobiety; włóczęga przedwczesną starość sprowadza, a niedostatek jest gotową zmarszczką. Jedna z nich była Biskajką, druga, mająca wielki różaniec, Irlandką. Miały postawę obojętną ludzi biednych. Wszedłszy na statek, siadły w kucki jedna przy drugiej, na skrzyniach u stóp masztu. Rozmawiały z sobą; język irlandzki i mowa Basków, jakeśmy powiedzieli, są z sobą w bliskiem pokrewieństwie. Biskajka miała włosy natarte cebulą i wasilkiem. Patron statku był podobnież Biskajczykiem, ale z okolic Guipuscoa; jeden z majtków, również Biskajczyk, pochodził znowu z północnego stoku Pirenejów, a drugi jeszcze od stoku południowego, to jest byli jednego narodu, jakkolwiek pierwszy uważał się za Francuza, drugi za Hiszpana. Właściwie zaś żaden z nich nie wyznawał jakiejkolwiek urzędowej ojczyzny. Mi madre se llama montana (Moja matka nazywa się: góra) — powiadał mulnik Zalareus. Z pomiędzy pięciu ludzi, towarzyszących kobietom, jeden był Francuzem z Langwedocji, drugi Francuzem Prowansalczykiem, trzeci Genueńczykiem, ów stary, który miał na głowie sombrero bez dziury na zatknięcie fajki, wyglądał na Niemca; piąty wreszcie, wydający się być przywódcą, był znowu Biskajczykiem z wydm piaszczystych Biskarossy. On to, jak sobie przypominamy, w chwili kiedy dzieciak chciał wsiąść na statek, kopnięciem nogi rzucił był kładkę w morze. Człowiek ten krzepki, żywy, prędki, ustrojony, jak się powiedziało, w wyszywania złotem, galony i szychy, iskrzące się tu i owdzie poprzez dziury jego łachmanów, nie umiał usiedzieć na miejscu: to się pochylał, to znowu prostował, to się przechadzał tam i nazad z jednego końca statku na drugi, jakby miotany niepokojem pomiędzy tem, co się już zrobiło i co pozostaje jeszcze do zrobienia.
Ten przywódca gromady, podobnież patron orki, także jeszcze i dwaj ludzie z osady statku, Baskowie wszyscy czterej, rozmawiali między sobą, to po baskijsku, to po hiszpańsku, to po francusku; jak powiedzieliśmy, trzy te języki najzupełniejszem cieszyły się równouprawnieniem po obu stokach Pirenejów. Zresztą, z wyjątkiem kobiet, mniej więcej każdy z nich mówił po francusku; język ten bowiem zdawał się stanowić tło szwargotu bandy. Nawet ogólnie biorąc, mowa francuska w owej epoce poczynała być obieraną przez ludy jako niby pośredniczka pomiędzy nadmiarem spółgłosek na północy i zbytkiem samogłosek na południu. W Europie handel mówił już wtedy po francusku; złodziejstwo także. Pamiętamy, że Gilby, złodziej londyński, rozumiał Cartoucha.
Orka, doskonała do żagla, jak ptak śmigała; z tem wszystkiem, dziesięć osób, nie licząc już pakunku, było potężnym ciężarem dla tak wątłego statku. Schronienie się owej bandy na ten statek nie dowodziło jeszcze ścisłego jej związku z osadą. Wystarczało, że patron orki był tak zwanym vascongado, i że przywódca bandy był drugim takim samym. Pomiędzy ludźmi tego pochodzenia wspomagać się wzajemnie jest powinnością, która nie dopuszcza wyjątku. Biskajczyk, jakeśmy to powiedzieli, nie jest Hiszpanem, ani Francuzem, ani Baskiem; a wszędzie i zawsze obowiązany jest przychodzić w pomoc Biskajczykowi. Takie są zasady pobratymstwa w Pirenejach.
Przez cały czas pobytu orki w zatoce, niebo, jakkolwiek niezbyt przyjaznej postawy, nie wydawało się jeszcze dostatecznie groźnem, żeby aż zaniepokoić naszych zbiegów. Dopełniono ucieczki, wymknięto się; stąd śmiało pozwalano sobie uciechy. Ten się śmiał, ów śpiewał. Śmiech był wprawdzie jałowy, ale swobodny; śpiew prostaczy, ale nie zdradzający troski.
Langwedokczyk wołał: caougagno! co jest wyrazem największego zachwytu u Narboneńczyków. Był to rodzaj półmajtka, krajowiec z nadwodnej wioseczki nazwiskiem Gruissan, na południowym stoku wzgórza Clappe, mieszkaniec raczej wybrzeży morskich, niż morza; wielce wprawny w kierowaniu niewodów na stawach w Bages i ciąganiu po limanach, znajdujących się w okolicy Sainte-Lucie, sieci, nabierających rybami. Pochodził z tego plemienia, które używa czapek wełnianych czerwonych, żegna się zawiłym krzyżem na sposób hiszpański, pija wino z koźlej skóry, struże szynkę do chleba, klęka, by bluźnić, i modli się do swego patrona, grożąc mu: „Wielki święty, daj mi, o co cię proszę, albo cię zwalę w łeb kamieniem“, — „ou té feg’un pic“.
Mógł on w potrzebie użytecznie posłużyć ludziom osady.
Prowansalczyk tymczasem w kuchni podniecał pod żelaznym kociołkiem płomień torfowy, gotując polewkę.
Polewka ta była rodzajem tak zwanego puchero, w którem ryba zastępowała mięso. Biegły kuchta rzucał w nią garstki soczewicy, małe kawałki słoniny pocięte w kostkę, oraz czerwone strączki pieprzu, ustępstwo, jak się zdaje, względem ludzi, nawykłych jadać olla podridę. Worek, zawierający w sobie zapasy kuchenne, rozwiązany leżał mu u nóg. Ponad głową jego kołysała się płonąc żelazna latarnia o szybach z miki. Z boku, na haku, wystawiona była na wiatr chorągiewka, zrobiona z wypchanego zimorodka. Wierzono bowiem wtedy, że zimorodek zabity, powieszony za dziób, zawsze nastawia piersi tam, skąd wiatr przychodzi.
Robiąc ową polewkę, Prowansalczyk kiedy niekiedy przytykał sobie do ust szyjkę potężnej flaszy i łykał aguardientę. Była to jedna z tych flasz oplatanych słomą, szerokich, płaskich i z uszami; wieszano ją sobie u boku na rzemieniu i z tego powodu nawet nazywano „tykwą na biodra“. W przerwach pomiędzy łykami nucił półgłosem jedną z tych piosnek wiejskich, których przedmiot jest nie wiedzieć jaki; wijąca się droga, opłotki; poprzez przerwę w krzakach widzisz na łące przedłużony cień wozu i konia przy zachodzącem słońcu, i kiedy niekiedy migające z poza płotu widły z wiązką siana — otóż i przedmiot gotowy. Nie trzeba więcej, by stworzyć piosenkę.
Odjazd wszelki, stosownie do tego, co człowiek ma w sercu lub umyśle, bywa albo ulgą albo pogorszeniem położenia. Otóż wszystkim jakoś w tej chwili lżej się zdawało na sercu, wyjąwszy tylko jednego. Był nim ów stary, mający na głowie kapelusz bez fajki.
Człowiek ten, wydający się raczej Niemcem, niż czembądź innem (mimo, że miał ten rodzaj twarzy, z której niepodobna wyczytać narodowości), łysy był i tak poważnego wyglądu, że nawet resztki jego włosów układały się w kształt tonsury. Ilekroć zdarzyło się, że przechodził około posągu Najświętszej Panny, stojącego na sztabie, uchylał kapelusza, i wtedy można było spostrzec starcze, nabrzmiałe żyły jego skroni. Rodzaj sukni z grubego dorchesterskiego sukna, zużytej i powystrzępianej, w którą był zawinięty, do połowy tylko zakrywał jego ubranie, obcisłe i zapięte aż po kołnierz jak sutanna. Ręce jego dążyły zawsze do złożenia się, słowem posiadały ten układ machinalny, jaki się zdarza tylko u ludzi nawykłych do częstej modlitwy. Miał on twarz, którąby w ścisłem znaczeniu nazwać można pobladłą, gdyż wątpliwości nie ulega, że twarz bywa najczęściej odbłyskiem, a znowu wielkim błędem jest mniemać, jakoby myśl wcale barwy nie miała. Otóż twarz ta widocznie przedstawiała powierzchnię zewnętrzną osobliwszego stanu wewnętrznego, jakąś niby mieszaninę sprzeczności, jednych przepadających w złem, drugich w dobrem, słowem, dla bacznego spostrzegacza, odkrycie głębin duszy czegoś zaledwie dopiero ludzkiego, co równie niżej tygrysa zniżyć się mogło, jak i wydźwignąć się ponad wysokość człowieka. Istnieją podobne zamęty duszy. Było dużo nieczytelnego w tej twarzy. Tajemniczość dochodziła tam aż do abstrakcji. Patrząc w nią, uczyłeś się rozumieć, że człowiek ten zaznać musiał i przedsmaku złego, który jest rachunkiem prawdopodobieństwa, i jego niesmaku, którego wypadkową jest zero. W nieczułym spokoju tej twarzy (być może tylko powierzchownym) piętnowały się dwa skamienienia: skamienienie serca, właściwe oprawcy, i skamienienie umysłu, właściwe mandarynowi. Można było jednak śmiało twierdzić — gdyż i potworność na swój sposób uzupełnić się umie — że człowiekowi, posiadającemu twarz podobną, wszystko przystępnem być może, nawet wzruszenie. Wszelki uczony jest potrosze trupem; otóż ten człowiek był uczonym.
Przy pierwszem na niego spojrzeniu z łatwością odgadywałeś naukę. Wiedza zdawała się cechować każdy ruch jego osoby, najmniejszy nawet fałd jego ubrania. Była to twarz kopalna, przedpotopowa twarz, której powadze nieustannie się sprzeciwiała owa zmarszczkowa ruchliwość człowieka, mówiącego wieloma językami, dochodząca niekiedy aż do śmiesznych wykrzywień. Zresztą surowej był powierzchowności. Nie wyglądał na hipokrytę, ale też i nie na cynika. Takby sobie wyobrażać można marzyciela w dramacie. Był to człowiek, którego zbrodnia zostawiła zamyślonym. Miał brwi opryszka, złagodzone spojrzeniem arcybiskupa. Rzadkie jego włosy szarawe poczynały się srebrzyć na skroniach. Czułeś w nim chrześcijanina, z duszą zamąconą wschodnim fatalizmem. Artretyczne guzy na stawach oszpecały palce rąk jego, wysuszonych z wszelkiego ciała; wysoka i wyprężona postawa była śmieszna; miał chód żeglarza.
Powolnie stąpał po pomoście, nie patrząc na nikogo, z miną zadumaną i złowieszczą. Źrenice jego chwilami pełne były wrytej światłości, jaką spogląda dusza wsłuchana w rzeczy ciemne i podlegająca wyrzutom sumienia.
Kiedy niekiedy przywódca gromady, ruchliwy i niespokojny, zbiegając zygzakami po pokładzie, przychodził mówić mu coś do ucha. Starzec odpowiadał wtedy skinieniem głowy. Powiedziałbyś: błyskawica, radząca się nocy.

ROZDZIAŁ TRZECI
Niespokojni ludzie na niespokojnem morzu.

Było na statku dwóch ludzi tonących w zamyśleniu, to jest: starzec ten i patron orki, którego nie należy mieszać z przywódcą gromady. Patron był zagłębiony w rozpatrywanie morza, starzec zaś w przyglądanie się niebu. Jeden z oka nie spuszczał toni, drugi całą swoją uwagę poświęcał obłokom. Sprawowanie się wody stanowiło całą troskę patrona; starzec zdawał się podejrzewać niebo. Śledził usposobienie gwiazd poprzez wszystkie przerwy w chmurach.
Była to chwila, w której w powietrzu jeszcze jest dnia nieco, a jednak tu i owdzie gwiazdy poczynają już przekłuwać zapadające zwolna cienie wieczora.
Widnokrąg był niezwykły. Dziwnie się tam cieniowały wyziewy nocne.
Wogóle znacznie więcej było mgły na lądzie, a zato więcej obłoków na morzu.
Jeszcze przed wypłynięciem z zatoki Portlandzkiej patron statku, zaniepokojony postawą morza, natychmiast rozwinął wielką drobiazgowość w manewrowaniu żaglami. Nie czekał, aż opłyną przylądek.
Bacznie przepatrzył dolne węzły lin, upewnił się, że uczepienia lin, poprzecznie się z niemi przecinających, były w zupełnie dobrym stanie i dostatecznie podtrzymywały zazębienia górnych części masztu, słowem dopełnił wszelkich ostrożności człowieka, który zamyśla dopuścić się zuchwalstwa jak najszybszej żeglugi.
Orka (była to już wada jej budowy) z przodu zagłębiała się o pół łokcia więcej, niż z tyłu.
Patron statku co chwila przenosił wzrok swój od busoli ku kompasowi zmian powiewów, spoglądając pilnie przez duże, odpowiednie sobie szpary mosiężnego narzędzia w kierunku przedmiotów widzialnych na wybrzeżu, ażeby z oka nie stracić zmian, które się w porywach wiatru dawały spostrzegać. Z początku zerwał się prąd ukośny; patron nie zdawał się być tem zaniepokojony, choć działo się to z różnicą kilku stopni od odchylenia celu drogi. Ile możności sam własną ręką silnie trzymał sztabę, jakby jedynie sobie tylko ufał; szło bowiem o to, żeby nie stracić ani odrobiny siły, zwłaszcza że działanie rudla bardzo podtrzymywało szybkość pędu.
Ponieważ różnica pomiędzy prawdziwym kierunkiem a wytworzonym sztucznie bywa tem większa, im statek ma szybszy pęd, tym sposobem więc orka zdawała się daleko dokładniej podchodzić pod wiatr właściwy, aniżeli tak było w rzeczywistości. Nie miała ona wszystkich korzyści szerokiego w całem znaczeniu płynienia, skutkiem czego nieco nawet nadkładała drogi; ale też niema innego środka powierzenia się wszystkim przypadłościom choćby najobojętniejszego wiatru, jak tylko mając go zupełnie ztyłu. Jeśli na widnokręgu dają się spostrzegać w obłokach długie pasy, zbiegające się u wspólnej mety — meta ta jest właśnie kierunkiem wyjścia wiatru. Tego wieczora jednak było ich więcej, niż jeden, i w przestrzeni powietrza rozmaicie krzyżowały się ich prądy; więc też patron mocno nie ufał złudzeniom na zbyt swobodnego posuwania się statku.
Sterował jednocześnie trwożliwie i odważnie; podchodził wiatr, czuwał nad nagłemi jego zboczeniami, baczenie miał na jego targnięcia, nie dozwalał mu opanować statku, pilnie śledził bieg tego ostatniego, uważał, w jaki sposób fale podrzucały rudel, miał oko na najdrobniejszą okoliczność ich ruchu i przebiegu, ich nierówności w brózdowaniu, ich fałszywych skrętów; trzymał się nieustannie, z obawy wypadku, ile możności jak najbliżej wybrzeży, wzdłuż których się przesuwał; ale nadewszystko starał się kąt chorągiewki w stosunku do środkowego zrębu utrzymać daleko więcej rozwartym, niż był kąt masztowania, mając w każdej chwili na uwadze, że kierunek wiatru, wskazywany przez busolę, całkowicie niemal był mu wątpliwym, a to z przyczyny nazbyt małych rozmiarów kompasu drogowego. Stąd i źrenica jego, niezachwianie ku dołowi tylko patrząca, ani na chwilę nie spuszczała z uwagi wszelkich możliwych zmian, którym podlegała woda.
Raz wszakże wzniósł oczy w przestwór nieba, upatrując tam trzech gwiazd, iskrzących w przepasce Oryona; ciała te niebieskie noszą nazwę gwiazd Trzech królów, i o nich to powiada stare hiszpańskie przysłowie: „Kto widzi Trzech królów, niedaleki jest od Zbawcy“.
Ten rzut oka przywódcy statku w niebo wypadł niemal jednocześnie z uwagą, mrukniętą przez starca na drugim krańcu orki:
— Nie widać ani niedźwiadka, ani gwiazdy Antares, jakkolwiek mocnej bywa czerwoności. Ale, coprawda, to ani jednej gwiazdy nie widzi się jakby należało.
Zresztą najmniejszej nie było troski wpośród innych współpodróżników.
Z tem wszystkiem wkrótce, do sytości nacieszywszy się swobodą, spostrzeżono się nie bez słuszności, że jednak znajdowano się na morzu, i to w samym środku stycznia, co znaczy zarazem: na woli wiatru, ścinającego szpik w kościach.
Ani sposobu szukać schronienia w kajucie, nadto zresztą ciasnej, a do tego i tak już mocno zapchanej pakunkami i ładunkiem. Pakunki należały do podróżników, ładunek zaś był własnością osady statku; trzeba bowiem wiedzieć, że orka wcale nie dla przyjemności przechadzała się tam i owdzie po morzu, ale po prostu trudniła się przemycaniem. Podróżni tedy widzieli się zmuszeni rozłożyć się niewiele myśląc na pomoście, co było nawet niezbyt trudną rezygnacją dla tych ludzi nawykłych do włóczęgi. W istocie, cóż łatwiejszego jak urządzić sobie wygodny nocleg na otwartem zewsząd polu; mrugające gwiazdy i wiatr, latający na wszystkie strony, toż to dopiero przyjaciele od serca; zimno zaś przenikliwe dopomaga tylko do zaśnięcia — czasem do zaśnięcia na zawsze.
Nocy tej jednak, jak widzieliśmy, gwiazdy bynajmniej nie wydawały się przyjazne.
Langwedokczyk i Genueńczyk, w oczekiwaniu wieczerzy, przytulili się obok kobiet u stóp masztu, owinąwszy się w grube płachty żaglowe, które im rzucili majtkowie.
Łysy starzec pozostał, jak i wprzódy, stojący na przodzie statku, nieporuszony i nieczuły na zimno.
Patron orki, od której sztaby ani na chwilę nie puszczał z ręki, wydał z gardła dźwięk chrapliwy, dość podobny do sposobu wabienia się ptaka, nazywanego w Ameryce wykrzykiwaczem; usłyszawszy głos ten, przybliżył się do niego przywódca gromady, któremu patron rzekł:
Etcheco jaūna!
Dwa te wyrazy baskijskie, znaczące „oracza gór“, bywają zwykle u tych potomków starych kantabrów pewnym rodzajem zwrócenia uwagi i zarazem rozpoczęcia dyskusji.
Następnie patron wskazał dowódcy palcem starca, i rozpoczęła się między nimi dwoma rozmowa po hiszpańsku, stylem bardzo mało poprawnym, zwłaszcza że się odbywała w djalekcie góralskim; oto pytania i odpowiedzi:
— Etcheco jaūna, que es este hombre?[6]
— Un hombre.
— Que lenguas habla?
— Totas.
— Que cosas sabe?
— Totas. — Qual país?
— Ningue, y todos.
— Qual Dios?
— Dios.
— Como le llamas?
— El Tonto.
— Como dices que le llamas?
— El Sabio.
— En vuestro tropa, que esta?
— Esta lo que esta.
— El gefe?
— No.
— Pues, que esta?
— La alma.
Po tej rozmowie rozłączyli się, każdy wracając do swoich myśli, i wkrótce potem Matutina całkiem wypłynęła z zatoki.
Niebawem dały się uczuć szerokie kołysania fal pełnego morza.
Woda w przerwach piany okazywała się mętna i jakby gęstawa; jak oko sięgało, bałwany, przewalające się ciężko, przy skąpej światłości zmroku miały podobieństwo do rozpływów żółciowych. Tu i owdzie toń, roztaczająca się płasko, przedstawiała niby pryśnięcia w gwiazdę, jak się to zdarza na szybie, w którą uderzono kamieniem. W ogniskach tych pryśnięć, stanowiących wirujące lejki, drgały fosforyczne odblaski, dość podobne do tego kociego chłonięcia znikłej już słonecznej jasności, którą podziwiać można w źrenicach sowy.
Matutina tymczasem, jako prawdziwie dzielna pływaczka, przebyła dumnie straszliwe podskoki u ławy Chambours. Ta ława Chambours, nieustająca nigdy zapora u wyjścia z zatoki Portlandzkiej, nie jest jednak bynajmniej poprzecznym wałem; jest to po prostu amfiteatr.
Wyobraźmy sobie cyrk z odsypów piaszczystych pod wodą, którego stopnie powypłukiwane zostały przez wirowe kręgi podmorskie w samym jego środku; krągłą i całkiem symetryczną arenę, głęboką na wysokość góry Jungfrau; słowem, Kolizeum oceanowe, przystępne tylko wzrokowi nurka, pośród sennej przezroczy zagadkowych otchłani; — a zrobimy sobie dokładne pojęcie kształtu ławy Chambours. Potykają się tam hydry, lewiatany wydają sobie walki zażarte; znajdują się tam, według słów nadbrzeżnych legend, w głębi bezdennego lejka, trupy statków schwytanych i zatopionych przez niezmiernego pająka morskiego, nazwiskiem Kraken, którego zowią także rybą-górą. Takie są straszliwe ciemnice morskie.
Widmowe te rzeczywistości, nigdy dotąd przez człowieka nie zbadane, objawiają się na powierzchni tylko przez pewien rodzaj słabego drgania.
W dziewiętnastem stuleciu ława Chambours padła w gruzy. Wybudowana tam a podkopała i wreszcie skutkiem gwałtownego odporu bałwanów niemal z posad zburzyła całą tę zawrotną budowę, podmorską, podobnież jak grobla, dźwignięta w Croisiku w roku 1760, spowodowała tam opóźnienie przypływów morskich o całą ćwierć godziny.
Jednak przypływ to przecież rzecz wieczna; tylko że i wieczność posłuszna bywa człowiekowi — nawet więcej, niżby się to zdawało.

ROZDZIAŁ CZWARTY
Ukazanie się obłoku różniącego się od innych.

Starzec, którego naczelnik gromady nazwał był zrazu szaleńcem a następnie mędrcem, jak i przedtem ani na chwilę nie opuszczał przodu statku. Tylko że od czasu przebycia ławicy Chambours uwaga jego podzielała się pomiędzy niebo i morze. To opuszczał wzrok, to go wznosił, — nadewszystko zaś z największą bacznością badał północo-wschód.
Patron powierzył na chwilę sztabę rękom majtka, przeskoczył poręcz od składu lin, zbiegł po pochyłym mostku i w kilka chwil już się znajdował na przedniem wyniesieniu.
Podszedł ku starcowi, ale nie śmiał go zaczepić otwarcie. Zatrzymał się nieco ztyłu, z łokciami wpartemi w boki, z rozczapierzonemi rękami, z głową pochyloną nieco ku jednemu ramieniu, z wytrzeszczonemi oczyma, nastroszonemi brwiami, z uśmiechem w jednym tylko kącie ust, co wszystko, razem wzięte, zwiastuje zwykle ciekawość, błąkającą się jeszcze pomiędzy szyderstwem i poszanowaniem.
Starzec zaś, bądź to że miał nawyknienie rozmawiać czasem sam z sobą, bądź że, domyślając się kogoś opodal, uczuł się podnieconym do udzielenia swoich myśli, począł prawić zcicha, rozglądając się po nieskończonej przestrzeni:
— Południk, od którego się liczy odległość wstępna prawa, w wieku tym oznaczony jest przez cztery gwiazdy: polarną, Kasjopei, głowę Andromedy, oraz słońce Algenib, które się znajduje w Pegazie. Ale żadna z nich nie jest w tej chwili widzialna.
Słowa te wychodziły mu z ust automatycznie, niewyraźnie, zaledwie dosłyszalnie. Możnaby powiedzieć, że, pomyślawszy je, wypadkowo tylko użyczył im dźwięków. Zaledwie wypłynąwszy z ust jego, rozpierzchały się. Rozmowa z sobą jest niby dymem wewnętrznych ogni ducha.
Patron przerwał mu, odzywając się:
— Panie...
Starzec, być może głuchy trochę, a bardzo zamyślony, ciągnął dalej swoje:
— Nie dosyć gwiazd, a za dużo wiatru. Wiatr ma zawsze zwyczaj zbaczać z drogi, ile razy przelatuje około wybrzeża. Zwykle uderza nań w sposób ostry. Dzieje się to tem, że ląd cieplejszy jest od morza. Stąd i powietrze jego jest lżejsze. Otóż zimny i ciężki powiew od morza dlatego rzuca się ku lądowi, ażeby je stamtąd wyprzeć. Stąd pochodzi, że z otwartego nieba wiatr dmie ku ziemi ze wszystkich stron. Dobrze bywa, w żegludze na morzu, trzymać się szlaku, wiodącego ukośnie od linji równoległej przypuszczalnej. Kiedy szerokość, dokładnie wzięta, od szerokości domniemanej niewięcej się różni, jak w stosunku trzech minut na mil dziesięć, albo w stosunku czterech na dwadzieścia — wtedy jesteś na dobrej drodze.
Patron się pokłonił, ale starzec ani go spostrzegł. Człowiek ten, wyglądający niemal jakby był przybrany w togę uniwersytecką profesora z Oxfordu lub Getyngi, nie zmienił ani na chwilę swojej postawy wyniosłej i mrukliwej. Rozglądał się tylko po morzu, wzrokiem znawcy równie fal, jak ludzi. Przyglądał się bałwanom, ale raczej w taki sposób, jakby im chciał nakazać milczenie, ażeby z kolei wysłuchały słów jego i z nich nauczyły się czegoś pożytecznego. Było w nim coś równie z doktora nauk wyzwolonych, jak i starożytnego wieszczbiarza. Miał postawę bakałarza otchłani.
Ciągnął dalej swój monolog, wypowiadany może zresztą w tej chęci, aby go słuchano:
— Niewątpliwie, możnaby wystąpić do walki, gdyby się miało koło w miejscu drąga. W stosunku szybkości czterech mil na godzinę, trzydzieści funtów ciśnienia na koło zdolne są zdobyć trzykroć sto tysięcy funtów skutku w pożądanym kierunku. Nawet więcej nierównie. Gdyż bywają wypadki, że można obrotowi koła nadać siłę dwakroć większą.
Patron skłonił się po raz drugi i spróbował znowu wyrzec:
— Panie...
Oko starca bystro się w niego wpatrzyło. Odwróciła się głowa, choć się ciało ani ruszyło.
— Nazywaj mię doktorem.
— Otóż, panie doktorze, ja tu jestem patronem.
— A! To tak — odpowiedział ów „doktór“.
Doktór tedy — już go tak nadal nazywać będziemy — widocznie zdawał się wreszcie przyzwalać na rozmowę.
— No więc, patronie, czy masz oktant angielski?
— Nie.
— Bez oktantu angielskiego nie możesz zmierzyć wysokości, ani z poza siebie, ani przodem.
— Ho, ho, Baskowie — odpowiedział patron — umieli mierzyć wysokość, kiedy jeszcze Anglików nie było na świecie.
— Niebardzo ty jednak dowierzaj olofei.
— Wstrzymuję pęd, kiedy trzeba.
— Czy zmierzyłeś szybkość pędu statku?
— Zmierzyłem.
— Kiedy?
— Tylko co.
— A jakim sposobem.
— Za pomocą trójkąta.
— A czy dobrze opatrzyłeś jego oprawę?
— Jak najstaranniej.
— Czy klepsydra dokładnie odsypuje swoje półminuty?
— Jak najdokładniej.
— Czyś tylko pewny, że piasek nie zużył dziurki, łączącej dwa kieliszki?
— Jak najpewniejszy.
— Czyś wypróbował klepsydrę za pomocą drgania kuli od muszkietu, zawieszonej...
— Wiem, wiem, na płaskiej nici, ciągniętej ze zroszonych konopi. Ma się rozumieć.
— Ale czyś powoskował nitkę, żeby się przypadkiem nie przedłużyła?
— Ma się rozumieć.
— Czyś wypróbował także trójkąt?
— Powiadam, że wypróbowałem klepsydrę za pomocą kuli od muszkietu, a trójkąt za pomocą kuli armatniej.
— A jaką ma średnicę twoja kula?
— Stopę średnicy.
— No, to dobra waga.
— Jest to stara kula, jeszcze z dawnej naszej orki wojennej, la Casse de Par-grand.
— A! Tej, co należała do Armady?
— Tej samej.
— I która mieściła sześciuset żołnierzy, pięćdziesięciu majtków i dwadzieścia pięć armat?
— Wiedzą o tem skały podwodne.
— A jakimżeś ty sposobem zważył ciśnienie wody na ciężar kuli?
— Za pomocą niemieckiego bezmianu.
— A czyś potrącił parcie fali na linę, utrzymującą kulę?
— Potrąciłem.
— I cóż wypadło?
— Ciśnienie wody wyniosło sto siedmdziesiąt funtów.
— To ma znaczyć, że statek robi na godzinę cztery mile francuskie.
— A trzy holenderskie.
— Ale to jest dopiero przewyżka szybkości pędu statku nad szybkością pędu morza.
— No, ma się rozumieć.
— Dokądżeż się ty kierujesz?
— Do pewnej przystani, którą znam dobrze. Znajduje się ona pomiędzy Lojolą i San-Sebastjanem.
— Więc staraj się dostać jak najszybciej na linję równoległą miejscu, do którego dążysz.
— Tak, staram się jak najmniej zboczyć z drogi.
— Nadewszystko nie ufaj wiatrom ani prądom. Pierwsze podburzają drugie.
— Traidores[7].
— Tylko proszę dać pokój z takiemi słowy. Ocean słyszy. Nie wymyślaj nikomu. Poprzestań na tem, że ci przypatrywać się wolno wszystkiemu.
— Bacznie opatrzyłem wszystko, i mam się na ostrożności.
— Przypływ odbywa się w tej chwili przeciwko wiatrowi; ale za chwilę, kiedy zacznie odchodzić w stronę wiatru, dopieroż zaczniemy lecieć nie na żarty.
— Czy masz mapę szlaków?
— Mam, ale nie dla tej okolicy.
— Więc sobie żeglujesz omackiem?
— Wcale nie. Mam busolę.
— Busola jest jednem okiem, ale mapa morska jest drugiem.
— No, no, przecież i jednooki widzi.
— Jakże ty mierzysz kąt linji twojej drogi, w stosunku do linji środkowego zrębu statku?
— Mam kompas odmian, i zresztą odgaduję.
— Odgadywać rzecz jest dobra, ale wiedzieć lepsza daleko.
— Krzysztof[8] także zgadywał.
— Kiedy ci mgła wyjada oczy, a róża wiatrów przeklęcie ci się wykręca, czy ty wiesz wtedy, jak tu wiatrowi wsiąść na kark, kiedy nie widzisz ani punktu obranego, ani kierunku, w jakim sam płyniesz? Osioł wtedy z żeglarską kartą w ręku sto razy więcej wart jest od wieszczbiarza ze wszystkiemi jego wyroczniami.
— Przecież wiatr, skądkolwiek on tam dmie, nie jest jeszcze mgłą. Nie widzę, czemby się tu tak dalece niepokoić.
— Najtęższe okręty bywają muchami w pajęczynie morskiej.
— W tej chwili przynajmniej wszystko zdaje się być jak należy, równie na morzu jak w powietrzu.
— Drganie pyłów czarnych pośród ruchomego odmętu, oto czem się wydają ludzie na oceanie.
— Nie zdaje mi się, żeby co złego zagrażało tej nocy.
— Nie gadaj próżno, lada chwila może się tu tyle narobić biedy, że bodajeś sobie głowy nie urwał z kłopotu.
— Dotąd jeszcze nie widzę nic tak zastraszającego.
Oko tak zwanego doktora skierowało się ku północowschodowi.
Patron mówił dalej:
— Bylebyśmy się tylko dostali do zatoki Gaskońskiej, to już wszystko będzie dobrze. O, tam to już jestem, jakby u siebie. Znam ci ja tę zatokę, jakby własną kieszeń. Jest to sobie miednica, nieraz djabelnie się złoszcząca; ale w niej znam przynajmniej wszystkie wysokości wody i wszystkie przebiegłości i odmiany dna. Jest tam błoto w okolicy San-Cipriano, kupy koralowych skorup pod Cizarkiem, piasku w bród u przylądka Penas, żwiru do licha w Boucaut i w Mimizanic, a ja znam się na barwie najdrobniejszego kamyka.
W tem miejscu przerwał sobie, bo się przekonał, że go doktór nie słucha.
Doktór ciągle rozpatrywał stronę północno-wschodnią. Na tem lodowem obliczu działo się w tej chwili coś osobliwego. Ile tylko przestrachu kamienna maska pomieścić jest zdolna, tyle się go mieściło n a tej twarzy bladej. Z ust jego, jakby mimowolnie, wybiegały te słowa:
— A! Przecie!
Źrenica jego, nabrawszy w jednej chwili wypukłości sowiego spojrzenia, rozszerzyła się jakby w osłupieniu, badając wyłącznie jeden jakiś punkt w przestrzeni.
Dodał wreszcie:
— Tak, tak. Co do mnie, zgadzam się.
Patron przyglądał mu się bacznie.
Doktór ciągnął dalej, mówiąc sam do siebie, czy też odpowiadając komuś w bezmiernym przestworze:
— Powiadam: tak.
Zamilkł, jeszcze mocniej wytężył oczy, jeszcze silniej potęgując całą uwagę na to, co się widzieć zdawał, i dodał:
— Idzie to zdaleka, ale wie, czego chce.
Szczupła cząstka przestrzeni, w którą się zagłębiał promień oczny i ku której leciały myśli doktora, wprost przeciwna stronie zachodu, żywo była oświetlona przez odbłyski znikłego słońca, jakby przez dzień zlekka zamroczony. Miejsce to, bardzo szczupłe i otoczone zewsząd strzępami szarawego wyziewu, było poprostu błękitnawe, ale odcieni bliższych raczej ołowiu, niż lazuru.
Doktór, całkowicie zwrócony w stronę morza i nie patrząc już więcej na patrona, wskazał palcem to zjawisko powietrzne i rzekł:
— Mości patronie, czy widzisz?
— Co takiego?
— To.
— Co?
— Tam.
— To błękitne? No widzę.
— Cóż to jest takiego, jak ci się zdaje?
— No zwyczajnie, kawałek nieba.
— Dla tych, którzy do nieba wędrują — rzekł doktór. — Ale dla tych, co mają ochotę iść gdzieindziej, to zupełnie nie niebo.
I wyrazom tym zagadkowym nadał nacisk osobliwy pełnem grozy spojrzeniem, które przepadło w ciemnościach.
Przez ten czas patron, wspomniawszy sobie podwójne objaśnienie dane mu o tym człowieku przez przywódcę gromady, w myśli sam sobie zadawał pytanie:
— Co to za jeden? Czy szaleniec, czy mędrzec?
Z tem wszystkiem, kościsty palec doktora, jakby pies stojący do zwierzyny, uparcie się wyciągał, naprężony ku tej brudno-błękitnawej plamce, która się zdawała grozić na widnokręgu.
Z kolei patron utkwił wzrok w tej plamie.
— W istocie — mruknął z cicha — nie jest to niebo, ale chyba chmura.
— Chmura błękitnawa gorsza sto razy od chmury czarnej — rzekł doktór.
I dodał:
— To chmura śnieżna.
— La nube de la nieve — szepnął patron, jakby się starał lepiej rzecz zrozumieć, przetłomaczywszy ją sobie po swojemu.
— Ale czy ty wiesz, co to jest obłok wzdęty śniegiem? — spytał doktór.
— Nie, nie wiem.
— To się zaraz dowiesz.
Patron jął się znowu wpatrywać w widnokrąg.
Bacznie rozpatrując chmurę, mruczał tymczasem pomiędzy zębami:
— Miesiąc nawałnicy, miesiąc deszczu, kaszlący styczeń i płaczący luty — oto cała zima naszej Asturji. Nasz deszcz jest ciepły. Śniegi w górach tylko u nas znajdzie. O, tam to nie właź w drogę lawinie. Lawina o nic nie pyta. Lawina to zwierzę.
— Ale trąba to coś gorszego. Trąba to potwór — rzekł doktór.
Doktór, po chwili milczenia, dodał:
— Będziesz ją tu miał za chwilę.
Rzekł dalej:
— Kilka naraz wiatrów zabiera się jednocześnie do roboty. Jeden z nich, tęgi wiatr od zachodu; drugi, powolny, ze wschodu.
— Ten to obłudnik — rzekł na to patron.
Obłok błękitny wzbierał coraz mocniej.
— Jeżeli śnieg — ciągnął dalej doktór — niemało daje do roboty, kiedy z gór zlata, to cóż dopiero taki, który się wali od bieguna.
Oko jego błyszczało, jak szkliwo. Groźny obłok zdawał się podobnie wzrastać na jego twarzy, jak się rozpościerał po widnokręgu.
Mówił dalej z wyrazem zadumy:
— Chwila każda zbliża godzinę. Wola niebios wydziera się błyskiem.
Patron powtórnie spytał w duchu sam siebie:
— Czy to szaleniec?
— Patronie — zagadnął doktór, z wzrokiem ciągle wrytym w chmurę — czyś ty dużo żeglował po kanale La Manche?
Patron odrzekł:
— Nie. Dziś się tu znajduję po raz pierwszy w życiu.
Doktór, cały zaprzątnięty rozważaniem obłoku i niezdolny, na podobieństwo gąbki, mogącej pewną tylko cząstkę wody wsiąknąć w siebie, odczuć w obecnej chwili więcej trwogi, na tę niespodziewaną całkiem odpowiedź patrona potrafił tylko zlekka wzruszyć ramionami.
— Jakto? — rzekł.
— Panie doktorze, oto tak. Ja, coprawda, nawykłem tylko jeździć do Irlandji. Wypływam z Fontarabji i udaję się do Black-Harbour, albo ku wyspie Akill, która jest właściwie dwiema wyspami. Jeżdżę także czasem do Brachipult, który jest jednym z cyplów w kraju Walijskim. Ale zwykłe steruję tylko poza wyspami Scilly. Tutejszego morza nie znam wcale.
— To źle. Biada temu, który się dopiero uczy czytać na oceanie. Kanał La Manche jest morzem, któremu potrzeba w całem znaczeniu piśmiennego człowieka. Woda kanału to sfinks. Strzeż się jej dna.
— Mamy tu dwadzieścia pięć sążni głębokości.
— Trzeba się starać mieć jej pięćdziesiąt pięć, jak to ma miejsce tylko od zachodu, bo inaczej wpakujemy się na dwadzieścia, jak jest we wschodniej stronie.
— Będziemy się kierowali według ołowianki.
— La Manche nie jest morzem, jak tyle innych. Przypływ podnosi się tu do pięćdziesięciu stóp wysokości na nowym i na pełnym księżycu, a do dwudziestu pięciu na kwadrach. Bratku, pamiętaj o tem, że odpływ odpływowi nie równy. A co? Zdaje mi się, żeś się trochę zaniepokoił.
— Tej nocy zapuścimy ołowiankę.
— Dla zapuszczenia ołowianki trzeba w miejscu stanąć, a ty nie będziesz mógł.
— Dlaczego?
— A wiatr?
— Spróbujemy.
— Nawałnica nie da ci nawet odetchnąć.
— No, a ja powiadam, że zapuścimy ołowiankę, panie doktorze.
— Ale ja ci powiadam, że nie znajdziesz nawet chwili do wykręcenia się bokiem.
— Ufanie w Bogu.
— Ostrożność w słowach. Nie wymawiaj lekkomyślnie tego, co może gniew na ciebie pobudzić.
— Zapuszczę ołowiankę, powiadam.
— Ostrzegam cię, bądź umiarkowany w wyrazach. Tylko patrzeć, jak zaczniesz brać cięgi od wiatru.
— Ja chcę powiedzieć, że się będę starał zapuścić ołowiankę.
— Ciśnienie w ody nie da kuli zapuścić się głęboko, a do tego sznur, nazbyt wytężony, pęknie. A, to ty po raz pierwszy znajdujesz się na tem morzu?
— Po raz pierwszy.
— To w takim razie słuchaj mię, mości patronie.
Brzmienie tego wyrazu: słuchaj mię — było tak nakazujące, że patron mimowoli skłonił głowę.
— Cóż pan tedy rozkaże?
— Ściągnij żagle na lewym boku i płyń prawym.
— Co? Co?
— Skieruj rudel ku zachodowi.
— Caramba!
— Skieruj statek ku zachodowi.
— Niepodobna.
— Ha! To jak chcesz. To, co ci mówię, to tylko w interesie innych. Bo co do mnie, mniejsza o to.
— Ależ panie doktorze, skierować ku zachodowi...
— No tak.
— To jest mieć wiatr we wszystkie żagle.
— No, ma się rozumieć.
— Toż to po bałwanach taniec djabelski!
— Staraj się więcej przebierać w wyrazach. No więc, cóż z tego?
— Ależ to statek dopiero byłby w obrotach!
— No, tak.
— Miałby pewnie maszt skręcony.
— Być może.
— Chcesz pan, żebym skierował ku zachodowi?
— Tak.
— Nie mogę.
— W takim razie rozprawiaj się z morzem, jak sam uważasz.
— Trzebaby, żeby się wiatr odmienił.
— Nie odmieni się przez noc całą.
— Dlaczego?
— Bo to jest podmuch, mający tysiąc dwieście mil długości.
— Iść przeciw tem u wiatrowi! Ani podobna.
— Rudel ku zachodowi, powiadam ci!
— Spróbuję. Ale, pomimo tego wszystkiego, nuż się zbijemy z drogi?
— Właśnie tego dopuścić nie należy.
— Ale kiedy wiatr nas pędzi ku wschodowi.
— To się nie daj.
— Ale nacóż to wszystko?
— Słuchajno, mój kochany, czy wiesz ty, jakie jest dziś imię śmierci?
— Nie.
— No, to ja ci mówię, że imię to jest wschód.
— Ha, więc pożeglujmy ku zachodowi.
Tym razem doktór spojrzał na patrona i to wzrokiem potwierdzającym, jakby się starał myśl, tylko co przez niego wyrażoną, tem dobitniej w głowie mu utwierdzić. Robiąc to, całkiem się zwrócił ku swemu towarzyszowi i wymówił słowa następujące, nadzwyczajnie powoli, cedząc niemal każdą zgłoskę:
— Nocy tej, kiedy będziemy już na pełnem morzu, jeśli się słyszeć da dźwięk dzwonu, statek zginął.
Tam ten wytrzeszczył na to oczy, osłupiały.
— Co mają znaczyć te słowa?
Doktór nie dał odpowiedzi. Wzrok jego, który był na chwilę nazewnątrz błysnął, obecnie znowu zstąpił w siebie. Oko tego człowieka, możnaby powiedzieć, wchłonęło się na nowo. Nie zdawał się też brać pod uwagę zdumienia, brzmiącego w zapytaniu swego towarzysza. Wyraźnie baczył już tylko na to, co w głębi własnej duszy słyszeć mniemał. Usta jego wyszeptały jakby bezwiednie te kilka słów cichych, jak szmer:
— Przyszła chwila obmycia się dla czarnych dusz.
Słysząc to, patron skrzywił się w sposób wyrazisty, pociągając ku nosowi całą dolną część twarzy.
— To chyba prędzej szaleniec, niż mędrzec — mruknął.
I odszedł.
Z tem wszystkiem, skierował rudel ku zachodowi.
Tymczasem wiatr i morze coraz groźniejszemi się stawały.

ROZDZIAŁ PIĄTY
Hardquanonne.

Wszelkiego rodzaju prądy we wszelkich kierunkach przeszarpywały mgłę, przenosząc się jednocześnie od jednego krańca na drugi, jakby tchnienia jakichś ust niewidzialnych nieustannie tylko były zajęte wydymaniem miechów, współpracowników burzy. Kształtowanie się chmur stawało się coraz mocniej niepokojącem.
Błękitny obłok zasnuwał już całe tło nieba. Było go już teraz tyleż na wschodzie, co na zachodzie. Szedł wbrew wiatrowi. Sprzeczności te dają się tłomaczyć działaniem rozmaitych prądów w różnych warstwach powietrza.
Morze, które na chwilę przedtem zdawało się łuską pokryte, obecnie przywdziało skórę. Takie są obyczaje tego smoka. Nie był to już krokodyl, ale boa, wielki dusiciel. Skóra ta, barwy brudno-ołowianej, zdawała się być potężnie gruba i fałdowała się z wielką ciężkością. Na jej powierzchni bąble kipiące, poodkreślane kręgami, podobne do pryszczów, nabierały czas jakiś, potem pękały. Płaty piany były podobne do białawego trądu.
Była to chwila, w której orka, widziana jeszcze w dali przez porzuconego na skałach dzieciaka, zapalała właśnie światło swej latarni.
Upłynęło ćwierć godziny.
Patron poszukał wzrokiem doktora, ale go już na pomoście nie było.
Zaledwie patron odszedł był od niego, doktór, odemknąwszy niskie drzwi kajuty, przygiął w nich niewygodną mu w tym wypadku postać wyniosłą i wślizgnął się do wnętrza. Tam, przysunąwszy sobie zydel, przysiadł się do ogniska. Następnie wyciągnął z kieszeni skórzany kałamarz, oraz kordybanową teczkę, wyjął z niej złożony we czworo pergamin, stary, poplamiony, pożółkły, rozłożył ten pergamin, wyjął pióro z piórnika, położył sobie tekę na kolanie, pergamin zaś na tece, i na odwrotnej stronie tego pergaminu, przy niepewnym blasku latami, która przyświecała kucharzowi, począł coś pisać nader pilnie. Kołysanie wałów mocno mu przeszkadzało. Pomimo to, pisał bardzo długo. Czyniąc to, niemniej zauważył flaszę z aguardientą, z której Prowansalczyk łykał sumiennie, ilekroć wypadło mu dorzucić pieprzu do gotującej się polewki, właśnie jakby się radził flaszy we względzie miary smaku.
Doktór zauważył był tę flaszę nie dlatego, że była z wódką, ale z powodu napisu, który miała wypleciony w słomie źdźbłami czerwonemi na tle białem.
W kajucie było na tyle przynajmniej jasno, że z łatwością napis ten dawał się czytać.
Doktór, przerywając sobie pisanie, wysylabizował go zwolna półgłosem:
— Hardquanonne.
Następnie zwrócił się do kucharza:
— W tej chwili dopiero spostrzegłem tę flaszę. Czy to ona należała do Hardquanonna?
— Do naszego biednego Hardquanonna? — rzekł kucharz. — Tak, tak.
Doktór pytał dalej:
— Do Hardquanonna, Flamanda z Niderlandów?
— Do tego samego.
— Który jest teraz w więzieniu?
— Tak.
— W wieżycy zamku Chatham?
— To jego własna flasza — odrzekł kucharz — to jest wielki mój przyjaciel. Chowam tę flaszę na pamiątkę po nim. Kiedyż go zobaczymy? Tak, to jest własna jego flasza biodrowa.
Doktór wziął znowu pióro i począł z trudnością kreślić na pergaminie niezbyt proste linje pisma. Widocznie dokładał wszelkiego starania, ażeby wyrazy były czytelne. Pomimo całego drżenia okrętu, a także i drżenia rąk swoich wychudłych i starych, uparcie dokazał wreszcie swego.
Już też i czas był na to, gdyż znagła dało się uczuć potężne wstrząśnienie. Gwałtowny nawał bałwanów ze wszystkich stron uderzył na statek, i za jednym razem całej jego osadzie dał się uczuć ten taniec straszliwy, którym okręty zdają się witać przybycie nawałnicy.
Doktór wstał, przybliżył się do ogniska i, z całym zapasem swego doświadczenia podając zgięcia nóg podrywanemu kołysaniu się statku, wysuszył jak mógł najdokładniej przy ogniu aż do ostatniej głoski wszystko, co był napisał, złożył pergamin, schował go do teczki, a następnie teczkę i kałamarz do kieszeni.
Ognisko osłaniała jedna z najdowcipniej urządzonych skrytek we wnętrzu statku; było ono doskonale odosobnione; z tem wszystkiem kociołek kołysał się, jak wahadło. Prowansalczyk ani na chwilę nie spuszczał go z oka.
— To jest polewka z ryb — odezwał się.
— Dla ryb — odpowiedział mu doktór.
Poczem zabrał się i wyszedł na pomost.

ROZDZIAŁ SZÓSTY
Sądzą, że im pomoc przybywa.

Pomimo coraz mocniejszego zamyślenia, doktór zrobił pewien rodzaj przeglądu obecnego położenia, i gdyby był kto wtedy przy nim, usłyszałby te wyrazy, z ust mu się wymykające:
— Zanadto kołysania z boku na bok, a za mało wzdłuż statku.
I powiedziawszy to, jakby zawezwany nagle do ciemnego zaprzątnienia, nurtującego mu umysł, zapuścił się znowu w głębie własnej duszy, na podobieństwo górnika przepadającego w szybie kopalni.
Dumanie to nie wyłączało w nim bynajmniej baczności około postawy morza. Rozpatrywać morze nie jest niczem innem, jak dumać głęboko.
Ponura męczarnia wód wiekuiście niepokojonych właśnie rozpocząć się miała. Zdawał się wychodzić jęk z całego tego odmętu. Jakieś przygotowania, chaotycznie posępne, odbywały się niby w ogromnem przestworzu.
Doktór pilnie uważał na wszystko, co miał przed oczyma, i nie tracił najdrobniejszego szczegółu. Zresztą w spojrzeniu jego nie było wyrazu zapatrzenia się. Któżby się zdołał zapatrzeć w piekło?
Rozległe jakieś wzruszenie nawpół jeszcze bierne, ale poglądające już z ogólnego zamącenia przestrzeni, coraz wyraźniej wypychało na widownię, coraz groźniejszym czyniło wiatr, kłębiste wyziewy, tłuczenie się fal. Nic logiczniejszego i zarazem nic niedorzeczniejszego jak ocean. To rozpierzchanie samego siebie nieodłączne jest od jego panowania i stanowi jeden z potężnych żywiołów jego ogromu. Bałwan bywa tam wiecznie za i przeciw. Zaplątuje się nato tylko, żeby się rozplątać. Jeden z jego stoków napada, drugi wybawia. Nic mocniej widziadłowego jak bałwany. Jak tu odmalować te wgłębienia i te wypukłości, mieniające się z sobą, zaledwie podobne do rzeczywistości, te kotliny, te błyskawiczne rozpływy wodnych gór, uderzających na siebie piersiami; jak tu wyobrazić słowem te czahary z kipiącej piany, kojarzące niejako dotykalne postacie urwisk skalnych z sennemi przywidzeniami? Wrażenie nie do opisu spotkasz tam wszędzie, w każdym szczególe, w rozpruciu, w namarszczeniu, w niepokoju, w wiekuistem kłamstwa zadawaniu, w półcieniu, w wiszarach, zrobionych z chmury, w zasklepieniach zawsze niedoszłych lub rozbitych, w rozpraszaniu, nie znającem ani przerwy ani wstępu, i wreszcie w tym trzasku grobowym, który sprawia całe to szaleństwo.
Wiatr stanowczo obrał był kierunek czysto północny. Wydawał się tak przyjaznym, jako coraz szybsze oddalenie od Anglji, że patron Matutiny skłonił się bez namysłu rozwinąć wszystkie żagle. Skutkiem tego przelatywała pośród piany, jakby w najszybszym pędzie koń tabunowy, furcząc płatami płótna rozdymanemi od tyłu, przeskakując z bałwana na bałwan, wściekle i wesoło. Zbiegowie, zachwyceni, śmieli się na całe gardło. Uderzali w ręce, przyklaskując pędowi, falom, podmuchom wichru, furczeniom żagli, szybkości, ucieczce, nieznanej przyszłości.
Doktór zdawał się ich nie widzieć i dumał.
Wszelki ślad dnia już był zniknął.
Była to właśnie chwila, w której dzieciak, spoglądając z wierzchołka dalekich skał, stracił był statek z oczu. Aż dotąd wzrok jego pozostawał utkwiony, niejako jedyne swoje oparcie znajdując w tym widoku. To spojrzenie jakiż mieć mogło udział w wyrokach przeznaczenia? W chwili, kiedy działanie oddalenia zdmuchnęło wreszcie orkę z przed orlego wzroku dzieciaka, ten udał się ku północy, podczas kiedy statek oddalał się na południe.
Jedni i drudzy zagłębiając się w cienie nocy.

ROZDZIAŁ SIÓDMY
Święta zgroza.

Po drugiej stronie, ale z ulgą i radością, ci, których orka unosiła, patrzyli, jak za nimi cofa się i zmniejsza wroga ziemia. Powoli ciemna okrągłość oceanu wznosiła się, ścieniając w zmroku Portland, Purbeck, Tineham, Kimmeridge, oba Matravers, długie pasy mglistych skał i wybrzeże znaczone morskiemi latarniami.
Anglja znikła. Uciekający mieli już wokoło siebie tylko morze.
Nagle noc stała się groźna.
Nie było już przestrzeni, ani powietrza, niebo stało się mrokiem i zamknęło się nad statkiem. Zaczął się powolny spadek śniegu. Ukazało się kilka płatków. Rzekłbyś, że to dusze. Nic nie było już widoczne w polu, które obejmował pęd wiatru. Poczuto się zdanym na łaskę losu. Wszelkie możliwości, pułapka.
To przez ten piwniczny mrok rozpoczyna się w naszym klimacie trąba polarna.
Wielka mętna chmura podobna do hydry ciążyła nad oceanem, miejscami ten siny brzuch stykał się z falami. Kilka z tych punktów styczności wyglądało jak dziurawe kieszenie, pompujące morze, wypuszczające parę, napełniające się wodą. Te ssania podnosiły tu i tam na fali stożki piany.
Zawierucha polarna spadła na orkę, orka rzuciła się w sam środek. Nawałnica i okręt szły naprzeciw siebie, jak dla zniewagi.
W tem pierwszem szaleńczem starciu ani jednego żagla nie zwinięto do tego stopnia ucieczka jest obłędem.
Maszt trzeszczał i zginał się do tyłu, jakby przerażony.
Cyklony w naszej północnej półkuli kręcą się z lewej strony w prawą w tym samym kierunku, co wskazówki zegarka, znając ruch przeniesienia, dochodzący niekiedy do sześćdziesięciu mil na godzinę. Chociaż stawała nawprost i była na łasce tego gwałtownego ruchu obrotowego, orka zachowywała się tak, jak gdyby była w lepszem półkolu bez innej ostrożności jak tylko, by się trzymać nawprost fali, nastawiać przód do wiatru poprzedniego, dostając wiatr obecny w prawą burtę, ażeby uniknąć uderzenia z tyłu i z boku. Ta półostrożność na nicby się nie była przydała w razie zupełnego przeskoku wiatru.
Głęboki zgiełk dął w niedosięgalnej sferze.
Niczego nie można porównać z wyciem otchłani. To niezmierzony, bestjalski głos świata. To, co nazywamy materją, ten niezbadany organizm, ten amalgamat nieobliczalnych energij, gdzie rozróżnia się niekiedy niedostrzegalną ilość woli, która przejmuje dreszczem, ten kosmos ślepy i nocny, ten Pan niezrozumiały wydaje krzyk, dziwny, długi, uparty, ciągły, który jest czemś mniejszem od słowa, a większem od grzmotu. Ten krzyk, to huragan. Inne głosy, śpiewy, melodje, wołania, słowa — wychodzą z gniazd, z lęgów, ze skojarzeń, ze ślubów i z domów, ten — trąba — wychodzi z Niczego i ze Wszystkiego. Inne głosy wypowiadają duszę wszechświata, ten wypowiada jego potworność. To bezkształt wyjący. To nieokreślone, mówiące nieartykułowanem. Rzecz patetyczna i przeraźliwa. To dźwięki prowadzą djalog nad i poza człowiekiem. Podnoszą się, opadają, falują, powodują fale szmerów, przygotowują umysłom różne rodzaje ponurych niespodzianek, czasami wybuchają przy naszem uchu z uprzykrzeniem fanfary, to znowu przebierają ostrą chrypkę oddali. Zgiełk opętańczy, który jest podobny do języka i który w rzeczywistości jest językiem, to wysiłek, jaki z siebie wydobywa świat, by przemówić, to jąkanie się cudu. W tem kwileniu przejawia się mgliście wszystko to, co cierpi, wytrzymuje, czemu się poddaje, co przyjmuje i odrzuca olbrzymie mroczne pulsowanie. Najczęściej mówi to od rzeczy, zdaje się to atakiem choroby chronicznej i jest to raczej rozlana epilepsja, niż siła użyta, zdaje się, że jesteś świadkiem spadku wielkiej choroby w nieskończoność. Chwilami, widzi się, że element żąda swoich praw, jakaś chęć zapanowania chaosu nad stworzeniem. Chwilami jest to skarga, przestrzeń żali się i usprawiedliwia, jest to coś — obrona sprawy świata; zdaje się nam, że odgadujemy, że wszechświat jest procesem; słucha się, próbuje się schwytać dowodzenia, groźne za i przeciw; niektóre jęki ciemności mają upartość dylogizmów. Rozległy pokój dla myśli. Racja bytu mitologji i politeizmów tutaj tkwi. Do przerażenia tych wielkich szeptów dołączają się nadludzkie profile, niknące, gdy się je ujrzy, eumenidy prawie wyraźne, kształty furyj rysowane na chmurach, chimery Plutona nieledwie sformułowane. Żadna zgroza nie dorównywa tym szlochom, tym śmiechom, tym załamaniom huku, tym nieodcyfrowanym pytaniom i odpowiedziom, tym wołaniom o pomoc nieznaną. Człowiek nie wie, co począć wobec tych straszliwych modłów. Ugina się pod zagadką tych intonacyj drakońskich. Jakiż tu sens ukryty? Co one znaczą? Komu grożą? Kogo błagają? Jest tu jakby rozpasanie. Okrzyki otchłani w otchłań, powietrza w wodę, wiatru w falę, deszczu w skałę, zenitu do nadyru, gwiazd do piany, kaganiec przepaści zdjęty, takim jest ten zgiełk, połączony z nie wiedzieć jakim tajemniczym rozrachunkiem z obciążonemi sumieniami.
Gadatliwość nocy nie jest mniej ponura niż jej milczenie. Czuje się w niej gniew nieznanego.
Noc jest obecnością. Czyją obecnością?
Zresztą trzeba rozróżniać ciemności od nocy. W nocy jest coś z absolutu, w ciemnościach coś z mnogości. Gramatyka, ta logiczka, nie uznaje liczby pojedynczej[9] dla ciemności. Noc jest jedna, ciemności jest kilka.
Ta mgła nocnej tajemnicy, to to, co rozrzucone, co przelotne, to co się wali, to co zgubne. Nie czuje się już ziemi, czuje się tę drugą rzeczywistość.
W cieniu nieskończonym i nieokreślonym jest coś albo ktoś żyjący, ale to, co jest żyjące, to jest częścią naszej śmierci. Po naszem ziemskiem przejściu, gdy ten cień będzie dla nas światłem, życie które jest poza naszem życiem, nas chwyci. Tymczasem zdaje się, że nas obmacuje. Ciemność jest gniotącym ciężarem. Noc jest rodzajem zajęcia naszej duszy. W pewnych złowrogich i uroczystych godzinach czujemy, że to, co jest za murem grobu, następuje na nas.
Nigdy ta bliskość nieznanego nie jest bardziej namacalna, jak podczas burzy na morzu. Okropność powiększa się tam dziwacznością. Ten, który może przerwać czyny ludzkie, starożytny Zbieracz-chmur, ma tu do swej dyspozycji, żeby ułożyć zdarzenie według woli, płynny element, chaos bezgraniczny, siłę, rozrzuconą bez powziętego zgóry celu. Ta tajemnica, burza, zgadza się i wykonuje w każdej chwili jakieś nieznane zmiany woli, pozorne czy rzeczywiste.
Poeci po wsze czasy nazywali to kaprysem fal.
Ale kaprys nie istnieje.
Rzeczy niezrozumiałe, które nazywamy w naturze kaprysem, a w przeznaczeniu przypadkiem, są dostrzeżonemi ułamkami prawa.

ROZDZIAŁ ÓSMY
Nix et nox.

Właściwością nawałnicy śnieżnej jest to, że jest czarna. Zwykły wygląd przyrody w czasie burzy, że ziemia lub morze jest wtedy ciemne, niebo zaś bladawe, zupełnie tu jest odwrócony; niebo jest czarne, ocean biały.
Na dole piana, w górze ciemności. Widnokrąg zamknięty ścianami z wyziewów, zenit zapuszczony krępą. Nawałnica jest podobna do wnętrza katedry, od dołu do góry poobwieszanej kirem. Tylko, że nigdzie ani światełka w owej katedrze. Ani błysków świętego Elma po grzebieniach wałów, ani choćby wędrownych głębi w morzu fosforycznych płomyków; nic — nic — wszędzie tylko ogromne ciemności. Trąba podbiegunowa tem się różni od zwrotnikowej, że, kiedy ta ostatnia zapala wszystkie światła, tam ta je wszystkie gasi. Świat staje się za jednym zamachem wnętrzem sklepienia piwnicy. Z pośród głębi tej nocy poczyna polatywać kurzawa plam białawych, nie umiejących zrobić wyboru pomiędzy niebem i morzem. Plamy te, będące kłakami śniegu, przelatują, błąkają się, kręcą zukosa. Wyglądają niby centki, naśladujące łzy na draperjach kiru, w któreby ktoś życie tchnął i zachęcił do ruchu. Tej siejbie rozpierzchliwej towarzyszy wicher opętany; ciemnie rozkruszone na białości, wyuzdanie w cieniach nocy, cały zgiełk, na jaki grobowisko zdobyć się potrafi, huragan pod całunem katafalku — taka jest nawałnica śnieżna.
Od spodu wstrząsa się dreszczem ocean, skrywający straszliwe głębie nikomu nieznane.
Przy metrze podbiegunowym, który jest elektryczny, kłaki śnieżne natychmiast się zbijają w bryłki lodu, i oto nagle powietrze staje się pełne pocisków. Wtedy woda pryska na wszystkie strony, jakby kłuta śrutem.
Grzmotu tam nie słychać. Błysk nawałnic podbiegunowych jest milczący. To, co lud mówi o kocie, jakoby „pacierz pomrukiwał“, da się właśnie o tej błyskawicy powiedzieć. Jest to niby groźba napół otwartej tylko paszczy, a jednak dziwnie nieubłaganej. Nawałnica śnieżna jest to rodzaj burzy, zarazem ślepej i niemej. Kiedy nareszcie przeleciała, najczęściej okręty wzorem jej oślepły, a majtkowie stracili mowę.
Wydobyć się z podobnej czeluści nielada to sprawa.
Myliłby się jednak, ktoby mniemał, że tu rozbicie jest nieuchronne. Rybacy duńscy, z Disco i z Balezinu, poszukiwacze czarnego wieloryba, również Hearn, udający się ku cieśninie Beringa dla rozpoznania ujścia Rzeki Miedzianej, wreszcie Hudson, Mackenzie, Vancouver, Ross, Dumont d’Urville, byli zaskoczeni u samego bieguna przez najnieubłagańsze zamiecie śnieżne, a jednak zdołali im się wymknąć zdrowo.
W podobny to rodzaj nawałnicy wstąpiła była właśnie orka wszystkiemi żaglami i wielce zwycięsko. Szał przeciw szałowi. Kiedy Montgomery, wykradając się z Rouen, całą siłą wioseł pchnął galerę na łańcuch, zamykający mu Sekwanę, postąpił sobie z równą bezczelnością.
Matutina leciała na złamanie karku. Pochylenie jej pod naciskiem żagli tworzyło niekiedy z płaszczyzną toni morskiej przerażający kąt piętnastu stopni; ale niezrównane jej pudło, mocno pękate, przyklejało się do bałwanów jakby wzięte na lep. Zrąb środkowy dziwnie wytrwale wystarczał najszaleńszym podrzutom orkanu. Okratowana latarnia obrzucała światłem cały przód statku. Wir pełen chciwych wdechów, wciągając w siebie całe przestwory oceanu, zdawał się uszczuplać i niejako wyjadać coraz mocniej wodne otoczenie, wpośród którego wszystkiemi żaglami leciała szalona orka. Ani mewy nigdzie, ani choćby jaskółki skalnej. Nic, tylko kręcone wichrem zamiecie płatów śnieżnych. Pole działania bałwanów było szczupłe i przeto tem straszliwsze. Widać ich było zaledwie kilka, ale zato nad wszelką wiarę niezmiernych.
Kiedy niekiedy przeraźliwy błysk barwy miedzianej wylatywał z poza ciemnych pokładów, nałożonych warstwami od widnokręgu aż do zenitu. Olśniewające te rzuty światła robiły przegląd wszystkich okropności pozapuszczanych chmurami. To nagłe zajęcie się płomieniem głębi nieba, na którego tle, przez przeciąg mgnienia oka, zarysowywały się wyraźnie najbliższe plany obłoków, a następnie coraz mroczniej zapadające oddalenia niebieskiego zamętu, ukazywało otchłań z najściślejszemi odcieniami perspektywy. Na tem chwilowem dnie z płomienia płaty śnieżne stawały się czarnemi, i powiedziałbyś o nich, że to chmara motyli ciemności, latających w płonącej czeluści. Poczem nagle wszystko gasło.
Po przejściu pierwszego wybuchu, nawałnica, zawsze pędząc orkę przed sobą, poczęła nagle ryczeć przewlekle. Był to huk, będący przeraźliwem uporządkowaniem pomieszanego zgiełku. Nic mocniej niepokojącego jak ten monolog burzy. To ponure recitativo podobne jest do zawieszenia broni pomiędzy tajemniczemi siłami, na zabój walczącemi, i wyraża niby wzajemne czatowanie na siebie dwóch odmętów.
Orka rozpaczliwie przepadała dalej. Dwa największe jej żagle sprawowały się istotnie w sposób straszliwy. Niebo i ziemia, będące jakby z atramentu, miotały w górę płaty śliny, ponad wysokość masztu przelatujące. Co chwila zwały wód przerzucały się poprzez pokład podobne do potopu, i w miarę kołysania się statku to na tę, to na ową stronę, z trzaskiem otwierały się klapy od upustów bocznych i stawały się niejako paszczami, pochłaniającemi wodę, a wyziewającemi z siebie pianę szumiącą. Kobiety schroniły się już do kajuty, ale mężczyźni co do jednego pozostali na pomoście. Oślepiająca śnieżyca wirowała skrętami. Dorzucały się do niej plwociny odmętu. Wszystko było opętane.
W tej chwili przywódca gromady, stojący w tyle statku na krańcowej sztabie, uczepiwszy się jedną ręką drabiny sznurowej, drugą zerwawszy sobie z głowy czapkę, którą potrząsał w górę przy niepewnym błysku okratowanej latarni, zuchwały, rozradowany, z rozjaśnioną twarzą, z rozwianemi dziko włosami, upojony całą tą ciemnicą, wrzasnął:
— Ocaleliśmy!
— Ocaleli! Ocaleli! Ocaleli! — powtórzyli za nim chórem zbiegowie.
I w jednej chwili gromada cała, chwytając się wszystkiego, co było pod ręką, dźwignęła się jak jeden człowiek na pomoście.
— Hurra! — zakrzyczał przywódca.
I cała gromada zawyła pośród burzy:
— Hurra!
Ale w chwili, kiedy ten zgiełk przeraźliwy skonał, zagłuszony rykiem odmętu, od przeciwnej strony statku słyszeć się dał głos silny i poważny: — Milczeć!
Wszystkie głowy zwróciły się w tę stronę.
Każdy rozpoznał głos doktora. Gruba ciemność panowała dokoła; doktór przyparty był plecami do masztu, z którym wychudła jego postać zdawała się tworzyć całość jedną; nikt go dostrzec nie mógł.
Głos odezwał się dalej:
— Słuchajcie! Wszyscy umilkli.
W tedy wyraźnie usłyszano w ciemnościach dźwięk dzwonu.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Zadanie powierzone rozszalałemu morzu.

Patron statku, trzymający rudel, głośnym śmiechem na to wybuchnął.
— Dzwon! A to wybornie. Pędzimy w lewo. Wiecie, co znaczy ten dzwon? Oto, że mamy ląd po prawej.
Na to odpowiedział powolny i silny głos doktora:
— Niema tu nigdzie lądu na prawo.
— Jest! Jest! — zawołał patron.
— Niema, powiadam.
— Ależ ten dzwon bije od lądu.
— Ten dzwon — rzekł doktór — bije od morza. Na to słowo, wszystkich tych ludzi śmiałych przebiegł dreszcz śmiertelny. Wylęknione twarze dwóch kobiet ukazały się w okienku kajuty, niby dwa widma, wywołane zaklęciem. Doktór postąpił krokiem, i wtedy długa jego czarna postać oddzieliła się od masztu. W głębiach ciemności nocnych słychać było dzwon, uderzający miarowo.
Doktór mówił dalej:
— Na połowie drogi pomiędzy Portlandem i archipelagiem La Manche utkwiona jest pośród odmętu wydęta powietrzem beczka, której przeznaczeniem jest przestrzegać żeglarzy. Beczka ta przymocowana jest łańcuchami do dna morskiego i pływa na powierzchni wody. Na niej przytwierdzony jest pręt żelazny, mający u krańca dzwon ujęty w dwa ramiona. W czasie burzy wstrząśnione morze wstrząsa także beczką i wtedy dzwon uderza. Właśnie to ten dzwon słyszycie.
Powiedziawszy to, przeczekał silniejszy podmuch burzy, upatrzył chwilę, w której głos dzwonu przemógł grzmiący ryk orkanu, i począł mówić dalej:
— Kto zasłyszy dzwon ten pośród burzy, którą poderwał wiatr północno-zachodni, ten jest zgubiony. Dlaczego? Oto z następującej przyczyny. Jeżeli się słyszy dźwięk ten, to jedynie dlatego, że go wiatr przynosi. Otóż wiatr przychodzi z zachodu, podwodne zaś rafy Aurigny znajdują się od strony wschodniej. Dźwięk dzwonu dlatego tylko słyszycie, żeście się wpakowali pomiędzy beczkę i rafy. A właśnie na te rafy wicher was pędzi. Znajdujecie się po złej stronie beczki. Gdybyście się znajdowali po dobrej, bylibyście na pełnem morzu, na otwartem morzu, słowem na bezpiecznej drodze, i wtedy nie słyszelibyście dzwonu. Najsilniejszy wicher nie byłby w stanie donieść do was jego dźwięku. Przelecielibyście wtedy około beczki, ani się nawet domyślając, że była wam po drodze. Zbiliśmy się z właściwego szlaku. Dźwięk tego dzwonu to rozbicie, które na gwałt uderza. A teraz radźcie, jak umiecie.
Dzwon tymczasem, w miarę jak doktór mówił, korzystając z przerwy w huku nawałnicy, wybijał zwolna jedno uderzenie po drugiem, i dźwięk ten przerywany zdawał się niejako przytakiwać słowom starca. Powiedziałbyś: podzwonne otchłani.
Wszyscy słuchali, dech zatrzymując w piersiach, to głosu tego, to tego dzwonu.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Burza to dzicz olbrzymia.

Naraz patron pochwycił tubę:
Cargate todo, hombres. Baczność na bloki! Pociągnąć podwójne liny — zahaczyć górą — poderwać dolne żagle — przytroczyć górne! Ku zachodowi! Na pełną wodę! Dziobem na beczkę! Dziobem na dzwon! Tam przestronno być musi. Jeszcze nie wszystko stracone.
— Próbujcie — rzekł doktór.
Powiedzmy mimochodem, że owa beczka z dzwonem, rodzaj ślepej latarni, dopiero w r. 1820 z miejsc tamtych została usunięta. Żyją jeszcze, choć już bardzo starzy, żeglarze, którzy ją pamiętają. Ostrzegała ona, ale zwykle zapóźno.
Rozkazu patrona usłuchano natychmiast. Langwedokczyk pracował jako trzeci majtek. Zresztą wszyscy pomagali, jak mogli. W oka mgnieniu, można powiedzieć, że nie zwinięto żagle, ale je zdarto; wprawiono w ruch wszystkie bloki, poruszono wszystkie węzły, poprzytraczano wszystko aż do najdrobniejszej linki; poprzeciągano wpoprzek liny drabinowe, które tym sposobem posłużyły do utrwalenia stanowiska masztów ukośnych; silnie utwierdzono maszt środkowy; pozabijano gwoździami klapy bocznych otworów, co miało posłużyć niejako do zrobienia okrętu ile możności nieprzystępnym wodzie. Jakkolwiek manewru dopełniono nader pospiesznie, niemniej jednak dokładnie. Orka, słowem, postawiona została na stopie najrozpaczniejszego jak być może uproszczenia. W miarę jednak, jak statek, uprzątając z siebie wszystko, ile mógł się zmniejszał, wzrastało wzburzenie przeciw niemu, równie powietrza jak wody. Wysokość przewalających się w ciemności bałwanów dochodziła niemal rozmiarów podbiegunowych.
Orkan, niby oprawca, któremu pilno, rozpoczął wreszcie ćwiertować statek. W oka mgnieniu nastało jakby straszliwe rozszarpywanie. Gniazda bocianie zleciały jakby zdmuchnięte, wyższe żagle poszły w szmaty, osłony pomostów w drzazgi, sam pomost wymieciony został do czysta, maszt prysł w połowie, słowem klęska zdawała się wszystko na cztery wiatry roznosić. Nareszcie pękły nawet liny główne, choć na długość czterech sążni wkoło kotwic okręcone.
Natężenie magnetyczne, właściwe nawałnicom śnieżnym, niemało dodawało linom kruchości. Pękały tyleż skutkiem działania nieujętego prądu, ile z powodu szaleństwa wichrów. Mnóstwo łańcuchów, ześliznąwszy się z bloków, przestało już działać w jakikolwiek sposób. Zręby przednie, zarówno jak i kręgi belkowania od tyłu, uginały się i trzeszczały pod uporczywym naciskiem wichru. Nareszcie bałwan jakiś silniejszy zerwał busolę i uniósł ją razem z budką. Inny porwał czółno uczepione u przedniego masztu, stosownie do dziwnego asturyjskiego obyczaju. Inny oderwał poprzeczny z przodu maszt wraz z żaglami. Inny wreszcie Najświętszą Pannę od sztaby i klatkę latarniową.
Rudel już tylko pozostał.
Brak latarni zastąpiono granatem, który kłakami natkawszy i zalawszy smołą, powieszono na krańcu zgięcia dzioba.
Maszt na dwoje strzaskany, najeżony furczącemi szmatami żagli, mnóstwem pozrywanych lin, pogruchotanych bloków i drągów zawadzał na pomoście. Padając, zdruzgotał prawą burtę statku.
Patron, zawsze stojący przy sztabie, wołał:
— Dopóki jeszcze sterować można, nic nie stracone. Szlachetne członki jeszcze w statku żyją. Toporów! Siekier! Maszt w morze! Oczyścić pomost!
Osada i podróżni zarówno pałali gorączką stanowczego boju. Dano kilka potężnych cięć topora; maszt runął do reszty; zepchnięto go poprzez krawędź statku. Pomost został oswobodzony.
— A teraz — rzekł znowu patron — weźcie jaki tęgi postronek i przywiążcie mię do sztaby.
Przywiązano go do rudla.
Przez czas, kiedy go przywiązywano, śmiał się. Krzyczał z całych płuc ku morzu:
— Wyj, czarownico, wyj! Miałem ja nie taką robotę przylądka Machichaco.
I kiedy go przykrępowano, schwytał rudel obiema pięściami, z tą radością szaloną, którą daje tylko niebezpieczeństwo.
— Wszystko dobrze, dzieci! Niech żyje Nąjświętsza Panna z Buglozy! A teraz ku zachodowi!
A wtem nadszedł ogromny wał poprzeczny i całym ciężarem zwalił się na tył statku. Zawsze wpośród burzy zjawia się ten rodzaj fali-tygrysa, bałwan dziki i stanowczy, który widocznie zmierza ku jakiemuś zgóry oznaczonemu miejscu, czas jakiś jakby na brzuchu pełza po powierzchni morza, aż nagle wyskakuje, i z rykiem i zgrzytaniem zwala się na statek zrozpaczony i rozrywa go w kawały. Pośród zachłyśnięcia się pianą odmętu, zdającego się chłonąć całą tylną część Matutiny, słyszeć się dał trzask głuchy, zwiastujący jakieś zdruzgotanie. Kiedy się na chwilę uspokoiła nieco ta zapalczywa trzaskawica morza i nocy, kiedy się nareszcie ukazał znowu tył statku, nie było tam już ani patrona, ani rudla.
Wszystko naraz zostało oderwane.
I sztaba i człowiek, którego do niej przykrępowano, poszły sobie razem z falą w tym rażącym zamęcie nawałnicy.
Przywódca gromady bystro spojrzał w ciemności i zawołał:
— Te burlas de nosotros?[10]
Po tym buntowniczym wykrzyku słyszeć się dał inny:
— Kotwicę rzucić! Ratować patrona!
Skoczono do kołowrotu. Łańcuch zgrzytnął, zapadła kotwica. Orki nie miały zwykle więcej nad jedną. Na nic się to nie przydało. Dno było z żywej skały, rozpasanie się wód ogromne. Pękł łańcuch, jakby włosek cienki.
Kotwica pozostała na dnie morza.
Ze sztaby pozostał już tylko anioł, poglądający przez lunetę.
Od tej chwili orka była już tylko rozbitym czerepem. Matutina stała się już nieuleczalnie obezwładnioną. Ten statek zręczny, niedawno jeszcze temu skrzydlaty i niemal straszliwy w swoim pędzie, stał się teraz bezsilny. Nie miał już w sobie cząstki jednej, któraby nie była strzaskana lub wywichnięta. Sparaliżowany i bierny, był posłuszny dziwacznym zachceniom żeglugi bez rudla. Na to, ażeby w ciągu kilku minut z lotnego orła pełzający mógł się zrobić kaleka, trzeba wyjątkowego szaleństwa, jakie tylko na morzu spotkać można.
Podmuchy przestworu były coraz potworniejsze. Wichry są to przerażające płuca. Nieustannie dorzucają one ponurych spotęgowań temu, co już nie ma odcieni, ponieważ całe jest czarnością. Dzwon pośród morza podzwaniał rozpaczliwie, jakby wstrząsany straszną jakąś dłonią.
Matutina przepadała na igraszce bałwanów. Korek, puszczony na wodę, nieinaczejby sobie radził; nie żeglowała już, tylko pływała. Zdawała się co chwila gotową wykręcić się brzuchem na powierzchnię wody, podobnie jak uśnięta ryba. Co ją jednak zbawiało od ostatecznej zaguby, to najzupełniejsze dotąd zachowanie pudła, nigdzie nie nadwerężonego. Nie poruszył się najmniejszy zrąb w zwierzchniej części ścian okrętu. Nie było nigdzie najmniejszej szpary, ani pęknięcia, i ani kropla wody nie przeciskała się do wnętrza. Wielkie szczęście, że tak było, znaczne bowiem uszkodzenie dotknęło pompę i całkiem ją uczyniło bezużyteczną.
Orka zdawała się tańczyć opętanie, wpośród zawrotnego udręczenia otchłani. Pomost doświadczał wtrząśnień osierdzia, które się krztusi do wymiotów. Powiedziałbyś, że robi wysiłki, ażeby wyrzucić rozbitków. Ci zaś, bezwładni, czepiali się resztek lin bezczynnych, szczątków drabin, tłukących się łańcuchów, pozostałych krawędzi statku, poręczy, wreszcie jeżących się drzazg, potrzaskanego rudla, haków odstających, desek, których gwoździe rozdzierały im ręce, szczętów kłody zrąbanego masztu, lada wreszcie drzwi, lada przedmiotu, lada wyskocznej części zburzonego statku. Od czasu do czasu nastawiali ucha. Dźwięk dzwonu coraz słabnął w oddali. Rzekłbyś, że i on także konał. Brzmienie jego wydawało się już tylko przerywanem rzężeniem. Potem i to rzężenie ucichło. Gdzież się więc znajdowali? I w jakiej mogli być odległości od pływającej beczki? Poprzednio przeraził ich głos dzwonu, teraz jego milczenie przeszywało ich trwogą. Wiatr północno-zachodni pchał ich w drogę być może niepowrotną. Czuli, że ich unosi szalone jakieś nabranie tchu. Rozbity czerep w czarność pędził. Oślepiona szybkość, cóż nad to okropniejszego? Czuli przepaść przed sobą, pod sobą, na sobie. Nie był to już pęd, ale spadanie.
Nagle, w niezmiernym zgiełku mgławicy śnieżnej, czerwoność jakaś zabłysła.

— Latarnia! — krzyknęli rozbitkowie.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Casquette.

Była to rzeczywiście latarnia Liht-House, na Casquetach.
Latarnia morska dziewiętnastego wieku jest wyniosłą murowaną budową walcowo-ostrokręgową, posiadającą na szczycie przyrząd do oświetlenia wysoce udoskonalony. Szczegółowo zaś latarnia morska na Casquetach jest dziś potrójną białą wieżą, dźwigającą w powietrze trzy świetlne ogniska. Trzy te widziadła płomieniste wykręcają się i wirują za pomocą zegarowego mechanizmu z tak przedziwną doskonałością, że majtek służbowy, przypatrujący się im z pełnego morza, nieodmiennie robi dziesięć kroków na pomoście statku przez czas ich przyświecania i dwadzieścia pięć przez czas zaćmienia. Wszystko tam ściśle obliczone, równie co do położenia płaszczyzny ogniska, jak i obrotu ośmiościennego bębna, utworzonego z ośmiu szerokich soczewek pojedynczo stopniowanych i mających każda, równie pod, jak i ponad sobą, odpowiednie sobie szeregi pierścieni dioptrycznych; zazębienie matematyczne, zabezpieczone od szałów wichru i morza przez szyby milimetrowej grubości, a jednak rozbijane niekiedy przez orły morskie, uderzające na nie piersiami naoślep, niby ogromne motyle nocne tych latarń olbrzymich. Budowa, która osłania sobą, podtrzymuje i obsługuje ten mechanizm cały, jest, jak on sam, matematycznie obliczona. Nic tam zbytecznego, wszystko dokładne, wyraźne, poprawne. Latarnia morska to liczba.
W siedemnastem stuleciu latarnia taka była pewnym rodzajem pióropusza ziemi nad brzegiem morza.
Architektura wieży podobnej latarni była wspaniała i szalona. Nie szczędzono tam balkonów, krużganków, wieżyczek, wystawek, wyskocznych klatek, chorągiewek. Nie żałowano maskaronów, posągów, liści, wijących się ozdób, płaskorzeźb, figurek i figurynek, równianek z napisami. Pax in hello — wygłaszała latarnia Eddystonu.
Zauważmy mimochodem, że owo wyznanie zasad pokojowych niezawsze rozbrajało ocean. Winstanley spróbował je powtórzyć ponad drzwiami latarni, którą wystawił swoim kosztem w pewnem dzikiem miejscu, naprzeciw Plymouth. Ukończywszy jej budowę, wszedł do niej i dał ją do wypróbowania nawałnicy. Nawałnica, niewiele myśląc, przyszła i porwała latarnię razem z Winstanleyem. Zresztą, coprawda, zbytkowne te budowle zbyt łatwy dawały zewsząd przystęp do siebie nawałnicom, podobne w tem do tych nazbyt suto przystrojonych wodzów, którzy w czasie bitwy stają się tem łatwiejszym celem dla pocisków.
Oprócz zbytku z kamienia, dopuszczano się tam również zbytku z żelaza, z miedzi, z drzewa. Ślusarszczyzny przedstawiały się tam w kształcie rzeźb, wiązania układano w wyskoczne ozdoby. Na każdem miejscu, pośród arabesków, morskie przybory wszelkiego rodzaju, bądź użyteczne, bądź na nic nieprzydatne, windy, belki, przeciwwagi, drabiny, żórawie do ładowania, haki ratownicze. Na szczycie wokoło ogniska misternie wyrobione ślusarszczyzny unosiły wielkie świeczniki żelazne, w które zatykano kawały lin napojonych żywicą, knoty płonące uporczywie i których żaden wiatr nie był w stanie zgasić. Do tego, od stóp aż do szczytu wieża przybrana była w chorągwie morskie, banderole, bandery, flagi, proporce, proporczyki, jeżące się na drzewach, od gzymsu do gzymsu, od piętra do piętra, gromadząc zbiorowisko wszelkich barw, wszelkich kształtów, wszelkiego rodzaju tarcz, znaków — słowem: wszelkiego rodzaju ruchliwej niesforności, aż po promienistą klatkę szczytu. W czasie burzy jakże wesołą sprawiało to swawolę z poszarpanych szmat chwały wokoło płomienia trwogi. Podobna bezczelność światła na krawędzi przepaści była podobna do wyzwania i dziwnie nastrajała rozbitków do zuchwalstwa.
Ale latarnia na Casquetach była innego rodzaju.
Była to w owej epoce poprostu stara, barbarzyńska latarnia, taka, jaką ją Henryk I wybudował po utracie tak zwanej Białej Nawy, to jest ognisko najpierwotniejsze, płonące w żelaznym koszu, na szczycie skały, słowem zarzewie, rozniecone za kratą z kitą ognistą, na wiatr puszczoną.
Jedyne udoskonalenie, jakie ta latarnia otrzymała od dwunastego stulecia, ograniczało się do miechu kuźniczego, poruszanego za pomocą wag o ciężarach z kamienia, który przystosowano do ogniska w roku 1610.
U tych staroświeckich latarń ptaki morskie nierównie smutniejszych doświadczały losów, niż u latarń dzisiejszych. Przylatywały tam tak, jak i dziś, wabione światłością i rzucały się naoślep, ale nieuchronnie zaraz wpadały w sam środek żaru, kędy spostrzec je można było trzepoczące się, niby duchy czarne, w podrzutach konania, wpośród tego piekła; niekiedy zaś wylatywały znowu z rozczerwienionej klatki na skałę, osmalone, kurzące się, okaleczałe, ślepe, jak kiedy odpadają od rozpalonej lampy muchy nawpół upieczone.
Dla statku całkiem nieuszkodzonego, posiadającego jeszcze cały swój rynsztunek i dającego się należycie kierować, latarnia morska Casquetów jest istotnie pożyteczna; woła ona: „Strzeż się“, zdaleka uprzedzając o niebezpieczeństwie. Ale dla okrętu, złupionego przez burzę, jest tylko złowróżbnem zjawiskiem. Czerep, dotknięty niemocą i bezwładny, niezdolny już stawić oporu szalonym wybrykom wody, bezbronny przeciwko przemocy wichru, niby ryba bez skrzel, niby ptak bezskrzydły, tam tylko iść może i musi, kędy go pędzą podmuchy. Latarnia ukazuje mu wtedy ostateczny kres jego istnienia, oznacza jasno miejsce, gdzie mu przepadnąć przyjdzie, słowem, przyświeca jego pogrzebaniu. Jest mu gromnicą grobową.
Obrzucać błyskiem nieubłagane rozwarcie się pod sobą przepaści, ostrzegać o tem, co jest dla ciebie nie do uniknięcia, — możeż być posępniejsza ironja?

ROZDZIAŁ DWUNASTY
Borykanie się z rafą podwodną..

Tajemnicze to szyderstwo, z całą jego goryczą, nieszczęśliwi rozbitkowie Matutiny w utrapieniu swojem aż nadto zrozumieli. Ukazanie się latarni zrazu ich pokrzepiło, ale natychmiast potem przygnębiło.
Nic do zrobienia, nic nawet do usiłowania. To, co powiedziano niegdyś o królach, da się przystosować do morskiej toni; jest się ich ludem; jest się ich zdobyczą. Cobądź im przez głowę przejdzie, wszystko to wycierpieć trzeba.
Wicher północno-zachodni pędził orkę wprost na Casquety. Nie było rady. Ani sposobu się oprzeć. Szybko leciano zukosa wprost na skałę. Dno coraz bliżej podchodziło pod statek; ołowianka, gdyby podobna ją było w jakibądź sposób zapuścić, nie wykazałaby więcej jak kilka sążni. Już się rozbitkom słyszeć dawało przygłuszone przepadanie odmętu w podwodnych zapadlinach, wchodzących daleko w głąb skały. Już nawet rozróżniać mogli popod latarnią samą niby szczelinę ciemną, zapadającą w przepaść pośród dwóch wałów z granitu, zacieśnioną szyję tej straszliwej przystani zgonu, na której dnie zawczasu mniemano spostrzegać stosy kościotrupów ludzkich i liczne czerepy zatopionych statków. Była to raczej czeluść jaskini, niżeli w jakibądź sposób wejście do portu. Uszu ich dochodziło już nawet trzaskanie ogniska w jego klatce kratowanej; dziko-czerwona pożoga obrzucała światłem zarysy burzy, odblaski płomienia w latających kłębach gradu zamącały szarą jednostajność mgły; walczyły z sobą wijące się czarne tumany i skręty czerwonawego dymu; wąż przeciw wężowi; wyszarpywane żagwie leciały z wiatrem, co widząc, białawe płaty śnieżycy zdawały się co tchu rozpierzchać wobec tego nagłego napadu iskier. Zarysy skał podwodnych, zrazu niewyraźne, teraz dokładniej występowały na widownię, ze wszystkiemi swemi zapadliskami, ostrzami, grzebieniami i igłami. Wyskoczne części uwydatniały się żywemi purpurowemi odkreśleniami, pochyłości zaś krwawem osuwaniem się ogniowych blasków. W miarę zbliżania się, cała wypukłość groźnej rafy wzrastała i dźwigała się w powietrze, z każdym krokiem groźniejsza.
Jedna z kobiet, Irlandka, drżącemi rękoma przebierała różaniec.
W braku patrona, który był sternikiem, pozostał przywódca gromady, będący kapitanem. Wszyscy Baskowie znają na palcach tak góry, jak morze. Zuchwali są ponad przepaściami i radzić sobie umieją w najcięższych przeprawach.
Statek niemal już dotykał straszliwego kresu. Nagle znalazł się już nawet tak blisko wielkiego północnego cypla Casquetów, że w jednej chwili ten ostatni zasłonił latarnię. Jego już tylko widziano przed sobą, a światłość poza jego grzbietem. Skała ta groźna, z pośród mgły występująca, wydawała się podobna do ogromnej czarnej kobiety, mającej czepiec z płomienia.
Osławiona ta skała nazywa się Bibletem. Podpiera ona od strony północnej potężną bryłę skalną, która inne znowu urwisko, zwane Etacq-aux-Guilmets, podtrzymuje od południa.
Przywódca popatrzał na nią i zawołał gromkim głosem:
— Hej! Kto chce na ochotnika z liną do tej skały? Czy jest tam kto, coby umiał pływać?
Nikt nie odpowiedział.
Nikt na całym statku nie umiał pływać, nawet majtek żaden; nieumiejętność zresztą bardzo się często zdarzająca pomiędzy ludźmi, skądinąd oswojonymi z morzem.
Kawał bala, niemal już całkiem oderwanego od boku pomostu, kołatał się na brzegu statku! Przywódca schwycił go silnie obiema pięściami i zawołał:
— Dalej! Pomagać mi!
W mgnieniu oka oderwano ów dyl. Można było teraz zrobić z nim, co chciano. Z broni odpornej stał się teraz zaczepną.
Był to potężny kawał drzewa z czystego rdzenia dębowego; zdrowy i silny, zdolny służyć w potrzebie równie jako narzędzie zaczepne, jak i za punkt oparcia; dźwignia przeciw ciężarowi, taran przeciwko wieży.
— Baczność! — zawołał wódz.
Na te słowa, sześciu z pomiędzy osady statku, przyparłszy się schyleni do kawała kłody pozostałej od wyrąbanego masztu, podnieśli na ramionach potężną belkę i wystawili ją poza obręb statku, utrzymując prosto, jakby dzidę, mającą ugodzić w lędźwia skały olbrzyma.
Robota była dziwnie niebezpieczna. Chcieć dać kułaka górze wielkie to zuchwalstwo. Tych sześcioro ludzi mogło być jak nic rzuconych w wodę od samego wstrząśnienia.
Takie są urozmaicenia w zapasach z nawałnicą. Po tumanach rafa podwodna; po podmuchach wichru bryła granitu. Z kolei masz tam do czynienia, to z czemś nieujętem, to z czemś niewzruszonem.
Nastąpiła jedna z tych chwil, w ciągu których włosy siwieją na głowie.
Skała i statek miały się wzajemnie zahaczyć.
Głaz jest cierpliwy. Rafa czekała.
Nadbiegł wał dziwnie rozpasany. Ten położył kres oczekiwaniu. Podjąwszy statek od spodu, dźwignął go w górę i zakołysał przez chwilę, jak kiedy w procy pocisk się kołysze.
— Śmiało, dzieci! — zawołał wódz. — To tylko skała, a myśmy ludzie.
Dyl czekał w gotowości. Pomocnicy trzymali go silnie, jakby z nim zrośnięci. Ostre jego drzazgi wpijały im się w pachy, ale oni wcale tego nie czuli.
Nareszcie bałwan cisnął orkę o skałę.
Nastąpiło zderzenie.
Stało się to pod osłoną mętnego tumanu piany, skrywającego zwykle widok podobnych klęsk.
Kiedy ten tuman opadł w morze, kiedy się znów zrobił przestwór pomiędzy wodą i skałą, wszyscy sześciu leżeli na pomoście, ale Matutina zmykała, ślizgając się szybko wzdłuż groźnej rafy. Belka spisała się wybornie i właśnie spowodowała zboczenie. W kilka chwil potem, przy niezrównanem szaleństwie pędów odmętu, Casquety były już Bóg wie jak daleko poza orką. Matutina znowu na czas jakiś znajdowała się wolna od natychmiastowego przynajmniej niebezpieczeństwa.
To się zdarza. Właśnie podobne uderzenie okrętu wprost przodem w skałę ocaliło Wooda de Largo u ujścia Tayu. Podobnym także, pełnym zuchwalstwa ciosem w straszliwą skałę Brannodu-um, w nader ciężkich przejściach u przylądka Winterton, potrafiła ujść zguby fregata, nazwiskiem Royale-Marie, pozostająca pod dowództwem kapitana Hamiltona, jakkolwiek był to tylko statek szkockiej budowy. Morska toń jest rodzajem siły, której rozkład tak jest nagły, że wszelkie zwroty są tam rzeczą łatwą, możebną przynajmniej, nawet w razie najgwałtowniejszych uderzeń. Jest w nawałnicy coś z bydlęcia; orkan to byk rozwścieczony, i nietrudno bywa z drogi m u zeskoczyć, ponieważ naoślep pędzi.
Starać się ile możności przejść z siecznej do stycznej, oto cała tajemnica środków uniknięcia rozbicia.
Taką to właśnie przysługę wyświadczyła orce owa belka, w porę użyta. Spełniła ona obowiązek wiosła, zastąpiła miejsce rudla. Ale ów obrót zbawczy raz już był dokonany, niepodobnaby go było powtórzyć. Belka znajdowała się już w morzu. Siła uderzenia wytrąciła ją z rąk trzymających ludzi poza krawędź statku i wrzuciła w rozpasane fale. Oderwać na jej miejsce jaką inną, byłoby to rozpocząć rozczłonkowanie kadłuba okrętu.
Orkan znów porwał z sobą Matutinę. Niebawem Casquety wydawały się już tylko na widnokręgu jakimś złomem niepotrzebnym. Nic nie ma tak zawstydzonej powierzchowności, jak skalna rafa w podobnym wypadku. Istnieją w przyrodzie, od strony rzeczy nieznanych tam, gdzie dotykalność plącze się z niewidzialnością, złośliwe zarysy nieruchome, które zdaje się oburzać zdobycz, uchodząca ich szponom.
Właśnie takiem i wydały się Casquety, podczas kiedy Matutina od nich odbiegała.
Latarnia, cofając się, pobladła, pomętniała, wreszcie całkiem znikła.
To rozpłynięcie się było bardzo ponure. Coraz grubsze warstwy mgły ponakładały się na tę pierzchającą płomienistość. Promieniowanie rozproszyło się w wilgotnem przestworzu. Błyski błąkały się, walczyły, wreszcie topnieć poczęły w niewyraźnych zarysach. Rzecby można: potonęły. Ognisko stało się światełkiem, wkrótce już było tylko drżeniem błędnego i bladawego płomyka. Wokoło niego coraz więcej rozszerzało się koło rozlanej jasności. Było to jakby przydławienie światła w głębi studni.

Dzwon, groźbą będący, umilkł; latarnia groźbą będąca, znikła. Z tem wszystkiem, kiedy nie było już tych gróźb obu, zrobiło się straszniej jeszcze. Jedna z nich była przynajmniej głosem, druga przynajmniej pochodnią. Każda miało w sobie coś ludzkiego. Kiedy ich nie stało, otchłań tylko pozostała.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Twarzą w twarz z nocą.

Orka znalazła się znowu na łasce ciemności, pośród tej niezmierzonej pomroki.
Matutina, wymknąwszy się Casquetom, mknęła szybko z fali na falę. Wytchnienie, ale wśród zamętu.
Przez wiatr pchana zukosa, targana tysiącznemi zwrotami bałwanów, odtwarzała sobą wszystkie szalone wy bryki odmętu. Nie posiadała już ruchu wpodłuż statku, co jest groźną zapowiedzią konania. Pływające czerepy umieją się tylko chwiać z boku na bok. Ruch podłużny oznacza jeszcze gorączkowe wysilenia walki. Mając rudel, można się jeszcze podtrzymywać na wietrze.
W czasie nawałnicy, a zwłaszcza podczas śnieżnej zamieci, morze i noc zwykły się wreszcie spływać z sobą i kojarzyć tak, że wyglądają już tylko jakby jedna wspólna chmura dymu. Mgła, tuman, podmuchy, pędy we wszystkich kierunkach, nigdzie punktu oparcia, nigdzie miejsca wytchnienia, nigdzie chwili spoczynku, wiekuiste poczynanie, wiekuiste wdzieranie się, wyłom po wyłomie, nigdzie widnokręgu, wszędzie głębokie zapadlisko czarne; orka ślizgała się po tem wszystkiem.
Wyplątać się z Casquetów, wymknąć się podwodnej rafie, było to dla rozbitków nielada zwycięstwem. Ale nadewszystko osłupieniem. Nie wydali ani jednego okrzyku radości; na morzu nie popełnia się dwa razy podobnej nierozwagi. Rzucić wyzwanie tam, gdziebyś nie potrafił rzucić ołowianki — to nie żarty.
Odepchnąć od siebie skałę, było to dokonać niepodobieństwa. Na samą myśl o tem, ludzie ci kamienieli. Zwolna wszakże poczynali nabierać otuchy. Takie to są, nie umiejące zatonąć, złudzenia duszy. Niema rozpaczy, któraby w najostateczniejszej chwili nie dostrzegała ponad głębiami otchłani niewypowiedzianego uroku brzasków nadziei. Nieszczęśliwi ci radzi byli wszelkiemi sposobami wmówić w siebie, że są ocaleni. Uczyły się wymawiać słowo to usta ich duszy.
Ale nagle przed nimi ciemności pociemniały mocniej jeszcze. Po prawej stronie odkreśliła się wyraźnie, wybiegła w niebo i spiętrzyła się na tle mglistem ogromna bryła nieprzenikliwa, prostopadła, o kantach równo ściętych, niby wieżyca, dźwigająca się z otchłani.
Spojrzeli na nią osłupiali.
Wicher gnał ich prosto w tę stronę.
Nie wiedzieli, co to było. Była to skała Ortachu.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Ortach.

Rafa znowu wracała. Po Casquetach — Ortach. Nawałnica nie kusi się o to, ażeby być mistrzynią; jest po prostu gburowata i przemożna, zaczem nie zwykła urozmaicać swoich środków.
Ciemności to rzecz niewyczerpana. Nigdy im nie zbraknie zasadzek i wiarołomstwa. Człowiek to co innego; wprędce mu zbraknie pomysłów. Człowiek się wyczerpuje, ale otchłań nigdy.
Rozbitkowie zwrócili się ku przywódcy, jedynej ich nadziei. Ale on potrafił tylko wzruszyć ramionami, z ponurą pogardą człowieka, czującego się bezsilnym.
Brukowy głaz w pośrodku oceanu — oto skała Ortachu. Bryła ta, cała z jednej sztuki, ze wszystkich stron grzmocona odmętem, dźwiga się prostopadle na osiemdziesiąt stóp wysokości. Roztrącają się o nią bałwany i okręty. Potężny ten sześcian nurza w ostrych zarysach symetryczne swoje kształty wpośród nieprzebranych odmian falistych morskich skrętów.
Nocą podobny jest do ogromnego pnia oprawczego, narzuconego kirem. Wśród burzy wyczekuje uderzenia topora, którem jest uderzenie gromu.
Tylko, że nigdy nie bywa gromu pośród śnieżnej nawałnicy. Wprawdzie znowu statek ma przepaskę na oczach, bo wszak wszystkie ciemności zawiązano już wkoło niego. W gotowości jest, jakby na śmierć skazany. Co zaś do pioruna, który szybko zakończa, niema tu co liczyć na niego.
Matutina, będąca już tylko skołatanym szczątkiem, tak samo podbiegła ku tej skale, jak poprzednio podbiegła była ku innej. Nieszczęśliwi, przez chwilę krótką marzący o ocaleniu, zapadli znowu w rozpacz straszliwą. Rozbicie, które już byli zostawili poza sobą, zjawiło się znowu przed nimi. Rafa skalna zmartwychwstała znowu z głębi morza. Wszystko było napowrót do zrobienia.
Casquety są rusztem o tysiącach przegród, Ortach jest olbrzymią ścianą. Rozbić się u Casquetów jest to zostać rozszarpanym, rozbić się u Ortachu jest to być zmiażdżonym.
Była jednak jeszcze niejaka otucha.
Na ścianach zupełnie gładkich, a właśnie Ortach jest jedną z takich, wały morskie, podobnie jak kule, nie znajdują odskoku; działanie ich całkowicie tam jest uproszczone. Jest to tylko przypływ i odpływ. Uderzają bałwanem, a odchodzą falą.
W wypadkach podobnych, tam gdzie sprawa o śmierć lub życie, rzecz się ma jak następuje: jeżeli bałwan doprowadzi statek aż do zrębów głazu, to go o nie zgruchocze, już po nim; jeżeli zaś fala wróci napowrót, zanim statek dotknął skały, odnosi go na pełne morze i wtedy jest ocalony.
O niepewności, przeszywająca dreszczem! Ujrzeli rozbitkowie zbliżający się w półcieniu ogromny bałwan stanowczy. Dokądże on ich zawlecze? Jeżeliby się rozbił o statek, zostaną pchnięci na skałę i zdruzgotani. Jeżeliby się zaś prześlizgnął pod statkiem...
Bałwan prześlizgnął się pod statkiem.
Odetchnęli.
Ale jakiż powrót mieć będą? Co też powracająca fala z nimi zrobi?
Powracająca fala odrzuciła ich od skały.
W kilka chwil potem Matutina znajdowała się już daleko poza wodami groźnego głazu. Ortach znikał w dali tak, jak Casquety znikły w dali.

Było to drugie już z rzędu zwycięstwo. Po raz wtóry orka zbliżyła się była aż ponad krawędź rozbicia i w sam czas się od niej cofnęła.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Portentosum mare.

Z tem wszystkiem, silne zgęszczenie mgły ociężało nad tymi nieszczęśliwymi, wydanymi na łup odmętu. Nie wiedzieli już, gdzie się znajdują. Zaledwie widzieć mogli na kilka węzłów wokoło orki. Pomimo prawdziwego kamienowania przez pociski gradu, które ich wszystkich zmuszało schylać głowy, kobiety uparły się nie schodzić już do kajuty. Niema tak zrozpaczonego człowieka, któryby nie wolał rozbić się na otwartem powietrzu. W obliczu śmierci lada wiązanie nad głową wydaje się już wiekiem od trumny.
Bałwany, coraz mocniej wzdęte, stawały się przecież coraz krótszemi. Przykrócenie fali zwiastuje zawsze jakieś bliskie zadławienie; wpośród mgły, w ciemności, tylko z podobnych oznak domyślić się można jakiejś cieśniny. Rzeczywiście, rozbitkowie, ani się tego domyślając, płynęli wzdłuż wybrzeża Aurigny. Na przestrzeni pomiędzy Ortachem i Casquetami od zachodu, oraz brzegami Aurigny od wschodu, bieg wody zaciśnięty jest i utrudniony, skutkiem czego wyradza się tam nieustający niemal i właściwy tylko tej miejscowości stan wzburzenia. I morze zdolne jest cierpieć; tam zaś, gdzie doświadcza cierpienia, wściekłością się unosi. Przejście to przejmowało grozą.
Matutina znajdowała się w tem przejściu.
Wyobraźmy sobie pod wodą skorupę żółwią, ogromną jak Hyde-Park lub Pola Elizejskie, i której każde wgłębienie jest przepaścią, a każda wypukłość rafą podwodną; takim jest przystęp od zachodniej strony do wybrzeży Aurigny. Morze pokrywa i ukrywa tę maszynę, która rozbija. Ponad tą skorupą raf podmorskich toń poszarpana skacze i pryska pianą. Pośród ciszy pluskanie, pośród burzy zamęt.
Nową tę zapowiedź czegoś nadzwyczajnego od pierwszego rzutu oka zauważyli rozbitkowie, nie umiejąc jej sobie wytłomaczyć. Nagle zrozumieli wszystko. U zenitu niebo się bladawo przetarło; jakieś odblaski białawe chwilowo rozpierzchały się ponad morzem, i oto ta skąpa jasność odkryła naraz po lewej statku stronie długą poprzeczną ławę od wschodu, ku której leciał, pędząc orkę przed sobą, szalony podmuch wichru. Ława ta były to brzegi Aurigny.
Cóż to była za ława? Dreszcz ich przejął.
Byliby srożej zadrżeli, gdyby im był głos jaki odpowiedział: — To Aurigny.
Niema na świecie wyspy, równie broniącej przystępu człowiekowi, jak jest Aurigny. Posiada ona pod wodą i ponad wodą cały zastęp srogiej straży, której Ortach jest tylko placówką. Od zachodu: Burhou, Sauteriaux, Anfroque, Niangle, Fond-du-Croc, les Jumelles, la Grosse, la Clanque, les Eguillons, le Vrac, la Fosse-Maliere; od wschodu: Sauquet, Hommeau, Floreau, la Brinebetais, la Queslingue, Croquelihou, la Fourche, le Saut, Noire Pute, Coupie, Orbue. I czemże są te wszystkie potwory? Hydrami? Tak jest, hydrami w rodzaju skał podwodnych.
Jedna z tych raf nazywa się Kresem, jakby dla wskazania, że wszelka podróż na nim się kończy.
To nagromadzenie raf, uproszczone osłoną wód i nocy, ukazywało się rozbitkom w kształcie jedynie ciemnej jakiejś grobli, niby czarne przekreślenie na widnokręgu.
Rozbicie się to najwyższy wyraz bezsilności.
Być w pobliżu lądu i nie móc go dosięgnąć, płynąć a nie móc żeglować, dotykać stopą czegoś, co się wydaje być silnem a jest kruchem, być jednocześnie pełnym życia i pełnym śmierci, być więźniem przestworów, być zamurowanym pomiędzy niebem a oceanem, mieć za więzienie nieskończoność ponad sobą, czuć wkoło siebie bezmierną swobodę podmuchów i toni a samemu być skrępowanym, zdrętwiałym — podobne przygnębienie jednocześnie osłupia i oburza.
Mniemasz słyszeć w tem wszystkiem natrząsanie się niedosięgłego bojownika. To, co cię do miejsca przykuwa, to jest to samo, co w lot wysyła ptaki i na wolność puszcza ryby. Zdaje się to być niczem, a jest wszystkiem. Zawisły jesteś od tego powietrza, które każdy twój oddech niepokoi; zawisły od tej wody, która się w garści twojej mieści. Zaczerp szklanką tej burzy, będzie to tylko trochę goryczy. Łyk jeden to mdłości, bałwan to zatracenie.
Ziarnko piasku w pustyni, płat piany pośród oceanu są dla myśli zawrotnemi objawami; wszechmoc nie zadaje sobie trudu ukrywać swoją najmniejszość, czyni ona słabość siłą. Nicość wypełnia swojem wszystkiem. Słowem, nie czem innem, jak nieskończoną małością nieskończona wielkość człowieka przygniata. Nie czem innem to, jeno kroplami ocean miażdży. Czujesz się igraszką.
Igraszką — cóż za straszliwe słowo!
Matutina znajdowała się nieco ponad wysokością wybrzeża Aurigny, co było dla niej przyjaznem; cóż, kiedy jednocześnie pędzona była ku cyplowi jego północnemu, co znowu na złe jej wyjść mogło. Północno-zachodni podmuch właśnie gnał ją w tym kierunku, niby strzałę skrzydlatą, z wiatrem puszczoną. Prócz innych wielu morskich niedogodności, znajduje się jeszcze u przylądka pomieńionego, nieco w kierunku zatoki Corbelets, rodzaj zasadzki, którą żeglarze archipelagu Normandzkiego nazywać zwykli „małpą“.
Tak zwana małpa — swinge — jest prądem z rodzaju szalonych. Łańcuch lejków, w bezdennych podmorskich przepaściach, powoduje na powierzchni wody odpowiedni temu łańcuch wirów. Skoro cię jeden puścił, natychmiast drugi chwyta. Okręt, porwany przez taką małpę, leci tym sposobem od rafy do rafy, aż dopóki ostrzejsza jaka rafa podwodna nie rozpruje jego kadłuba. Wtedy statek przebity chwilę zatrzymuje się na miejscu, tylna połowa jego wyskakuje ponad tonie, przód się zanurza, otchłań dokańcza przerwanego koła, w czasie czego z kolei tył się pogrąża, i już nie pozostaje ani śladu statku. Tylko na powierzchni wiruje jeszcze czas jakiś ogromny płat piany, coraz szersze zataczając koło, i wkrótce na całej owej przestrzeni bulkoczą tylko tu i owdzie bąble, widocznie pochodzące od tchnień zdławionych pod wodą.
Na całym obszarze La Manche do najniebezpieczniejszych przepraw należą trzy podobne małpy, z których jedna znajduje się w pobliżu słynnej ławy piaszczystej Girdler Sands, druga w okolicy Jersey, pomiędzy Pignonnet i cyplem Noirmontu, oraz u wybrzeża Aurigny.
Miejscowy jakiś sternik, znajdujący się na pokładzie Matutiny, byłby natychmiast ostrzegł rozbitków przed tem nowem niebezpieczeństwem. W braku sternika, posiadali zdolność przeczuwania; w okolicznościach ostatecznych przychodzi nieraz w pomoc wzrok duszy. Wybujałe kłęby piany wylatywały w powietrze wzdłuż wybrzeża, roznoszone daleko przez łapczywe łupiestwo wichru. Były to małpie plwociny. Niewiedzieć ile już okrętów przepadło bez śladu w tej zasadzce. Nie wiedząc nawet, co się tam znajduje takiego, z przerażeniem zbliżali się ku miejscu temu rozbitkowie.
Jak tu opłynąć ten zgubny przylądek? Ani sposobu.
Podobnie jak poprzednio w oczach im z ciemności wystąpiły Casquety, następnie dźwignął się Ortach, w obecnej chwili ujrzeli sterczący ku nim hak Aurigny, cały z jednej wyniosłej bryły. Niby olbrzymy, pojawiające się jeden po drugim. Szereg straszliwych pojedynków.
Charybda i Scylla są dwie tylko, Casquety, Ortach i Aurigny znajdują się w liczbie trzech.
Ponawiało się tu to samo, co już potrzykroć zjawisko zagarnięcia widnokręgu przez rafę skalną z całą wspaniałą jednostajnością otchłani. Potyczki oceanu, jak opisy walk u Homera, posiadają to samo powtarzanie się szczytne.
Bałwan każdy, w miarę zbliżania się statku, straszliwie powiększał rozmiary przylądka, — już i tak przesadzone mglistem złudzeniem. Zmniejszanie się przestrzeni zdawało się coraz mocniej nieuleczalnem. Dotykali już niemal skraju małpiego koła. Pierwszy wycinek kręgu, któryby ich schwytać zdołał, nieodwołalnieby ich w otchłań wciągnął. Jeszcze tylko jedną falę więcej, a jużby było po wszystkiem.
Nagle orka została w tył odparta, jakby przywitana uderzeniem pięści olbrzyma. Bałwan stanął dęba pod statkiem i przewalił się poza siebie, odrzucając sobie orkę z grzbietu ku szerokiej przestrzeni zachłyśniętej pianą. Skutkiem odsądzenia tego Matutina, jak piłka, odskoczyła od groźnych wybrzeży.
Naraz znalazła się znowu na pełnem morzu.
Skądże przybywała ta pomoc niespodziana? Od wichru.
Podmuch burzy w oka mgnieniu całkowicie zmienił kierunek.
Poprzednio fala nimi igrała, obecnie przyszła kolej na wiatr. „Własnym przemysłem wywikłali się z Casquetów, u stóp Ortachu sama toń sprowadziła rozwiązanie; wobec ławy Aurigny wicher to sprawił. Jednym zamachem od północnego kierunku przerzucił się ku południowi.
Po południowo-zachodnim nastąpił północno-zachodni.
Prąd morski to wiatr w wodzie; wiatr to prąd w powietrzu. Obecnie dwie te potęgi sprzeciwiały się sobie wzajemnie, i wiatr powziął fantazję wydrzeć zdobycz prądowi.
Wybryki oceanu są niezbadane. Są one niby wiekuistem „być może“. Kiedy się jest na ich łasce, równie ufać jej, jak rozpaczać o niej nie należy. Raz robią, raz odrabiają. Ocean bawi się. Wszystkie odcienie dzikiego okrucieństwa znajdziesz w tej rozległej i podstępnej toni, którą Jan Bart nazywał „srogiem bydlęciem“. Jest to chwytanie w szpony, przeplatane w rzekomem głaskaniem. Niekiedy burza odrazu załatwia rozbicie, niekiedy znowu starannie je opracowuje, rzecby można, że je wykańcza. Morzu niebrak czasu. Wiedzą coś o tem rozbitkowie.
Niekiedy znowu, przyznać to należy, zwolnienia owe w męczarniach bywają zwiastunami ocalenia. Ale wypadki podobne są rzadkie. Bądź co bądź, ci, co są bliscy zaguby, z pośpiechem chwytają się lada otuchy; wystarcza im najmniejsze uspokojenie w groźbach burzy, chętnie wmawiają sami w siebie, że już wyszli z niebezpieczeństwa; sądząc się już poprzednio żywcem pogrzebanymi, radzi są mieć się za wskrzeszonych. Gorączkowo czepiają się tego, co do nich jeszcze nie należy; wszystko, czem im zła dola zagrażała, już się wyczerpało, rzecz to widoczna; są zadowoleni, mają się już za ocalonych, z reszty zaś kwitują Boga. Nie należy się jednak zbytecznie spieszyć w podobnem załatwianiu rachunków z światem nieznanym.
Pomieniony wicher rozpoczął młyńcem szalonym. Rozbitkowie miewają tylko gburowatych sprzymierzeńców. Matutina została gwałtownie porwana za wszystkie reszty lin swoich i żagli, i powleczona, jakby trup ciągnięty za włosy. Wydało się to podobnem do tych ułaskawień, udzielanych przez Tyberjusza za cenę gwałtu. Wicher miętosił tych, których ocalał. Z wściekłością wyświadczał im przysługę. Był to ratunek bez miłosierdzia.
Czerep statku, w tem zbawczem potargiwaniu, prawie się do reszty poroztrząsał.
Pociski gradu, grube i twarde, jakby siekance garłacza, ćwiczyły statek. Za każdem jego przechyleniem się, gałki te lodowe przetaczały się po pomoście, jakby kupy kul. Orka, prawie pomiędzy dwiema wodami, traciła niemal kształt swój właściwy, pośród nieustającego przelewu bałwanów i rozbryzgiwania się szumowisk piany. Każdy na statku myślał o sobie.
Każdy czepiał się tego, co znalazł. Po każdym nowym zalewie dziwiono się, że nie brak nikogo. Wielu miało twarz poszarpaną przez drzazgi szczątków statku wichrem niesione.
Na szczęście, rozpacz posiada pięści wytrwałe. W przestrachu dziecinna ręka potrafi się zacisnąć równie silnie, jak dłoń olbrzyma. Trwoga zamienia w kleszcze palce kobiety. Młode dziewczę w przerażeniu zdołałoby różowe paluszki wpić w żelazo. Przyczepiali się, trzymali się, podtrzymywali. Niemniej jednak każdy bałwan przynosił im z sobą grozę zmiecenia.
Nagle doznali ulgi.

ROZDZIAŁ SZESNASTY
Niespodzianie złagodzenie zagadki.

Naraz orkan osiadł w miejscu.
Nie było już pędu w powietrzu, ani od południowego wschodu, ani od północnego zachodu, ani nawet znikąd. Zamilkły rozwścieczone trąby przestworza. Nawałnica w jednej chwili znikła z nieba, bez poprzedniego złagodzenia, bez najmniejszego przejścia, i tak zupełnie, jakby sama na złamanie karku w otchłań wpadła. Niepodobna już było nawet wiedzieć, gdzie się podziała. Miejsce kul zajęły grube polatujące płaty. Wreszcie na dobre śnieg zwolna padać począł.
Nigdzie już bałwanów. Morze wyrównało się, jak szyba.
Nagłe te opadnięcia są właściwe nawałnicom śnieżnym. Z wyczerpaniem się elektrycznego płynu, wszystko wraca do spokoju, nawet fala, która w burzach zwyczajnych zwykle na długo jeszcze zachowuje wzburzenie. Tu — zupełnie przeciwnie. Najmniejszej już nigdzie pozostałości gniewu. Na podobieństwo strudzonego pracownika, fala w jednej chwili zasypiać się zdaje, co niemal kłamstwo zadaje wszelkim prawom statyki, ale nie dziwi bynajmniej wytrawnych żeglarzy; ci bowiem wiedzą dobrze, że od morza wszystkiego najniespodziewańszego wyczekiwać należy.
Zjawisko to ma również miejsce, jakkolwiek rzadko bardzo, w nawałnicach zwyczajnych. Tak naprzykład, w czasie pamiętnego orkanu 27 lipca 1767, w okolicy Jersey, wicher po czternastu godzinach szaleństwa nagle przeszedł do najzupełniejszej ciszy.
W kilka chwil orka miała już tylko zewsząd wkoło siebie toń najzupełniej uśpioną.
Jednocześnie, przez dziwne podobieństwo ostatecznego kresu z zaczątkiem katastrofy, nie możliwem się stało rozróżnić cośkolwiek wkoło siebie. To, co poprzednio, skutkiem podrzutów pomiędzy warstwami meteorycznych chmur, kiedy niekiedy było widoczne, stało się znowu mętnem; bladawe zarysy widnokręgu spłynęły w mgliste rozwodnienia, i cienie nieskończoności ze wszystkich stron ogarnęły statek. Ta ściana nocy, ta kolista zapora, to wnętrze kuli, której średnica z każdą chwilą się skracała, — wszystko to, ogarniając Matutinę ze złowrogą powolnością zrastającej się na przestrzeniach podbiegunowych lodowej ławy, straszliwie malało w oczach. U zenitu nic zupełnie; tylko jakaś klapa z mgły, jakieś drzwi zapadłe. Słowem, orka zdawała się znajdować u samego dna studni otchłani.
U dna tego kałuża płynnego ołowiu. Było to morze. Woda ta nigdzie już ani drgnęła. Ponura wszędzie nieruchomość. Nigdy ocean dzikszym nie jest jak wtedy, kiedy się stanie sadzawką.
Wszystko było ciszą, uspokojeniem, oślepieniem.
Milczenie w podobnych razach jest może zaczajeniem się.
Ostatnie bryzgi fali ślizgały się jeszcze wzdłuż statku. Pomost miał położenie poziome, z nieznacznemi, kiedy niekiedy, pochyleniami. W miejscach uszkodzonych zaledwie widać jeszcze było lekkie drgania. Służący za latarnię granat, w którym płonęły jeszcze pakuły, napojone smołą, nie kołysał się już u dzioba i nie padały już z niego w morze krople syczące. To, co zostało jeszcze tchu w mrocznych przestrzeniach wysokości, nie posiadało już dźwięku. Śnieg spadał gruby, miękki, prawie już prostopadle. Znikąd nie słychać było szumu piany, mogącego zdradzać jakieś skały podwodne. Wszędzie głęboki spokój pośród ciemności.
Odpoczynek ten, po tych wszystkich przystępach gorączki i wyuzdaniach przyrody, stał się nagle dla nieszczęśliwych, od tak dawna kołatanych, niewymowną rozkoszą. Zdało im się, że nareszcie przestali być brani na tortury. Widzieli wokoło siebie i ponad sobą pewną zgodę ku ich ocaleniu. Nabrali otuchy. Wszystko, co było dotąd wściekłością, obecnie stawało się uspokojeniem. Wydało im się to niby zawarciem rozejmu. Strapione ich piersi głębiej oddychać poczęły. Mogli już wreszcie z rąk wypuścić ten koniec postronka lub ten kawał deski, którego się wszystkiemi siłami trzymali, podnieść się, wyprostować, stać, chodzić, używać ruchu. Czuli się niewysłowienie ukołysanymi. Zdarzają się w tych głębiach mrocznych podobne błyski raju, będące może przygotowaniem do czegoś innego. Było jasne, jak na dłoni, że się ci ludzie stanowczo już znajdowali poza obrębem nawałnicy, poza obrębem piany, szalonych podmuchów, wściekłości fal, całkiem swobodni. Odtąd wszystko zdawało się być już po ich stronie. Za trzy lub cztery godziny brzask na niebie zabłyśnie, spostrzeżeni zostaną przez jakiś statek wędrowny, znajdą na nim schronienie. Najcięższą przeprawę przebyto. Wracano znów do życia. Główną było rzeczą móc się utrzymać na wodzie aż do ustania nawałnicy. Mówili sobie: — Tym razem to już przecie koniec.
Nagle spostrzegli się, że to był koniec w istocie.
Jeden z majtków, Biskajczyk północny, nazwiskiem Galdeazun, zszedłszy na dół statku dla wyszukania jakiejś liny, wrócił z pośpiechem i rzekł:
— Spód jest pełen.
— Czego? — spytał przywódca.
— Wody — odrzekł majtek.
Wódz zawołał:
— Co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć — rzekł na to Galdeazun — że najdalej za pół godziny pójdziemy na dno morza.

ROZDZIAŁ SIEDMNASTY
Ostatni ratunek.

Znajdowała się rozpadlina w kadłubie statku. Woda tamtędy wkradać się poczęła. Kiedy się to stało? — niktby powiedzieć nie umiał. Byłoż to przy zbliżeniu się ku Casquetom? Czy też może u Ortacha? Lub przy zetknięciu się z hakami podwodnemi Aurigny? Najprawdopodobniej Małpie przypisać to należało. W spotkaniu z nią odebrać musieli owo podstępne ubodzenie, rozpruwające im statek. Pośród szalenie wstrząsających nimi podrzutów nie spostrzegli tego. W przystępie tetanosu czyż kto poczuł kiedy ukłucie?
Inny majtek, Biskajczyk południowy, nazywający się Ave-Maria, podobnież spróbował zejść na spód okrętu i, powróciwszy, rzekł:
— Wody na spodzie jest na sześć stóp blisko.
I dodał:
— Przed upływem czterdziestu minut zatoniemy.
Ale gdzież się znajdowała owa szpara? Nikt jej dojrzeć nie mógł. Zalana była wodą. Bez najmniejszej wątpliwości statek miał otwór w kadłubie, gdzieś niżej linji zagłębienia, nawet zapewne dobrze już głęboko w morzu. Ani podobieństwo go dopatrzyć. Stąd też ani podobieństwo zatkać. Wiedziano tylko, że jest gdzieś rana, a nie miano sposobu ją opatrzyć. Woda zresztą nie napływała zbyt szybko.
Wódz zawołał:
— Trzeba wypompować wodę.
Galdeazun rzekł na to:
— Już niema czem.
— A więc — rzekł wódz — dalej ku ziemi!
— Ku jakiej ziemi?
— Albo ja wiem?
— Ja także nie wiem.
— Ale przecież ziemia gdzieś być musi.
— Zapewne.
— To niech nas kto ku niej kieruje.
— Nie mamy sternika.
— To ty weź sztabę.
— Już nie mamy sztaby.
— A więc zróbmy go z pierwszej lepszej belki. Hej! Topora! Młota! Narzędzi! Dalej!
— Warsztat od dawna jest w morzu. Nie mamy już narzędzi.
— Trzeba jednak sterować dokądkolwiek.
— Nie mamy już steru.
— To wsiadajmy do łodzi.
— Nie mamy już łodzi.
— Więc choć wiosłami ruszmy z miejsca.
— Nie mamy już wioseł.
— Ale żagle. Rozwinąwszy żagle...
— Ani żagli już niema, ani nawet masztu.
— To go zrobimy z lada belki, tak, jak żagiel, z pierwszej lepszej płachty. Dalej! Dalej! Na wiatr!
— Nie mamy już wiatru.
W istocie i wiatr ich nawet opuścił. Wprawdzie wraz z nim precz sobie poszła nawałnica, a jednak odejście jej, które uważali za ocalenie, zgubą im się stawało. Wytrwalszy wicher mógł ich do jakiegobądź brzegu podepchnąć, zanimby woda ich pochłonęła, na jakiejś piaszczystej i rozległej ławie osadzić, słowem rozbić, ale przynajmniej nie zatopić. Wściekły zapęd burzy ziemię im podsunąć mógł pod stopy. Z odejściem wiatru odchodziła także nadzieja. Ginęli skutkiem nieobecności huraganu.
Nieubłaganie zbliżała się ostateczna chwila.
Wicher, grad, nawałnica, trąba, są to wszystko rozpasani zapaśnicy, których przecież zmóc można. Burza może być ugodzona w słabą stronę swojej zbroi. Są sposoby przeciwko gwałtowności, która co chwila pierś obnaża,, nie zawsze bacznie się szamocze i często prześlizguje bokiem swoje ciosy. Ale niema nic do zrobienia przeciwko ciszy. Niema tam nawet za co chwycić przeciwnika.
Wiatry podobne są do napadu Kozaków: jeśli dotrwasz kroku, wszystko się rozpierzcha. Ale ciszę można raczej przyrównać do obcęgów oprawcy.
Woda, bez wielkiego wprawdzie pośpiechu, ale też i bez przerwy, niepowstrzymanie i ciężko podnosiła się w dnie okrętu, a w miarę jak ku górze postępowała, statek się zagrążał. Działo się to bardzo powoli.
Czuli zwolna rozbitkowie Matutiny, jak się im roztwierała pod stopami najrozpaczliwsza z klęsk znanych człowiekowi, klęska bezwładnej martwoty. W szponach swoich trzymała ich spokojna i złowroga pewność bezwiednie działającego wypadku. Powietrze nie dawało znaku życia, morze nie dawało znaku ruchu. Nic nieubłagańszego jak nieporuszoność. Otchłań na nowo pochłaniała ich w milczeniu. Poprzez całą grubość przestrzeni oniemiałej wody pociągał ich ku sobie nieprzepartą siłą środek kuli ziemskiej, bez gniewu, bez namiętności, bez woli, bez wiedzy, bez najmniejszego samopoznania. Okropność, w spoczynek zastygła, niby ich zwolna w siebie przetwarzała. Nie była to już ziejąca paszcza odmętu, nie była to już z dwóch stron grożąca złośliwie rozwarta czeluść wichrowego pędu i morskich taranów, przedrzeźnianie się wirującej trąby, zapieniona chciwość zawrotnego lejka; poprostu, pod stopami tych nieszczęśliwców rozpadało się jakieś czarne ziewanie nieskończoności. Czuli, jak zwolna, ale nieodwołalnie pogrążają się w tej spokojnej głębi, która była śmiercią. Zmniejszało się tylko coraz więcej miejsce, którem statek sterczał ponad wodą — otóż i wszystko. Obliczyć niemal było można chwilę, w której stan ten zejdzie do zera. Działo się to zupełnie przeciwnie temu, jakby było w czasie przypływu. Nie woda ku nim wzbierała, ale oni zstępowali ku niej. Zapadanie się ich w mogiłę od nich samych przychodziło. Własny ich ciężar był im grabarzem.
Traceni byli nie siłą prawa człowieczego, ale siłą prawa rzeczy.
Śnieg padał, i ponieważ statek nie poruszał się już, strzępy te białe zasłały pomost rodzajem śmiertelnego prześcieradła.
Spód statku coraz się stawał cięższy. Ani sposobu wyprowadzić stamtąd przybywającą nieustannie wodę. Nie mieli nawet szufli, która i tak na nicby się nie przydała; orka bowiem, jak wiemy, opatrzona była pokładem. Zapalono światło; zażegnięto kilka pochodni, które utkwiono po dziurach i szparach, gdzie było można. Galdeazun przydźwigał skądś kilka starych kubłów skórzanych; ustawili się łańcuchem i zaczęli czerpać wodę; ale okazało się niebawem, że kubły zupełnie na nic się nie zdały; jedne miały dziurawe dna, inne na szwach były poprute i wszystka niemal woda wyciekała z nich po drodze. Istnem szyderstwem był stosunek tego, co przybywało, do tego, czego się pozbywano. Ubywała szklanka, przyrastała tonna. Oto wszystko, czego dokazać było można. Był to niby bezrozumny wydatek skąpca, usiłującego wyczerpać po groszu miljon cały.
Wódz rzekł:
— Trzeba ulżyć statkowi!
W czasie nawałnicy poprzytwierdzano silnie kilka skrzyń na pomoście. Obecnie przyczepione jeszcze były do resztek pnia od masztu. Odwiązano je i zepchnięto w wodę przez jakiś wyłom w burcie. Jeden z tych kufrów należał do kobiety biskajskiej, która zawołała z westchnieniem:
— O mój płaszczyk nowy, czerwono podbity! O moje biedne pończochy, tkane z kory brzozowej! O moje zausznice srebrne, w których tyle razy chodziłam na majowe nabożeństwo!
Po wyprzątnieniu pomostu pozostawała jeszcze kajuta. Ta mocno była zawalona. Znajdowały się w niej, jak sobie przypominamy, węzełki, należące do podróżnych, oraz pakunki, będące własnością majtków.
Wzięto węzełki i wyrzucono je wszystkie przez tenże sam wyłom w burcie.
Powyciągano na pomost pakunki i stamtąd zepchnięto je w morze.
Następnie do reszty wypróżniono kajutę. Latarnia, baryłki, worki, faski, szafliki, wreszcie kociołek z polewką, wszystko poszło w wodę.
Powyłamywano sztaby, przytwierdzające żelazny piec od dawna wygasły, oderwano go, wydźwignięto na pomost, powleczono do wyłomu i również wyrzucono ze statku.
Wyrzucono do wody wszystko, co tylko można było oderwać od resztek masztowania, oszczędzonych jeszcze przez burzę, wszystko, co było łańcuchem, żelastwem, niepotrzebną kłodą.
Od czasu do czasu przywódca brał pochodnię, przybliżał ją do skali, namalowanej na przodzie statku, i badał pilnie stopień pogrążania się w morze.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Ostateczna ucieczka.

W ten sposób ulżony statek pogrążał się mniej już nieco, ale się zawsze pogrążał.
Rozpaczliwość położenia nie przedstawiała już ani środka ratunku, ani złagodzenia. Wyczerpano już ostateczne sposoby.
— Czy jest jeszcze co do wyrzucenia w morze? — spytał przywódca.
Na to doktór, o którym nikt już nie myślał, wystąpił nagle z zakątka w kajucie i rzekł:
— Jest.
— Co takiego? — spytał wódz.
Doktór odrzekł:
— Nasza zbrodnia.
Na to słowo, wszystkich dreszcz przebiegł i każdy zawołał:
— Amen!
Doktór, poważny i blady, podniósł palec ku niebu i zawołał:
— Na kolana!
Radzi nieradzi, pouklękali.
Doktór mówił dalej:
— Zbrodnie nasze rzućmy w morze. One to nas obciążają. One to coraz mocniej pogrążają statek. Nie myślmy już o ocaleniu, myślmy o zbawieniu. Przedewszystkiem ostatnia nasza zbrodnia, ta, którąśmy popełnili, czyli raczej którejśmy tylko co dopełnili, ta właśnie, nędznicy, szczególnie nas przygniata. Bezbożne to zuchwalstwo wyzywać do walki otchłanie, kiedy się ma poza sobą zamiar morderstwa. Czyn, przeciw dziecku spełniony, jest czynem przeciw Bogu. Wiem, że koniecznie uciekać było trzeba, ale wiem i to, żeśmy w tym wypadku szli ku pewnej zgubie. Niebawem nadciągnęła nawałnica, przyzwana przez cień, który czyn nasz poza sobą rzucił. Tak być miało. Zresztą nie macie czego żałować. Niedaleko stąd, w tej ciemności, znajduje się wprawdzie ląd stały, jest to przylądek La Hougue i piaszczyste wybrzeże Vauvillu. Ale to jest Francja. A dla nas w Hiszpanji tylko możliwe było schronienie. Francja niemniej nam jest niebezpieczna, jak Anglja. Wyswobodzenie nasze ze strony morza skończyłoby się na szubienicy. Powieszonymi być, lub zatopionymi, nie mieliśmy nic innego do wyboru. Bóg za nas wybrał. Dzięki Mu za to złóżmy. Daje nam grób, który obmywa. Bracia moi, taka już była konieczność. Pomyślcie, żeśmy sami, niedawno temu, z najgorszą wolą pchnęli ku Bogu to dziecko, i że być może, właśnie w chwili, w której do was przemawiam, ponad głowami naszemi krąży dusza, oskarżająca nas przed widzącym sędzią. U miejmy skorzystać z tej ostatecznej zwłoki, zróbmy wysiłek, jeśli to jeszcze podobna, aby wynagrodzić, o ile nas stać na to, zło, któreśmy wyrządzili. Jeśli dziecko nas przeżyje, chciejmy mu być pomocą. Jeśliby umarło, starajmy się o jego przebaczenie. Zdejmijmy z siebie naszą zbrodnię. Oswobodźmy sumienia nasze od tego ciężaru. Usiłujmy, ażeby dusze nasze nie zostały pochłonięte wobec Boga, albowiem dopiero podobne rozbicie jest istotnie straszliwe. Ciała idą wtedy na pastwę rybom, dusze na łup szatanom. Litość miejcie sami nad sobą. Na kolana, powiadam! Żal jest łodzią, która nie tonie. Brak wam, powiadacie, busoli? Kłamstwo. Macie przecież modlitwę.
Wilki te nagle stały się owcami. Przeobrażenia podobne zdarzają się wśród ostatecznej trwogi. Bywa, że i tygrys łasi się u stóp krzyża. Kiedy się wrota ciemności uchylą, wierzyć wtedy trudną jest rzeczą, ale nie wierzyć niepodobieństwem. Jakkolwiek niedoskonałe mogą być usiłowania rozmaitych wiar, próbowanych przez człowieka, i nawet tam, gdzie wiara jest potworna, i nawet wtedy, kiedy nakreślenie dogmatu nie ze wszystkiem przystaje do zarysów podpatrzonej wieczności, zawsze w ostatecznej chwili dreszcz szczególny przejmuje duszę. Coś się poza życiem rozpoczyna. Ciążenia tego doświadcza konanie.
Konanie jest chwilą wypłaty. W tym terminie ostatecznym czujesz ugniatającą cię odpowiedzialność niewyraźną. To, co było, wikła się tem, co będzie. Wraca przeszłość i w przyszłość wkracza. Otchłanią stają się rzeczy znane, tak jak i te, których nie znasz; i dwie te przepaście odrębne, jedna pełna twoich błędów, druga twoich wyczekiwań, wzajemnie mieszają z sobą swoje odbłyski. Te to kojarzenia się dwóch bezdennych głębi napełniają przerażeniem umierającego.
Wyczerpali już byli ostatni nadziei swoich zasób ze strony życia. Z tego powodu zwrócili się ku drugiej stronie. Nie było już dla nich nigdzie ratunku, tylko w tej ciemności. Zrozumieli to. Było to niby ponure olśnienie, za którem tuż w ślady poszło tem głębsze zapadnięcie w okropność. To, co człowiekowi rozumieć jest dane w godzinie konania, podobne jest do tego, co spostrzega w błysku. Wszystko, i potem nic. Ujrzałeś, i potem nic już nie widzisz. Po śmierci oko przejrzy na nowo, i to, co było błyskawicą, stanie się słońcem.
Rzucili się ku doktorowi.
— Mów, mów, mamy tylko ciebie. Będziemy ci posłuszni. Co mamy czynić? Mów!
Doktór rzekł:
— Należy przejść ponad otchłanią nieznaną, ażeby dosięgnąć tej drugiej krawędzi życia, która się znajduje poza grobem. Sam, najwięcej z was wszystkich wiedząc, więcej od was wszystkich jestem narażony. Dobrze czynicie, że pozostawiacie wybór kładki temu, który najcięższe dźwiga brzemię.
I dodał:
— Wiedza obciąża sumienie.
Poczem rzekł znowu:
— Ile nam jeszcze pozostaje czasu?
Galdeazun spojrzał na skalę i odpowiedział:
— Nie więcej jak ćwierć godziny.
— To dobrze — rzekł doktór.
Płaski dach kajuty, na którym się wspierał łokciami, stanowił niby rodzaj stołu. Doktór wyjął z kieszeni przyrządy do pisania i pióro i także teczkę, z której wyciągnął pergamin, ten sam, na którego odwrotnej stronie nakreślił był kilka godzin temu dwadzieścia linijek drobnego i zwięzłego pisma.
— Podać mi światło — rzekł.
Śnieg, oddawna spadający falami nakształt piany wodospadu, pogasił już pochodnie. Jedna płonęła jeszcze. Schwycił ją Ave-Maria i podszedł z nią ku miejscu, gdzie stał doktór.
Doktór schował napowrót teczkę do kieszeni, umieścił na zrębie pióro i kałamarz, rozłożył pergamin i rzekł:
— No, słuchajcie.
Natenczas, w pośrodku morza, na tym zapadającym pomoście, jakby na drżącej desce grobowej, począł doktór głosem poważnym czytać słowa, których wszelka ciemność nasłuchiwać się zdawała. Wszyscy ci odsądzeni od życia schylali głowy słuchając. Przerywane błyski pochodni uwydatniały ich bladość. To, co doktór czytał, pisane było po angielsku. Chwilami, kiedy któreś z tych zrozpaczonych spojrzeń zdawało się żądać jakiego wyjaśnienia, doktór przerywał sobie i powtarzał miejsce mniej zrozumiałe, bądź po francusku, bądź po hiszpańsku, bądź po biskajsku, bądź po włosku. Tu i owdzie słychać było wstrzymywane łkania, lub głuche uderzenia pięścią w piersi. Statek ciągle się pogrążał.
Dokończywszy czytania, doktór położył pergamin na zrębie, wziął pióro i napisał u jego spodu: Doctor Gerhardus Geestemunde.
Następnie, zwracając się ku drugim, rzekł:
— Chodźcie i podpiszcie.
Zbliżyła się Biskajka, wzięła pióro i napisała: Asuncion.
Poczem podała pióro Irlandce, która, nie umiejąc pisać, położyła tylko znak krzyża.
Doktór dopisał za nią obok tego krzyża: Barbara Fermoy z wyspy Tyrryf w Archipelagu Ebudów.
Następnie podał pióro przywódcy gromady.
Ten podpisał: Gaizdorra Captal.
Genueńczyk tuż pod spodem podpisał: Giangirate.
Langwedokczyk podpisał: Jakób Quatourze, z przydomkiem: Narboneńczyk.
Prowansalczyk podpisał: Łukasz Piotr Capgaroupe, galernik z Mahoń.
U spodu tych podpisów doktór dodał następującą wzmiankę:
„Z pomiędzy trzech ludzi, należących do osady statku, ponieważ patron zginął wpośród burzy, pozostaje tylko dwóch wszystkiego, i ci własnoręcznie podpisali“.
Poczem dwaj majtkowie położyli swoje nazwiska u spodu owej wzmianki. Biskajczyk z północy podpisał Galdeazun. Biskajczyk południowy podpisał się: Ave-Maria, złodziej.
Następnie doktór rzekł:
— Capgaroupe!
— Jestem — rzekł Prowansalczyk.
— Czy posiadasz flaszę Hardquanonna?
— Tak.
— Daj mi ją.
Capgaroupe jednym łykiem wypił, co jeszcze było na dnie, i podał flaszę doktorowi.
Wody wewnątrz coraz przybywało. Statek coraz mocniej pogrążał się w morze. Pochylona zlekka część pomostu znajdowała się już okryta cienkim napływem podchodzącej fali, która niemal w oczach wzrastała.
Wszyscy schronili się na najwyższe wygięcie pomostu.
Doktór osuszył podpisy przy ogniu pochodni, złożył pergamin jak można było najciaśniej, żeby się mógł zmieścić w szyjkę od flaszy, wsunął go w nią i zawołał:
— Korka!
— Albo ja wiem gdzie go szukać? — rzekł Capgaroupe.
— Oto kłąb kłaków — rzekł Jakób Quatourze.
Doktór zatkał kłakami i rzekł:
— Smoły!
Galdeazun podszedł ku przodowi statku, przytknął garść kłaków do otworu granatu, który zagasł natychmiast, odczepił go od łańcucha i przyniósł doktorowi do połowy jeszcze pełny wrzącej smoły.
Doktór zanurzył w smole otwór flaszki, poczem ją wyjął.
Tym sposobem flaszka, zawierająca w sobie pergamin, podpisany przez wszystkich, była szczelnie zatkana i zalana smołą.
— To już wszystko — rzekł doktór.
I nagle z tych ust wszystkich, niezrozumiale wybąkany w najrozmaitszych językach, wybiegł wykrzyk grobowy, niby echo, roztrącające się po katakumbach:
— Daj to Boże!
— Mea culpa!
— Asi sea![11]
— Aro rai![12]
— Amen.
Sądziłbyś, że się rozpierzchały w ciemnościach ponure głosy Babelu, odtrącone od niebios straszliwą odmową.
Naraz doktór odwrócił się od współtowarzyszy zbrodni i rozpaczy i postąpił kilka kroków ku krawędzi statku. Stanąwszy na samym jego zrębie, spojrzał w nieskończoność i wymówił z głębokim naciskiem:
— Bist du bei mir?[13]
Prawdopodobnie mówił z jakiemś widmem.
Statek się pogrążał.
Wszyscy zapadli w głęboką zadumę. Modlitwa jest przeważną potęgą. Nie pochylali się, ale się uginali. Było coś mimowolnego w ich skrusze. Opadali, jak opada żagiel, któremu brak tchnienia, i ta garstka obłędna, bezwiednem składaniem się rąk i pochylaniem skroni, nabierała stopniowo postawy, dziwnej postawy — rozżalonej, przybitej, wyrażającej niby rozpaczliwą ufność w Bogu. Jakiś szanowny, do czci zmuszający odblask bijący z otchłani wyciskał swoje piętno na tych twarzach zbrodniczych.
Niebawem doktór znowu wrócił do nich. Jakakolwiek być mogła przeszłość tego człowieka, był wielki wobec ostatecznego rozwiązania. Ogromne milczenie, otaczające ich zewsząd skrzydłami śmierci, zaprzątało go, nie odejmując mu świadomości siebie. Był to człowiek, nie dający się podejść niespodzianie. Ponad głową unosiła mu się spokojna jakaś groza. Potęga porozumienia z Bogiem opromieniała jego oblicze.
Stary ten zamyślony złoczyńca, nie domyślając się nawet tego, miał postawę kapłana.
Rzekł on:
— Baczność!
Czas jakiś popatrzał w przestrzeń i rzekł:
— A teraz umiejmy umrzeć, towarzysze!
Poczem wziął pochodnię z rąk Ave-Marji i wstrząsnął nią z całej siły.
Płomień się od niej oderwał i pomknął w cienie nocy.
Rzucił ją w morze.
Pochodnia zagasła, a z nią reszta światłości. I nie było już nic, tylko niezmierna wszędzie ciemnica nieznana. Było to niby zatrzaśnięcie się grobowego wieka.
Pośród ciemności tej zabrzmiał nagle głos doktora, mówiący:
— Módlmy się!
Wszyscy padli na kolana.
Nie wpośród śniegu już przyklękali, ale pośród wody.
Mieli jeszcze zaledwie kilka chwil czasu.
Sam tylko doktór pozostał stojący. Płaty śniegu, zatrzymując się na jego postaci, obrzucały go niby białemi łzami i czyniły widzialnym na tem tle mrocznem. Powiedziałbyś o nim, że to mówiący posąg ciemności.
Zrobił znak krzyża i podniósł głos, podczas gdy pod stopami jego poczynało się już to niemal niedostrzegalne chwianie, zapowiadające chwilę, w której statek ma zatonąć. Mówił on:
— Pater noster, qui es in coelis.
Prowansalczyk powtórzył za nim po francusku:
— Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech.
Irlandka mówiła po gallicku, co było równie zrozumiałe dla Biskajki:
— Ar nathair ata ar neamh.
Doktór ciągnął dalej:
— Sanctificetur nomen tuum.
— Święć się Imię Twoje
— rzekł Prowansalczyk.
— Naomhthar hainm — rzekła Irlandka.
— Adveniat regnum tuum — mówił dalej doktór.
— Przyjdź królestwo Twoje — rzekł Prowansalczyk.
— Tigeadh do rioghachd — rzekła Irlandka.
Klęczący mieli już wody pod ramiona. Doktór ciągnął dalej:
— Fiat voluntas tua.
— Bądź wola Twoja — wyjęknął Prowansalczyk.
Irlandka i Biskajka wykrzyknęły z przerażeniem:
— Deuntar do thoil ar an Hhalàmb!
— Sicut in coelo, et in terra — rzekł doktór.
Żaden głos mu już nie odpowiedział.
Spuścił w dół oczy. Wszystkie głowy były już pod wodą. Ani jeden z tych ludzi się nie podniósł. Dali się zatopić klęczący.
Doktór uchwycił w prawą rękę flaszę, która spoczywała dotąd na zrębie, i wzniósł ją sobie ponad głowę.
Statek tonął.
Ciągle się zagłębiając doktór doszeptywał resztę modlitwy.
Czas jakiś pierś jego znajdowała się ponad wodą, następnie jeszcze głowa, i wreszcie widać już tylko było rękę jego, trzymającą flaszę, jakby ją ukazywać chciał nie skończoności.
W chwilę potem i ta ręka znikła. Toń morska nie więcej się pofałdowała, jak powierzchnia kadzi, wypełnionej oliwą. Śnieg padał dalej.
Nagle coś wypłynęło i poszło z wodą w ciemności. Była to flasza zalana smołą, którą utrzymywała na powierzchni wody plecionka z łoziny.




KSIĘGA TRZECIA
DZIECIĘ W CIENIU
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Chess-Hill.

Niemniej potężnie wrzała burza na lądzie, niż na morzu.
Podobne do poprzedniego dzikie wyuzdanie odbywało się i wokoło opuszczonego dzieciaka. Słabość i niewinność radzą sobie jak mogą pośród tej bezwiednej rozrzutności gniewu, wywieranej przez ślepo działające siły; ciemność o nic nie pyta, i objawy przyrody nie posiadają bynajmniej łaskawości, którą im radzi przypisujemy.
Na lądzie wiatru było bardzo mało. Szerzący się chłód posiadał w sobie coś bezdusznego. Ani ziarnka gradu. Warstwa spadającego śniegu była istotnie przerażająca.
Ziarnka gradu sieką, udręczają, kaleczą, ogłuszają, pastwią się; śnieżne płaty stokroć są gorsze. Nieubłagany 1 miękki kłaczek bieluchny w cichości i zwolna spełnia swoją robotę. Jeżeli go dotkniesz, rozpływa się. Jest czystej białości, na podobieństwo pozornie niewinnego świętoszka. Zwolna to, warstwującemi się białościami podobnemi, kłaczek śnieżny urasta w lawinę, hipokryta w zbrodniarza.
Dzieciak ciągle postępował naprzód, otoczony zewsząd mgłą nieprzenikliwą. Mgła jest miękką zaporą, stąd tem większe pośród niej niebezpieczeństwo; niby ulega, ale zarazem opór stawia; mgła, równie jak śnieg, pełna jest zdrady. Dzieciak nasz, dziwny zapaśnik pośród tych wszystkich matni, dobił się wreszcie do samego spodu pochyłości i zapuścił się w błonia Chess-Hillu. Nie wiedząc o niczem, znajdował się w tej chwili na przesmyku, ujętym z dwóch stron w głębie oceanu, tak iż wpośród tej mgły, tej śnieżycy i tej nocy, gdyby był na jotę szlak swój zmylił, w prawo stoczyć się mógł tak jak piłka prosto w zapadłe tonie zatoki, w lewo zaś w rozszalałe głębie pełnego morza. Postępował tym sposobem, nic nie wiedząc, mostem, zawieszonym pośród dwóch otchłani.
Półwysep Portlandzki był w tej epoce szczególnie surowy i ostry. Dzisiaj nic już nie zostało z jego ówczesnego ukształtowania. Od czasu gdy pomyślano o tem, by kamień Portlandu użyć na sposób rzymskiego cementu, cała skała przeszła przez pracę rąk ludzkich, które zmieniły jej pierwotny wygląd. Znajduje się tam jeszcze twarde wapienie i łupek, wychodzące z ław skupniowych jak ząb z dziąsła; ale motyka zgładziła i zrównała te wszystkie wystające i ostre szpice, na których siadały ohydne drapieżcę. Niema już wierchów, na których mogłyby sobie wyznaczać schadzki lablees, stescoraires, które tak jak zawistni lubią kalać szczyty. Napróżnobyś szukał wysokiej jednolitej skały, zwanej Godolphin, stare słowo gallijskie, które znaczy: orzeł biały: Zrywa się jeszcze latem na tych obszarach rozoranych i pełnych dołów, jak gąbka, rozmaryn, miętę, hyzop dziki, koper morski, który zaparzony daje wzmacniający napój, i to ziele pełne węzłów, które wyrasta z piasku i z którego robi się plecionki; ale nie znajduje się tam już ani ambry szarej, ani czarnej cymy, ani tego potrójnego rodzaju łupku zielonego, niebieskiego i koloru liści szałwji. Uciekły lisy, borsuki, wydry, kuny; były w urwiskach Portlandu tak, jak na cyplu Cornouailles, sarny; niema ich już, łowi się jeszcze w pewnych zagłębieniach ptaszki i pilchardy, ale łososie, przestraszone nie podchodzą już w górę rzeki Wey od Świętego Michała do Bożego Narodzenia, żeby tam składać jaja. Nie widzi się tu już, jak za czasów Elżbiety, tych wielkich nieznanych ptaków, wielkich jak jastrzębie, które przecinały jabłko na dwoje i zjadały tylko pestki. Nie widzi się tam już tych wron o żółtych dziobach, po angielsku zwanych cornish chough, po łacinie pyrrocarax, które złośliwie rzucały na słomiane strzechy płonący chróst. Nie widzi się tam już czarodziejskiego żar ptaka, przybyłego z archipelagu Szkocji, rzucającego ze swego dzioba oliwę, którą wyspiarze palili w swoich lampach. Nie spotyka się tam już wieczorem, w falach odpływu legendarnej, szarożytnej „neisse“, o nogach wieprza, a krzyku cielaka. Przypływ nie pozostawia już na piaskach wąsatej otorji, o uszach zwiniętych, o szczękach spiczastych, czołgającego się na łapach bez paznokci. W tym Portlandzie, zmienionym dzisiaj do niepoznania, nie było nigdy słowików z powodu braku lasów, ale sokoły, łabędzie i gęsi morskie odfrunęły. Obecne barany Portlandu mają ciało tłuste i wełnę cienką; nieliczne owce, które dwa wieki temu skubały tę słoną trawę, były małe i zjełczałe, a runo miały szorstkie, jak się to należy celtyckim stadom, prowadzonym niegdyś przez pasterzy, jedzących czosnek, którzy żyli sto lat, a z odległości pół mili przebijali pancerze strzałami na łokieć długiemi. Na nieuprawnej ziemi szorstka wełna. Chess-Hill dzisiejszy w niczem nie jest podobny do dawnego Chess-Hillu, do tego stopnia był wstrząśnięty przez człowieka i przez te wściekłe wiatry z Sorlingues, które wżerają się nawet w kamienie. Dzisiaj na tym pasku ziemi jeżdżą tramwaje, które dochodzą do pięknej szachownicy nowych domków Chesilton, jest nawet „Portland-Station“. Wagony toczą się tam, gdzie czołgały się foki.
Półwysep Portlandzki, temu lat dwieście, był grzbietem osła z piasku ze skalistą kością pacierzową.
Niebezpieczeństwo dla dziecka zmieniło kształt: to, czego się dzieciak mógł obawiać podczas zejścia, to byleby się nie stoczyć wdół wybrzeża: na półwyspie, by nie wpaść w doły. Przedtem miał do czynienia z przepaścią — teraz z parowem.
Wszystko jest zasadzką ponad brzegiem morza. Skała oślizgła, grunt grząski. Każda niemal podpora staje się niebezpieczeństwem. Chodzisz tam jakby po szkle. Nagle to, po czem stąpasz, może ci prysnąć pod stopą, w pryśnięciu zaś podobnem łatwo przepaść bez wieści. Otchłań posiada potrójne pomosty, podobnie jak dobrze urządzona scena teatralna.
Długie granitowe żebra, na których się opiera obustronne zbocze półwyspu, są trudno dostępne. Trudno tam znaleźć to, co się nazywa w języku reżyserji scenicznej przejściem. Człowiek nie może oczekiwać żadnej gościnności od oceanu, ani od skały, ani od fali: morze bierze w rachubę tylko ptaka i rybę. Szczególnie półwyspy są nagie i dzikie. Fala, która je zużywa i podminowuje, doprowadza je do najprostszego wyrazu. Wszędzie tylko przecięcia, grzebienie, piły, straszliwe łachmany poćwiartowanego głazu, ziewające czeluście podobne do rozwartej paszczęki rekina o Bóg wie ilu rzędach zębów, ślizgawki na złamanie karku po mchu obwilgłym, gwałtowne osunięcia ze stromych pochyłości, zatrzymujące się dopiero w szumowinach morskiej piany.
Kto próbuje przejść półwysep, napotyka na każdym kroku niekształtne bryły, wielkie jak domy, wyglądające jak piszczele, jak łopatki, jak kości uda, ohydna anatomja rozerwanych skał. Nie napróżno te skały nadmorskie nazywają się wybrzeżem. Człowiek idący pieszo, daje sobie jak może radę w tym chaosie ruin. Chodzenie wśród kośćca olbrzymiego trupa, oto jak mniej więcej wygląda ta praca.
Wyobraźmy sobie dziecko pośród tej herkulesowej pracy.
Wieleby mu się dzień przydał — a tu noc była; przewodnik byłby mu niezbędny — a on nie miał nikogo prócz siebie. Cała krzepkość dorosłego mężczyzny zaledwieby tu starczyła — a on miał tylko słabe dziecięce siły. W braku przewodnika, ścieżkaby mu się chociaż przydała — otóż nie było nigdzie najmniejszej ścieżki.
Przeczuciem wiedziony, unikał ostrego spiętrzenia najwyższych skał i szedł ile mógł płaszczyzną. Ale tam znowu w zapadlinach napotkać mógł trzęsawiska. Były ich trzy rodzaje: wodne, śnieżne i piaszczyste. Te ostatnie są najgroźniejsze. Nazywają się ruchomemi piaskami.
Zastraszającem jest wiedzieć, na co się człowiek naraża, ale nie wiedzieć tego jest straszliwem. Dzieciak miał do walczenia z niebezpieczeństwem nieznanem. Omackiem szedł pośród czegoś, co może było grobem.
Nie wahał się ani chwili. Obchodził skały, unikał rozpadlin, zdawał się odgadywać zasadzki, okrążał, zygzakiem stąpał lub kolistemi zwrotami, — z tem wszystkiem naprzód się posuwał. Prosto iść nie mogąc, przynajmniej szedł śmiało.
W potrzebie cofał się bez wahania. Umiał wczas się jakoś nie dać przemocy straszliwego lepu piasków ruchomych. Co chwila otrząsał się ze śniegu. Nieraz po kolana zapadał w wodę. Jak tylko z niej wyszedł, zmoczone jego łachmany tężały natychmiast od przeszywającego nocnego chłodu. Szedł szybko w tej swojej zdrewniałej odzieży. Starał się jednak ile możności w suchości i cieple zatrzymać sobie na piersiach swój kaftan majtkowski. Zawsze mu równie silnie głód doskwierał.
Przygody wycieczek po przepaściach z żadnej strony nie mają stale oznaczonego kresu; wszystko tam jest możliwe — nawet ocalenie. Wyjście z nich jest niewidzialne, a przecież do znalezienia. Jakim jednak sposobem ów dzieciak, postępujący pośród tamującego oddech wiru śnieżycy, skazany na zagładę u tego wąziutkiego szańca skał spiętrzonego pośród dwóch otchłani, nie widząc na krok przed sobą, zdołał w całej jego długości przebyć międzymorze, tego sam nigdy powiedzieć nie zdołał. Po prostu szedł, ślizgał się, wspinał, czołgał, potykał, szukał, macał — słowem, chciał postawić na swojem — ot i wszystko. Czyż to nie jest tajemnicą wszelkiego rodzaju triumfów? Po jakiej godzinie uznał, że ziemia mu się pod stopami podwyższa. Rzeczywiście, znajdował się już po drugiej stronie przesmyku, wyszedł z Chess-Hill, był na stałym lądzie.
Most, łączący obecnie Sandford-Cas ze Smallmouth-Sandem, nie istniał jeszcze w owej epoce. Prawdopodobnie idąc omackiem, dzieciak, dotarł do Wyke-Regisu, piaszczystego pola, przecinającego w tedy w poprzek płaszczyznę East-Fleet, na sposób rodzimej żwirówki.
Obronną ręką wyszedłszy z przeprawy przez międzymorze, znajdował się teraz twarzą w twarz z burzą, z zimą, z nocą.
Przed nim, jak oko zasięgło, roztaczał się znowu zewsząd ponury widnokrąg płaszczyzn.
Spojrzał na ziemię, szukając ścieżki.
Nagle schylił się.
Spostrzegł na śniegu coś, co mu się wydało śladami.
Był to ślad w istocie, mający kształt ludzkiej stopy. Białość śniegu wyraźnie odkreślała jej zarysy i czyniła ją widzialną. Przypatrzył się baczniej jeszcze. Ślad był widocznie nagiej stopy, niniejszej niż stopa męska, większej jednak od stopy dziecka.
Zapewne ślad stopy kobiecej.
Poza tym wyciskiem w śniegu znajdował się inny jeszcze — i jeszcze inny — i jeszcze inny; wyciski te szły jeden za drugim na odległość kroków i zapuszczały się w płaszczyznę ku stronie prawej. Były jeszcze świeże i zaledwie zlekka przyprószone śniegiem. Widocznie kobieta jakaś szła tam tędy.
Szła i odeszła właśnie w stronę, w której dzieciak ujrzał był poprzednio dymy.
Dzieciak z wzrokiem utkwionym w odciski stóp jął iść tym śladem.

ROZDZIAŁ DRUGI.
Zjawiska śnieżne.

Szedł tak czas jakiś.
Na nieszczęście ślady owe stawały się coraz mniej wyraźne. Śnieg spadał gęsty i wichrowaty. Była to właśnie chwila, w której orka w najlepsze pasowała się ze śnieżycą na otwartem zewsząd morzu.
Dzieciak, w położeniu niemniej rozpaczliwem niż ów okręt, nie mając innej wskazówki w opuszczeniu swojem w niezgłębionych ciemnościach, jak jedyny ślad, coraz niewyraźniej rysujący się na śniegu, trzymał się go całą swoją uwagą, jakby nici pośród labiryntu.
Nagle, czy że je śnieg zaprószył, czy wiatr zrównał, ślady stóp zupełnie przepadły. Wszystko wokoło stało się zarówno gładkie, umiecione, przeczyste, bez najmniejszej plamki, bez najdrobniejszego szczegółu. Dwie już tylko płachty zaścielały całą przyrodę; biała pokrywała ziemię, czarna — niebo.
Wyglądało tak, jakby kobieta, ślady za sobą zostawiająca, wionęła w powietrze.
Dzieciak schylił się i szukał pilnie, ale napróżno.
W chwili, kiedy się podnosił, doznał wrażenia czegoś niewyraźnego, co uszu jego doleciało, ale czego zupełnie nie był pewny. Wydawało się to, jakby głos, jakby tchnienie, jakby cień. Było to raczej ludzkie, niż zwierzęce, raczej grobowe, niż żyjące. Słowem, był to dźwięk, ale senny.
Bacznie rozpatrywał się wokoło, ale nic nie dostrzegł.
Zewsząd rozlegała się tylko szeroka, naga i bladawa samotnia.
Nastawił ucha. To, co poprzednio słyszeć mniemał, jak sen się rozpierzchło. A może też w istocie nic nie słyszał. Posłuchał jeszcze. Wszystko spoczywało w głębokiem milczeniu.
Musiały to być złudzenia tej mgławicy nocnej. Dzieciak jął iść dalej.
Dalej — na chybił trafił, nie mając już odtąd przed sobą owych śladów przewodniczych.
Zaledwie z miejsca ruszył, kiedy dźwięk znów się dał słyszeć. Tymi razem już bez najmniejszej wątpliwości. Był to jęk, prawie łkanie. Odwrócił się, przebiegł wzrokiem całą przestrzeń nocną, ale nic nie spostrzegł.
Dźwięk zbudził się znowu.
Jeśli w otchłaniach potępieńcy jęczą, to zapewne nie w inny sposób.
Nic mocniej przejmującego, nic boleśniejszego i za razem słabszego, jak głos ten. Gdyż to był głos w istocie. Pochodziło to z głębi duszy. Było tętno serca w tym dźwięku. A przecież wydawało się to niemal bezwiednem. Było to coś jakby cierpienie, wołające ratunku, ale które nie wie nawet, że jest cierpieniem i że wzywa pomocy. Wykrzyk ten, będący może pierwszymi oddechem istnienia, a może znowu ostatniem jego tchnieniem, w jednakowej się znajdował odległości od rzężenia, które zamyka życie, jak i od kwilenia, które je otwiera. Coś tam oddychało, dusiło się, płakało. Ponure błaganie w niewidzialnych przestrzeniach.
Dzieciak bacznie wytężył swą uwagę, nasłuchiwał zdala, zbliska, przed sobą, poza sobą, z boków, od góry, od dołu. Nigdzie nikogo. Nigdzie nic.
Nastawił ucha. Głos znowu dał się słyszeć. Tym razem pochwycił go wyraźniej nieco. Głos ten miał coś w sobie z jagnięcego beczenia.
Wtedy uczuł przestrach i począł myśleć o ucieczce.
Jęk znowu się odezwał. Było to już po raz czwarty. Wydawał się on dziwnie żałosny i płaczliwy. Czuć było, że po tym ostatnim wysiłku, raczej mimowolnym niźli umyślnym, krzyk ten prawdopodobnie zamilknie na zawsze. Było to konające odwołanie się, instynktownie rzucone zasobom możliwej pomocy, unoszącej się ponad człowiekiem gdzieś w przestrzeniach bez końca; była to wypowiadana przerywanemi słowami konania, błagalna prośba ku przypuszczalnej Opatrzności. Dzieciak postępować począł w stronę, od której go głos ten doszedł.
Ciągle nie widział nic.
Podszedł znowu, wypatrując.
Skarga brzmiała dalej. Z niewyraźnej i niemal bezdźwięcznej stała się nagle wyraźną i prawie donośną. Dzieciak znajdował się tuż obok miejsca, skąd głos pochodził. Ale kędyż się znajdował głos ten?
Wędrowny dzieciak przeszedł był około skargi. Żałośliwy dreszcz w przestrzeni przeleciał mu mimo uszu. Jęk ludzki, płynący na niewidzialnej fali, oto co napotkał na swej drodze. Takie przynajmniej było jego wrażenie, zmącone i błędne, na podobieństwo tej mgły głębokiej, pośród której szedł, nie wiedząc dokąd.
W chwili, kiedy się wahał pomiędzy popędem, nakłaniającym go do ucieczki, i tym drugim, który go namawiał by pozostał w miejscu, spostrzegł w śniegu, u stóp swych, o kilka kroków przed sobą, jakąś bryłowatość wielkości ciała ludzkiego, jakieś wzniesienie dosyć niskie, długie a wąskie, podobne do wypukłości mogilnej, pogrzebanie jakieś pośród cmentarza, zasłanego biało.
Jednocześnie głos się znów odezwał.
Wychodził on wyraźnie z pod tego czegoś leżącego.
Dzieciak się schylił, przykucnął przed tą wypukłością i obiema rękami począł ją rozgarniać z śniegu.
Stopniowo, zarysowywać się poczęły wyraźniejsze jakieś kształty, i nagle w jednem z oswobodzonych od naniesionej zamieci wgłębień ukazała się twarz dziwnie blada.
Ale to nie ta twarz krzyk wydawała. Miała ona oczy zamknięte a otwarte usta, ale pełno śniegu było w tych ustach.
Ta postać ludzka leżała nieporuszona. Ani drgnęła pod dotknięciem ręki dzieciaka. Ten, jakkolwiek ręce miał skostniałe, niemniej uczuł w sobie dreszcz przejmujący, dotknąwszy zimna tej twarzy. Była to głowa kobiety; rozwiane jej włosy z śniegiem się poplątały. Kobieta ta była umarłą.
Dzieciak dalej śnieg odgarniał. Wkrótce ukazała się szyja zmarłej, następnie piersi, których ciało widzieć można było poprzez łachmany.
Naraz, w tem swojem obmacywaniu naoślep, uczuł pod ręką jakieś słabe poruszenie. Coś tam małego, pogrzebanego żywcem, widocznie się jeszcze poruszało. Dzieciak, skwapliwie śnieg rozgarnąwszy, dokopał się wreszcie w tem miejscu nędznej jakiejś istotki wychudłej, pobielałej od zimna, jeszcze dyszącej, zupełnie nagiej, na nagiem łonie zmarłej kobiety.
Była to mała dziewczynka.
Spowinięta była, ale widocznie nie starczyło na to dość łachmanów, gdyż, szamocząc się, pozbyła się ich z siebie w znacznej części. Pod nią chude jej członeczki, a ponad nią własny jej oddech stopił był nieco śnieg, dokoła ją oblegający. Z pozoru można jej było dać zaledwie kilka miesięcy życia, ale miała już ona z rok jaki, tylko że podrastanie w nędzy podlega zasmucającym zatrzymaniom w miejscu, dochodzącym niekiedy aż do karłowatości. Kiedy twarzyczka jej została wreszcie ze śniegu odgarnięta, niemowlę wydało znowu krzyk, będący tylko dalszym ciągiem poprzednich rozpaczliwych łkań. Matka, nie słysząca podobnego łkania własnej dzieciny, musiała być w istocie najzupełniej umarłą.
Dzieciak wziął na ręce owo niemowlę.
Zesztywniała matka przerażająco wyglądała. Widziadłowy blask uderzał z jej twarzy. Rozwarte i nie wydające już tchnienia jej usta zdawały się rozpoczynać w niedosłyszanym języku cieniów odpowiedź na pytania, zadawane umarłym w niewidzialnym świecie. Bladawy odblask zlodowaciałych przestrzeni zdawał się spoczywać na tej twarzy. Rozróżnić przy nim było można czoło, młode jeszcze, pośród ciemnych włosów, namarszczenie brwi niemal oburzeniem tchnące, zaciśnięte nozdrza, przymknięte powieki, przymarzłe śniegiem rzęsy i od kątów oczu ku kątom ust głęboką brózdę łez stężałych. Śnieg obrzucał blaskiem tę zmarłą. Zima i grób nie zwykły sobie szkodzić. Toż trup jest tylko zlodowaciałym człowiekiem. Nagość piersi tej kobiety miała w sobie coś dziwnie rzewnego. Odrobiły one swoje; wyrażały szczytne starganie życia oddanego drugiej istocie, i wspaniała godność macierzyńska zaszczytnie tam zastępowała niepokalaność dziewiczą. U brodawki jednej z tych piersi wisiała jeszcze perła bieluchna. Była to kropla mleka, mrozem ścięta.
Powiedzmy to bez dalszych omówień; na tem pustkowiu, po którem chłopak wędrowny z kolei przybył się błąkać, żebraczka, karmiąca dziecię i poszukująca również schronienia, kilka godzin temu się błąkała. Nawskroś chłodem przejęta, upadła pod nawałem zamieci i nie zdołała się już podnieść. Niebawem śnieżyca ją przykryła. Zebrawszy sił ostatek, ile mogła, przycisnęła do siebie córeczkę i tak wkrótce skonała.
Dziewczynka próbowała ssać jeszcze jej pierś w marmur stężałą.
O posępna ufności, dopuszczona przez przyrodę! Gdyż powiedziećby można, że matka, nawet po wydaniu ostatniego tchnienia, jeszcze jest zdolna dziecię swoje ostatnim zasilić pokarmem.
Ale usta dzieciny nie umiały już trafić do piersi, u której stężała mrozem kropla mleka przez śmierć skradziona; więc też pod śniegiem istotka mała, raczej kolebce jeszcze rada niż mogile, wydała była okrzyk rozpaczy.
Opuszczony dzieciak usłyszał zagrożone śmiercią niemowlę.
Wydarł je mogile.
Wziął je na ręce.
Kiedy się dziecina uczuła na rękach, przestała kwilić. Dotknęły się dwie twarze tych dzieci dwojga, i posiniałe usta dziewczynki przyczepiły się do policzka chłopca, jakby do piersi z pokarmem.
Życie dziewczynki dobiegało niemal chwili, w której krew krzepnąca już ma zatrzymać serca tętno. Matka już jej była udzieliła coś ze swej śmierci. Trup niby zaraża sobą; jest to wystygnięcie, którem się przejąć można. Dziewczynka miała rączki, nóżki, ramiona, kolana niemal zdrętwiałe lodem. Chłopiec uczuł wskroś ciała jej zimno straszliwe.
Miał na sobie jedyne swoje odzienie, suche jeszcze i ciepłe, ów kaftan majtkowski. Chwilę położył dziecię na piersi jego matki, zdjął z siebie swój kaftan, obwinął, w niego dziewczynkę, wziął ją, i sam już niemal nagi pośród kłębów śnieżycy, którą wicher na wszystkie rozimiatał strony, unosząc niemowlę, począł coprędzej iść w dalszą drogę.
Tymczasem dziewczynka, odszukawszy znowu policzek chłopca, przycisnęła do niego usta i wkrótce rozgrzana zasnęła. Był to pierwszy pocałunek tych dusz pobratymczych w ciemnościach.
Matka zaś pozostała jak i była leżąca, plecami na śniegu, twarzą ku nocy. W chwili jednak, kiedy się chłopiec sam odzienia pozbawił, ażeby tylko okryć jej córkę, być może, że z głębin nieskończoności, w których się teraz znajdowała, widziała go i błogosławiła.

ROZDZIAŁ TRZECI
Ciężar utrudnia jeszcze wszelką drogę bolesną.

Już upłynęło przeszło cztery godziny od czasu, jak orka odbiła od Portlandu, pozostawiając poza sobą chłopca. Ten, od czasu jak został opuszczony, po drodze, którą się udał, ze społeczeństwa ludzkiego napotkał był dopiero trzy istoty, nastręczające mu się do zawarcia znajomości: mężczyznę, kobietę i dziecko. Mężczyzną był człowiek, wiszący na wzgórzu; kobietą — postać, leżąca w śniegu; dzieckiem — ta mała dziewczynka, którą niósł na ręku.
Niemal upadał od utrudzenia i głodu.
A przecież szedł przed siebie odważnie, jakkolwiek mniej mając siły, a zato więcej ciężaru.
Znajdował się w obecnej chwili niemal bez odzienia. Resztki łachmanów, które jeszcze zatrzymał na sobie, stężałe od mrozu, były ostre, jak szkła odłamy, i kaleczyły mu skórę. Ziąbł, ale zato dziecię się rozgrzewało.
To, co utracił, stracone nie było, bo je ktoś drugi zyskiwał. Chłopiec z rozkoszą sprawdzał to działanie ciepła, które dla biednej małej istoty stanowiło powrót do życia. W ten sposób szedł coraz dalej.
Chwilami, troskliwie trzymając dziecko, schylał się, nabierał w garść śniegu i wycierał nim sobie nogi, które mu na dobre marznąć zaczynały.
To znowu, czując w gardle palenie, kładł sobie w usta śnieg, co mu wprawdzie na chwilę gasiło pragnienie, ale zato zmieniało je w gorączkę. A tak szkodził sobie jeszcze gorzej tą ulgą.
Nawałnica ze zbytku gwałtowności stała się wreszcie całkiem bezkształtną; zdarzają się śnieżne potopy podobne tylko do zamętu — otóż właśnie był to jeden z takich. Ten przystęp ślepej wściekłości równie udręczał lądy, jak się pastwił nad oceanem. Prawdopodobnie była to chwila, w której skołataną orką szarpały skały podwodne.
Chłopiec szedł wpośród tego rozszalałego żywiołu, kierując się zawsze ku wschodowi, poprzez rozległe przestrzenie, zasypane śniegiem. Nie wiedział, która być mogła godzina. Od dawna także stracił był już z oczu dymy. Nocą wskazówki podobne tak łatwo znikają! Zresztą była to godzina, o której ognie od dawna już pogaszono, a powtóre chłopiec łatwo mógł być w błędzie. A może też w stronie, ku której się kierował, nie było nigdzie miasta ani wioski.
W nieświadomości swojej szedł przebojem.
Parę razy dziewczynka się rozpłakała. Wtedy kołysał ją, jak umiał, tak że się wprędce uspakajała. Wreszcie zasnęła, i to na dobre. Czuł ciepło, idące od niej, sam drżąc z zimna.
Często też zaciskał fałdy kaftana wokoło szyi małej dziewczynki, ażeby nie zaleciała ją śnieżyca, jednocześnie mogąca zmrozić i wilgocią przejąć jej drobne członki.
Droga, którą szedł, była falista. We wgłębieniach śnieg naniesiony bywał do takiej wysokości, że chłopiec prawie całkiem się weń zapadał, tak że iść musiał niemal nawpół zakopany. Wtedy postępował ostrożnie, przepychając śnieg przed sobą kolanami.
Wyswobodziwszy się z podobnych parowów, dostawał się na otwarte zewsząd przestrzenie, szalenie zmiatane przez wichry, skutkiem czego śniegu tam bywało niewiele. Zato pod dostatkiem gołoledzi.
Ciepły oddech dziewczynki owiewał mu policzek, rozgrzewając go chwilowo, poczem zatrzymywał się ścięty mrozem w jego włosach, u których zawieszał się soplami.
Chłopak dokładnie zdawał sobie sprawę z tego, coby go spotkać mogło, gdyby się przypadkiem potknął i upadł. Czuł, że jużby się podnieść nie potrafił. Tylu trudami złamanego, mogło go łatwo, podobnie jak zmarłą kobietę, brzemię ciemności przygnieść do ziemi, i wtedy działanie mrozu byłoby go żywcem do niej przygwoździło. Poprzednio tyle razy się już obsuwał po krawędziach przepaści, a jednak wyszedł cało, tyle razy zapadał w wądoły, a jednak wyszedł z nich zdrowo; obecnie lada zwyczajne upadnięcie mogło mu być pewną śmiercią. Dość było niepewnego stąpnięcia, żeby zapaść w mogiłę. Dość poślizgnięcia się, a już po nim. Nie miałby nawet siły dźwignąć się na kolana.
Otóż wszędzie było ślisko wokoło niego, wszędzie gołoledź tylko i śnieżna gładka skorupa.
Dziewczynka, którą niósł na ręku, ogromnie mu pochód utrudniała; nietylko to był ciężar już i tak nazbyt wielki na jego siły a cóż dopiero na ich wyczerpanie, ale była to jeszcze i zawada. Dziecko zatrudniało mu obie ręce, a tu dla idącego po gołoledzi obie ręce były konieczne, a nawet niezbędne do utrzymania równowagi.
Bez nich tedy, jak mógł, utrzymywał równowagę.
Utrzymywał ją i szedł, ani wiedząc, jaki go los czeka wraz z tym jego ciężarem. Dziecię, które niósł, było mu niby kroplą, mogącą przepełnić naczynie jego nędzy.
Postępował ostrożnie, chwiejąc się na każdym kroku, jakby po linie szedł, i spełniając przeto, jakkolwiek ku niczyjemu zbudowaniu, cuda równowagi. Z tem wszystkiem, któż wie, czy nie towarzyszyły mu w tym pochodzie bolesnym wypatrzone spojrzenia z oddalonych głębi matki dziecięcia i opiekuńczej Opatrzności.
Chwiał się, potykał, umacniał, nieustannie myślał o dziecięciu, otulał je w suche odzienie, osłaniał mu głowę, potykał się znowu, szedł nieustannie, poślizgiwał się i znów się umacniał na nogach. Wiatr nikczemnie mu w tem przeszkadzał.
Prawdopodobnie chłopak niemało nadkładał drogi. Znajdować się wtedy musiał na przestrzeniach tych płaszczyzn, na których założono później folwark Bincleaves, w miejscowości, znajdującej się dziś pomiędzy Spring-Gradens i Personage-House. Dziś wioski i wille, wtedy jałowe jeszcze obszary. Niekiedy mniej niż stulecie przedziela pustynię ód miasta.
Nagle, w przerwie szaleństwa lodowej nawałnicy, która go niemal oślepiała, spostrzegł prawie tuż przed sobą gromadę dachów i kominów, wykreślających się śnieżnemi zarysy, przeciwieństwem osobliwem, miasto, występujące białemi kształtami na tle czarnego widnokręgu, coś, coby po dzisiejszemu nazwać można negatywem.
Dachy, mieszkania ludzkie, schronienia! Więc znajdował się przecie w jakiemś miejscu.
Na tę myśl, uczuł w sobie niewymowne pokrzepienie nadziei. Wykrzyk majtka ze szczytu masztu zbłąkanego okrętu: — Ziemia! Ziemia! — mieści w sobie wzruszenia podobne. Przyspieszył kroku.
Dotarł więc wreszcie do ludzi. Zbliżał się ku żyjącym. Już i po wszystkich obawach. Uderzyło mu do głowy to ciepło nagłe, będące uczuciem bezpieczeństwa. To, z czego wyszedł, daleko już poza nim zostało. Odtąd ani nocy już, ani zimy, ani nawałnicy. Zdawało mu się, że wszystko, co tylko jest w złem możliwego, daleko gdzieś od niego odbiegło. Niemowlę nie było mu już ciężarem. Niemal biegł.
Oczu o mało nie wypatrzył po tych dachach. Życie tam było. Ani chwili nie spuszczał z nich uwagi. Takimby wzrokiem spoglądał umarły na to, coby mu zabłysło nagle poprzez uchylone wieko grobowe. Były to te same kominy, których dym dostrzegł był poprzednio.
Ale w tej chwili z żadnego dym nie wychodził.
Wkrótce znajdował się tuż obok tych mieszkań ludzkich. Było to przedmieście jakieś, stanowiące ulicę naprzestrzał otwartą. W owym czasie zamykanie ulic na noc zaczynało już wychodzić z użycia.
Ulica ta rozpoczynała się od dwóch domów. W żadnym z nich nie widać było najmniejszego światła, podobnie jak i na całej długości ulicy, podobnie jak i w mieście całem, o ile można było zasięgnąć wzrokiem.
Dom z prawej strony był raczej dachem, niż domem; nic nędzniejszego; ściany miał gliniane, strzechę zaś słomianą; więcej tam było poszycia, niż muru. Pokrzywa, u stóp jego rosnąca, dotykała wierzchem brzegu dachu. Chałupa ta miała tylko jedne drzwi, podobne raczej do klapy, i jedyne okno, będące dymnikiem. Jedno i drugie szczelnie było zamknięte. Tuż obok świński chlewek zamieszkany wskazywał, że i chata zamieszkana być musiała. Dom zaś od lewej strony był przestronny, wysoki, cały z kamienia, z dachem łupkowym. Podobnież jak i tam ten, zamknięty. Było to domostwo bogatego naprzeciw barłogu, ubogiego.
Chłopiec ani się wahał. Udał się wprost do dużego domu. Drzwi tam były o dwóch skrzydłach, ciężkie, dębowe, gęsto nabijane ćwiekami. Poza takiemi domyślać się jeszcze należy niezgorszego przyrządu ryglów i wrzeciądzów. Wisiał u nich młotek żelazny.
Chłopiec uniósł ów młotek, z niejakim trudem, coprawda, gdyż skostniałe jego ręce były już raczej tylko kikutami, i uderzył nim we drzwi.
Nikt mu na to nie odpowiedział.
Po raz wtóry uderzył dwukrotnie.
Ani śladu ruchu w domu całym.
Zakołatał po raz trzeci. Zawsze nic.
W tedy zrozumiał, że albo spano, albo nie myślano wstać do otworzenia.
Bez namysłu zwrócił się ku ubogiej chałupie. Podniósł z ziemi pierwszy lepszy kamyk i zastukał do niskich drzwi tej chaty.
I stamtąd nikt nie odpowiedział.
Wspiął się jak mógł na palce i zapukał kamykiem w okienko, na tyle lekko, żeby nie stłuc szyby, na tyle zaś mocno, żeby móc być posłyszanym.
Ani głos się stamtąd żaden nie odezwał, ani tam nikt nie dał znaku życia, ani nigdzie światło nie zabłysło.
Pomyślał sobie, że i tam także widocznie nikt się obudzić nie chciał.
Dom z kamienia i chata pod strzechą zarówno głuche były na wołanie niedoli.
Chłopak postanowił iść dalej i zapuścił się w ciasne przejście pomiędzy domami, ciągnące się daleko przed nim i tak ciemne, że wyglądało raczej jakby parów między dwoma skalistemi urwiskami, aniżeli jako wejście do miasta.

ROZDZIAŁ CZWARTY
Inna postać pustyni.

Chłopak Wszedł był do Weymouthu.
Ten dawny Weymouth nie miał, jak Weymouth dzisiejszy, prostolinijnej ulicy nadbrzeżnej z pomnikiem i oberżą na cześć Jerzego III. Było to winą tego, że Jerzy III jeszcze się nie był urodził. Z tego samego powodu nie nazywano jeszcze na pochyłości zielonego, wschodniego wzgórza, płasko na ziemi, za pomocą strzyżonej trawy i obnażonego kredowego podłoża, tego białego konia, długiego na morgę, zwanego White Horse, unoszącego króla na grzbiecie i zwracającego zawsze na cześć Jerzego III ogon ku miastu. Te honory są zresztą zasłużone, gdyż Jerzy III, straciwszy na starość dowcip, którego nigdy nie miał za młodu, nie jest odpowiedzialny za katastrofy swego panowania. Był on ubogi duchem, czemuż mu nie stawiać pomników?
Weymouth z przed stu osiemdziesięciu lat był mniej więcej tak symetryczny jak pomieszane zabawki dziecinne. Legendarny Astaroth przechadzał się niekiedy po ziemi, niosąc na plecach worek, w którym było trochę wszystkiego, nawet kobiety w domach. Mieszanina baraków spadłych z tego djablego worka na ziemię dałaby wyobrażenie o tym nieprawidłowym Weymoutcie. Jeżeli jeszcze wsadzić w baraki kobieciny. Została próbka tych mieszkań, którą jest dom Muzykantów. Zamieszanie bud drewnianych rzeźbionych i przegniłych, co jest także rodzajem rzeźby, niekształtne budowle, tworzące nawiasy, niektóre na palach, opierające się jedne na drugich, żeby nie zawalić się od wiatru morskiego, i zostawiające między sobą wąskie przejścia nieczystych, krętych i niezgrabnych uliczek i placów, często zalanych przez przypływy z czasu zrównania dnia z nocą, zbiorowisko starych domów, babek złączonych wokoło kościoła pradziada, oto czem był Weymouth. Weymouth był niejako starożytnem miasteczkiem normandzkiem, które się rozbiło na brzegach Anglji.
Podróżny, jeżeli wchodził do oberży, którą dzisiaj zastępuje hotel, zamiast zapłacić po królewsku za rybę smażoną i butelkę wina dwadzieścia pięć franków, musiał się poniżyć do zjedzenia za dwa sous zupy z ryb, bardzo zresztą dobrej. Było to nędzne.
Tylko że Weymouth ówczesny nie był bynajmniej szanownym i wspaniałym Weymouthem dzisiejszym.
Dziecko porzucone, niosące dziecko znalezione, zapuściło się w pierwszą uliczkę, potem w drugą, potem w trzecią. Upatrywał oczyma, to po piętrach, po to dachach, gdzieśkolwiek oświetlonego okienka, ale wszystko było zamknięte i ciemne. Czasami próbował do drzwi kołatać. Ale nikt nie odpowiadał. Nic tak nie zatwardza serca, jak kiedy się leży w łóżku pod ciepłem nakryciem. Wreszcie kołatanie to i dobijanie się rozbudziło całkiem dziewczynkę. Chłopak dowiedział się o tem dotykalnie, czując, jak mu ssała policzek. Nie płakała, sądząc, że jest na rękach matki.
Mógł się w ten sposób błąkać Bóg wie jak długo po rozgałęzieniach uliczek przedmieścia Scrambridge, gdzie naówczas więcej było ogrodów warzywnych, aniżeli domów mieszkalnych, i więcej płotów cierniowych, niż jakiegobądź schronienia. Na szczęście jednak, dostał się wypadkiem w poprzeczne przejście, istniejące i dziś jeszcze obok Trinity-Schools. Przejście to poprowadziło go wprost na wybrzeże, które już i wtedy było zarodkiem ulicy, opatrzonej bulwarkiem, na prawo zaś znajdował się most jakiś.
Most ten był mostem Wey, łączącym Weymouth z Melcomb-Regis, pod arkadami swemi przepuszczał Harbour, łączący się z Back-Waterem.
Weymouth, wioska, był wtedy przedmieściem Melcomb-Regis, miasta i portu; dzisiaj Melcomb-Regis jest parafją Weymouthu. Wioska wchłonęła miasto. Przez ten most przeszła ta praca. Mosty są dziwnemi przyrządami ssącemi, które wciągają ludność i powiększają niekiedy nadbrzeżną dzielnicę kosztem jej sąsiada.
Chłopak podszedł do tego mostu, który za czasów owych był poprostu kładką, daszkiem pokrytą. Niebawem przebył tę kładkę.
Dzięki okryciu ponad mostem, nie było wcale śniegu na jego podłodze. Tym sposobem bose nogi chłopca doznały chwilowej ulgi, stąpając po deskach suchych.
Przebywszy most, znalazł się w Malcomb-Regis.
Tam przynajmniej więcej już było domów z kamienia, niż drewnianych dworków. Nie było to już przedmieście, ale miasto. Most wychodził na dosyć piękną ulicę, będącą ulicą świętego Tomasza. Tam chłopak wszedł. Wzdłuż, jak oko zasięgało, przedstawiały się szeregi wycinanych facjat i gdzieniegdzie występy sklepowe. Począł znowu kołatać tu i owdzie. Nie miał już nawet siły wołać głośno.
W Malcomb-Regis, podobnie jak poprzednio w Weymouth, nikt nie dawał znaku życia. Drzwi zdawały się pozaryglowywane na dwa spusty. Okna szczelnie pozamykane okiennicami, na podobieństwo oczu z zapuszczoną powieką. Powzięto wszystkie ostrożności przeciw przebudzeniu, które sprawia nieprzyjemny dreszcz.
Biedny chłopak ulegał niewysłowionemu a uciskającemu wrażeniu uśpionego miasta. Owe zamilknięcia tkniętych odrętwieniem mrowisk wyziewają z siebie coś zawrotnego. Pojedyncze te senności składają się w jedno przykre marzenie; sny te wszystkie tłum tworzą, i z tych ludzkich ciał bezwładnych wstają mgły widziadeł. Sen w ponurem jest sąsiedztwie z tem, co poza życiem żyje; myśl człowieka śpiącego w rozkładzie swoim unosi się ponad jego istotą, niby wyziew żyjący razem i martwy, i kojarzy się możliwością, prawdopodobnie także dumającą pośród przestrzeni. Stąd dziwne powikłania. Sen, ów obłok, nadstawia niby pryzmat wszystkich swoich przezroczy tej świetnej gwieździe, którą jest duch. Poprzez zasłonę przymkniętych powiek, pod któremi widzenie wzrok zastąpiło, grobowe wysnuwanie się niepewnych kształtów i zarysów majaczy w nieujęty sposób. Tłumy tajemniczych istnień w rozproszeniu przyczepiają się do naszego życia, od strony tej ku śmierci zwróconej krawędzi, którą jest sen. Owe powinowactwa widm z duszami w powietrzu wieją. Nieraz nawet człowiek czuwający doznaje uciskającego wrażenia tych tchnień, nasyconych bytem jakimś ponurym. Dusząca zmora, której rzeczywistość odgadł, udręcza go. Człowiek ocknięty, choćby się nawet zapuścił w manowce sennych przywidzeń innych ludzi, zawsze przeciskać się musi pośród rozpływających się kształtów. Doznaje on i wtedy, czy też tylko sądzi, że doznaje, mętnej grozy nieprzyjaznych zetknięć z światem niewidzialnym, i co chwila czuje potrącanie w ciemności tych spotkań niewypowiedzianych, które jedno po drugiem znikają bezpowrotnie. Miewa się wrażenia leśnej puszczy w tym ślepym pochodzie wpośród mglistości, w marzeń krainie.
Nazywa się to bać się, nie wiedząc czego.
Oto czego doświadcza człowiek dojrzały, cóż dopiero dziecko.
Udręczenie i tak już niemałej trwogi, którą z sobą noc przynosi, spotęgowane widokiem owych domów-widziadeł, dopełniało jeszcze tej posępnej całości, z którą dzieciak musiał walczyć.
Wszedł był na Conycar Lane i u krańca tej uliczki spostrzegł właśnie Back Water, który wziął za ocean; ani wiedział już, w której stronie było morze; wrócił znowu, wykręcił w lewo przez Maiden Street i cofnął się aż ku Saint-Albans row.
Tam, na chybił trafił, do pierwszych lepszych domów napotkanych począł kołatać gwałtownie. Uderzenia te, na które zużywał resztki swojej siły, przerywane były i rozpaczliwe, z przestankami i powrotami niemal gniewnemi. Były to tętna jego gorączki, uporczywie dopominające się gościnności.
Naraz odpowiedział mu głos jakiś.
Był to odgłos zegara wieżowego.
Trzecia po północy zwolna wybiła właśnie gdzieś poza nim ze starej dzwonnicy Mikołaja. Następnie wszystko znowu zapadło w milczenie.
Dziwnem się to zdawać może, że ani jeden mieszkaniec miasta na uporczywe te kołatania, choćby przez ciekawość, nie odemknął okienka. Z tem wszystkiem, rzecz była bardzo łatwa do wytłomaczenia. Trzeba bowiem wiedzieć, że w styczniu 1690 roku ludność miejscowa znajdowała się pod wrażeniem przestrachu nader silnej zarazy, wybuchłej w Londynie, i że właśnie obawa dotkniętych morem włóczęgów znacznie osłabiła była wszędzie naonczas uczucie gościnności. Wystrzegano się nawet okno uchylić, żeby przypadkiem nie odetchnąć zatrutym wyziewem.
Dzieciakowi o wiele się stał dotkliwszym chłód, wiejący od ludzi, niż ten, którym go noc ogarniała. Był to chłód, który chce. Uczuł ściśnięcie serca, pozbawiające go odwagi, jakiego nie doświadczał w przebytych świeżo samotniach. Obecnie wkroczył był w koło bijącego zewsząd życia, a jednak pozostawał samotnym. Było mu to już ostatecznym domiarem udręczenia. Potrafił wytłomaczyć sobie bezlitosność pustyni, ale nieużytość miasta przechodziła zakres jego pojęcia.
Uderzenia godzin, które usłyszał, stały mu się jednem jeszcze udręczeniem więcej. W razach podobnych nic mocniej przeszywającego dreszczem, jak dźwięk bijącego zegara. Jest to wyraźne wypowiedzenie obojętności. Słyszysz wieczność mówiącą: — E! Co mi tam!
Chwilę zatrzymał się w miejscu. I nawet zaręczyćby nie można, czy w opłakanem tem położeniu przypadkiem nie powiedział był sobie, że może] lepiej poprostu położyć się tu gdziekolwiek i umrzeć. Na szczęście, dziewczynka przyłożyła mu głowę do ramienia i usnęła. To jej zaufanie bezwiedne skłoniło go znowu iść dalej.
Chłopak ten, wokoło którego wszystko padało w gruzy, uczuł nagle, że sam jest komuś punktem oparcia. Tak to głęboko w serce zachodzi zawezwanie do spełnienia obowiązku.
Ani myśli, ani położenie podobne nie przystawały do miary jego wieku. Bardzo być może, że nie rozumiał ich wcale. Działał wiedziony przeczuciem. Czynił to, co czynił.
Szedł w kierunku Johnstone row.
Nawet już nie szedł, ale się wlókł.
Zostawił na lewo ulicę Panny Marji, błąkał się tu i owdzie po zaułkach, aż wreszcie u krańca zacieśnionej jakiejś uliczki znalazł się nagle na dość sporym placyku. Było to miejsce odludne, wcale już nie zabudowane, zapewne nawet to samo, które się dziś nazywa Chesterfield-Place. Jak się zdaje, tam się kończyć musiała część mieszkalna miasta. Na prawo znajdowało się już tylko morze, w lewo zaś — nieograniczone jakieś obszary.
Co tu czynić? Toż tu znowu rozpoczynały się pola. Ku wschodowi obszerne śnieżne płaszczyzny spływały szerokiemi pochyłościami ku Radipole. Miałże iść dalej w tym kierunku? Miałże się znowu zapuścić w samotnię? Czy też może lepiej wrócić i znów się zagłębić w ulice? Co tu postanowić pośród tych dwóch milczeń oniemiałej płaszczyzny i ogłuchłego miasta? Którąż tu wybrać z tych dwóch odmów?
Jeżeli jest kotwica zbawienia, to bywa także i wzrok zahaczający zbawienie. Takie to właśnie spojrzenie biedny chłopak w rozpaczy rzucił wokoło siebie.
Nagle uszu jego doszła groźba.

ROZDZIAŁ PIĄTY
Odludek staje do roboty.

Jakieś warknięcie dziwne i zastraszające podeszło w cieniu tym ku niemu.
Było przed czem się cofnąć.
On naprzód poszedł.
Temu, którego cisza długo przerażała, ryk nawet powabnym się wydaje.
Ten dziki odzew dodał otuchy chłopakowi. Groźba owa wydała mu się obietnicą. Był tam przynajmniej ktoś żyjący i czuwający, niechby sobie nawet i zwierz dziki. Udał się tedy w stronę, skąd usłyszał chrapliwe warczenie.
Wkrótce poza węgłem jakiegoś muru, przy grobowych odbłyskach majaczących niewyraźnie od śniegu i od morza, ujrzał coś jakby chroniącego się przy ścianie. Był to wóz, jeżeli tylko nie lepianka. Miała ona koła, więc była pojazdem; posiadała też dach, była więc mieszkaniem. Z dachu sterczała rura, z tej zaś rury dym wychodził. Dym ten był przezroczysty, co zdawało się wskazywać niezgorszy ogień we wnętrzu. W części tylnej wyskoczone zawiasy wyraźnie oznaczały drzwi, w środku zaś drzwi tych czworoboczny otwór dozwalał widzieć światło w budzie. Chłopak podszedł bliżej.
To, co poprzednio warczenie wydało, teraz wyraźnie uczuło jego obecność. Zaczem z przygłuszonego pomruku przeszło do wściekłej groźby. Nie z warczeniem już jego miało się teraz do czynienia, ale z wyciem. Jednocześnie chłopak usłyszał szelest tępy, niby brzęk łańcucha gwałtownie pociągniętego, i nagle, tuż pod progiem drzwi, pomiędzy tylnemi kołami budy, błysnęły mu w oczach dwa rzędy chytrych i białych zębów.
W tejże samej chwili, w której się paszcza ukazała pomiędzy kołami, ktoś wytknął głowę przez okienko.
— Leżeć! — rzekła głowa.
Paszcza umilkła. Głowa mówiła dalej:
— Czy tam kto jest?
Dzieciak odrzekł:
— Jest.
— Kto taki?
— Ja.
— Ty? Co za jeden? Skąd?
— Upadam ze znużenia — rzekł dzieciak.
— A która godzina?
— Przeziąbłem do kości.
— Cóż ty tam robisz?
— Jeść mi się chce.
Na to głowa odrzekła:
— Czy to każdy może być równie jak lord szczęśliwy? Idź sobie precz.
Głowa się schowała, a okienko się zamknęło.
Chłopak schylił czoło, zacisnął w rękach śpiącą dziewczynkę i zebrał jeszcze jakie miał siły, żeby się puścić w dalszą drogę. Postąpił kilka kroków i począł się oddalać.
Ale niemal w tym samym czasie, kiedy się okienko zatrzasło, drzwi się otwarły. Od nich spuściło się parę stopni. A wtem głos poprzedni zawołał z głębi budy z gniewem:
— No i cóż? Czemu nie wchodzisz?
Chłopak się zawrócił.
— No chodźże — rzekł znowu głos.
— A cóż to znowu za osioł, który zmarzł i brzuch ma pusty, a nie włazi do budy?
Chłopak, jednocześnie odtrącany i zapraszany, sam nie wiedział, co ma począć ze swoją osobą. Głos zawołał znowu:
— No, mówię ci, żebyś wszedł, cymbale.
Przestał się wreszcie wahać i postawił nogę na stopniu.
Ale pod budą znowu warczeć zaczęto.
Cofnął się. Rozwarta paszcza pokazała zęby.
— Leżeć! — zawołał głos.
Paszcza zapadła w ciemności, jednocześnie też ustało i warczenie.
— Właźże! — zawołano z głębi.
Dzieciak z trudnością wgramolił się po trzech stopniach. Bardzo mu zawadzała mała dziewczyna, tak obwinięta i otulona w kaftan, że jej ani trochę widać nie było i że się zdawała tylko bezkształtnym jakimś węzełkiem.
Przebył tedy wreszcie owe trzy stopnie, ale, stanąwszy na progu, zatrzymał się.
Nie było świeczki ani kagańca w głębi budy, przez oszczędność może, czy też z niedostatku. Skutkiem tego wnętrze jej oświetlone było tylko czerwonością, wychodzącą z drzwiczek żelaznego piecyka, w którym pryskał żar torfowy. Na piecyku tym kurzył się tygielek i garnek, mieszczący w sobie pewnie jakąś strawę. Czuć nawet było zapach jej przyjemny. Jedynem i sprzętami tego mieszkania była skrzynia, zydel i latarnia, wisząca u pułapu, ale wcale nie zapalona. Oprócz tego, przy ścianach było kilka półek i kołki, na których wisiały rozmaite przedmioty. Na półkach poustawiane były różne naczynia szklane, miedziane, alembik, flasza dosyć podobna do tych naczyń, w których się szrutuje ziarnka wosku, oraz mnóstwo innych dziwnych przedmiotów, na których się chłopak wcale nie rozumiał, a które były po prostu alchemicznemi przyrządami. Wnętrze budy przedstawiało kształt podłużny z piecem od przodu. Nie można tego było nawet nazwać izdebką, było to raczej wielkie pudło. Zewnątrz daleko jaśniej śnieg przyświecał, niżeli piec we wnętrzu tej budy. Wszystko się tam przedstawiało niewyraźne i zmącone. Bądź co bądź, słaby odblask od ognia, bijący zukosa ku pułapowi, pozwalał tam wyczytać następujący napis dużemi głoskami: Ursus mędrzec.
W istocie, chłopak dostał się był pomiędzy Homo i Ursusa. Właśnie słyszeliśmy, jak warczał pierwszy i jak przemawiał drugi.
Chłopiec, stanąwszy na progu, zaraz spostrzegł przy piecu człowieka wysokiego wzrostu, suchego i starego, odzianego szaro, którego łysa czaszka dotykała pułapu. Człowiek ten nie mógłby się tam wspiąć na palce. Kryjówka zdawała się być do jego miary przykrojona.
— Wleźże — rzekł.
Dzieciak wszedł.
— Połóżże swoje manatki.
Chłopak ostrożnie złożył swój ciężar na skrzyni, bojąc się, żeby się dziecko nie obudziło i nie przelękło.
Człowiek mówił dalej:
— Cóż się ty tak pieścisz z tym tam tłómokiem? Myślałby kto, że to szkatułka z relikwiami. Boisz się, żeby ci nie pękły twoje łachmany? Ach, ty podły łobuzie, po ulicach mi się będziesz włóczył o tej porze? Skądeś się wziął? Gadaj zaraz. Albo nie, ani mi się waż odpowiadać. No, dalej do roboty! Zimno ci, to się grzej.
Powiedziawszy to, popchnął go ku piecykowi.
— Toś ty dopiero zmoknięty! Toś ty zmarzł! Ale kto ci to pozwolił włazić w podobny sposób do domów? No, zrzuć mi z siebie natychmiast te wszystkie gałgany, hultaju!
I przy tych słowach z gorączkową gwałtownością oberwał z niego łachmany, które się rozleciały w strzępy; jednocześnie zaś druga? ręką zdjął z gwoździa koszulę męską, oraz jeden z tych kaftanów trykotowych, które i dziś jeszcze noszą nazwę kiss-my-quick.
— Masz oto nowe łachmany — rzekł, rzucając mu je.
Poczem, wziąwszy gałgan wełniany, począł przy ogniu nacierać członki olśnionemu i osłabłemu chłopcu, który w tej chwili ciepłej nagości sądził, że się dostał do nieba. Wytarłszy go należycie, obejrzał mu nogi.
— Ależ ty, błaźnie, nie masz nic odmrożonego. A ja głupi myślałem na dobre, że on sobie odziębił łapy tylne lub przednie. No, no, nic ci nie będzie. Ubieraj się.
Chłopak wdział koszulę, na którą Ursus narzucił mu kaftan trykotowy.
— A teraz do roboty.
Powiedziawszy to, przysunął nogą zydel, posadził na nim chłopaka i wskazał mu palcem tygiel, z którego się kurzyło na piecyku. To, co chłopak tam ujrzał, niemniej jak wprzódy widok ognia, niebem mu się wydało.
Były to bowiem niezrównanie wyglądające kartofle ze słoniną.
— Jeść ci się chce, to jedz.
Powiedziawszy to, wziął z półki kromkę czerstwego chleba i widelec żelazny, i wetknął te dwie rzeczy w obie ręce chłopaka. Dzieciak wahał się.
— Chcesz może, żebym ci nakrył do stołu? — rzekł człowiek.
I postawił tygielek na kolanach chłopaka.
— No, jedzże mi już raz.
Głód nareszcie przemógł zahukanie. Dzieciak zabrał się do jedzenia. Coprawda, raczej pożerał, niż jadł. Zawzięte chrupanie chleba aż się rozlegało po budzie. Ursus pomrukiwał tymczasem:
— Czego tak prędko, utrapiony bałwanie? A cóż to znowu za obżartuch! Te wygłodniałe gałgany to ci zmiatają w sposób obrzydliwy. Bodaj to widzieć jedzącego lorda! Widywałem ja w mojem życiu książąt przy stole. Ci to nie jedzą wcale, co jest bardzo przyzwoicie. Zato, co piją, to piją. A no, prosiaku, ładujże sobie brzuch.
Brak uszu, będący zwykłą cechą zgłodniałych żołądków, sprawiał, że chłopak całkiem był głuchy na tę powódź przezwisk, łagodzoną wszakże przez czynne miłosierdzie, co stanowiło przeciwieństwo, wypadające na jego korzyść. Tymczasem zaś całe zajęcie jego zdawały się pochłaniać dwie potrzeby, których zaspokojenie doprowadzało go niemal aż do upojenia, to jest grzać się i jeść.
Ursus mruczał dalej pod nosem:
— Widziałem ja króla Jakóba, obiadującego we własnej swojej osobie w Banqueting House, gdzie podziwiać można malowidła sławnego Rubensa; Jego królewska Mość ani tknął czegokolwiek. A oberwaniec z ulicy to ci sobie zaraz popuszcza pasa; popasa, zwyczajnie jak bydlę. Co też mi do łba przyszło przywlec się dziś do tego Weymouthu, siedmiokroć oddanemu bogom piekielnym! Od rana aż do tej pory nie sprzedałem ani szmaty, gadałem do czystego śniegu, grałem na flecie wichrowi, nie zarobiłem ani farthinga i jeszcze wieczorem przybywają mi w gości żebraki. Nikczemna okolica. Gdzieindziej, to przynajmniej jest się z kim potargować ząb za ząb. Gamonie uliczni radziby mię zbyć lada groszakami, ja im też za to daję lada co we flaszce. Otóż dziś i z tego nawet nic. Ani nigdzie gapia na rogu zaułka, ani choćby w kieszeń co kapnęło! No, jedzże, piekielny bębnie, żuj i mlaskaj, ażby ci się uszy trzęsły; żyjemy w czasach, w których nic dorównać nie zdoła bezwstydowi pieczeniarzy. Tyj, tyj moim kosztem, pasożycie. Powiada, że jest głodny. On nie jest głodny, ale wściekły. To już nie głód, ale żarłoczność. Jesteś trawiony przez virus rabique. A możeś ty morem zarażony? Czyś ty zarażony? Gadaj, zbóju. Gotów jeszcze udzielić zarazy Hornowi. Ho, ho, strzeżno mi się, ty łotrze. Niech sobie zdycha, kiedy chce, motłoch podły, ale ja nie chcę, żeby mój wilk umierał. Tylko zaraz, — i mnie się także jeść chce. Doprawdy, jest to wydarzenie wcale nie przyjemne. Pracowałem dziś bardzo późno w noc. Zdarza się w życiu, że człowiekowi pilno. Otóż tego wieczora pilno mi było zjeść co. Jestem sam jeden, naniecam ognia, mam niewięcej jak jeden kartofel, chleba tyle tylko, ile dla siebie, kąsek słoniny i kapkę mleka, przystawiam to do ognia, i mówię sobie: — A przecie chociaż teraz podjem. — Zapewne! A tu jednym razem spada mi na kark ten oto krokodyl. Staje ci niby płotem pomiędzy mną i mojem jedzeniem. I oto po całej uczcie. Żryj, szczupaku, pochłaniaj, ludojadzie. Ileż tam masz rzędów z zębami w twojej paszczy? Płataj, wilku. Nie, nie, cofam słowo; poszanowanie wilkom. Połykaj moją strawę, dusicielu. Pracowałem dziś dzień cały z pustym żołądkiem, z wyschniętem gardłem, z poskręcanemi wnętrznościami Bóg wie jak długo w noc; i oto piękna mi nagroda patrzeć, jak mnie odjada ktoś drugi. No, niech cię tam gęś kopnie, podzielimy się na połowę. Bierz sobie chleb, kartofel i słoninę, ale nie dam ci przynajmniej mleka.
W tej chwili przedłużony krzyk płaczliwy rozległ się w budzie. Ursus nastawił ucha.
— I ty jeszcze krzyczeć mi będziesz, ludożerco? Czegoś wrzasnął?
Chłopak się odwrócił. Niepodobna go było o krzyczenie posądzić, miał bowiem usta zapchane chlebem.
Krzyczenie nie ustawało.
Ursus podszedł ku skrzyni.
— Więc to ten węzełek wrzeszczy? Dolino Józefata! Toż tu pęk łachmanów ludzkim głosem odzywać się zaczyna. Czego on tam skrzeczy, ten twój tłómok?
Mówiąc to, rozkręcał zawiniątko. Wkrótce ukazała się z niego głowa dziecka z otwartemi ustami i płacząca.
— A to co znowu? — zawołał Ursus. — Toż i tu siedzi coś żywego; jakże, czy nie będzie temu końca? Kto tam! Do broni! Kapralu, straż pod broń! Druga katastrofa! Co mi ty tu przyniosłeś z sobą, złoczyńco? Patrzaj oto, pić się chce temu dzieciakowi. Dobryś, teraz to już i po mojem mleku.
Mówiąc to, wziął z półki zwitek dartej w pasy bielizny, gąbkę i flaszeczkę, mrucząc ze złością:
— Przeklęty kraj!
Poczem przyjrzał się dziecku.
— Dziewczyna, — zaraz to poznać można po wrzasku. Zmoknięta, jak i tamten.
Zerwał z niej, podobnie jak poprzednio z chłopca, łachmany, któremi była raczej obwiązana, niż odziana, i owinął ją w szmatę jakąś z grubego wprawdzie płótna, ale czystą i suchą. To nagłe i porywcze przebranie mocno się dało uczuć dziecku.
— Co za nieznośna skrzeka! — rzekł.
Odgryzł zębami kawałek gąbki, oddarł nieco płótna, wyciągnął zeń nitkę, wziął z pieca garnek, w którym było mleko, napełnił niem flaszeczkę, zatkał gąbką, przykrywszy ją kawałkiem płótna, przymocował ten korek nitką, przyłożył sobie flaszkę do policzka dla spróbowania, czy nie jest za gorąca, i chwycił pod lewą rękę wystraszone niemowlę, które krzyczało w niebogłosy.
— No, ssij, utrapiony pędraku, masz smoczek.
Mówiąc to, włożył jej w usta zatyczkę od flaszki.
Dziecko pociągnęło chciwie.
Ursus przytrzymał flaszkę w stosownem pochyleniu, mrucząc pod nosem:
— Wszystkie one takie same: kiedy mają, czego chciały, dopiero wtedy milczą.
Dziewczynka pociągnęła była tak łapczywie, i z taką zaciekłością chwyciła tę pierś ofiarowaną przez tę szorstką opatrzność, że zakrztusiła się ogromnie.
— Jeszcze mi się udusisz — mamrotał Ursus. — To także żarłoczna bestja!
Wyciągnął jej z ust gąbkę, przeczekał, aż jej się kaszel uspokoi, poczem znowu przytknął jej flaszkę, mówiąc:
— No, ssij, łajdaczko.
Tymczasem chłopak położył był widelec. Widząc, jak się niemowlę karmiło, sam zapomniał o jedzeniu. Chwilę jeszcze przedtem z oczu mu patrzyło zadowolenie, obecnie błyszczała z nich wdzięczność. Widział bowiem wyraźnie, że dziecko wracało do życia. To dopełnienie zmartwychwstania żyjącej istoty, rozpoczętego przez niego, roziskrzało jego źrenice niewymownym jakimś blaskiem. Ursus dalej przeżuwał sobie w zębach swoje słowa mrukliwe. Chłopak co chwila zwracał ku niemu oczy wilgotne wzruszeniem, nie umiejąc go wyrazić słowami, zwyczajnie biedak sfukany, któremu się na łzy zbiera.
Wtem Ursus wrzasnął na niego:
— No, czegóż nie jesz, ośle?
— A pan? — spytał dzieciak cały drżący, ze łzami na rzęsach. — Dla pana nic nie zostanie.
— Jedz mi natychmiast, głupi nicponiu. Niema tam nic nadto dla ciebie, skoro nie było dosyć dla mnie.
Dzieciak wziął znowu widelec, ale nie jadł.
— Jedz mi zaraz! — krzyczał dalej Ursus. — Właśnie tu o mnie chodzi! Co ci do mnie, bosy hultaju z parafji oberwańców? Powiadam ci, że jedz. Nie na co innego tu jesteś, jak tylko żebyś zjadł, wypił i poszedł spać. Jedz mi natychmiast, bo jak nie, to cię wyrzucę za drzwi, razem z twoją gałganicą.
Chłopak, słysząc tę groźbę, wziął się znowu do jedzenia. Coprawda, niewiele już trzeba było zachodu, żeby wyprzątnąć to, co jeszcze pozostało w tygielku.
Ursus mruczał tymczasem:
— Nieosobliwe to jednak mieszkanie ta moja buda. Toż tu przeklęcie wieje przez szyby.
W istocie, w okienku wytłuczona była szybka, bądź skutkiem uderzenia gdzie o kamień kolaski, bądź też uderzenia kamieniem przez jakiego ulicznika. Ursus zalepił był to uszkodzenie kawałkiem papieru, który się właśnie odkleił. Wiatr się wkradał tamtędy.
Ursus siedział na skrzyni. Tymczasem dziecko, które trzymał na kolanach, nie przestawało ssać z flaszki, w tym stanie półsennego zachwytu, który jest udziałem Cherubów w obecności Boga i niemowląt wobec piersi matczynej.
— Upiła się, jak bela — rzekł Ursus.
I dodał:
— Gadajże tu kazania o wstrzemięźliwości!
Wreszcie wicher do reszty oderwał od szyby ów przylepiony kawałek papieru, który wpadł do budy, ale ani jedno z tych dzieci zaprzątniętych odradzaniem się do życia nie zwróciło nawet na to uwagi.
Podczas kiedy dziewczyna piła, a chłopak jadł, Ursus wygadywał w najlepsze:
— Pijaństwo zaczyna się już teraz od powijaków. I warto tu, jak ten poczciwiec biskup Tillotson, grzmieć z ambony przeciwko nadużyciu trunków? Przeklęta wichura. Piecysko także porządnie już stare. Krztusi się dymem i, zamiast go precz wypuszczać, nazad do budy wpycha. Dokucza ci tu zarazem mróz i ogień. Ciemno, jak w rogu. Ten pędrak, którego tu licho przyniosło, wyzyskuje, jak sam chce, moją gościnność. Do tego, nie mogłem nawet widzieć jeszcze, jak wygląda. Już to na wygodę narzekać tu nie można. Jak Jowisza kocham, nic rozkoszniejszego nad wykwintną ucztę w wybornie zamkniętej komnacie. Chybiłem mego powołania, bom przyszedł na świat smakoszem. Najznakomitszym u mnie mędrcem jest Filoksenes, który radby był mieć szyję żórawią, ażeby się tem dłużej móc cieszyć rozkoszami zmysłu smaku. — Obrachujmy, co mi dziś wpłynęło do kieszeni. Dodawszy wszystko, wypadnie zero. Żeby też nic nie sprzedać przez dzień cały! Klęska prawdziwa. Hej, mości panowie mieszczanie, jestem lekarz niezrównany, a oto nadzwyczajnie skuteczne lekarstwo! Daj sobie spokój, stary głupcze. Schowaj sobie w kieszeń twoją aptekę. Wszyscy się tu wybornie mają. To mi dopiero przeklęte mieścisko, w którem niema nikogo chorego! Tu tylko niebo na diarję jest słabe. Co za śnieżyca! Anaksagoras uczył, że śnieg jest czarnej natury. Miał słuszność. Zimno to czarność. Lód to noc. — Co za utrapiona burza. Wyobrażam sobie rozkosze życia tych, którzy się znajdują na morzu. Huragan, to przejście szatanów, to łomot galopujących potworów, przewalających się głową nadół nad naszemi kośćcami. W chmurach ten ma ogon, ten rogi, ów płomień zamiast języka, tamten szpony skrzydlate, ten inny opasły brzuch lorda kanclerza, ten znowu głowę akademika, rozróżnia się kształt w każdym dźwięku. Gdy wiatr inny, i szatan się zmienia; ucho słucha, oko widzi, hałas jest formą. Do djabła, mogą być ludzie na morzu w tej chwili — o to nietrudno. A więc, kochani przyjaciele, radźcie tam sobie, jak możecie, — mam ja tu i bez was dość do czynienia. Cóż to znowu? Czy to zjazd u mnie, czy co, żeby mi na kark spadały włóczęgi? Żebyś się niewiedzieć jak zaszył w dziurę, jeśliś tylko biedny, przejeżdżające obok ciebie społeczeństwo potrafi cię obryzgać błotem swoich zgręzów. — Doprawdy, wydany jestem na łup żarłoczności pierwszego lepszego przybłędy. Pastwą się stałem. Pastwa takich, co zdychają z głodu. Zima, noc, chałupina z tektury, pod nią i to na dworze jedyny przyjaciel, zamieć, garstka kartoflisków, ognia tyle co figa, pieczeniarze na karku, wicher wpraszający się przez wszystkie szpary, ani szeląga w kieszeni, i do tego wszystkiego tłómoki, z których coś szczeka. Odpakowywasz te tłómoki i przekonywasz się, że tam gałganice jakieś siedzą. Jeżeli to ma być wielki los wygrany, to — za pozwoleniem — wolę czekać lepszego. — Ach, psubracie ty razem z twoją miłą towarzyszką! Podły ty rzezimieszku! Bębnie przewrotny! Będziesz mi się wałęsał po ulicach, kiedy już wszędzie ogień pogaszono? Niechby tylko nasz dobry król o tem wiedział, dostałbyś się, kochanku, do lochu. Ten łobuz przechadza się po nocy z panienką! Na piętnaście stopni mrozu, z gołą głową, boso! Wiedz, bratku, że tak nie wolno. A od czego rozkazy dzienne i porządek społeczny, hultaju? Prawo surowo karze włóczęgów, prawo opiekuje się uczciwymi ludźmi, mającymi własne domy, królowie są ojcami narodu. Ja, naprzykład, to co innego; ja mam mój dom własny. Dostałbyś cięgi na samym środku rynku, gdyby cię napotkano — i to bardzo słusznie. Porządek musi być święcie szanowany. Ja nawet bardzo źle zrobiłem, żem cię nie oddał w ręce konstabla. Ale już to taka moja natura — rozumiem, co dobrego, a złe rad broję. Ach! Rozpustniku ty! Będziesz mię nachodził w podobnym stanie? Dopiero teraz spostrzegłem, ileś mi tu naniósł śniegu. Wszystko to stopniało, i teraz mam wody po kolana. Istny potop! Trzebaby spalić Bóg wie ile węgla, żeby tę powódź osuszyć. Węgla po dwanaście farthingów. I jak tu się teraz pomieścić we troje w tem ciasnem pudle? Teraz to już po wszystkiem. Wyraźnie zaciągnięto mię do stowarzyszenia mamek; wkrótce zleci się tu do mnie całe niemowlęctwo obdartusów ze wszystkich stron starej Anglji. Obowiązkiem moim, urzędem i zajęciem, będzie na przyszłość: obciosywać nieudatne porody tej grubej kanalji, której na imię Nędza, udoskonalać brzydotę przyszłych zalotników szubienicy i nadawać młodocianym rzezimieszkom powabne mędrców kształty. Powiadają, że niedźwiedź rodzi się kłębem bezkształtnym, i że dopiero matka urabia go językiem na to, czem ma być w przyszłości. Otóż jam jest przeznaczony służyć za podobne dłuto opatrznościowe. I pomyśleć tylko, że gdyby nie to, żem już od lat trzydziestu objadany przez podobne robactwo, Homo byłby dotąd jak pająk tłusty, ja, jak mocarz bogaty, miałbym sobie pracownię lekarską pełną rzadkości, w niej tyle przynajmniej przyrządów chirurgicznych, ile ich miał doktór Linacre, przyboczny lekarz króla Henryka VIII, do tego najprzerozmaitsze zwierzęta wszelkiego rodzaju, mumie egipskie i djabli jeszcze wiedzą nie co. Należałbym do Kollegium Doktorów i miałbym prawo korzystania z bibljoteki, wybudowanej w 1652 przez słynnego Harveya, i pracowania w latarni kopuły, z której się widzi cały Londyn! Mógłbym dalej prowadzić moje obliczenia 0o zaćmieniu słońca i dowieść, że z jego tarczy wychodzą opary. Jest to zdanie Jana Keplera, który urodził się rok przed nocą Świętego Bartłomieja i który był matematykiem cesarza. Słońce jest kominem, który niekiedy dymi. Mój piec także. Mój piec nie wart jest więcej niż słońce. Mogłem los zrobić, mogłem się dobić uznania, i wtedy całkiem inaczejbym wyglądał; nie byłbym gruby i płaski, nie poniewierałbym nauki po rozstajnych drogach. Gdyż motłoch ani jest wart wiedzy, gdyż motłoch to poprostu zgraja głupców, to tylko mieszanina wieków, płci, usposobień i stanów, którą mędrcy wszystkich miejsc i czasów wiecznie gardzić zwykli; najumiarkowańsi zaś jeszcze, w wysokiej swojej sprawiedliwości, bardzo słusznie nienawidzą. — Ach, nudzi mnie to wszystko, co się dzieje na tym świecie. Choć, Bogiem a prawdą, nie żyje się tu długo. Krótka to sprawa życie ludzkie. Otóż nie. Przeciwnie, bardzo długa. Czasami, ażeby człowieka nie przyprowadzić do ostateczności, ażeby go przypadkiem nie zniechęcić do zgodzenia się na życie, ażeby mu czasem do głowy nie przyszło korzystać z nastręczających się tu owdzie sposobności w postaci rozlicznych haków i postronków, przyroda zdaje się nieco dbać o swego syna. Tylkoż nie tej nocy, coprawda. Daje rosnąć zbożu, dojrzewać gronom, śpiewać słowikowi ta chytra kusicielka. Kiedy niekiedy, to jaki zorzy brzask, to kieliszek jałowcówki, oto co się tu na ziemi szczęściem nazywa. Cieniuchny obrąbek dobra wokoło tej ogromnej płachty śmiertelnej, którą jest zło. Prawdę mówiąc, używamy sobie przeznaczenia, do którego djabeł utkał postaw, a Bóg do niego dodał wypustki. — Bądź co bądź, zjadłeś mi całą moją wieczerzę, złodzieju.
Tymczasem niemowlę, które Ursus w czasie całego tego przystępu złości najtroskliwiej na rękach piastował, powoli zaczęło przymykać oczy, co bywa u dzieci znakiem nasycenia. Ursus obejrzał flaszkę i mruknął:
— Wszystko wysączyła. To bezwstydnica!
Podniósł się i, trzymając dziecię lewą ręką, prawą uniósł wieko od skrzyni i wyciągnął stamtąd skórę niedźwiedzią, tę samą, którą, jeśli sobie przypominamy, zwykł był nazywać prawdziwą swoją skórą.
Czyniąc to, nasłuchiwał zarazem chrupania chłopaka i prawił, patrząc na niego z podełba:
— Miła to rzecz, jeśli przyjdzie odtąd żywić tego obżartucha, którego codzień coś przyrośnie. Będzie to istny tasiemiec, siedzący we wnętrznościach mojego przemysłu.
Mówiąc to, jak najostrożniej i zawsze tą jedyną swobodną ręką rozścielał niedźwiedzią skórę na skrzyni, niemal wystrzegając się ile mógł wszelkiego poruszenia, żeby przypadkiem nie przerwać początku snu niemowlęciu. Poczem delikatnie położył je na futrze, od strony najbliższej ognia.
Zrobiwszy to, położył wypróżnioną flaszkę na piecu i zawołał:
— Ach, jakże mi się też pić chce!
Zajrzał do garnka: było tam jeszcze kilka niezłych łyków mleka; zbliżył sobie tedy garnek do ust. Ale właśnie w chwili, kiedy już miał pociągnąć, wzrok jego padł na śpiące dziecko. Postawił tedy garnek na piecu, wziął flaszkę, odetknął ją, wlał w nią resztę mleka, którego było właśnie tyle tylko, żeby ją napełnić, zatkał znowu to wszystko gąbką i, jak wprzódy, zawiązał płótnem przy szyjce.
— Koniec końcem, głodny jestem, jak pies — mruknął gniewliwie.
I dodał:
— Kiedy nie masz chleba, to się napij wody.
Za piecem stał dzbanek wyszczerbiony.
Ursus wziął go i podał chłopcu.
— Chcesz się napić?
Chłopak się napił, poczem znowu wziął się do jedzenia.
Z kolei Ursus porwał dzbanek i przytknął sobie do gęby. Woda się nieco od wierzchu za piecem ogrzała. Połknąwszy kilka jej łyków, skrzywił się i splunął.
— Moja ty przeczysta wodo, bardzoś mi coś podobna do fałszywych przyjaciół. Letnia jesteś od wierzchu, ale zimna na spodzie.
Tymczasem chłopak skończył był swoją wieczerzę. Rynka nietylko była wypróżniona, ale i wylizana. Wyzbierał nawet w zamyśleniu aż do ostatniej okruszyny chleba, spadłej mu na kolana pomiędzy fałdy okrycia.
Nagle Ursus zwrócił się ku niemu.
— To jeszcze nie wszystko, bratku. Rozprawimy się teraz ze sobą. Gęba nie tylko jest do jedzenia, ale i do gadania. Teraz, kiedyś się już rozgrzał i brzuch sobie naładował, uważaj bacznie, nicponiu, bo musisz odpowiedzieć na wszystkie moje pytania. Skąd jesteś?
Dzieciak odrzekł:
— Nie wiem.
— Jakto nie wiesz?
— Porzucono mnie dziś wieczór na brzegu morza.
— Ach, lampart! Patrzcie go! No, i jakże się ty nazywasz? Jestem pewny, żeś ostateczny ladaco, którego aż porzucili na drodze rodzice.
— Mie mam wcale rodziców.
— Proszę cię, chciej się nauczyć raz na zawsze, że nie lubię, ażeby mi gadano rzeczy, które nie mają najmniejszego prawdopodobieństwa. Musisz, spodziewam się, mieć rodziców, skoro masz siostrę.
— To nie jest moja siostra.
— To nie twoja siostra?
— Nie.
— Więc cóż to za jedna?
— To jest dziecko, które znalazłem.
— Znalazłeś?
— Znalazłem.
— Jakto? Tyś to z ziemi podniósł?
— Z ziemi podniosłem.
— Gdzie? Gadaj zaraz, — a nie kłam, bo cię zabiję.
— Znalazłem to dziecko na jakiejś kobiecie, która leżała w śniegu umarła.
— Kiedy?
— Może z godzinę temu.
— Gdzie?
— Może stąd o jaką milę.
Na to zmarszczyły się brwi Ursusa i przybrały kształt ostrołukowy, jaki zwykł oznaczać wzruszenie wewnętrzne mędrca.
— A, martwa była. No, to jeszcze jedna szczęśliwa. Dać jej tam pokój w jej śniegu. Gdzież jej lepiej być może? A w której stronie, powiadasz?
— Od strony morza.
— I przechodziłeś przez most?
— Przechodziłem.
Ursus uchylił okienka i wyjrzał na zewnątrz. Pogoda nic się nie zmieniła. Padał ciągle śnieg gęsty i posępny Ursus napowrót zamknął okienko. Podszedł ku stłuczonej szybie, zatkał dziurę jakimś łachmanem; dołożył torfu do piecyka, rozciągnął najszerzej jak było można skórę niedźwiedzią na skrzyni, wziął grubą jakąś księgę z kąta, położył ją w jednem miejscu pod skórą, ażeby mogła służyć za poduszkę, i umieścił na niej głowę śpiącej dziewczyny.
Poczem zwrócił się do chłopca.
— No, połóż się tu.
Chłopak usłuchał i położył się tuż obok dziecka.
Ursus obwinął futro około dwojga dzieciaków i obetknął im pod nogami.
Następnie wziął z półki i okręcił sobie około ciała pas płócienny z wielką sakwą u boku, mieszczącą zapewne narzędzia chirurgiczne i flaszki z lekami.
Potem odczepił od pułapu latarnię i zapalił ją. Była to ślepa latarnia. Jakkolwiek zapalona, pozostawiła jednak dzieci w ciemności.
Ursus, zrobiwszy to wszystko, uchylił drzwi i rzekł:
— Wychodzę. Nie bójcie się niczego. Zaraz wrócę. Śpijcie.
I opuszczając stopień, zawołał:
— Homo!
Odpowiedziało mu na to przyjazne skowytanie.
Ursus, mając latarnię w ręku, zszedł na dół; stopień wrócił nazad i drzwi się zamknęły. Dzieci pozostały same.
Wtem z zewnątrz głos, będący jeszcze głosem Ursusa, zapytał:
— Słuchajno, bębnie, któryś mi zjadł wieczerzę, czy nie śpisz jeszcze?
— Nie — odpowiedział chłopiec.
— No to jeżeli ona zacznie kwiczeć, to jej dasz resztę mleka.
Jednocześnie słychać było brzęk odczepionego łańcucha i w chwilę potem krok odchodzącego człowieka, oraz stąpanie idącego za nim zwierza.
W chwilę potem oba dzieciaki spały głęboko.

Było to niby jakieś niewypowiedziane kojarzenie się dwóch tchnień; więcej, niż czystość, bo nieświadomość; noc weselna bezpłciowa. Ten chłopiec i ta dziewczyna, nago tuż obok siebie spoczywający podczas tych godzin cichych, ulegali seraficznym poślubinom ciemności; możliwa miara marzeń w tym wczesnym wieku przepływała od jednego ku drugiemu; drżała zapewne światłość gwiazd pod ich zapuszczonemi powiekami; gdyby wyraz: małżeństwo nie był tu niewczesnym, możnaby ich nazwać mężem i żoną na sposób archanielski. Podobne niewinności w ciemniach podobnych, podobna nieskalaność w podobnym uścisku, podobne zaliczki na rachunek nieba, udziałem być mogą tylko dziecięcości, i żaden ogrom nie dorówna miary wielkości tych maluczkich. Ze wszystkich otchłani zapewne ta jest najgłębsza. Straszliwa wiekuistość bytu przykutego śmiercią poza życie, niezmierna zawziętość oceanu, pastwiącego się nad rozbiciem, rozległe białości śnieżne, przysypujące pogrzebane kształty, nic z tego wszystkiego nie jest zdolne dorównać w dramatyczności tym dwojgu ust dziecięcych, stykających się wśród snu w sposób boski, i których spotkanie się nie jest nawet pocałunkiem. Może to zaręczyny, a może też rozerwanie. Nieznana dola ciąży na tem zespoleniu. Jest to urocze, ale któż wie, czy zarazem nie przerażające. Czujesz, patrząc na to, jak ci się serce ściska. Niewinność szczytniejsza jest od samej cnoty. Niewinność utworzona jest z świętego zacienienia. Spali. W spokoju byli. W cieple spoczywali. Nagość ich ciał splecionych kojarzyła z sobą dusz ich dziewiczość. Tulili się tam, jakby w gnieździe otchłani.

ROZDZIAŁ SZÓSTY
Obudzenie.

Dzień zaczynał się złowrogo. Smutna jasność wślizgnęła się do budy. Był to lodowaty świt. Ta siność, która wykreśla z grobową rzeczywistością wypukłość rzeczy, którym noc nadała widmowy wygląd, nie obudziła dzieci, śpiących blisko siebie. W budzie było ciepło.
Wśród ciszy słychać było dwa ich oddechy, falujące jakby dwie uspokojone tonie. Nie było już zewnątrz orkanu. Drżące odblaski zorzy zwolna obejmowały w posiadanie widnokrąg. Jedna po drugiej gasły konstelacje, na podobieństwo świec zdmuchiwanych kolejno. Kilka tylko gwiazd większych opór jeszcze stawiało. Od morza słychać było unoszący się ku niebu głęboki szmer nieskończoności.
W piecyku niezupełnie wygasło. Blady dzionek zmieniał się zwolna w dzień biały. Chłopiec mniej głęboko spał od dziewczyny. W czujności snu jego było coś z popędu do czuwania. Na pierwszy żywszy promień, który się przedarł przez szybę, otworzył powieki; sen dziecięcy w zapomnieniu się zwykle roztapia; chłopiec pozostał tak czas jakiś nawpół drzemiąc, nie zdając sobie sprawy z tego, gdzie się znajdował, ani co go otaczało, nie robiąc nawet wysiłku, żeby sobie przypomnieć cośkolwiek, rozglądając się po suficie izdebki i kształtując niewyraźne jakieś myśli wokoło głosek napisu: Ursus mędrzec, który rozpatrywał, nie rozumiejąc go, gdyż nie umiał czytać.
Wtem szelest w zamku, do którego klucz wkładano, zwrócił całą jego uwagę.
Drzwi się otworzyły, stopień opadł. To Ursus był z powrotem. Niebawem znajdował się na progu budy, ze zgaszoną latarnią w ręku.
Jednocześnie stąpnięcie czterech łap dało się słyszeć na stopniach. Był to Homo, idący za Ursusem i wracający także do domu.
Chłopiec mimowoli wzdrygnął się.
Wilk, prawdopodobnie głodny, wyszczerzył z pyska białe, ostre zęby.
Jednak tylnemi łapami zatrzymał się jeszcze na ziemi, przednie tylko wspierając u krawędzi budy, podobny postawą do adwokata, gotującego się rozpocząć obronę sprawy na mównicy. Z daleka wietrzyć zaczął skrzynię, na której nie nawykł widywać podobnych mieszkańców. Wilcza jego postać, w drzwi oprawiona, zarysowywała się czarno na jasności porannej. Wahał się czas jakiś, wreszcie wskoczył do budy.
Chłopak, spostrzegłszy to, wysunął się z pod skóry niedźwiedziej i stanął w obronnej postawie przy dziewczynie, śpiącej twardo jak kamień.
Tymczasem Ursus uczepił znowu latarnię na gwoździu; podobnież z bezmyślną powolnością zdjął z siebie pas z sakwą i złożył go napowrót na półce. Na nic nie patrzał i zdawał się nic nie widzieć. Źrenice jego błyszczały szklisto. Snadź coś do głębi zajmowało jego umysł. Wreszcie, jak zwykle, mruknął, nie wiedząc o tem, sam do siebie:
— Najzupełniej szczęśliwa! Umarła jak tylko być może najdokładniej.
Przykucnął, zgarnął trochę miału do piecyka i, bezwiednie przewracając w torfie, mamrotał pod nosem:
— Ale tom się jej naszukał! Złość szatańska zagrzebała ją z jakie dwie stopy pod śniegiem. Bez mego wilka, który równie jasno wietrzy nosem, jak niegdyś Kolumb przeczuwał umysłem, byłbym jeszcze do tej chwili gmerał w zaspie śnieżnej, grając w ślepą babkę ze śmiercią. Razu pewnego Djogenes wyszedł z latarnią szukać człowieka, tak samo ja dziś wybrałem się szukać kobiety; on szyderstwo znalazł, ja — żałobę. Ale toż była zimna! Ręka jej istny kamień! I co za cisza w oczach! Głupie babsko, żeby też sobie umrzeć, pozostawiając dzieciaka na Boskiej Opatrzności. Czy to tu wygodnie będzie trojgu w tem pudle? Oto mi na łeb dachówka! Mam sobie teraz ni stąd ni zowąd potomstwo. Chłopaka i dziewczynę — daj ich katu!
Podczas tej mowy Ursusa, Homo podsunął się ku piecykowi. Zwieszała się rączka śpiącego dziecka, on jął lizać tę rączkę.
Ale robił to tak delikatnie, że dziewczynka ani się ocknęła.
Ursus zwrócił się ku niemu:
— To dobrze, Homo. Ja będę ojcem, a ty stryjaszkiem.
Poczem znów dalej przewracał w ogniu, mówiąc jak i przedtem do siebie:
— Adoptacja — ma się rozumieć. Skoro Homo sobie tego życzy...
Nagle wyprostował się.
— Chciałbym wiedzieć, kto jest odpowiedzialny za tę umarłą. Czy ludzie — czy też może...
Oko jego błysnęło w górę, ale gdzieś poza sufit, usta zaś wyszeptały:
— Czy też może Ty?
Następnie schylił czoło, jakby ku ziemi przygięty, i dodał:
— W każdym razie noc podjęła się tu być oprawcą.
Wzrok jego, podnosząc się, spoczął na twarzy chłopca zbudzonego, który go słuchał. Ursus nagle się do niego odezwał:
— A ty czego się śmiejesz?
— Nie śmieję się wcale — rzekł chłopak.
Ursus drgnął, chwilę popatrzył na niego bystro w milczeniu, i wreszcie rzekł:
— W takim razie jesteś okropny.
Jak powiedzieliśmy, aż dotąd tak ciemno było we wnętrzu budy, że zaledwie teraz dopiero, przy skąpych brzaskach dnia wschodzącego, Ursus rozróżnić zdołał twarz chłopca.
Oparł obie ręce na ramionach dzieciaka, wpatrzył się w niego coraz uważniej i raz jeszcze odezwał się do niego surowo:
— Nie śmiej się, powiadam!
— Nie śmieję się — rzekł dzieciak.
Ursus uczuł, jak mu dreszcz ziębi kości od stóp do głowy.
— Nie kłam! Śmiejesz się.
Następnie, wstrząsając dzieciaka ruchem, zdradzającym szaleństwo a może i litości nadmiar, spytał go gwałtownie:
— Gadaj. Kto ci to zrobił?
— Co takiego? Ani wiem, o czem pan chcesz mówić...
— Od jakiego czasu śmiejesz się w ten sposób?
— Nigdy inny nie byłem — rzekł dzieciak.
Na to Ursus zwrócił się ku skrzyni, mrucząc między zębami:
— Myślałem, że się już takich rzeczy nie robi.
Następnie ostrożnie wysunął książkę, którą poprzednio położył pod głowę dziewczynie, i rzekł do siebie:
— Poradźmy się Conquesta.
Był to foliał, oprawny w miękki pergamin. Począł go przerzucać, aż wreszcie zatrzymał się przy jakiejś karcie, położył księgę otwartą na piecyku i czytał:
— „...De denasatis“. — A, to tu.
I ciągnął dalej:
— „Bucca fissa usque ad aures, genzivis denudatis, nasoque murdridato, masca eris, et ridebis semper“. To właśnie to samo.
Poczem położył księgę na półce, mamrocząc:
— Wydarzenie, które zgłębiać niebardzo byłoby zdrowo. Dlatego zatrzymajmy się lepiej u jego powierzchni. Śmiej się sobie, mój chłopaku!
W tej chwili ocknęła się dziewczynka, na dzień dobry kwilić poczynając.
— No, mamko, dawaj wasani piersi — rzekł Ursus. Mała usiadła.
Ursus, wziął z pieca flaszkę i wetknął ją dziecku w usta do ssania.
Jednocześnie ukazało się na widnokręgu wschodzące słońce. Czerwony jego odblask, wkradłszy się przez szybkę, wprost uderzył na twarzyczkę dziecka. Źrenice niemowlęcia, wprost ku niemu zwrócone, niby dwa zwierciadła gładkie, odbijały okrągło tę światłość jaskrawą. Ale ani drgnęły, ani łzami zaszły, ani się zapuściły powieką.
— Aha — rzekł Ursus — ona jest ślepa!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO


TOM DRUGI

CZĘŚĆ DRUGA
Z KRÓLEWSKIEGO ROZKAZU

KSIĘGA PIERWSZA
WIEKUISTA OBECNOŚĆ PRZESZŁOŚCI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lord Clancharlie.
I

Było w one czasy jedno stare wspomnienie.
Wspomnieniem tem był lord Lineusz Clancharlie.
Baron Lineusz Clancharlie, współczesny Cromwella, był jednym z nielicznych coprawda parów Anglji, którzy byli przyzwolili na rzeczpospolitą. Przyzwolenie to miało pewną rację bytu, i nawet na upartego usprawiedliwić je można, ponieważ w istocie rzeczpospolita chwilowo górę miała. Nic nie było właściwszem, jak że lord Clancharlie wytrwał na stanowisku, dopóki ta rzeczpospolita istniała. Dziwniejszem jest daleko, że nawet po skończonej rewolucji i upadku rządu parlamentarnego wiernym jej pozostał. Rzeczywiście, szlachetnie urodzonemu magnatowi nietrudno było dostać się z powrotem do izby wyższej, przerobionej znowu na sposób dawny; żałujący są zawsze dobrze przyjmowani przez wracających królów, i król Karol II wielce łaskawym się okazywał względem tych, którzy do niego wracali; cóż kiedy lord Clancharlie nie umiał z tego korzystać. Podczas kiedy naród cały przyklaskiwał monarsze, odzyskującemu tron angielski, podczas gdy jednomyślność wyrzekała swój wyrok, podczas kiedy lud cały witał powrót Karola pośród triumfalnych pieni, słowem, w chwili kiedy przeszłość stawała się znowu przyszłością, przyszłość zaś w przeszłość zapadała, lord ten sam jeden krnąbrnym pozostał. Odwrócił on głowę od całej tej uciechy; dobrowolnie skazał się na wygnanie; mogąc być parem, wolał zostać wygnańcem; i oto lata całe upłynęły mu w tem położeniu; postarzał się w tej wierności umarłej rzeczypospolitej. Przeto był okryty śmiesznością, która się słusznie wiąże z tego rodzaju dzieciństwami.
Lord Clancharlie schronił się do Szwajcarji. Osiadł on w pewnej wyniosłej ruderze, ponad brzegiem jeziora genewskiego. Z umysłu obrał na to najdzikszy zakątek, pomiędzy Chillonem z jednej strony, kędy się znajduje ciemnica więzienna Bonniwarda, oraz Veveyem z drugiej, gdzie jest grobowiec Ludlowa. Otaczały go zewsząd Alpy surowe, pełne zmroków, niepogodnych podmuchów i mgły grubej; tam on żył, niemal pogrzebany w tych ogromnych ciemnościach, które od gór padają. Rzadki przechodzień napotkać go zdołał. Człowiek ten, żyjący poza swoim krajem, żył też niemal poza swoim wiekiem. Tym, co zbliska znali rzeczy, niepojętym się wydawał podobny opór okolicznościom, skądinąd wielce sprzyjającym. Anglja była naonczas szczęśliwa; powrót porządku jest podobny pogodzeniu się dwóch małżonków. Książę i naród przestali sypiać osobno; nic wdzięczniejszego i bardziej radosnego. Wielka Brytanja promieniała z uciechy; mieć króla, to wiele, ale nadto był to król pełen wdzięku.
Karol II w istocie był miły bardzo, jedyny do zabawy i do rządów, nawet stosownie wielki... w orszaku Ludwika XIV był bowiem tyleż osobą szlachetny, co urodzeniem. Karol II był podziwiany przez poddanych, prowadził wojnę hanowerską, wiedząc pewnie poco, ale wiedząc to sam dla siebie, sprzedał Dunkierkę Francji, co było czynem wielkiej polityki, parowie demokratyczni, o których Chamberlayne powiedział: „Przeklęta republika zasmrodziła swoim cuchnącym oddechem kilku z wysokiej szlachty“, mieli rozum poddania się okolicznościom znalezienia się na wysokości swojej epoki i zajęcia dawnego miejsca w izbie parów, wystarczyła na to przysięga homagjalna dana królowi. Gdy się pomyślało o tych wszystkich rzeczach realnych, o tem pięknem panowaniu, o tym świetnym królu, o tych wzniosłych książętach, oddanych przez miłosierdzie boskie miłości ludów. Gdy się sobie przypomniało, że osobistości znakomite tej miary co Monk, a później Jeffreys pogodziły się z tronem, że zostały one słusznie nagrodzone za prawowierność i dbałość najwspanialszemi urzędami i najpopłatniejszemi funkcjami, że lord Clancharlie nie mógł tego nie wiedzieć, że od niego tylko zależało, by chwalebnie zasiadać między nimi wśród zaszczytów, że Anglja się podniosła dzięki królowi do szczytów pomyślności, że Londyn był jednym ciągiem karuzel i zabaw, że wszyscy byli bogaci i rozradowani, że dwór był pełen galanterji, wesołości i wspaniałości, jeżeli przypadkiem daleko od tych wspaniałości w jakiemś ponurem półświetle, podobnem do zapadania zmroku, widziało się tego starca, ubranego tak, jak lud się ubiera, bladego, roztargnionego, pochylonego, prawdopodobnie w stronę grobu, stojącego na brzegu jeziora, zaledwie zwracającego uwagę na burzę i zimę, idącego jakby bez celu z osłupiałym wzrokiem, z białemi włosami, targanemi przez ciemny wiatr, milczącego, samotnego, zamyślonego, trudno było się nie uśmiechnąć.
Rodzaj sylwetki szaleńca.
Gdy się pomyślało o lordzie Clancharlie, o tem, czem mógł być, i o tem, czem był, uśmiech był wyrozumiałością. Niektórzy śmiali się na całe gardło. Innych to oburzało.
Jest rzeczą zrozumiałą, że ludzie poważni byli niemile dotknięci taką bezczelnością odosobnienia.
Okoliczność łagodząca: lord Clancharlie nie miał nigdy dowcipu. Wszyscy się na tym punkcie zgadzali.

II

Jest nieprzyjemnie widzieć ludzi upartych. Nie lubi się tego pozowania na Regulusa, i w opinji publicznej wytwarza się z tego ironja.
Te uporczywości są podobne do wyrzutów i rację mają ci, którzy się z tego śmieją.
A zresztą w gruncie rzeczy, te upory, te odosobnienia, czyż to są cnoty? Czyż w tem zbytniem afiszowaniu honoru i wyrzeczenia się niema wiele ostentacji? To raczej chwalenie się niż co innego. Pocóż ta przesada samotności i wygnania? Nic nie przesadzać, oto maksyma mędrca. Bądźcie w opozycji, dobrze, gańcie, jeżeli chcecie, ale przyzwoicie i krzycząc jednocześnie: — Niech żyje król! — Prawdziwa cnota to być rozumnym. To, co upada, powinno było upaść, to, co się udaje, powinno było się udać. Opatrzność ma swoje powody, nagradza tego, który tego godzien. Czyż mniemacie lepiej się na tem znać od niej? Gdy okoliczności wydały wyrok, gdy jeden sposób rządzenia zastąpił drugi, gdy rozróżnienie prawdy od fałszu zrobiło powodzenie: tu katastrofa, tam zwycięstwo, niema już żadnej wątpliwości, człowiek uczciwy łączy się z tem, co jest górą, i chociaż to jest z pożytkiem dla jego karjery i rodziny, nie dając się tem powodować, a myśląc tylko o rzeczy pospolitej, idzie na rękę zwycięzcom.
Cóżby się stało z państwem, gdyby nikt nie chciał służyć? Więc wszystkoby się zatrzymało? Zachować swoje miejsce — oto czyn obywatelski. Umiejcie poświęcić wasze tajne sympatje. Urzędy muszą być zajęte. Trzeba, żeby się ktoś poświęcił.
Być wiernym czynnościom publicznym, jest wiernością. Usunięcie się urzędników byłoby sparaliżowaniem państwa. Idziecie na wygnanie, to litości godne. Czyż to przykład? Co za pycha! Czy to wyzwanie? Co za śmiałość! Za jakąż osobistość się macie? Dowiedzcie się, że my tyleż samo jesteśmy warci. My, my nie dezerterujemy. Gdybyśmy chcieli, my także bylibyśmy nieużyci i nieposkromieni i robilibyśmy rzeczy straszniejsze niż wy. Ale wolimy być ludźmi inteligentnymi. Ponieważ jestem Trymalcjonem, więc myślisz, że nie mógłbym być Katonem! Cóż znowu!

III

Nigdy sytuacja nie była jaśniejsza i bardziej stanowcza jak w 1660 roku. Nigdy droga postępowania nie była jaśniej wytknięta dla umysłów zrównoważonych.
Anglja była poza Cromwellem. Za republiki dokonało się wiele nieprawych czynów. Stworzono supremację brytyjską i uzyskano z pomocą wojny Trzydziestoletniej przewagę nad Niemcami, z pomocą Frondy poniżono Francję, z pomocą księcia de Bragance umniejszono Hiszpanję. Cromwell oswoił Mazaryna, w traktatach protektor angielski podpisywał nad królem Francji, nałożono na Stany Zjednoczone podatek z ośmiu miljonów, poturbowano Algier i Tunis, zdobyto Jamajkę, upokorzono Lizbonę, pobudzono w Barcelonie rywalizację francuską, a w Neapolu Masamiello; przytroczono do Anglji Portugalję, od Gibraltaru do Candie wymieciono barbarzyńców, ugruntowano panowanie morskie pod obiema postaciami, zwycięstwa i handlu. 10 sierpnia 1653 r — człowiek trzydziestu trzech wygranych bitew, stary admirał, który sam się nazywał Dziadkiem marynarzy, ten Markiz Happertz Tromp, który zwyciężył flotę hiszpańską został pobity przez flotę angielską, odebrano Atlantyk marynarce hiszpańskiej, Pacyfik marynarce holenderskiej, morze Śródziemne marynarce weneckiej i przez akt nawigacyjny objęto we władanie wybrzeża całego świata. Za pomocą oceanu świat trzymano w garści, flaga holenderska pokornie schylała się na morzu przed flagą brytyjską. Francja w osobie ambasadora Mancini w pas się kłaniała Olivierowi Cromwellowi, ten Cromwell bawił się Calais i Dunkierką jak dwoma wolantami na jednej rakiecie, przed nim drżał kontynent, on dyktował pokój, on nakazywał wojnę, a na wszystkich szczytach umieścił chorągiew angielską; jedyny regiment żelaznych pancerzy protektora większą trwogą przejmował Europę niż armja cała. Cromwell mówił: „Chcę, żeby szanowano rzeczpospolitą angielską, jak szanowano rzeczpospolitą rzymską“. Nie było już nic świętego, słowo było wolne, prasa była wolna, na środku ulicy mówiono, co ślina na język przyniesie, drukowano bez kontroli i cenzury to, co się komu podobało, równowaga tronów była złamana; cały europejski system monarchiczny, do którego należeli Stuartowie, był przewrócony. — Wkońcu pozbyto się tego wstrętnego rządu i Anglja otrzymała swoje wybaczenie!
Karol II wyrozumiały, dał deklarację w Breda. Nadał Anglji zapomnienie tej epoki, w której syn piwowara z Huntingdon stawiał stopę na głowie Ludwika XIV. Anglja wyznawała swoje mea culpa i oddychała. Rozradowanie, jakeśmy to przed chwilą powiedzieli, było zupełne, szubienice królobójców przyczyniały się do wesela powszechnego. Restauracja jest uśmiechem, ale trochę stryczków nie zaszkodzi, trzeba zadowolnić sumienie publiczne. Duch niesforności znikł, lojalność się odbudowywała, być dobrym poddanym, oto była jedyna ambicja. Wszyscy się już wyrzekli szaleństw polityki, rewolucję mieszano z błotem, drwiono z republiki i z tych szczególnych czasów, kiedy na ustach miano zawsze wielkie słowa Prawo, Wolność, Postęp; śmiano się z tych napuszoności. Powrót do zdrowego rozsądku był nadzwyczajny. Anglja śniła. Jakież szczęście, że wyszła poza te obłąkania! Czyż jest coś bardziej szalonego? Do czegożby to doszło, gdyby pierwszy lepszy człowiek miał prawa? Czyż można sobie wyobrazić, żeby wszyscy rządzili? Jakżeżby to było, żeby miastem rządzili mieszczanie? Mieszczanie są zaprzęgiem, a zaprząg nie jest woźnicą. Poddać pod głosowanie, to rzucić na wiatr. Czyż chcecie, by państwa unosiły się jak chmury? Nierząd nie tworzy rządu! Jeśli chaos jest architektem, budynkiem będzie Babel. A pozatem jakaż to tyranja ta niby wolność1 Ja chcę się bawić, a nie rządzić. Głosowanie mnie nudzi, ja chcę tańczyć. Jakież to dobrodziejstwo, książę, który się wszystkiego podejmuje! Oczywiście, ten król jest wspaniałomyślnym, że dla nas tyle sobie trudu zadaje! A zresztą, on jest w tem wychowany, wie co to jest. To jego rzecz. Pokój, wojna, prawodawstwo, skarb, czyż to obchodzi narody? Z pewnością trzeba, by naród płacił, z pewnością trzeba, by naród służył, ale to powinno mu wystarczać. Ma swoją część w polityce, od niego pochodzą dwie siły państwa: armja i budżet. Podlegać podatkom i być żołnierzem, czy to nie dosyć? Czego więcej potrzeba? Jest siłą zbrojną, jest siłą pieniężną. Wspaniała rola. Rządzi się za niego. Trzeba przecież, by wynagradzał tę przysługę. Podatek i lista cywilna są to wynagrodzenia zapłacone przez ludy, a zarobione przez książąt. Naród daje swą krew i swe pieniądze, wzamian za co prowadzi się go. Chcieć się samemu prowadzić, co za dziwna myśl! Przewodnik jest mu konieczny. Będąc nieukiem, naród jest ślepy. Czyż ślepiec prowadzi psa? Tylko, że dla narodu, to lew, król zgadza się być tym psem. Ileż dobroci! Ale dlaczego naród jest nieukiem? Ponieważ trzeba, żeby nim był. Nieuctwo jest strażnikiem cnoty. Gdzie niema szerszych horyzontów — niema ambicyj; nieuk jest pogrążony w pożytecznej nocy, która odbierając wzrok, odbiera pożądania. Stąd niewinność. Kto czyta, myśli, kto myśli, rozumuje. Nie rozumować, to obowiązek, to także szczęście. Te prawdy są nie do zbicia. Społeczeństwo się na nich opiera.
W ten sposób wróciły w Anglji zdrowe doktryny społeczne. W ten sposób naród powrócił do czci i sławy. Jednocześnie wracano do literatury pięknej. Gardzono Szekspirem, a podziwiano Drydena. „Dryden jest największym poetą Anglji i swojego wieku“, mówił Atterbury, tłomacz Achitophel. Był to czas, gdy M. Huet biskup Avrenches pisał do Saumaise, który zrobił autorowi Straconego raju zaszczyt krytykowania go i wymyślania mu: „Jakżeż może się pan zajmować tak małą rzeczą, jaką jest Milton?“ Wszystko odradzało się, wszystko wracało na miejsca. Dryden na górę, Szekspir na dół, Karol II na tron, Cromwell na szubienicę. Anglja podnosiła się ze zmaz i szaleństw przeszłości. Wielkie to szczęście dla narodów, gdy monarchja wraca je porządkowi w państwie i dobremu smakowi w literaturze.
Trudno uwierzyć, że podobne dobrodziejstwa zostały zapoznane. Zwrócić się plecami do Karola II, nagrodzić niewdzięcznością wspaniałomyślność, którą okazał wstępując na tron, czyż to nie potworne? Lord Lineus Clancharlie dał porządnym ludziom powód do takiego zmartwienia. Dąsać się na szczęście swojej ojczyzny, co za aberracja!
Wiadomo, że w roku 1650 parlament uchwalił ten tekst: „Obiecuję zostać wiernym rzeczypospolitej, bez króla, bez władcy, bez pana.“ Pod pretekstem, że złożył tę potworną przysięgę, lord Clancharlie żył poza królestwem i wobec szczęśliwości powszechnej uważał, że ma praw o być smutnym. Miał ponury szacunek dla tego, czego już nie było, dziwne przywiązanie do rzeczy znikłych.
Niepodobna go było wytłomaczyć; najżyczliwsi go opuszczali. Jego przyjaciele długo robili mu zaszczyt myślenia, że wszedł w szeregi republikańskie tylko poto, by zobaczyć słabe strony pancerza republiki i tem pewniej ją uderzyć, gdy dzień przyjdzie, na korzyść świętej sprawy króla. Te oczekiwania sposobnej godziny, by napaść na nieprzyjaciela z tyłu, należą do prawości. Spodziewano się tego po lordzie Clancharlie, tyle miano ochoty przychylnie go osądzić.
Ale wobec jego dziwnej zatwardziałości republikańskiej trzeba było ustąpić z tego dobrego mniemania. Oczywiście lord Clancharlie miał przekonania, to znaczy był głupcem.
Wytłomaczenie pobłażliwych wahało się między dziecinnym uporem a starczą zatwardziałością.
Surowi, sprawiedliwi, szli dalej. Piętnowali tego odszczepieńca. Głupota ma prawa, ale ma także granice. Można być bydlęciem, ale nie powinno się być buntownikiem. A zresztą czemżeż był właściwie lord Clancharlie? Zbiegiem. Opuścił swój obóz, arystokrację, by przejść do przeciwnego obozu, ludu. Ten wierny był zdrajcą.
Coprawda był „zdrajcą“ silniejszemu a wiernym słabszemu, coprawda obóz opuszczony przez niego był obozem zwycięskim, a obóz przez niego przyjęty obozem pokonanym, coprawda za tę „zdradę“ tracił wszystko, przywilej polityczny i ognisko domowe, swoje parostwo i swoją ojczyznę, zyskiwał tylko śmieszność, zyskiwał tylko wygnanie. Ale czegóż to dowodzi? Że był durniem. Przysądzone.
Zdrajca i oszukany w jednej osobie, to się zdarza.
Można być durniem ile się chce, pod warunkiem niedawania innym złego przykładu.
Od głupców żąda się tylko uczciwości, wzamian za co mogą starać się być podstawami monarchji. Krótkowzroczność umysłu tego Clancharlie przechodziła wyobrażenie. Pozostał w zaślepieniu fantasmagorji rewolucyjnej. Republika wsypała go i wysypała. Robił afront swojemu krajowi. Jego postawa była czystem wiarołomstwem. Być nieobecnym — to być obelżywym. Zdawał się trzymać na uboczu szczęścia publicznego, jak zdala od dżumy. W jego dobrowolnem wygnaniu było niejako schronienie przed zadowoleniem powszechnem. Traktował monarchję jak zarazę. Na wielkiej radości monarchicznej, którą on ukazał jako lazaret, był czarną chorągwią. Co! Nad prawem przywróconem, nad narodem podniesionym z upadku, nad odnowieniem religji, pokazywać tak ponurą twarz! Rzucać ten cień na tę pogodę! Ze złej strony patrzeć na zadowolenie Anglji! Być ciemnym punktem na tem niebieskiem niebie! Upodobnić się do groźby! Stawiać veto życzeniom narodu! Odmawiać swojego tak, przyzwoleniu powszechnemu! Byłoby to niecne, gdyby to nie było błazeńskie.
Ten Clancharlie nie zdał sobie sprawy z tego, że można błądzić z Cromwellem, ale że trzeba wrócić z Monkiem. Spojrzyjcie na Monka. Dowodzi armją republikańską, Karol II na wygnaniu, powiadomiony o jego uczciwości, pisze do niego. Monk, który umie pogodzić cnotę z podstępem, ukrywa najpierw, potem nagle na czele wojsk zrywa przekupny parlament i sadza króla na tron i Monk zostaje księciem Albemarle, ma zaszczyt uratowania społeczeństwa, staje się bardzo bogaty, wsławia po wsze czasy swoją epokę, jest mianowany kawalerem Podwiązki z widokiem pogrzebania w Westminsterze. Oto jest sława wiernego Anglika. Lord Clancharlie nie mógł się wznieść do zrozumienia obowiązku pełnionego w ten sposób. Miał śmieszne uprzedzenie i nieruchomość wygnania. Napawał się pustemi frazesami. Ten człowiek był sparaliżowany przez pychę. Słowa, sumienie, godność etc. są właściwie tylko słowami.
Trzeba ujrzeć ich właściwy sens.
Tego sensu Clancharlie nie zobaczył. Było to sumienie krótkowzroczne, chcące przed popełnieniem czynu zobaczyć go z tak bliska, by poczuć jego zapach. Stąd bezsensowna drażliwość. Nie można być mężem stanu przy podobnych subtelnościach. Zbytek sumienia wyradza się w kalectwo. Skrupuł staje się mańkutem przed berłem, które można chwycić, i eunuchem przed fortuną, którą można pojąć za żonę. Wystrzegajcie się skrupułów. Daleko prowadzą. Jeden schodek, potem drugi, potem inny jeszcze i jest się w ciemności. Sprytni wchodzą z powrotem, naiwni zostają. Nie trzeba lekkomyślnie pozwolić sumieniu zagłębiać się w surowość. Z przejścia w przejście dochodzi się do ciemnych tonów wstydliwości politycznej. Wtedy jest się zgubionym. Była to przygoda lorda Clancharlie.
Zasady stają się wkońcu przepaścią.
Przechadzał się z założonemi rękami nad jeziorem genewskiem, świetne zajęcie!
Mówiono czasami w Londynie o tym nieobecnym. Był to w oczach opinji publicznej prawie oskarżony. Broniono za i przeciw. Po wysłuchaniu sprawy zysk głupoty był mu przyznawany.
Wielu z dawnych zwolenników ex-republiki połączyło się ze Stuartami. Rzecz, za którą się ich powinno chwalić. Oczywiście rzucali na niego trochę potwarzy. Uparci są niewygodni dla zgodliwych. Ludzie dowcipni, dobrze widziani na dworze, którym przeszkadzała jego nieprzyjem na postawa, mówili chętnie: „Jeżeli się nie połączył, to dlatego, że nie dosyć mu dawano etc.“ „Chciał urzędu kanclerza, który król dał lordowi Hyde etc.“ Jeden z jego „dawnych przyjaciół“ szeptał nawet: „Mnie samemu to mówił.“ Niekiedy, mimo samotności, Linnaeus Clancharlie przez spotkanych wygnańców, przez starych królobójców, takich jak Andrew Broughton, który mieszkał w Losannie, słyszał coś niecoś z tych plotek. Clancharlie wzruszał tylko nieznacznie ramionami, co jest znakiem głębokiego ogłupienia.
Kiedyś uzupełnił to wzruszenie ramion temi kilkoma słowami, wyszeptanemi półgłosem: „Żałuję tych, którzy w to wierzą.“

IV

Karol II, człowiek dobry, wzgardził nim. Szczęście Anglji za Karola II było więcej niż szczęściem, było zachwyceniem. Restauracja to stary zczerniały obraz, który się werniksuje, cała przeszłość się ukazuje. Dobre stare obyczaje wracały, piękne kobiety rządziły i panowały. Ewelyn zapisał to; czyta się w jego dzienniku: „Lubieżność, zbezczeszczenie, pogarda Boga. Widziałem jednej niedzieli wieczorem króla z jego nierządnicami, była tam Portsmouth, Cleveland, Mazarin i dwie czy trzy inne; wszystkie prawie nagie w sali gry“. Pewne niezadowolenie przebija z tego obrazu, ale Evelyn był mrukliwym purytaninem, zarażonym marzeniami republikańskiemu Nie oceniał korzystnego przykładu, jaki dają królowie tą wielką wesołością babilońską, która przecież wkońcu żywi zbytek. Nie rozumiał pożyteczności nałogów. Reguła: Nie wykorzeniajcie nałogów, jeżeli chcecie mieć kobiety pełne wdzięku. Inaczej bylibyście podobni do głupców, którzy niszczą gąsienice, przepadając jednocześnie za motylami.
Karol II, powiedzieliśmy to przed chwilą, zaledwie zauważył, że istnieje buntownik zwany Clancharlie, ale Jakób II był bardziej uważny. Karol II rządził miękko, był to jego sposób, powiedzmy, że nie rządził przez to gorzej. Czasami marynarz wiąże na linie, przeznaczonej do opanowania wiatru, luźny węzeł, który wiatr potem zaciska. Taka jest głupota huraganu i ludu.
Ten luźny węzeł, który bardzo szybko stał się węzłem ściśniętym, oto czem było panowanie Karola II.
Za Jakóba II zaczęło się duszenie. Zduszenie koniecznie tego, co z rewolucji pozostało. Jakób II miał chwalebną ambicję być królem skutecznym. Panowanie Karola II było w jego oczach tylko szkicem odnowienia monarchji. Jakób II chciał jeszcze zupełniejszego powrotu do porządku. W 1660 r. bolał nad tem, że ograniczono się do powieszenia dziesięciu królobójców. On był rzeczywistym budowniczym odnowionej władzy.
Dał moc obowiązującą poważnym zasadom, wprowadził w życie tę sprawiedliwość, która jest prawdziwa, która stoi nad sentymentalnemi gadaniami i która dba przedewszystkiem o interesy społeczne. Po tych opiekuńczych surowościach poznaje się ojca państwa.
Powierzył rękę sprawiedliwości Jeffreyowi, a miecz Kirkeowi. Kirke pomnażał przykłady. Ten pożyteczny pułkownik pewnego dnia kazał wieszać i zdejmować trzy razy z rzędu tego samego człowieka, republikanina, pytając się go za każdym razem:
— Wyrzekasz się republiki?
Ponieważ złoczyńca za każdym razem mówił: „Nie“ — został dobity.
Wieszałem go cztery razy, — rzekł Kirke zadowolony. Powtarzane tortury są wielkim znakiem siły władzy.
Lady Lyle, która coprawda wysłała swego syna na wojnę przeciwko Montmouth, ale która ukryła u siebie dwóch buntowników, została skazana na śmierć. Inny buntownik miał uczciwość powiedzenia, że pewna kobieta anabaptystka dała mu schronienie, on został ułaskawiony, a kobieta żywcem spalona. Kirke innego dnia dał do zrozumienia jakiemuś miastu, że jest republikańskie, wieszając dziewiętnastu mieszczan. Odwet słuszny, gdy się pomyśli, że za Cromwella obcinano nos i uszy kamiennym świętym w kościołach. Jakób II, który miał wybrać Jeffreya i Kirkea, był księciem przejętym prawdziwą religijnością, umartwiał się brzydotą swoich kochanek, słuchał ojca la Colombiere, tego kapłana, który prawie tak przejmował skruchą, jak ojciec Cheminais, ale z większym ogniem, i który zyskał sławę, będąc w pierwszej połowie życia doradcą Jakóba II, a w drugiej inspiratorem Marji Alacoque. Dzięki temu silnemu pokarmowi religijnemu, Jakób II mógł godnie znieść wygnanie i w swojem ustroniu w Saint-Germain dać widok króla wyższego nad przeciwności, dotykającego ze spokojem skrofułów i rozmawiającego z jezuitami.
Łatwo zrozumieć, że król podobny zajął się w pewnym stopniu buntownikiem, jakim był lord Linnaeus Clancharlie. Ponieważ parostwa, przechodzące drogą dziedziczenia, zawierają w sobie pewną ilość przyszłości, było rzeczą oczywistą, że jeżeli należało powziąć pewne ostrożności ze strony tego lorda, Jakób II nie zawahał się.

ROZDZIAŁ DRUGI
Lord Dawid Dirry-Moir.
I

Lord Linnaeus Clancharlie niezawsze był starym i wygnańcem. Miał i on swoją porę młodości i żądzy. Wiadomo to z Harrisona i Pride’a, że nawet Cromwell, młodym będąc, miłował uciechę i lubił kobiety, co przecie w tak surowym dla drugich człowieku zdradzało pewne usposobienie do grzechu. Wystrzegaj się źle zawiązanego pasa — mawiali starzy. Małe praecinctum juvenem cavete.
Lord Clancharlie tedy, podobnież jak Cromwell, miewał swoje nieprawidłowości i niepoprawności. Wymieniano mu nawet głośno nieprawe dziecię, którem był syn. Syn ten, urodzony właśnie w chwili upadku rzeczypospolitej, przyszedł na świat w Anglji, podczas kiedy jego ojciec udawał się na wygnanie. Stąd nigdy nie znał tego ojca. Dziecię to wyrosło paziem na dworze Karola II. Nazywano go lordem Dawidem Dirry-Moir; był zaś lordem z łaskawości, przez wzgląd na szlachetne pochodzenie swojej matki. Matka ta, w tym samym czasie, kiedy lord Clancharlie osiadał jak puszczyk samotny w Szwajcarji, postanowiła, będąc piękną, zaniechać niepotrzebnych wstrętów, i niebawem otrzymała przebaczenie za zły wybór pierwszego kochanka, co tem łatwiej jej przyszło, że niebawem pozyskała serce innego, bez wątpienia prawych poglądów a nawet rojalisty, ponieważ był nim sam król. Była trochę kochanką Karola II, dosyć, by jego królewska mość, zachwycony, że odebrał tę ładną kobietę republice, dał małemu lordowi Dawidowi, synowi swojej konkiety, urząd pokojowca królewskiej komnaty. Co uczyniło z tego bękarta oficera, z miejscem przy królewskim stole; skutkiem czego został żarliwym stronnikiem Stuartów. Czas jakiś zatem lord Dawid, jako pokojowiec królewski, był jednym ze stu siedemdziesięciu, mających przywilej nosić wielką szpadę; następnie wszedł do grona królewskich jurgieltników i był jednym z czterdziestu, noszących złocistą halabardę. Do tego równie jak i jego towarzysze, na mocy ustawy, udzielonej przez Henryka VIII przybocznym królewskim dworzanom, używał prawa stawiania półmisków na królewskim stole. Tym tedy sposobem, podczas gdy głowa jego ojca siwiała na wygnaniu, lord Dawid dorabiał się bytu pod Karolem II.
Poczem dorabiał się dalej pod Jakóbem II. Król umarł, niech żyje król. Non deficit alter, aureus.
Właśnie to za wstąpieniem na tron księcia Yorku otrzymał pozwolenie używania nazwy lorda Dirry-Moir, a to mianowicie od dóbr lennych swojej matki, która, umierając, zapisała mu była tę wielką puszczę szkocką, w której się znajduje ptak Krag, który to ptak zwykł wydłubywać sobie gniazdo dziobem w pniach dębów.

II

Jakób II był królem i uważał, że jest generałem. Lubił otaczać się młodymi oficerami. Chętnie ukazywał się publicznie konno, w pancerzu i hełmie i w wielkiej puszystej peruce, wychodzącej z pod hełmu i spadającej na pancerz; rodzaj konnego pomnika głupiej wojny. Upodobał sobie miłą powierzchowność młodego lorda Dawida. Był wdzięczny temu rojaliście, że był synem republikanina; ojciec, którego się zaparło, nie szkodzi początkującej karjerze dworskiej. Zrobił go wreszcie dworzaninem swojej sypialni, przeznaczając mu tysiąc funt. szt. rocznie płacy.
Była to już godność niemała. Dworzanin sypialniany przepędza zawsze noc w komnacie królewskiej, na łożu, które mu tam codziennie przygotowują. Jest takich dwunastu i zmieniają się.
Lord Dawid na tej posadzie zarządzał zarazem owsianym spichrzem królewskim, to jest był takim, który wydziela owies dworskim koniom i który pobiera za to dwieście sześćdziesiąt funt. szt. rocznie. Miał pod sobą pięciu królewskich woźniców, pięciu królewskich pocztyljonów, pięciu królewskich masztalerzy, dwunastu pokojowców królewskich i czterech królewskich lektykarzy. Do tego miał nadzór nad sześciu wyścigowemi wierzchowcami, które król utrzymywał dla swojej przyjemności w Hay-market, co go kosztowało sześćset funt. szt. rocznie. Rządził samowładnie w szatni królewskiej, która, jak wiadomo, dostarcza uroczystych ubiorów kawalerom orderu Podwiązki. Odbierał głęboki ukłon od własnego królewskiego odźwiernego czarnej laski. Odźwiernym tym za panowania Jakóba II był kawaler Duppa. Lord Dawid odbierał nawet oznaki poszanowania od imć pana Bakera, który był pisarzem koronnym, i od imć pana Browna, który był pisarzem parlamentu. Wspaniały dwór angielski jest szkołą gościnności. Lord Dawid tedy bardzo często, jako jeden z dwunastu, przewodniczył u stołów biesiadnych i na przyjęciach. Miał zaszczyt stawania za królem w dnie ofiary, gdy król daje kościołowi złotą monetę, byzantium: w dnie naszyjnika, gdy król nosi naszyjnik swojego zakonu; i w dnie komunji, gdy nikt nie komunikuje się, prócz króla i książąt. On to także w Wielki Czwartek wprowadzał do Jego Królewskiej Mości dwunastu ubogich, którym król daje tyle soldów srebrnych, ile sobie liczy lat życia, tyle zaś szylingów, ile lat panowania. Miał także obwiązek, w razie słabości króla, przyzywać dla pozostawania przy jego osobie dwóch djakonów wielkiego jałmużnika, nie dopuszczać zaś lekarzy, bez zezwolenia na to rady stanu. Do tego wszystkiego był jeszcze dowódcą pułku szkockiego przybocznej gwardji królewskiej, który grywa marsza szkockiego.
W tym stopniu odbył kilka wypraw wojennych, i nawet bardzo zaszczytnie, gdyż był w istocie dzielny do oręża. Był to pan odważny, rosły, piękny, wspaniały, wielce wytworny z ruchów i z postawy. Osoba jego odpowiadała jego stanowisku. Był wzrostu wysokiego, równie jak i wysokiego rodu.
Zdarzyła się nawet chwila, w której o mało nie został tak zwanym groom of the stole, coby mu dało przywilej podawania królowi koszuli, ale na to trzeba być księciem lub parem państwa.
Utworzyć para jest to bardzo wiele. Jest to utworzyć parostwo, co znaczy stworzyć zarazem zawiści. Jest to łaska; łaska przysparza królowi jednego przyjaciela i stu nieprzyjaciół, nie licząc już tego, że przyjaciel staje się niewdzięczny. Jakób II ze względów politycznych nie lubił tworzyć nowych parostw, ale je przekazywał bardzo chętnie. Przekazane parostwo nie obudzą wiele hałasu. To poprostu nazwisko, idące sobie dalej. Instytucja lordowska wcale tem nie bywa zachwiana.
Dobra wola królewska nie czuła bynajmniej wstrętu wprowadzić lorda Dawida Dirry-Moir do izby wyższej, byleby tylko tam wszedł przez drzwi przekazanego parostwa. Jego Królewska Mość wielce nawet rad był sposobności przerobienia^ Dawida Dirry-Moir z lorda łaskawości na lorda zupełnie prawowitego.

III

Sposobność ta niebawem się nastręczyła.
Oto dowiedziano się dnia pewnego, że staremu Linnaeusowi Clancharlie wydarzyło się jednocześnie wiele rozmaitych rzeczy, z których najważniejszą była śmierć nagła. Śmierć ma to w sobie dobrego, że czas jakiś daje nieco mówić o zmarłym. Opowiadano sobie tedy wszystko, co wiedziano, czy też co tylko mniemano wiedzieć, o ostatnich latach życia lorda Linnaeusa. Zwyczajnie, przypuszczenia i legendy. Stosownie do tych opowiadań, bez wątpienia nader wątpliwych, ku końcowi swego życia lord Clancharlie, który coraz bardziej zasklepiał się w republikanizmie, miał posunąć się do poślubienia, jakaż dziwna upartość wygnania, córki królobójcy, niejakiej Anny Bradshaw (wymieniano wyraźnie imię), która także podobno już umarła, ale, jak zapewniano, wydając na świat dziecię, i to nawet chłopca, który, jeżeliby te wszystkie szczegóły miały być prawdziwe, okazałby się jedynym prawym synem i zarazem spadkobiercą lorda Linnaeusa Clancharlie. Plotki te, bardzo podejrzanej treści, wydawały się zresztą raczej pogłoskami, niż wieścią o czemś pewnem. To, co się działo w Szwajcarji, takie było naonczas dla Anglji dalekie, jakby dla obecnej Anglji to, co się dzisiaj w Chinach dzieje. Według tych wieści, lord Clancharlie miałby pięćdziesiąt dziewięć lat, żeniąc się, sześćdziesiąt przy urodzeniu syna; umarłby zaś zaraz niedługo potem, pozostawiając to dziecko sierotą po obojgu rodzicach. Mogło to być w rzeczywistości; wyglądało jednak dość nieprawdopodobnie. Dodawano do tego, że dziecię było ładne, jak aniołek, co wyczytać można w lada klechdzie. Aby położyć koniec tym wszystkim, widocznie nie mającym zasady, pogłoskom, dnia pewnego ogłoszono lorda Dawida Dirry-Moir stanowczo jedynym, w braku potomstwa prawego, spadkobiercą lorda Linnaeusa Clancharlie, nieprawego jego ojca, w drodze łaski królewskiej, a to po sprawdzeniu i dowiedzeniu braku wszelkich innych zstępnych i pokrewnych pomienionego lorda, na co stosowny przywilej, opatrzony królewską pieczęcią z izby lordów, został wydany. Przywilejem tym król przekazywał lordowi Dawidowi Dirry-Moir wszystkie tytuły, prawa i prerogatywy zmarłego w Szwajcarji lorda i para, stawiając na to jeden tylko warunek, to jest, ażeby lord Dawid poślubił, jak tylko dojdzie do stosownego wieku, pewną panienkę, w owym czasie dzieckiem jeszcze zaledwie kilkomiesięcznem będącą, którą król, niezbyt dobrze wiedziano dlaczego, w kolebce jeszcze zrobił księżniczką. Czytajcie, jeśli chcecie: zbyt dobrze wiedziano dlaczego. Nazywano tę małą księżniczką Jozyaną.
W owym czasie były w Anglji modne hiszpańskie imiona. Jeden z nieprawych synów Karola II nazywał się Karlos, hrabia Plymouth. Prawdopodobnie Jozyana była ściągnięciem imion Josefa y Ana. Może jednak istniała Jozyana tak jak Josias. Jeden z przybocznych szlachciców Henryka III nazywał się Josias z Passage’u.
Tej to małej księżniczce król dawał parostwo Clancharlie. Była ona pairessą aż do czasu, gdy będzie par. Parem miał być jej mąż. To parostwo opierało się na podwójnej kasztełanji, na baronji Clancharlie i baronji Hunkerville; nadto lordowie Clancharlie byli w nagrodę za dawny czyn wojenny i za pozwoleniem królewskiem, markizami Corleone w Sycylji. Parowie angielscy nie mogą nosić tytułów cudzoziemskich, są jednakże wyjątki; tak naprzykład Henryk Arundel, baron Arundel z Wardour był, tak jak lord Clifford, hrabią Świętego-Cesarstwa, którego lord Cowper jest księciem; książę Hamilton jest we Francji księciem Chatellerault; Basil Feilding, hrabia Deubigh, jest w Niemczech hrabią Habsburg, Lauffenburg i Reinfelden. Książę Malborough był księciem Mindelheim w Szwabji, jak jak książę Wellington był księciem Waterloo w Belgji. Ten sam lord Wellington był księciem hiszpańskim Ciudad-Rodrigo i portugalskim hrabią Vimeira.
Istniały w Anglji i istnieją dotąd jeszcze posiadłości, mogące należeć tylko do osób szlachetnego urodzenia, oraz ziemie wszelkiej innej natury. Otóż posiadłości lordów Clancharlie były wszystkie pańskiego ustroju. Wszystkie tedy takie ziemie, zamki, miasteczka, wójtostwa, starostwa, dochody, okręgi alodjalne i majątki przytykające do parostwa Clancharlie-Hunkerville, przekazane były przejściowo lady Jozyanie i wyraźną wolą królewską było, ażeby, poślubiwszy ją, lord Dawid Dirry-Moir został baronem Clancharlie.
Oprócz dziedzictwa Clancharlie, lady Jozyana posiadała jeszcze uposażenie osobiste. Stanowiły je ogromne dobra, z których część znaczna pochodziła z darów, uczynionych niegdyś księciu York przez wielką Panią bez przydatku. Pani bez przydatku znaczy poprostu Madame. Tak nazywano bowiem Henrjetę Angielską, księżnę Orleańską, pierwszą damę we Francji po królowej.

IV

Porósłszy w pierze pod Karolem i Jakóbem, lord Dawid niemniejszego doznawał powodzenia za wstąpieniem na tron Wilhelma. Jakobizm jego bynajmniej go nie popchnął za Jakóbem na ziemię wygnania. Kochając w dalszym ciągu swojego prawowitego króla, miał zdrowy rozum służenia uzurpatorowi. Był zresztą, przy niejakiej niesforności charakteru, wybornym oficerem; niebawem z armji lądowej przeszedł do służby na morzu i tam odznaczył się świetnie w tak zwanej Białej eskadrze. Zyskał też wkrótce stopień, który naonczas nosił nazwę „kapitana lekkiej fregaty“. Wyrobił się z niego z czasem człowiek bardzo światowy, posuwający jak najdalej wytworność zepsucia; nieco poeta, jak byli wtedy wszyscy, dobry obywatel państwa, przyjemny domownik swojego księcia, wielce gorliwy na wszystkich festynach, przyjęciach dworskich rannych i wieczornych, uroczystościach, bitwach; giętki, ile trzeba, zresztą bardzo wyniosły, posiadający wzrok krótki lub bystry w miarę przedmiotu, na który patrzał, chętnie nieskazitelny, uprzedzający lub pogardliwy stosownie do potrzeby, z pierwszego popędu otwarty i szczery, ale umiejący wprędce narzucić na twarz maskę; bardzo biegły w rozpoznaniu dobrego lub złego usposobienia króla, lekceważący życie wobec ostrza szpady, zawsze gotów na sztych je wystawić za lada skinieniem swojego pana, zdolny do wszelkiego rodzaju wybryków, ale niezdolny być niegrzecznym, dumny z klękania w czasie wielkich wydarzeń monarchicznych; słowem, człowiek dziwnie wesołego męstwa, zwierzchu dworak, pod spodem rycerz średniowieczny; zupełnie jeszcze młody w wieku lat czterdziestu pięciu.
Lord Dawid śpiewał z upodobaniem pieśni francuskie; była to cecha powabnej wesołości, która spodobała się Karolowi II.
Lubił wymowę, a raczej wytworną paplaninę. Wielce też cenił owe sławne naonczas, a nieco napuszyste pogrzebowe mowy Bossueta.
Po matce już i tak miał z czego żyć. Posiadał bowiem około dziesięciu tysięcy funtów szterlingów, to jest prawie dwakroć pięćdziesiąt tysięcy franków dochodu. Dawał sobie w tem radę, ratując się długami. Niezrównany był w przepychu, modnem szaleństwie i wynajdywaniu coraz nowych zbytków. Jak tylko spostrzegł, że go naśladowano, natychmiast zmieniał swoje upodobania. Nakoniec nosił buty z miękkiej krowiej skóry z ostrogami. Miał kapelusze, jakich nikt nie miał, koronki, o jakich nikt nie słyszał, i wyłogi jedyne na świecie.

ROZDZIAŁ TRZECI
Księżniczka Jozyana.
I

Około roku 1705, jakkolwiek lady Jozyana miała już wtedy lat dwadzieścia trzy skończonych, lord zaś Dawid czterdzieści cztery, małżeństwo pomiędzy nimi jeszcze nie przyszło do skutku, a to z najprostszych przyczyn w świecie. Czy się nienawidzili? Nie, bynajmniej. Tylko że to, co wiesz, że ci nie ucieknie, nie kusi cię bardzo do pośpiechu. Jozyana poprostu pragnęła pozostać wolną, Dawid zaś zostać młodym. Związać się najpóźniej, jakby tylko było można, wydawało mu się przedłużeniem młodości. Nie brakło w tych dwornych czasach zapóźnionych młodzieńców; siwiało się bawidamkiem; peruka była wspólnikiem, później puder był pomocą. Mając pięćdziesiąt pięć lat, lord Karol Gerrard, baron Gerrard z Gerrardów z Bromley, napełniał Londyn swojemi konkietami. Ładna i młoda księżna Buckingham, hrabina Coventry szalała z miłości z siedemdziesięcio siedmio letnim pięknym Tomaszem Bellasye, wicehrabią Falcomberg. Przytaczano sławne wiersze Kornela siedemdziesięcioletniego do dwudziestoletniej kobiety: „Marquise, si mon visage...“ Kobiety miały także powodzenie w jesieni swojego życia, świadkiem Ninon i Marion. Takie były modele.
Jozyana i Dawid zostawali z sobą w stosunku zalotności, z pewnym właściwym odcieniem. Nie kochali się, ale się sobie podobali. Wystarczało im wiedzieć, że do siebie należeć mają. Poco się spieszyć z ostatecznem zakończeniem tego wszystkiego? Ówczesne utwory wyobraźni ogromnie zachęcały kochanków i narzeczonych do podobnego zatrzymania się w miejscu; co nawet bardzo było w modzie. Do tego Jozyana, wiedząc o swojem nieprawem pochodzeniu, czuła się przecież księżniczką i nazbyt sobie cenić to umiała, aby jej spieszno było przyjąć jakiebądź zobowiązanie. Zresztą nie miała nic przeciw lordowi Dawidowi. Lord Dawid zdawał jej się przystojny, ale to w układ nie wchodziło. Znajdowała go także ze wszech miar wytwornym.
Wytworność to wszystko. Nawet Caliban, gdyby go sobie wytwornym wyobrazić, pozostawiłby daleko poza sobą Arjela, jeśliby ten był biedakiem. Lord Dawid był piękny, — tem lepiej; ale piękności brak często wyrazu, otóż lord Dawid nie miał nawet tej ułomności. Zakładał się, boksował, zadłużał; Jozyana bardzo się zajmowała sławą jego koni, jego psów, jego przegranych w karty, jego miłosnych powodzeń. Ze swej strony zaś lord Dawid ulegał urokowi księżniczki Jozyany, dziewicy bez plamy, ale też i bez zbytecznej drażliwości sumienia, dumnej, nieprzystępnej i śmiałej. Pisywał do niej sonety, które niekiedy czytywała. W sonetach tych twierdził zwykle, że posiadać ją byłoby to wynieść się aż ponad gwiazdy, co mu nie przeszkadzało wszakże odkładać to wyniesienie zawsze do przyszłego roku. Dworował w przedpokoju serca swojej narzeczonej, nie przestępując jego progu, i to im obojgu wielce dogadzało. Tymczasem u dworu mocno uwielbiano wysoki smak podobnego odwlekania. Lady Jozyana mawiała: — Co za nieznośna rzecz, być zmuszoną wyjść za lorda Dawida, kiedybym sto razy wolała się w nim zakochać.
Jozyana była cała ciałem. Nic nad to nie było wspanialszego. Wzrost miała wysoki, nawet za wysoki. Włosy jej posiadały odcień, któryby nazwać można płowo-płomiennym. Była dobrej tuszy, świeża, silnej budowy, biała i różowa, do tego nadzwyczaj śmiała i dowcipna. Spojrzenie miała może nazbyt wyraziste. Nie można jej było wytknąć ani jednego kochanka, ale też i nie grzeszyła niewinnością. Oszańcowywała się naokoło pychą. Zwyczajni ludzie? — Cóż znowu! Zaledwie bożek byłby jej godnym — albo też potwór. Jeżeliby cnota polegała na niedostępności, to w takim razie Jozyana była istnym jej ideałem, pozbawionym wszakże wszelkiej czystości. Nie miała przygód miłosnych, jedynie przez pychę; ale nie gniewałaby się, gdyby ją o to posądzano; byleby tylko były wyjątkowe, a zwłaszcza odpowiadały stanowisku osoby takiej, jak ona. Mało przywiązywała wagi do swojej dobrej sławy, a zato wiele dbała o rozgłos. Wydawać się łatwą do zdobycia, a być nie do zdobycia, to dopiero prawdziwe arcydzieło. Jozyana czuła w sobie tyleż majestatu, co i zmysłowości. Była to piękność zdobywcza; raczej zagarniała, aniżeli czarowała. Po sercach stąpała. Była zupełnie ziemska. Zarównoby się zdziwiła, gdyby jej kto w jej piersi duszę ukazał, jak i gdyby jej u ramion skrzydła wytknięto. Lubiła rozprawiać o filozofji Lockego. Zresztą była uprzejma. Podejrzewano, że umiała po arabsku.
Być ciałem i być kobietą, to dwie rzeczy różne. Jozyana nie posiadała bynajmniej tej kobiecej strony słabej, która bywa naprzykład litością a tak łatwo przechodzi w miłość. Ale nie dlatego, żeby miała być nieczułą. Staroświeckie porównanie ciała kobiecego z marmurem najzupełniej jest nietrafne. Piękność ciała właśnie na tem polega, żeby nie być marmurem; rzeczą jej jest: zdradzać serca tętno, drżeć, rumienić się, krwią napływać, mieć jędrność bez twardości; być białą, nie będąc zimną; miewać swoje dreszcze i swoje niemoce; słowem, być życiem, podczas kiedy marmur jest śmiercią. Ciało, u pewnego stopnia piękności, posiada niemal prawo do obnażenia; samo z siebie na rzuca się ono olśnieniem, niby zasłoną; ktoby był Jozyanę ujrzał nagą, kształty jej nieinaczejby mu się uwidomiły, jak tylko poprzez mgłę świetlaną. W stanie takim radaby się była ukazała satyrowi lub rzezańcowi. Miała w sobie coś z dumnej rozpusty mitologicznej. Zrobić komuś zna gości swej katuszę, przywieść do rozpaczy żądze jakiego Tantala, byłoby ją do najwyższego stopnia ubawiło. Jowisz stworzył ją Nereidą, król księżniczką. Stąd podwójna promienistość, tworząca blask dziwny tej przedziwnej istoty. Podziwiając ją, czułeś, że się stajesz bałwochwalcą i służalcem. Początek jej dała plama urodzenia i odmęty oceanu. Zdawała się wyszłą z piany morskiej. Przeznaczenie rzuciło ją na powierzchnię wody, ale w wielki wir królewskiego świata. Miała w sobie coś z fali, coś z trafu ślepego, coś z pańskości i burzy. Była światła, nawet uczona. Nigdy żadna namiętność przystępu do niej nie znalazła, a każda została przez nią zgłębiona. Posiadała wstręt do urzeczywistnień, ale i pociąg do nich także. Gdyby sobie była sztylet pchnęła w piersi, to tylko tak, jak Lukrecja, po wszystkiem. Wszelkiego rodzaju zepsucia, wprawdzie tylko w stanie przywidzenia, znajdowały miejsce w tej dziewicy. Była to możliwa A starta w osobie rzeczywistej Djany. Była ona, z całem zuchwalstwem świetnego swego rodu, wyzywającą jednocześnie i nieprzystępną. Z tem wszystkiem mogła także uznać za zabawne urządzenie samej sobie upadku na drodze cnoty. Siedzibę miała w świetlistym obłoku chwały, skąd kusiło ją niekiedy zstąpić, a może i ciekawość brała runąć nagle, Coprawda, była nieco za ciężka na ten swój obłok powietrzny. Upadek m a swoje powaby. Swoboda życia pańskiego sama już z siebie upoważnia do próby w tym względzie, i wysokiego rodu osoba bawić się tam może bezkarnie, gdzieby mieszczka bez ratunku przepadła. Jozyana urodzeniem swojem, pięknością, usposobieniem, światłością rozumu była niemal królową. Czas jakiś zachwycona się czuła Ludwikiem de Boufflers, który był zdolny w dwóch palcach skruszyć podkowę. Odżałować nie mogła, że Herkulesa nie było już na świecie. Życie jej upływać się zdawało w dziwnem oczekiwaniu jakiegoś nieporównanego i zmysłowego ideału.
Moralnie rzeczy biorąc, Jozyana nasuwała sobą myśl, zamkniętą w owym wierszu listu do Pizonów: Desinit in piscem.
Brzydka ryba zakończa dziewicę urodną.
Była to szlachetna pierś, świetne łono, miarowo falujące tętnami królewskiego serca, spojrzenie żywe i jasne, postać, przedstawiająca za rysy czyste i wyniosłe; wszakże wszystko to razem wzięte, gdzieś pod wodą, w przezroczy mętnej, łatwo przedstawiać mogło swój dalszy ciąg falistemi, nadludzkiemi kształtami — może smoczemi i potwornemi. Była to wspaniała cnota, kończąca się zepsuciem w głębokościach marzeń.

II

Do tego wykwintnisia.
Tak kazała moda.
Proszę sobie przypomnieć Elżbietę.
Elżbieta jest typem, który w Anglji panował przez trzy wieki, szesnasty, siedemnasty i osiemnasty. Elżbieta jest więcej niż Angielką, jest anglikanką. Stąd głęboki szacunek kościoła episkopalnego dla tej królowej, szacunek odczuty przez kościół katolicki, który mieszał do tego trochę klątwy. W ustach Sykstusa V, wyklinającego Elżbietę, przekleństwo upodabnia się do madrygału. „Un gran cervello di principessa“, mówi on. Marja Stuart mniej zajęta sprawą kościoła, a bardziej sprawą kobiecości, mało miała szacunku dla swojej siostry Elżbiety, pisała do niej jako królowa do królowej i jako kobietka do świętoszki: „Twoje trzymanie się zdaleka od małżeństwa pochodzi z tego, że nie chcesz stracić swobody miłości“. Marja Stuart bawiła się wachlarzem, a Elżbieta toporem. Nierówna gra. Zresztą obie rywalizowały na polu literatury. Marja Stuart pisała wiersze francuskie, Elżbieta tłomaczyła Horacego. Elżbieta brzydka ogłaszała się piękną, lubiła czterowiersze i akrostychy, kazała sobie dawać klucze miast przez kupidynów, usta składała w ciup po włosku, przewracała okiem po hiszpańsku, miała w swojej garderobie trzy tysiące ubrań i toalet, w których było kilka kostjumów Minerwy i Amfitrydy, ceniła Irlandczyków dla szerokości ramion, przykrywała swoje watówki zdobnemi blaszkami i naszyciami, przepadała za różami, wymyślała, klęła, tupała, biła pięścią swoje damy dworu. Dudleya posyłała do djabła, biła kanclerza Burleigha, który płakał, stary głupiec, pluła na Mattewa, biła po karku Hattona, policzkowała Essexa, pokazywała swoje udo Bassompierre’owi, była dziewicą.
To co zrobiła dla Bassompierre’a, królowa Saba zrobiła dla Salomona[14]. A więc było to przyzwoite, ponieważ pismo święte stworzyło precedens. To co jest biblijne, może być anglikańskie. Precedens biblijny dochodzi nawet do tego, że robi dziecko, które się nazywa Ebnehaquem albo Melilechet, co znaczy syn Mędrca.
Czemu takie obyczaje miałyby być złe? Cynizm tyleż znaczy co hipokryzja.
Dzisiaj Anglja, która ma Loyolę zwanego Wesley, spuszcza nieco oczy przed tą przeszłością. Nie jest jej ona po myśli, ale jest z niej dumna.
W tych obyczajach istniał pociąg do potworności, szczególnie do kobiet, a specjalnie pięknych. Pocóż być pięknym, jeżeli się nie ma koczkodona? Pocóż masz być królową, jeżeli potworek nie mówi ci ty? Marja Stuart była łaskawą dla karła Rizzio. Marja Teresa hiszpańska spoufaliła się trochę z murzynem. Stąd czarna ksieni. W alkowach wielkiego wieku garb był dobrze widziany; świadkiem marszałek de Luxembourg, a przed Luxembourgiem Kondeusz, „ten mały człowiek tyle ładny“.
Nawet piękne same mogły być bez uszczerbku koślawe. Było to przyjęte. Anna Boleyn miała jedną pierś większą niż drugą, sześć palców przy jednej ręce, jeden ząb, rosnący nad innym. Lavalliere utykała. Nie przeszkodziło to temu, te Henryk VIII oszalał, a Ludwik XIV tracił głowę.
Ze strony moralnej te same krzywizny. Prawie, że nie było kobiety z wysokich sfer, któraby nie była wypadkiem teatologicznym. W Agnieszce mieściła się Meluzyna. Było się kobietą w dzień, a wampirem w nocy. Szło się na plac tortur, żeby całować świeżo ścięte głowy, zatknięte na żelazne szpice. Małgorzata Valois, prababka wykwintniś, nosiła na swoim pasku zamknięte na kłódkę w blaszanych pudełkach, przyszytych do sukni, wszystkie serca swoich małych kochanków. Henryk IV schował się pod te watówki.
W XVIII wieku księżna Berry, córka regenta, połączyła te wszystkie kreatury w jeden typ plugawy i królewski.
Pozatem piękne panie znały łacinę.
Było to od XVI wieku wdziękiem kobiety. Joanna Grey posunęła elegancję aż do umiejętności hebrajskiego.
Księżna Jozyana bawiła się łaciną. Pozatem inna jeszcze wykwintność: była katoliczką. W sekrecie powiedzmy to: raczej jak jej wuj Karol II niż jak jej ojciec Jakób II. Jakób dzięki swojemu katolicyzmowi stracił koronę, a Jozyana nie chciała ryzykować swojego parostwa. Oto dlaczego katoliczka w domowem pożyciu i wśród wyrafinowanych i subtelnych, nazewnątrz była protestantką. Dla motłochu.
Ten sposób pojmowania religji jest przyjemny; korzysta się ze wszystkich dóbr, związanych z oficjalnym kościołem episkopalnym, a później umiera się jak Grotius z opinją katoliczki i ma się ten zaszczyt, że ojciec Petau odprawia mszę.
Chociaż tłusta i zdrowa Jozyana, kładziemy na to nacisk, była doskonałą wykwintnisią, chwilami jej zaspany i zmysłowy sposób przeciągania końca zdania naśladował wyciągnięcie łap tygrysicy, chodzącej po dżungli. Pożyteczność wykwintności leży w tem, że to umniejsza rodzaj ludzki. Nie robi się mu już zaszczytu należenia do niego.
Przedewszystkiem trzymać rodzaj ludzki na odległość — oto co ma wagę.
Gdy się nie ma Olimpu, bierze się hotel Rambouillet.
Juno na poprzestaje na Aramincie. Niewysłuchane roszczenie boskości stwarza wymuszoną lalkę. W braku piorunów ma się impertynencję. Świątynia kurczy się w buduarze. Nie mogąc być boginią, jest się bożyszczem.
Jest pozatem w wykwintności pewna pedanterja, która podoba się kobietom. Kokietka i pedant są dwoma sąsiadami. Ich połączenie jest widoczne u wykwintnego zarozumialca. Subtelność pochodzi ze zmysłowości. Łakomstwo daje delikatność. Zblazowany grymas przystoi pożądaniu, a nadto słaba strona kobiety czuje się bronioną przez całą kazuistykę galanterji, która wykwintnisiom zastępuje skrupuły. Jest to obwarowanie z rowem wkoło. Każda „wykwintnisią udaje odrazę. To chroni.
Przyzwoli się, ale się pogardza. Tymczasem.
Jozyana była niepokojąca; czuła w sobie taki pociąg do bezwstydu, że udawała surowość. Cofnięcie się dumy w kierunku przeciwnym naszym wadom prowadzi nas do wad odwrotnych. Nadmiar wysiłku by być niewinną czyniło ją kobietą udanej surowości obyczajów. Być zbytnio w postawie obronnej, to oznacza tajemne pożądanie ataku. Kto jest srogi, nie jest surowy. Zasklepiała się w bezczelnej wyjątkowości swojego stopnia i swojego urodzenia, zamyślając może jednocześnie, jakeśmy to powiedzieli, jakiś nagły wypadek.
Była to jutrzenka XVIII wieku. Anglja zarysowywała to, co we Francji było regencją. Walpole i Dubois są sobie bliscy. Malborough bił się przeciw swojemu ex-królowi Jakóbowi II, któremu, jak mówiono, sprzedał swoją siostrę Churchill. Bolingbroke błyszczał a Richelieu się ukazywał. Galanterja uważała za wygodne pewne pomięszanie stopni: ścisłego obcowania dokonywały nałogi. Miało się później dokonać przez poglądy. Przestawanie z motłochem, preludjum arystokratyczne, zaczynało to, co rewolucja miała skończyć. Nie było się bardzo daleko od Jelyotta, publicznie siedzącego w biały dzień na łóżku markizy Epinay. Coprawda obyczaje się powtarzają, XVI wiek widział czepek nocny Smetony na poduszce Anny Boleyn.
Jeśli kobieta znaczy grzech, jak nie wiem już jaki sobór to stwierdził, nigdy kobieta nie była bardziej kobietą, jak w tych czasach. Nigdy osłaniając swoją kruchość wdziękiem, a słabość wszechmocą, bardziej rozkazująco nie dała sobie przebaczać. Zrobić z zakazanego owocu, owoc dozwolony — to upadek Ewy; ale zrobić z owocu dozwolonego owoc zakazany — to jej triumf. Kończy ona na tem. W XVIII wieku kobieta zamyka się przed mężem. Zamyka się w raju z szatanem. Adam zostaje za drzwiami.

III

Wszystkie instynkty Jozyany nakłaniały ją do oddania się raczej miłośnie niż legalnie. Oddać się przez galanterję, mieści w sobie literaturę, przypomina Menalqua i Amaryllis. Jest prawie czynem uczonym.
Panna de Scudery, nie mówiąc już o pociągu brzydoty dla brzydoty, nie miała innego powodu oddania się Pelissonowi.
Dziewczyna rządząca, żona poddana — oto są stałe angielskie zwyczaje. Jozyana odkładała jak mogła najdłużej dzień tego poddaństwa; że trzeba było skończyć na małżeństwie z lordem Dawidem, ponieważ łaskawa wola królewska tego żądała, było to bez wątpienia koniecznością, ale jaka szkoda! Jozyanie podobał się lord Dawid, a jednocześnie odpychała go! Była między nimi jakby milcząca zgoda, by nie zawrzeć i nie zerwać. Zręcznie się wywijali. Ten sposób kochania się jeden krok naprzód, a dwa w tył, jest wyrażony w tańcach ówczesnych, w menuecie i gawocie. Być małżeństwem jest nie do twarzy, więdną od tego wstążki, które się nosi — to postarza. Zamążpójście — rozwiązanie rozpaczliwej jasności. Oddanie kobiety przez notarjusza — co za płaskość! Brutalność małżeństwa stwarza sytuacje definitywne, wykreśla wolę, zabija wybuch, ma syntaxę tak jak gramatyka, na miejsce natchnienia stawia ortografję, miłość zamienia w dyktando, zmusza do ucieczki tajemniczość życia, narzuca przejrzystość czynnościom perjodycznym, nieuniknionym, ściąga z wysokości chmur widok kobiety w koszuli, daje prawa zmniejszające się coraz dla tego, który je wykonywa, jak dla tego, który się im poddaje, mąci przez pochylenie wagi w jedną stronę wdzięczną równowagę płci krzepkiej i płci potężnej, siły i piękności; stwarza tu pana, a tam sługę, podczas gdy poza małżeństwem istnieje niewolnik i królowa.
Pozbawić poezji łoże, czyniąc je przyzwoitem, czyż można sobie wyobrazić coś bardziej ordynarnego? Żeby już wcale nie było grzechu w kochaniu się, jakież to głupie! Lord Dawid dojrzewał, czterdzieści lat to już godzina, która wybija. Nie spostrzegał tego. W rzeczywistości wyglądał zawsze na lat trzydzieści. Uważał, że zabawniej jest pożądać Jozyanę, niż ją posiadać. Posiadał inne; miał kochanki. Jozyana ze swej strony lubiła marzenia.
Marzenia były gorsze.
Księżna Jozyana miała tę właściwość, mniej rzadką zresztą niż się myśli, że jedno jej oko było niebieskie, a drugie czarne, jej źrenice były zrobione z miłości i z nienawiści, ze szczęścia i z nieszczęścia, dzień i noc były pomieszane w jej spojrzeniu.
Jej ambicją było pokazać się zdolną do niemożliwości.
Pewnego dnia powiedziała do Swifta:
— Wszyscy wyobrażacie sobie, że wasza pogarda istnieje.
Wy wszyscy, był to rodzaj ludzki.
Była papistką po wierzchu skóry, jej katolicyzm nie przewyższał ilości koniecznej do elegancji.
Nosiła ciężkie suknie aksamitne, albo też jedwabne, albo z mory, niektóre szerokie na piętnaście i szesnaście łokci, koronki złote i srebrne i wokoło pasa wiele węzłów pereł przeplatanych węzłami drogich kamieni. Nadużywała naszyć. Kładła czasami lamowaną kurtkę z sukna taką, jaką nosili bakałarze. Jeździła konno na męskiem siodle, mimo wynalezienia siodeł damskich, wprowadzonych do Anglji w czternastym wieku przez Annę, żonę Ryszarda II. Myła sobie twarz, ręce, ramiona i piersi lodowatym cukrem, rozpuszczonym w białku jajka na sposób kastylski. Gdy się dowcipnie mówiło przy niej, śmiała się z rozwagą, mającą szczególny wdzięk.
Zresztą żadnej złośliwości. Była raczej dobra.

ROZDZIAŁ CZWARTY
Magister elegantiarum.

Jozyana, ma się rozumieć, nudziła się śmiertelnie.
Tymczasem lord Dawid Dirry-Moir zajmował stanowisko wcale poważne w postrzelonem życiu stołecznego grodu. Najwyższe społeczeństwo czcią go otaczało.
Zanotujmy naprzód jedno z najznakomitszych odznaczeń się lorda Dawida; oto odważył się nosić swoje własne włosy. Coprawda, była to już chwila rozpoczynania się reakcji przeciwko peruce. Podobnie jak później, w roku 1824, Eugenjusz Devéria ośmielił się pierwszy zapuścić brodę, tak w roku 1702 Price Devereux zuchwale zdobył się pierwszy ukazać publicznie pod pokrywką umiejętnego utrefienia własne, swoje rodzime włosy. Narazić w ten sposób swoje włosy, było to niemal narazić głowę. To też wywołało to oburzenie powszechne; a jednak Price Devereux był wice-hrabią Herefordu i parem Anglji. Został tedy znieważony, rzecz owa zasługiwała na to. Cóż kiedy właśnie w najgorętszym ogniu zjawił się nagle lord Dawid podobnież z własnemi tylko, zamiast peruki, włosami. Wypadki tego rodzaju zapowiadać zwykły koniec społeczeństw. Lord Dawid mocniej jeszcze został zelżony od wice-hrabiego Hereforda. Dzielnie jednak wszystko wytrzymał. Wprawdzie Price Devereux był pierwszym, Dawid Dirry-Moir zaś drugim z porządku. Z tem wszystkiem, trudniej bywa niekiedy być drugim, niż pierwszym. Na to mniej wprawdzie potrzeba genjuszu, ale za to męstwa więcej. Pierwszy, w upojeniu pomysłowości, mógł nie rozumieć niebezpieczeństwa; zato drugi dokładnie już widzi przepaść pod nogami, a jednak się w nią rzuca. Otóż w tę otchłań nienoszenia więcej peruki Dawid Dirry-Moir skoczył bez namysłu. Później już ich poczęto naśladować; zdobyto się, po tych dwóch rewolucjonistach, na odwagę noszenia własnych włosów; aż wreszcie nadciągnął puder, jako okoliczność łagodząca.
Chcąc raz wyjaśnić stanowczo ten tak ważny dziejowy wypadek, powiedzmy mimochodem, że prawdziwe pierwszeństwo w tym względzie należy Krystynie Szwedzkiej, która to, jak wiadomo, lubiła się ubierać po męsku; ukazała się zaś razu jednego, a było to w roku 1680, z rodzimemi swemi włosami na głowie, wprawdzie upudrowanemi i nastroszonemi bez fryzury, w sposób tak zwany podrastający. Coprawda, posiadała także w dodatku „kilka włosów na brodzie“, jak twierdzi Misson.
W następstwie Papież przez bullę z marca roku 1694 niemały zadał cios peruce, zabraniając ją na głowach biskupów i księży, a wreszcie i całego niższego duchowieństwa.
Lord Dawid tedy nie „używał peruki, a zato nosił buty z krowiej skóry.
Wielkie te sprawy słusznie zyskiwały mu podziw powszechny. Nie było klubu, któregoby nie był leaderem, nie było walki bokserskiej, w którejby go nie żądano za referee. Referee, był to sędzia.
Sam ułożył niejedną klubową ustawę high life’u; założył nawet kilka wytwornych stowarzyszeń, z których jedno, Lady Guinea, istniało jeszcze na przedmieściu Pall-Mall w roku 1772. Lady Guinea był to klub, w którym się roiło od modnej młodzieży. Grywano tam w karty. Najmniejszą stawkę stanowił rulon złożony z pięćdziesięciu gwinei, i nie bywało nigdy na stole mniej jak dwadzieścia tysięcy gwinei. Każdy z grających miał przy sobie stoliczek do postawienia filiżanki z herbatą, a także szkatułki ze złoconego drzewa, w której się mieściły rulony złota, każdy równie, na podobieństwo służących, kiedy się zabierają do czyszczenia noży, wdziewał na ręce skórzane mankiety, dla ochraniania koronek, podobneż skórzane kołnierze dla zabezpieczenia krez; na głowy zaś, dla zasłony oczu od zbytecznego blasku lamp, a także utrzymania w porządku fryzury, szerokie słomiane kapelusze, pokryte kwiatami. Na twarze wdziewali maski, ażeby nie zdradzać swego wzruszenia, szczególnie przy grze w kwindecza. Wszyscy też ubrania swoje wkładali na wywrót, dla ściągnięcia sobie powodzenia.
Lord Dawid był członkiem Beefsteack-Klubu, Surly-Klubu, Split-farthing-klubu, klubu Gburów i klubu Lichwiarzy, także klubu Zapieczętowanego Węzła, Sealed Knot, Klubu Rojalistów i stowarzyszenia Marcina Scribblerusa, założonego przez Swifta w miejsce Klubu Rota, ustanowionego przez Miltona.
Jakkolwiek sam piękny, należał jednak do klubu Brzydkich. Klub ten poświęcony był potworności. Brano tam na siebie zobowiązanie pojedynkować się nie za żadną piękną kobietę, ale za brzydkiego jakiegoś mężczyznę. Główna sala klubu ozdobiona była najszkaradniejszemi portretami: Tersyta, Tribouleta, Dunsa, Hudibrasa, Scarrona; na kominku stało tam popiersie Ezopa, umieszczone pośród dwóch jednookich, Coclesa i Camoensa; ponieważ Cocles był ślepy na oko lewe, a Camoens na prawe, każdy z nich tedy nadstawiony był od strony swojej ślepoty, tak, że dwa te bezoczne profile spoglądały na siebie twarzą w twarz. Dnia, kiedy się dowiedziano, że piękna pani Visart dostała ospy, klub Brzydkich wniósł toast za jej zdrowie. Klub ten kwitnął jeszcze w początkach dziewiętnastego stulecia, posłał nawet dyplom na członka honorowego sławnemu Mirabeau.
Od czasu ponownego wstąpienia na tron Karola II kluby rewolucyjne zostały zniesione. Zburzono, na małej uliczce sąsiadującej z Moorfields, szynkownię, w której zasiadał Klub Calf’s Head, Klub Cielęcej Głowy, tak nazwany, ponieważ 30 stycznia 1649, w dniu, w którym polała się krew Karola I na rusztowaniu, pito tam w cielęcej czaszce czerwonem winem zdrowie Cromwella. Miejsce klubów republikańskich zajęły kluby monarchistyczne. W klubach tych zabawiano się nader przyzwoicie.
Był naprzykład tak zwany She romps Club. Brano ci z ulicy pierwszą lepszą przechodzącą kobietę, mieszczkę, ma się rozumieć jak najmniej starą i jak najmniej brzydką; wpychano ją gwałtem do klubu i tam kazano jej chodzić na rękach, z nogami w górę, z twarzą zasłoniętą przez opadające suknie. Jeżeli się temu opierała, umiano dodać jej ochoty szpicrutą, smagając to, co już nie było zakryte. Działo się to, jak widzimy, z własnej jej winy. Poganiacze przy tym rodzaju zabawy nazywali się „podbudzaczami“.
Był także tak zwany klub Błyskawic Gorąca, przenośnie zaś Merry-danses. Urządzano tam tańce murzynów z białemi, tak zwane timtirimbas peruwiańskie, mianowicie Mozamala, co znaczy „dziewczyna ladaco“, w końcu którego tancerka musiała usiąść na kupie otrębów, a następnie wstać, pozostawiając ślad odciśnięty. Urządzano sobie widowiska z wiersza Lukrecjusza:

Tunc Venus in sylvis jungebat corpora amantum.

Był także Hellfire-Club, Klub Płomieni, gdzie szło o to, żeby być bezbożnym. Były to szranki dla świętokradztw wszelkiego rodzaju. Piekło wystawiono tam na licytację, w nagrodę za najlepsze bluźnierstwo.
Był także klub Uderzeń Głowy, tak zwany od tego, że tam głowami uderzano ludzi. Upatrzywszy sobie jakiego pierwszego lepszego wyrobnika z ulicy, o szerokiej piersi a niezbyt mądrej powierzchowności, stawiano mu do wypicia kufel porteru (w potrzebie zaś umiano go zmusić do jego przyjęcia), byle tylko wzamian pozwolił sobie dać cztery razy głową w piersi. I dopiero z tego powodu robiono zakłady. Zdarzyło się raz, że jakiś tęgi Walijczyk, nazwiskiem Gogangerdd padł trupem za trzeciem powtórzeniem tej operacji. Rzecz ta narobiła rozgłosu. Zarządzono śledztwo i użyci do niego biegli wyrzekli następującą opinję: „Umarł skutkiem wzdęcia serca, spowodowanego nadużyciem trunku“. W istocie Gogangerdd wypił pomieniony wyżej kufel porteru.
Był jeszcze Fun-Club. Fun, podobnie jak cant, jak humour, jest wyrazem, który się przetłomaczyć nie da. Fun tak się ma do żartu, jak pieprz do soli. Dobrać się do czyjego domu, zbić tam kosztowne zwierciadło, pokiereszować familijne portrety, otruć psa domowego, kota wsadzić do klatki, wszystko to nazywało się „sprawić komuś fun“. Rozpuścić fałszywą wieść o czyjejś śmierci i tym sposobem całą rodzinę przyodziać w żałobę, nazywało się funem. Nie co innego także, jak fun, wykroiło razu jednego dziurę prostokątną w szacownym obrazie Holbeina, w Hampton-Court. Fun dałby był niewiedzieć co za to, gdyby to on był poodtrącał obadwa ramiona sławnej Wenerze z Milo. Za Jakóba II pewien młody lord miljonowy, podłożywszy nocą ogień pod jakąś chatę, do serdecznego śmiechu pobudził Londyn cały i skutkiem tego został nawet obwołany królem Funu. Biedacy z owej chaty nader pociesznie uciekali w koszulach. Członkowie Fun-Clubu, wszyscy jak najznakomitszego pochodzenia, włóczyli się po mieście w porze, w której już ogólnie spano, i w wycieczkach tych obrywali zawiasy u okiennic, odrąbywali rury od studni, zawalali wodozbiory, zrzucali szyldy, niszczyli zasiewy po ogrodach, gasili latarnie, podpiłowywali belki, podpierające domy, wytłukiwali okna, i to przedewszystkiem w dzielnicach najuboższych. Byli to wszystko ludzie bardzo bogaci. Stąd każda skarga pozostawała bezskuteczną. I zresztą była to, jak powiedzieliśmy, zabawa. Obyczaje te nie ze wszystkiem jednak wyszły z mody; dziś jeszcze tu i owdzie na ziemi angielskiej, w Guernesey naprzykład, zdarza się również, że ci nocą potrosze dom nadskubią, to ci parkan rozwalając, to urywając kołatkę od drzwi i t. p. Gdyby to biedacy te rzeczy działali, posłanoby ich na galery; ale to jest najczęściej przyjemna młodzież złota.
Najznakomitszemu jednak z tych wszystkich klubów przewodniczył władca niejaki, noszący zwykle półksiężyc na czole, nazywający się zaś „Wielki Mohock“. Ten tedy Mohock-Club jeszcze o wiele poprzednie stowarzyszenie w dowcipie przewyższał. Broić złe, byle złe broić, takie było zadanie tego klubu. Słowem, obrał on był sobie szczytny cel szkodzenia. Ku temu zaś wszelkie środki były dobre. Stając się Mohockiem, już tem samem wykonywano przysięgę szkodzenia całemu światu. Szkodzić za jakąbądź cenę, mniejsza jak, komu i kiedy, było tam najświętszym obowiązkiem. Każdy z członków Mohock-Clubu obowiązany był mieć jakiś talent; i tak, jeden był naprzykład „nauczycielem tańca“, to jest zmuszał do podrygania prostych ludzi, łaskocząc im łydki końcem szpady. Inni znowu umieli „dawać na poty“, to jest ni stąd ni zowąd na ulicy, w sześciu lub ośmiu z rapirami w ręku, otoczyć, trzymając się kręgiem, pierwszego lepszego przechodnia; ten, zewsząd okrążony, musiał koniecznie stać plecami do któregoś z napastników, za co dźgnięty w grzbiet szpadą, skoro się obrócił w drugą stronę, spotykało go znowu to samo od kogo innego, i tak nieustannie aż do skutku; kiedy się już nim w ten sposób dostatecznie ubawiono, oddawano go jeszcze w opiekę lokajom, którzy go grzmocili kijami dla nauczenia przyzwoitości. Byli znowu tacy, którzy robili ludziom lewka; to znaczy, że nagle w przystępie pustej wesołości osadzali na miejscu kogoś z przechodzących, zgniatając mu nos uderzeniem pięści i jednocześnie wpychając mu w oczy oba palce skrajne. Jeśli przypadkiem w robocie tej wypłynęły oczy, sumiennie za nie płacono.
Takie były z początkiem osiemnastego wieku rozrywki bogatych próżniaków Londynu. Próżniacy paryscy mieli także swoje. Margrabia de Charolais strzelał dla zabawki do przechodniów z progu drzwi swego pałacu. Już to w każdym czasie młodość pożytecznie umiała się zabawiać.
Lord Dawid Dirry-Moir składał przynajmniej w te wytworne urozmaicenia życia niemało hojnej pańskości. Wprawdzie tak samo, jak i kto drugi, z przyjemnością podłożył ogień pod drewnianą chatę, jednak, coprawda, odbudowywał ją potem z cegły lub z kamienia. Zdarzyło mu się również zmusić do tańczenia na rękach dwie młode kobiety w She romps klubie. Z tych jedna była dziewczyną, więc ją wyposażył; drugą zaś, jako mężatkę, wynagrodził daniem jakiejś posady jej mężowi.
Walki kogutów zawdzięczały mu chwalebne udoskonalenia. Prawdziwie, rozkosz to była widzieć lorda Dawida, układającego koguta do potyczki w szrankach. Wiadomo jest, że, walcząc, koguty tak samo chwytają się za pióra, jak ludzie za czupryny. Otóż lord Dawid starał się koguta swego zrobić jak być może najbardziej łysym. W tym celu starannie przycinał mu nożyczkami wszystkie pióra w ogonie; od głowy zaś ku skrzydłom wszystkie pierze z karku. „Tyle mniej będzie środków zaczepki dla nieprzyjaciela“, mawiał. Poczem rozczapierzał skrzydła swego koguta i przycinał w ostrze każde pojedyńcze pióro, tak, że się z tego robiło całe zbiorowisko morderczych pocisków. „A to znowu dla oczu przeciwnika“, mówił. Następnie starannie oskrobywał mu nogi scyzorykiem, wyostrzał szpony, osadzał u pięty ostrogę stalową kończatą i siekącą. Pluł mu na głowę, napluwał mu na szyję, słowem, namaszczał go śliną, jak to się niegdyś oliwą nacierało atletów, co zrobiwszy, dopiero wtedy puszczał go w szranki, wołając: „Oto w jaki sposób koguta można zmienić w orła i jak to kuchenne zwierzę przerabia się w zwierza gór“.
Lord Dawid chętnie także brał udział w walkach na kułaki; był też w tym względzie niemal wyrocznią. Zwykle w takich razach on to urządzał wbijanie kołków i zaciąganie postronków, on także oznaczał ilość sążni, jaką miała zajmować przestrzeń szranków. Jeżeli był sekundantem, nie odstępował na krok swojego boksera, ale owszem, w jednej ręce butelkę trzymając, w drugiej gąbkę, wołał mu nieustannie: „Strike fair“ (bij dzielnie), podszeptywał mu różne wybiegi, doradzał przez cały ciąg walki, ocierał go z krwi, podnosił, jeśli został powalony, brał go na kolana, wkładał mu szyjkę od butelki w zęby i, w własne swoje usta nabrawszy wody, strzykał mu ją w kształcie drobnego deszczu w oczy i w uszy, co, jak wiadomo, orzeźwia nawet umierającego. Jeżeli był obrany sędzią, przestrzegał zachowania przepisów w uderzeniach, surowo zabraniał komukolwiek z wyjątkiem sekundantów towarzyszyć walczącym, ogłaszał zwyciężonym zapaśnika, który nie stanął nawprost swego przeciwnika, czuwał nad tem, ażeby rundy nie trwały dłużej nad pół minuty, nie pozwalał na „butting“, groźnie zabraniał uderzenia głową, przeszkadzał szturchać zapaśnika powalonego na ziemię. Cała ta jednak głęboka wiedza nie dawała mu bynajmniej pedanterji i w niczem też nie przynosiła ujmy swobodnej jego wytworności.
Nie zdarzyło mu się też nigdy, jak to bywa bardzo często, że trzymający to za tym, to za tamtym zakłady, w przystępie zapalczywości, chcąc przyjść w pomoc upadającym na siłach bokserom i zarazem przeważyć szalę na swoją stronę, zuchwale przeskakują zaporę, dobywają się do szranków, a niekiedy nawet zrywają postronki, obalają kołki i tłum nie jedni z drugimi mieszają się do walki. Przeciwnie, lord Dawid był jednym z tej niewielkiej liczby sędziów, których niktby się wygrzmocić nie ośmielił.
W trenowaniu bokserów nie miał sobie równego. Bokser, którego sam raczył wprawiać ku walce, zgóry mógł być pewny zwycięstwa. Lord Dawid wybierał sobie zwykle siłacza, tęgiego ciałem jakby opoka, wysokiego jak wieża, i odrazu przybierał go za własne dziecko. Przeprowadzić ze stan u odpornego do zaczepnego tę bryłę człowieczą, oto zadanie, jakie sobie stawiał. W tym względzie był niezrównany. Raz tego cyklopa przybrawszy za swego, już go nie opuszczał ani na chwilę. Stawał mu się niemal mamką. Ściśle wymierzał mu wino, odważał mięso, odliczał godziny snu. On to przecież, nie kto inny, jest wynalazcą tego cudownego sposobu hodowania atlety, co w nowszych czasach Moreley tylko odświeżył i za swoje podał. Zrana surowe jedno jajko i szklanka herbaty, w południe udziec barani napół surowy i herbata, o godzinie czwartej herbata z grzankami, wieczorem lekkie piwo i znów grzanki. Poczem rozbierał swojego wychowańca, nacierał go i kładł do łóżka. Na ulicy nie spuszczał go z oczu, troskliwie oddalając od niego wszelkie niebezpieczeństwa, jak: rozbiegane konie, pijanych żołnierzy, ładne dziewczęta. Pilnie bowiem czuwał nad jego cnotą. Ta pieczołowitość macierzyńska przydawała coraz nowych udoskonaleń wychowywanemu w ten sposób zapaśnikowi. Lord Dawid uczył go uderzenia pięścią, wybijającego zęby, i znowu uderzenia dużym palcem w celu wysadzenia oka. Nic mocniej nad to rozczulającego. Przygotowywał się w ten sposób do życia politycznego, w którem miał później wystąpić. Niemała to rzecz być skończonym kawalerem.
Przepadał też za wszelkiego rodzaju zabawą uliczną, wystawami, menażerjami, hecami, teatrami sztuk łamanych, skoczków, błaznów, kuglarzy, sztukami cudowisk jarmarcznych, słowem za wszystkiem, co tylko gdzie podziwiano pod golem niebem, na rynkach, lub rogach zaułków. Prawdziwy angielski magnat koniecznie upodobanie jakieś musi z ludem podzielać; z tego też powodu lord Dawid troskliwie uczęszczał nietylko do szynkowni, ale i do najbardziej podejrzanych gospód, równie Londynu, jak i wszystkich pięciu portów. Ażeby, nie narażając powagi zajmowanego przezeń w służbie morskiej stopnia, mógł się niekiedy pobić z lada posługaczem okrętowym lub cieślą, kładł na siebie, wybierając się w podobne miejsca, kurtę marynarską. Do przeobrażeń tego rodzaju wielce mu było dogodne, że nie nosił peruki; lud bowiem prosty, nawet jeszcze za Ludwika XIV, zachował był własne włosy, tak jak lew grzywę. W ten sposób był swobodny.
Prości ludzie, z którymi się lord Dawid kumał na owych schadzkach, wielkie mieli dla niego poważanie, ani się domyślając, że był lordem. Nazywano go tam poufale Tom-Jim-Jack. Pod imieniem tem używał wielkiej wziętości i sławy pomiędzy tym motłochem. Przyznać mu należy, że po mistrzowsku umiał włazić w błoto. Przy sposobności też rad się dawał we znaki kułakiem. Ta znakomita strona jego życia znana była lady Jozyanie, owszem, wielce nawet przez nią ceniona.

ROZDZIAŁ PIĄTY
Królowa Anna.

Ponad tem przyszłem stadłem znajdowała się Anna, królowa Anglji.
Kobieta w całem znaczeniu tego wyrazu, oto czem była królowa Anna. Była wesoła, łaskawa i wspaniała, ale wszystko w pewnej mierze. Żadna z jej zalet nie dosięgała cnoty, ale też i żadna jej niedoskonałość nie dosięgała złego. Tuszy była ciężkiej, żartu dosyć grubego, dobroci głupiej. Charakter miała zarazem uparty i miękki. Jako małżonka była wierna i niewierna. Miewała powierników, którym oddawała serce, jednocześnie małżonkowi dochowując wierności. Jako chrześcijance, to raz wiary jej brakło, to znowu jej miała do zbytku. Jedynym jej wdziękiem była szyja, jakby z posągu Nioby. Zresztą dość nieudatne miała kształty. Była nieco zalotna, ale w sposób uczciwy. Miała płeć białą i delikatną, i chwalić się nią lubiła. Od niej to początek wzięła moda noszenia ciasnego naszyjnika z dużych pereł. Czoło miała niskie, grube wargi, pełne policzki, duże oczy, ale wzrok słaby. Podobnież i wzrok jej duszy nie sięgał daleko. Z wyjątkiem rzadkich przystępów wesołości, niemal równie ociężałej jak i wybuchy jej gniewu, usposobienie jej było raczej milcząco-gniewliwe. W skutek tego wymykały jej się nieraz słowa, których znaczenie odgadywać było trzeba. Była to razem mieszanina dobrej i złej kobiety. Lubiła niespodzianki, co jest także głęboko kobiece. Była próbką zgruba tylko obrobionej matki Ewy. Temu niedokończonemu zarysowi przypadł w udziale przypadek, jakim jest tron. Piła. Jej mąż był Duńczykiem.
Sama toryską będąc, rządziła za pośrednictwem whigów. Jak kobieta i jak warjatka. Miewała różne przywidzenia i zachcenia; trudno o kogoś mniej zręcznego do rządzenia krajem. Wypuszczała z rąk korzystne sposobności, to też cała jej polityka wyglądała dość powyszczerbiana. Celowała w wywoływaniu wielkich katastrof małemi przyczynami. Gdy przyszła jej fantazja okazania władzy, nazywała to: pokierowem przebiciem.
Wymawiała z wyrazem głębokiej zadumy podobne naprzykład, jak te, wyrazy: „Żaden par Anglji nie ma prawa znajdować się z nakrytą głową w obecności króla, z wyjątkiem jednego tylko Courcy, barona Kinsale, para Irlandji“. Mawiała także: „Byłoby to niesłuszne, żeby mój mąż nie był lordem-admirałem, skoro nim był mój ojciec“. Co powiedziawszy, zrobiła istotnie Jerzego Duńskiego wielkim admirałem Anglji „and of all Her Majesty’s Plautations“. Była wiecznie w złym humorze; nie wyrażała swoich myśli, ale wypacała je. Było coś ze sfinksa w tej gąsce.
Nie miała wstrętu do funu, jako do zabawnego psikusa. Sama, gdyby mogła była Apollina garbatym zrobić, niesłychanieby się z tego cieszyła. W każdym razie jednak byłaby go pozostawiła bogiem. Dobra w głębi duszy, miała zasadę nie doprowadzać nikogo do rozpaczy, ale zato śmiertelnie wszystkich nudzić. Niekiedy wyrażała się, nie obwijając słów w bawełnę, i o włos tylko dalej, a klęłaby, jak niegdyś Elżbieta. Od czasu do czasu sięgała do kieszeni po okrągłe srebrne pudełeczko, na którem wyryty był jej portret z profilu, mający po dwóch stronach głoski Q. i A. (Queen Anna), i otworzywszy je, brała z niego końcem palców nieco pomady, którą sobie czerwieniła usta. Urządziwszy je sobie w ten sposób, uśmiechała się. Niezmiernie lubiła płaskie pierniki zelandzkie. Wiele także sobie robiła ze swojej tuszy.
Jakkolwiek purytanka z przekonania, z przyjemnością jednak uczęszczałaby była na widowiska. Chciała nawet założyć akademję muzyczną, na wzór istniejącej już wtedy we Francji. W 1700 roku Francuz niejaki, Forteroche nazwiskiem, chciał wystawić w Paryżu „Cyrk królewski“, mający kosztować aż do czterech kroć stu tysięcy liwrów, czemu gdy się d’Argenson sprzeciwił, Forteroche ten udał się do Anglji. Tam przedstawił królowej Annie (chwilowo nawet przez nią przyjęty) projekt wybudowania w Londynie teatru z maszynerjami, o wiele jeszcze piękniejszego, niż podobny w Paryżu; miał mieć bowiem aż cztery pogłębienia.
Tak jak Ludwik XIV, lubiła, żeby jej kareta jeździła galopem. Jej zaprzęgi przebywały czasami w mniej niż pięć kwadransów drogę z Windsoru do Londynu.

II

Za czasów Anny nie było zebrań bez pozwolenia dwóch sędziów pokoju. Dwanaście osób, zebranych chociażby tylko, by jeść ostrygi i pić porter, popełniało wiarołomstwo.
Pod tem panowaniem, chociaż względnie dobrodusznem, zaciąganie do marynarki odbywało się z wielką gwałtownością; ponury dowód, że Anglik jest raczej poddanym niż obywatelem. Od wieków król angielski używał tyrańskiej metody, która zadawała kłam wszystkim starym przywilejom wolności — z której w szczególności Francja triumfowała i oburzała się. Ten triumf trochę zmniejsza to, że równolegle do poboru marynarzy w Anglji odbywał się we Francji pobór żołnierzy. We wszystkich większych miastach Francji, każdy człowiek zdrowy, idący po ulicach za swojemi interesami, był narażony na schwytanie przez naganiaczy i wepchnięcie do domu, zwanego po francusku four. Tu zamykano go wraz z innymi, wybierano tych, którzy byli zdolni do służby i naganiacze sprzedawali tych przechodniów oficerom. W 1695 r. było w Paryżu trzydzieści takich „four“.
Prawa przeciw Irlandji, pochodzące od królowej Anny, były okrutne.
Anna urodziła się w 1664 r. dwa lata przed pożarem Londynu, skutkiem czego astrologowie (istnieli jeszcze, świadkiem Ludwik XIV, który urodził się w obecności astrologa, powijakami był mu horoskop) — przepowiedzieli, że będąc „starszą siostrą ognia“ będzie królową. Została nią dzięki astrologji i rewolucji 1688 r. Upakarzało ją, że za ojca chrzestnego miała tylko Gilberta, arcybiskupa Canterbery. Nie można już było w Anglji być chrzestną córką papieża. Zwykły prymas jest miernym ojcem chrzestnym.
Anna musiała się tem zadowolnić. Było to jej winą. Czemu nie była protestantką?
Danja zapłaciła za jej dziewiczość virginitos empta, jak mówią stare umowy, zapisem z sześciu tysięcy dwustu pięćdziesięciu funtów szterlingów renty, zapewnionych na okręgu Wardinbourg i na wyspie Fehmarn.
Anna bez przekonania i przez rutynę szła za tradycjami Wilhelma. Anglicy pod tą monarchją narodzoną z rewolucji mieli wszelką wolność, mogącą się mieścić między Wieżą londyńską, gdzie sadzano mówcę, a pręgierzem, gdzie stawiano pisarza. Anna mówiła trochę po duńsku dla swoich djalogów z mężem i trochę po francusku dla swoich djalogów z Bolingbrokiem. Czysty szwargot; ale mówienie po francusku było szczególnie na dworze, wielką modą angielską. Nie było dowcipu bez francuskiego. Anna troszczyła się o monety, szczególniej o monety miedziane, które są najniższemi i najpopularniejszemi. Chciała tam być przedstawianą. Sześć farthingów wybito za jej panowania. Na odwrotnej stronie trzech pierwszych kazała poprostu umieścić tron, na odwrocie czwartej triumfalny rydwan, na odwrocie szóstej boginię, trzymającą w jednej ręce miecz, a w drugiej gałązkę oliwną z exergą Bello et Pace. Córka Jakóba II, który był niewinny i dziki, była brutalką.
A jednocześnie w głębi duszy była łagodną. Sprzeczność, która jest tylko powierzchowna. Gniew ją przemieniał. Ogrzejcie cukier, zacznie kipieć.
Anna była popularna. Anglja lubi kobiety rządzące. Dlaczego? Francja je wyklucza. Jest to już powód. Może nawet niema innego. Dla historyków angielskich Elżbieta to wielkość, Anna to dobroć. Jak kto chce. Niech będzie. Ale nic delikatnego w tych rządach kobiety. Zarysy są ciężkie. Jest to ciężka wielkość i ciężka dobroć. A co do ich niepokalanej cnoty, Anglji na tem zależy, my się nie sprzeciwiamy. Elżbieta jest dziewicą miarkowaną przez Essexa, a Anna żoną, do której trzeba dodać Bolingbroka.

III

Idjotycznym zwyczajem ludu jest przypisywanie królowi tego, co sami robią. Biją się. Komu sława? Królowi. Płacą. Kto jest wspaniałomyślny? Król. Naród kocha go za to, że jest bogaty. Król dostaje od biedy talara, a oddaje biednym liarda. Jakżeż jest hojny! Piedestał, kolos spogląda na ciężar pigmeja. Jakżeż ten Mirmidon jest wielki! Siedzi na moich plecach. Karzeł ma świetny sposób, by być większy od wielkoluda: wdrapać się na jego plecy, ale że olbrzym na to pozwala, to dziwne; że podziwia wielkość karła, w tem leży głupota. Naiwność ludzka.
Konny posąg zarezerwowany tylko dla królów, bardzo dobrze przedstawia monarchję; koniem jest lud. Tylko że powoli ten koń się przeobraża. Z początku był to osioł, wkońcu jest to lew. Wtedy rzuca na ziemię swojego jeźdźca i w Anglji ma się rok 1642, a 1789 we Francji, a czasami go pożera i ma się w Anglji 1649, a we Francji 1793.
Że lew może się z powrotem stać osłem, to dziwi, ale tak jest. Widziało się to w Anglji. Wzięto tam znowu juki rojalistycznego bałwochwalstwa. Queen Anna, jakeśmy to mówili, była popularna. Co poto robiła? Nic. Nic, to wszystko czego się żąda od króla Anglji. Dostaje za to nic około trzydziestu miljonów rocznie. W 1705 r. Anglja, która miała tylko trzynaście okrętów za Elżbiety, a 36 za Jakóba I, miała ich sto pięćdziesiąt. Anglicy mieli trzy armje, pięć tysięcy ludzi w Katalonji, dziesięć tysięcy w Portugalji, pięćdziesiąt tysięcy we Flandrji, a nadto płacili czterdzieści miljonów rocznie Europie monarchicznej i dyplomatycznej, która była rodzajem publicznej dziewki, którą naród angielski zawsze utrzymywał.
Gdy parlament uchwalił patrjotyczną pożyczkę trzydziestu czterech miljonów z rent dożywotnich, tłok był przy kasach, by ją podpisywać. Anglja posyłała eskadrę do Indyj Wschodnich i eskadrę na wybrzeża Hiszpanji z admirałem Leake, nie licząc posłania na wszelki wypadek czterystu żagli pod dowództwem admirała Showell. Anglja wcieliła w siebie Szkocję. Był to czas między Hochstett a Ramillies i jedno z tych zwycięstw ukazywało drugie. Anglja wzięła pod Hochstett do niewoli dwadzieścia siedem bataljonów i cztery pułki dragonów i odebrała sto mil kraju Francji, cofającej się w popłochu od Dunaju aż po Ren. Anglja wyciągała rękę ku Sardynji i Balearom. W triumfie wprowadzała do swych portów dziesięć hiszpańskich okrętów linjowych i wiele gajionów pełnych złota. Zatoka i cieśnina Hudsona były już nawpół opuszczone przez Ludwika XIV, czuło się, że wypuści jeszcze z rąk Arkadję, wyspę Świętego Krzysztofa i Nową Ziemię, i będzie się uważał za szczęśliwego, jeśli Anglja pozwoli królowi francuskiemu łowić stokfisz na przylądku bretońskim. Anglja miała mu narzucić wstyd burzenia przez niego samego obwarowań Dunkierki. Tymczasem wzięła Gibraltar i zajmowała Barcelonę.
Ileż to wielkich rzeczy dokonanych! Jak nie podziwiać królowej Anny, która zadawała sobie trud życia przez ten czas.
Z pewnego punktu widzenia panowanie Anny wydaje się odzwierciadleniem panowania Ludwika XIV. Anna, przez jakiś czas równoległa do tego króla w tem spotkaniu, zwanem historją, ma z nim niejasne podobieństwo odbłysku. Jak on, robi ona wielkie panowanie, ma swoje pomniki, swoją sztukę, swoich kapitanów, swoich literatów, swoją kasetkę pensjonującą sławy, swoją galerję arcydzieł przy boku jej królewskiej mości. Jej dwór jest także orszakiem i ma wygląd triumfalny, ustalony porządek i marsz. Jest to zmiana na mniejsze wszystkich wielkich ludzi Wersalu, już i tak niezbyt wielkich. Jest w każdym razie złudzenie wzrokowe, jeżeliby dodać God save the queen, który już wtedy można było wziąć od Lulliego, a całość może już dać złudzenie. Niebrak ani jednej osobistości. Krzysztof Wren jest możliwym Mansartem, Somers wart Lamoignona. Anna ma Racina, którym jest Dryden, Boileau — którym jest Pope, Colberta, którym jest Godolphin, Louvois, którym jest Pembroke, i Turenne, którym jest Malborough. Powiększcie jednak peruki, a zmniejszyjcie czoła. Całość jest uroczysta i pompatyczna, a Windsor w tym momencie miałby prawie fałszywy blask Marly’ego. Jednakże wszystko jest kobiece i ojciec Tellier Anny nazywa się Sarah Jennings. Zresztą początek ironji, która pięćdziesiąt lat później będzie filozofją, zarysowuje się w literaturze i Świętoszek protestancki jest zdemaskowany przez Svifta, tak jak Świętoszek katolicki został zdemaskowany przez Moliera. Chociaż w tym czasie Anglja toczy wojnę i bije Francję, naśladuje ją i przyjmuje od niej światło, i to, co jest na fasadzie Anglji, to światło francuskie. Szkoda, że panowanie Anny trwało tylko dwanaście lat, gdyż inaczej Anglicy nie daliby się bardzo prosić, by mówić, wiek Anny, tak jak my mówimy: wiek Ludwika XIV. Anna ukazuje się w 1702, gdy Ludwik XIV dochodzi do schyłku swego panowania. Jedną z ciekawych rzeczy historji jest, że powstanie tej bladej gwiazdy zbiega się z zachodem gwiazdy purpurowej, i że w chwili, gdy Francja miała króla Słońce, Anglja miała królowę Księżyc.
Szczegół, który trzeba zanotować. Ludwik XIV, chociaż prowadzono z nim wojnę, był bardzo w Anglji podziwiany. To król, jakiego Francja potrzebuje, mówili Anglicy.
Miłość Anglików dla swojej wolności łączy się z pewnem przyzwoleniem na niewolę cudzą. Ta życzliwość dla łańcuchów sąsiada dochodzi niekiedy aż do entuzjazmu dla despoty, który rządzi obok.
W gruncie rzeczy Anna uczyniła, że jej naród był hureux[15], jak mówi trzykrotnie i z wdzięcznym naciskiem na stronach 6 i 9 swojej dedykacji i na stronie 3 swojej przedmowy francuski tłomacz książki Beeverella.

IV

Królowa Anna m iała nieco na pieńku z księżniczką Jozyaną, a to z dwóch przyczyn.
Naprzód, że ją uważała za ładną.
Powtóre, że niebrzydkim był w jej oczach narzeczony księżniczki Jozyany.
Dwie przyczyny wystarczą kobiecie do zazdrości; królowej wystarczy jedna.
Dodajmy jeszcze do tego, że niebardzo była rada mieć w Jozyanie siostrę.
Wogóle Anna nie bardzo lubiła piękność w kobietach. Wydawało jej się to rzeczą przeciwną obyczajom.
Sama była brzydka.
Co to, to już nie z wyboru.
Nawet część jej drażliwości moralnej pochodziła z jej brzydoty.
W takich warunkach piękna i wolnomyślna Jozyana musiała zawadzać królowej.
Dla brzydkiej królowej piękna księżniczka nie jest przyjemną siostrą.
Był jeszcze jeden powód niechęci, to jest nieprawidłowe urodzenie Jozyany.
Anna była córką Anny Hyde, zwyczajnej lady, prawnie wprawdzie, ale nie całkiem fortunnie poślubionej przez Jakóba II w czasie, kiedy ten był tylko księciem Yorku. Anna, czując w żyłach pewien stosunek krwi niższego rzędu, m iała się tym sposobem za osobę pół tylko królewskiego pochodzenia, podczas kiedy Jozyana, urodzona całkiem nieprawowicie, istnieniem swojem uwydatniała niby mniejszą nierównie, ale zato rzeczywistą niepoprawność w urodzeniu swej pani. Dziecko mezaljansu, Anna, widziała niezbyt daleko od siebie dziecko nieprawe, Jozyanę. Istniało tu przykre podobieństwo. Jozyana miała prawo powiedzieć Annie: „Moja matka warta twojej.“ Na dworze oczywiście tego nie mówiono, ale tak myślano. Było to przykre dla jej królewskiej mości. Poco ta Jozyana? Pocóż się urodziła? Do czego taka Jozyana potrzebna? Pewne pokrewieństwa umniejszają.
Z tem wszystkiem, Anna udawała życzliwość dla Jozyany.
Możeby ją nawet kochała, gdyby nie była jej siostrą.

ROZDZIAŁ SZÓSTY
Barkilphedro.

Nie od rzeczy bywa wiedzieć o czynnościach kogoś drugiego, i nawet czujność w tym względzie jest rzeczą mądrą.
Jozyana szpiegowała nieco lorda Dawida za pomocą pewnego człowieka, w którym pokładała całe zaufanie i który się nazywał Barkilphedro.
Lord Dawid przezornie pilnował Jozyany za pomocą pewnego człowieka, na którym całkowicie polegał i który się nazywał Barkilphedro.
Ze swej strony, królowa Anna wiernie kazała sobie donosić o wszystkiem, co się tyczyło księżniczki Jozyany, jej nieprawej siostry, i lorda Dawida, jej przyszłego szwagra z lewej ręki, używając do tego człowieka, którem u ufała najzupełniej i który się nazywał Barkilphedro.
Ów tedy Barkilphedro trzymał pod ręką te trzy klawisze: Jozyanę, lorda Dawida i królowę. Mężczyzna pomiędzy dwiema kobietami. Co tu możliwych akordów, co tu kombinacyj dusz!
Ów jednak Barkilphedro nie zawsze zajmował to wspaniałe stanowisko szeptania w troje uszu razem.
Był to dawny domownik księcia Yorku. Probował wejść do stanu duchownego, ale mu się to nie udało.
Książę Yorku, zarazem Anglik i katolik, w połowie papista z uczucia, w połowie zaś anglikanin z przeświadczenia, zarówno miał wpływy tak w jednym jak w drugim kościele, skutkiem czego tu lub tam mógł był pokierować Barkilphedra. Cóż kiedy go nie uznał dostatecznie katolikiem dla zajmowania obowiązków jałmużnika, a znów nie dosyć protestantem, żeby mógł pełnić służbę kapelana. Tym więc sposobem Barkilphedro znalazł się nagle osiadłym na bruku, jakby człowiek, który probował siedzieć na dwóch stołkach.
Nie jest to znowu tak złe położenie dla niektórych usposobień pełzających.
Są drogi, po których nie można iść inaczej, jak tylko czołgając się.
Pokątne, ale pożywne wysługiwanie się stanowiło przez czas dość długi jedyny sposób do życia Barkilphedra. Służebnictwo zawszeć to coś, ale on życzył sobie do tego pewnej władzy. Już i tej dosięgał, kiedy wtem Jakób II runął z tronu. Wypadło znowu zaczynać od początku. Nie było nic do zrobienia za Wilhelma III, człowieka pochmurnego i rządzącego się pewną zbyteczną delikatnością, którą uważał za cnotę. Barkilphedro, po upadku swojego opiekuna, nie zaraz poszedł z kijem i torbą. Jakieś niepojęte szczątki życia zasilają jeszcze w takich razach czas pewien pasożytów poprzedniego porządku rzeczy. Toż i na drzewie, wyrwanem z korzeniem, resztki krążących jeszcze na krańcach gałęzi soków dni parę utrzymują na nich przy życiu zieloność; następnie nagle liść żółknie i usycha, dworaka również spotyka los podobny.
Dzięki tem u nabalsamowaniu, które się nazywa prawowitością, książę, chociaż upadły i odrzucony, trwa i konserwuje się; inaczej się dzieje z dworzaninem, bardziej umarłym niż król. Król pozostaje munją, dworak widmem.
Stać się cieniem cienia, toż odrazu niepomierna chudość. Otóż Barkilphedro począł nie żartem głód cierpieć. W tej smutnej ostateczności wziął się do pióra.
Ale go nawet od kuchen odpychano. Niekiedy ani wiedział, gdzie przenocuje. „Któż mię wyratuje od życia pod gołem niebem?“ mawiał. Mówiąc to, walczył. Posiadał ten człowiek wszystko, co tylko wytrwanie w niedoli może mieć najbardziej zajmującego. Posiadał, na wzór termita, umiejętność wygryzania sobie przejść wiodących od dołu ku górze. I tak to, dopomagając sobie wpływem imienia Jakóba II, jego wspomnieniami, wiernością temu królowi, słowem czułościami wszelkiego rodzaju, dowiercił się wreszcie aż do księżniczki Jozyany. Jozyana upodobała sobie tego człowieka, który przy ubóstwie posiadał dowcip. Są to dwie rzeczy, działające na serce światowej kobiety. Przedstawiła go lordowi Dirry-Moir, dała mu u siebie przytułek, przyjęła go za domownika, stała się dla niego dobrą, nawet do tego stopnia, że niekiedy do niego przemawiała. Barkilphedrowi nie doskwierał już głód ni zimno. Jozyana mu mówiłaby. Była to moda u wielkich dam ówczesnych tykać literatów, którzy znowu nic nie mieli przeciw temu. Margrabina de Mailly przyjmowała raz, leżąc w łóżku, poetę Roy, którego oglądała po raz pierwszy w życiu, i mówiła mu: „A, to ty napisałeś „l’Année galante“? Jak się masz?“ Nieco później literaci zaczęli oddawać owo tykanie. Przyszedł nareszcie dzień, w którym Fabre d’Eglantine ośmielił się powiedzieć do księżnej Rohan: „Wszak ty pochodzisz z Chabotów?
Dla Barkilphedra być tykanym stanowiło już niemałe powodzenie. Nie posiadał się z radości. Właśnie pragnął podobnej poufałości z góry ku dołowi.
— Lady Jozyana mówi do mnie: ty! — powtarzał sobie, zacierając ręce.
Skorzystał ile mógł z tego stosunku, żeby się jakoś umocnić na nogach. Stał się coraz więcej domowym, nie zawadzającym nikomu, niemal niedostrzeżonym; księżniczka mogła sobie była wdziewać nawet koszulę w jego obecności. Wszystko to jednak niewiele przedstawiało pewności. Barkilphedro pragnął stanowiska. Księżniczka — to zaledwie na połowie drogi. Wszelkie podziemne przejście, któreby nie prowadziło wprost do zaufania królowej, było tu całkiem chybioną robotą.
Raz Barkilphedro rzekł do Jozyany:
— Łaskawa pani, od ciebie tylko zależy postawić mię na szczycie szczęścia.
— Czegóż więc pragniesz? — spytała Jozyana.
— Urzędu.
— Ty? Urzędu?
— Tak, pani.
— Skąd ci nawet myśl podobna do głowy przyszła? Jesteś do niczego.
— To też właśnie dlatego.
Jozyana się w głos rozśmiała.
— Więc jakiejże to posady ci się zachciewa?
— Poprostu posady odtykacza butelek w służbie oceanu.
Jozyana jeszcze huczniej się rozśmiała.
— Co znowu? Ty sobie ze mnie żartujesz.
— Ależ bynajmniej, łaskawa pani.
— No, więc gadaj wyraźnie, bom się może przesłyszała. Czem to takiem chcesz być?
— Odtykaczem butelek w służbie oceanu.
— Doprawdy, w służbie dworskiej wszystko jest możliwe. Czy istotnie istnieje urząd podobny?
— Istnieje, łaskawa pani.
— A to dopiero coś nowego! No i cóż dalej?
— Powiadam, że to jest urząd, który istnieje.
— Przysięgnij mi na duszę, której nie masz.
— Przysięgam.
— Nie wierzę ci.
— Dziękuję i za to, łaskawa pani.
— Więc chciałbyś?... Jak to tam?
— Odkorkowywać morskie butelki.
— No, to mi przynajmniej urząd niezbyt zapewne męczący. To tak, jakby kto czesał spiżowego konia.
— Coś w tym rodzaju.
— Próżnować — w istocie to jest miejsce dla ciebie stworzone, do tegoś ty tylko zdatny.
— Więc widzi łaskawa pani, że przecież przydam się na co.
— No, widzę, że błaznujesz. Więc miejsce to istnieje, powiadasz?
Barkilphedro nastroił się w pełną uszanowania powagę.
— Łaskawa pani, przezacny twój ojciec, król Jakób II, oraz równy mu w zacności szwagier twój, Jerzy Duński, książę Cumberlandu, cieszyli się obaj stopniami lordów admirałów Wielkiej Brytanji.
— Myślisz, że mi mówisz co nowego? Wiem to tak dobrze, jak ty.
— Ale oto czego pani nie wie. Na morzach znajdują się trzy rodzaje przedmiotów: leżące na dnie nazywają się Lagon; to, co pływa po wierzchu, nosi nazwę Flotson, to zaś, co woda na brzeg wyrzuca, Jetson.
— No i cóż stąd?
— Otóż wszystkie te trzy rodzaje przedmiotów, Lagon, Flotson i Jetson, są wyłączną własnością lorda wielkiego admirała.
— No i cóż z tego?
— Jakto? Czyż pani jeszcze nie rozumie?
— Nic a nic.
— Wszystko, co się znajduje w morzu, co w niem zatonęło, co po niem pływa, lub co się na niem rozbiło, wszystko to należy przecie do wielkiego admirała państw Wielkiej Brytanji.
— No, dobrze, ale cóż z tego?
— Wyjąwszy jesiotra, który należy do króla.
— A ja myślałam — rzekła Jozyana — że to wszystko jest własnością Neptuna.
— Neptun jest to wielki głupiec. Wszystko z rąk wypuścił. Wszystko dał wziąć Anglikom.
— To i dobrze.
— Otóż wszystko, co na morzu znaleźć można, nosi nazwę godziwej zdobyczy.
— No tak, cóż dalej?
— Jest to kopalnia niewyczerpana. W każdej chwili znajdzie się coś pływającego, albo coś na brzeg wyrzucanego. Jest to niby podatek ze strony oceanu, sumiennie Anglji wypłacany.
— Niesłuszniejszego; ale kończże już raz przecie.
— Łatwo pojąć, że ku tem u celowi potrzebny jest zarząd cały.
— I gdzież się to ten zarząd znajduje?
— W admiralicji.
— W admiralicji? I jakże się to zowie?
— Zarząd morskich zdobyczy.
— No i cóż dalej?
— Zarząd ten dzieli się na trzy wydziały: Lagon, Flotson i Jetson; do każdego zaś wydziału jest osobny naczelnik.
— To i cóż stąd?
— Kiedy okręt jaki, znajdujący się na pełnem morzu, chce przesłać wiadomość ku lądowi, bądź to że się znajduje w tej chwili pod taką a taką szerokością, bądź że napotkał jaką morską poczwarę, bądź że przepływa koło takiego a takiego brzegu, bądź wreszcie, że mu grozi niebezpieczeństwo, że lada chwila zatonie, że się rozbił, że jest zgubiony i tym podobnie, — patron jego bierze wtedy butelkę, wkłada w nią zwitek papieru, na którym opisał całe zdarzenie, szczelnie zatyka szyjkę i rzuca butelkę w morze. Jeżeliby na dno poszła, należeć to będzie do urzędnika Lagona; jeżeli pływa, jest to rzeczą Flotsona; jeżeli zaś wyrzucona zostanie na ląd przez bałwany, nikt jej podnieść nie ma prawa, tylko urzędnik Jetson.
— A, więc ty, widzę, chciałbyś być Jetsonem?
— Właśnie tak, łaskawa pani.
— I to się nazywa u ciebie obowiązkiem odtykacza butelek w służbie oceanu?
— No, juściż, ponieważ urząd podobny istnieje.
— A dlaczego życzysz sobie ostatniego urzędu, a nie zaś dwóch pierwszych?
— Bo tylko ten nie jest zajęty w tej chwili.
— I na czemże to czynność ta polega?
— Łaskawa pani, oto tak. W roku 1598 przyniesiono królowej Elżbiecie butelkę pewną, znalezioną przez jednego z rybaków na piaszczystych ławach, zwanych Epidium Promontorium. Zwitek pergaminowy, znaleziony w tej butelce, oznajmił niebawem wszem wobec na ziemi angielskiej, że Holandja, nie mówiąc nic nikomu, tylko co zagarnęła sobie pewien kraj dotąd nieznany, nazwiskiem Nowa Zemla. Następnie dołączone były objaśnienia, kiedy się to stało, oraz że w kraju tym ludzie zjadani bywają przez niedźwiedzie; sposób zaś przepędzania tam zimy opisany miał być osobno na innym znowu pergaminie, wsuniętym w lufę od muszkietu, który pozostawiono zawieszonym w kominie drewnianego domu, wybudowanego a następnie porzuconego przez Holendrów, którzy wprędce co do jednego wyginęli tam z głodu. Ów zaś komin zrobiony miał być z beczki, osadzonej w dachu.
— Niech zginę, jeżeli choć cośkolwiek w tem rozumiem.
— Niech i tak będzie. Elżbieta jednak zrozumiała. Więcej o kraj jeden dla Holandji, to było kraj jeden mniej dla Anglji. Więc też butelka, która udzieliła podobnej wieści, już tem samem nabrała wagi niemałej. Stało się tedy, że od dnia owego wydano rozkaz, że ktokolwiekby znalazł zapieczętowaną butelkę na morskim brzegu, ma ją niezwłocznie oddać do rąk własnych admirała Wielkiej Brytanji, a to pod karą szubienicy. Admirał w takich razach oddaje ją właściwemu urzędnikowi, który niezwłocznie zdaje sprawę monarsze ze wszystkiego, co znalazł w jej wnętrzu.
— Czy to często przychodzą takie butelki do admiralicji?
— Rzadko kiedy. Ale to nic. Urząd swoją drogą istnieje. Przywiązane jest nawet do niego mieszkanie w admiralicji.
— I cóż to płacą za podobne próżniactwo?
— Sto gwinej rocznie.
— I ty mnie będziesz trudził dla takiego bzdurstwa?
— Można żyć z tego.
— Po dziadowsku.
— Właśnie tak, jak przystało takim, jak ja, hołyszom.
— Ależ sto gwinej, to nawet o tem mówić nie warto.
— To, co wielkim panom starczy zaledwie na minutę, tego nam dosyć na rok cały. To. cała wyższość biedaków.
— No, więc będziesz miał ten urząd.

W tydzień potem, dzięki zabiegom Jozyany, dzięki stosunkom lorda Dawida Dirry-Moir, Barkilphedro, tym razem na dobre już wydźwignięty, postawiony na nogi, osadzony stale, mając pewnych sto gwinej rocznego dochodu, znalazł się szczęśliwie uczepionyn przy admiralicji.

ROZDZIAŁ SIÓDMY
Barkilphedro się wygryza.

A przedewszystkiem, nic w świecie pilniejszego, jak stać się niewdzięcznym.
Barkilphedro sobie tego nie odmówił.
Odebrawszy tyle dobrodziejstw od Jozyany, nosił się tylko z myślą, żeby się za nie pomścić.
Dodajmy do tego, że Jozyana była piękna, wyniosłej postawy, młoda, bogata, można, świetnego rodu; Barkilphedro zaś był brzydki, mały wzrostem, stary, biedny, bezsilny, nieznany. Trzeba się było i za to wszystko zemścić. Jeśliś jest cały zrobiony z ciemności, to czyż ci podobna przebaczyć tyle promieni?
Barkilphedro był Irlandczykiem, który się zaparł Irlandji; zły to gatunek.
Barkilphedro posiadał tylko jedną rzecz na swoją korzyść, oto miał brzuch bardzo duży.
Potężny brzuch uchodzi za oznakę dobroci. Cóż, kiedy brzuch ten u człowieka tego był tylko jedną hipokryzją więcej. Bo trzeba wiedzieć, że Barkilphedro był nielada złośliwcem.
Ile mógł mieć lat Barkilphedro? Któż tam zgadnie?! Wyglądał na starego, wnosząc ze zmarszczek i siwiejących włosów, był zaś młody żywością umysłu. Był jednocześnie lekki i ociężały, niby pół hipopotam, pół małpa. Czy był rojalistą? Zapewne. Czy republikaninem? Któż tam wie? Czy katolikiem? Być może. Czy protestantem? Bez wątpienia. Prawdopodobnie też trzymał ze Stuartami, ale oczywiście był za domem Brunświckim. Być Za o tyle tylko jest siłą, o ile się jednocześnie jest i Przeciw. Właśnie ową mądrość urzeczywistniał Barkilphedro.
Urząd odtykacza morskich butelek nie tak znowu wart był śmiechu, jak to się starał przedstawić Barkilphedro. Uchodzące przez czas długi za zbyteczne wymagania domagania się niejakiego Garcii Ferrandeza w jego Przewodniku Mórz przeciw łupieży wyrzucanych na brzegi przedmiotów, jak również ograbianiu rozbitych statków przez ludności nadmorskie, zwróciły wreszcie w Anglji uwagę i zjednały rozbitkom owo postępowe rozporządzenie, że odtąd mienie ich, sprzęty i własność wszelka, zamiast być rozchwytywanemi przez chłopów, zabierane były przez lorda admirała.
Wszelkie szczątki, wyrzucane na brzegi Anglji, bądź to towary, bądź kadłuby statków, paki, skrzynie i t. p. należały z prawa do lorda admirała; zato wszelkie pływające przyrządy w celu zabezpieczenia bądź przesyłek, bądź jakichkolwiek wskazówek — i tu dopiero wychodzi na jaw cała ważność tak upragnionej przez Barkilphedra posady — osobliwie obudzały uwagę admiralicji. Rozbicia okrętów należą niemal do najważniejszych w Anglji zaprzątnień umysłu. Ponieważ żegluga z życiem jej jest związana, wszelkie tedy rozbicia muszą stanowić główną jej troskę. Anglja cierpi wiekuistą obawę morskich przygód. Drobna flaszka szklana, którą rzuca w rozpasane fale statek tonący, zawierać musi objaśnienia ogromnej wagi, szacowne pod każdym względem. Objaśnienia, tyczące się statku, objaśnienia, tyczące się osady, objaśnienia co do miejsca, chwili i sposobu rozbicia, objaśnienia we względzie wiatrów, które spowodowały zgubę okrętu, objaśnienia wreszcie w przedmiocie prądów, które płynącą flaszkę przyniosły do brzegu. Obowiązki, które pełnił Barkilphedro, przeszło już od stu lat zostały zniesione; w swoim czasie jednak niezaprzeczony przynosiły pożytek. Ostatnim urzędnikiem na tej posadzie był niejaki William Hussey z Doddingtonu, w hrabstwie Lincoln. Człowiek, który spełniał tę służbę, był pewnym rodzajem sprawozdawcy z rzeczy morskich. Wszelkiego rodzaju naczynia szczelnie zamknięte i zapieczętowane, jak butelki, flaszki, butle i t. p., wyrzucone przez przypływ na wybrzeża angielskie, wprost do rąk jego były oddawane; on sam tylko miał prawo je otworzyć; pierwszy w ich treść bywał wtajemniczony; on je porządkował i w stosowne zaciągał rubryki, i do dziś nawet używane na wyspach Manszy wyrażenie: zaciągnąć papier do rubryki, nie od czego innego pochodzi. Coprawda, nie obchodziło się tam bez niejakich ostrożności. Żadne z tych naczyń nie mogło być inaczej odetkane, jak tylko w obecności dwóch przysięgłych z admiralicji, obowiązanych do tej tajemnicy, którzy to obaj wspólnie dopiero z naczelnikiem urzędu Jetson podpisywali protokół otwarcia. Ponieważ jednak przysięgli ci milczeć byli zmuszeni, wypływał stąd dla Barkilphedra pewien rodzaj dowolnej swobody; od niego bowiem zależało w pewnej mierze, albo zataić jakie zdarzenie, albo z niego zrobić użytek.
Kruche te przesyłki zdaleka nie tak znowu rzadkie i mało znaczące bywały, jak to Barkilphedro usiłował przedstawić Jozyanie. Raz dostawały się do lądu dość szybko, innemi razy podróżowały lata całe. Zależało to od stosownych wiatrów i prądów. Ów obyczaj rzucania, na powierzchnię wody zatkanych butelek nieco już dziś wyszedł z użycia podobnie jak i ex-vota; ale w tych czasach pełnych wiary mający śmierć przed oczyma chętnie utrwalali tym sposobem ostatnią swoją myśl ku Bogu i ludziom, i niekiedy przesyłki te morskie tłumnie przybywały do admiralicji. Pergamin, przechowywany w zamku Audlyene i opatrzony przypisami przez hrabiego Suffolk, wielkiego podskarbiego Anglji za panowania Jakóba I, oznajmia, że w jednym tylko roku 1615 przybyło i zaciągniętych zostało w księgi lorda admirała pięćdziesiąt dwie flaszki, tykwy i butelki wszelkiego rodzaju, zawierających wiadomości o okrętach zagrożonych zgubą.
Urzędy dworskie są jak kropla oliwy, coraz bardziej się rozprzestrzeniają. W ten sposób odźwierny stał się kanclerzem a koniuszy konstablem. Urzędnik, spełniający obowiązki tak przez Barkilphedra pożądane, był zwykle człowiekiem zaufania. Tak sobie przynajmniej życzyła Elżbieta. U dworu zaufanie prowadzi najczęściej do intrygi, od intrygi zaś prosta droga do porośnięcia w pierze. Koniec końcem, urzędnik podobny dochrapał się już był w owe czasy niejakiego stanowiska. Był piśmienny i, jako taki, szedł tuż po dwóch pomocnikach wielkiego Jałmużnika. Miewał o każdej porze wstęp do pałacu, ale coprawda raczej tylnem i drzwiami, co nazywano humilis introitus — jakkolwiek zarazem aż do samej sypialni. Gdyż przyjęte było, że miał, nie zwłócząc chwili, o jakiejkolwiek godzinie dnia czy nocy, ile razy tylko rzecz większej była wagi, zawiadomić własną królewską osobę o tych swoich odkryciach, często nie żartem wcale ciekawych. Bywały to ostatnie rozporządzenia zrozpaczonych, pożegnania, przesyłane ojczyźnie, wykrycia przeniewierstw dowódcy statku lub innych jakich zbrodni morskich, zapisy na rzecz skarbu i t. p. Urzędnik ten miał także obowiązek utrzymywać stały stosunek wydziału swego z dworem, oraz co pewien czas przedstawiać sprawozdanie samemu królowi z przebiegu otwierania tych wszystkich tajemniczych butelek. Była to niby tajna kancelarja Oceanu.
Elżbieta, lubiąca, jak wiadomo, mówić po łacinie, pytała zwykle Tamfelda de Coley z Berkshire, urzędnika Jetson za jej czasu, ile razy jej przynosił który z tych morskich dokumentów: „Quid mihi scribit Neptunus?“ Cóż mi tam Neptun pisze takiego?
Dziura tedy była już wygryziona. Termit dokazał wreszcie swego. Barkilphedro zbliżył się zwolna ku królowej.
Było to wszystko, czego sobie życzył.
Czy dla zrobienia losu?
Nie.
Czy dla zaszkodzenia drugim?
Większe to od tam tego szczęście.
Szkodzić to w rozkoszy brodzić.
Nosić w sobie żądzę szkodzenia, niewyraźną ale nieubłaganą, i nigdy tego nie spuszczać z uwagi; usposobienie podobne nie każdemu jest dane. Otóż Barkilphedro posiadał tę niezłomność woli.
Dar zacinania się, jaki posiada szczęka buldoga, posiadała właśnie myśl tego człowieka.
Czuć się nieubłaganym budziło w jego duszy ponure zadowolenie. Byle miał zdobycz jaką pod zębem, albo przynajmniej w duszy pewność szkodzenia, nic mu już nie brakło do szczęścia.
Rad szczękał zębami, w nadziei dreszczów kogoś drugiego. Być złym, to także zamożność. Niejeden, o którym sądzą, że jest biedny, i który jest takim w istocie, całe swoje bogactwo w złości ma, i nawet takiem je woli. Wszystko polega na ilości doświadczonego zadowolenia. Wypłatać krwawego figla, ale co się nazywa dobrego, to więcej, niż mieć pieniądze. Krwawym on jest dla tego, komu został zrobiony, ale dobrym dla tego, kto go zrobił. Katesby, współpracownik Guy Fawkera w papistowskim spisku prochów, mówił: „Widzieć jak parlament wyciąga wszystkie cztery kopyta w powietrze, nie oddałbym tego za miljon funtów szterlingów“.
Cóż tedy to za jeden był ów Barkilphedro? To, co może być najlichszego, ale zarazem i najstraszliwszego: zawistnik.
Zawiść jest to coś, co na dworze zawsze znajdzie pomieszczenie.
Na dworze roi się od impertynentów, od bezczynnych od bogatych leni głodnych plotek, od szukających igły w wiązce siana, od psotników, od wykpionych kpiarzy i od dowcipnych głupców, którzy potrzebują rozmowy z zazdrosnymi.
Cóż to za rzecz orzeźwiająca usłyszeć co złego o drugich!
Zawiść to gotowy materjał na podpatrywacza.
Jest niemało powinowactwa pomiędzy tą wrodzoną namiętnością, którą jest zawiść, a tą czynnością społeczną, którą jest podpatrywanie. Podpatrywacz poluje na cudzą korzyść, podobnie jak pies; zawistnik poluje na swój własny rachunek na podobieństwo kota.
Dzikie samolubstwo, oto cała istota zawistnika.
Barkilphedro miał jeszcze kilka innych przymiotów: był wstrzemięźliwy w słowie, dobry do tajemnicy, cały skupiony w sobie. Zachowywał wszystko wewnątrz siebie i sam się trawił swoją nienawiścią. Ogromna podłość kojarzy się zawsze z ogromną próżnością. Lubiony był przez tych, których zabawiał, nienawidzony zaś przez innych. Jednocześnie jednak czuł, że jest w pogardzie u tych, którzy go nienawidzą, i w pogardzie także u tych, którzy go lubią. Wszelako się powstrzymywał. Wszystkie te urazy wrzały bezdźwięcznie w głębiach niechętnej jego rezygnacji. Bywał oburzony, właśnie jak gdyby hultaje mieli prawo do podobnego uczucia. W milczeniu był pastwą furji. Wszystko przełknąć, w tem celował. Miewał głuche wewnętrzne gniewy, miewał przystępy podziemnej wściekłości, słowem wybuchy zarzewia przyduszane i poczerniałe, których nikt ani dostrzegał; był to gwałtownik, połykający nawet dymy własnych płomieni. Powierzchnia jego była uśmiechnięta, był zawsze uczynny, usłużny, łatwy, uprzejmy i grzeczny. Kłaniał się mniejsza komu, zawsze i wszędzie. Za lada powiewem wiatru zginał się ku ziemi. Posiadać trzcinę chwiejną w kolumnie pacierzowej, cóż za niewyczerpane źródło korzyści!
Owe istoty zaczajone a jadowite nie są znowu tak rzadkie, jakby się zdawało. Żyjemy otoczeni zewsząd złowrogiemi spadzistościami. Poco na świecie szkodliwe istoty? Dotkliwe zapytanie. Marzyciel bezustanku je sobie zadaje, myśliciel zaś nigdy go rozwiązać nie umie. Stąd i wzrok mędrców wiecznie wryty w ten szczyt, dźwigający się z ciemności, którym jest przeznaczenie, a z którego wyżyn olbrzymie widmo zbrodni upuszcza na ziemię pęki wijących się wężów.
Barkilphedro był ciała opasłego, twarzy zaś chudej. Kształtów pękatych, głowy kościstej. Miał paznokcie żłobkowane i krótkie, palce węzłowate, na końcach spłaszczone, włos gruby, szeroką przestrzeń od skroni do skroni, słowem czoło mordercy szerokie i niskie; podsiniałe jego oko taiło nikczemny wyraz swego spojrzenia pod brwią mocno krzaczastą. Nos tego człowieka, długi, kończaty, garbaty i miękki, prawie do ust mu przytykał. Barkilphedro, porządnie ubrany jak cesarz, byłby trochę podobny do Domicjana. Twarz jego, zjełczało-żółta, zdawała się być wygnieciona z jakiegoś ciała lepkiego; nieruchome jego policzki zdawały się być wyrobione ze szklarskiego kitu; posiadał mnóstwo brzydkich zmarszczek krnąbrnych, szczęki jego tworzyły kąt ociężały, podbródek miał obwisły, szelmowskie uszy. Gdy się patrzyło w spoczynku i z boku, wierzchnia warga jego, kształtująca się w kąt ostry, dozwalała widzieć dwa zęby. Zęby te zdawały się spoglądać. Zdarza się, żeby zęby patrzą, podobnie jak oko kąsa.
Zresztą cierpliwość, umiarkowanie, wstrzemięźliwość, skromność, powściągliwość, uprzejmość, poszanowanie, słodycz, grzeczność, przestawanie na małem, czystość obyczaju dopełniały i wykańczały istotę Barkilphedra. Spotwarzał te wszystkie cnoty już tem samem, że je posiadał.

W niedługim czasie Barkilphedro zapuścił korzenie u dworu.

ROZDZIAŁ ÓSMY
Inferi.

U dworu można się dwojako zakorzenić; w obłokach, jest się świetnym; w błocie, potężnym.
W pierwszym razie należy się do Olimpu. W drugim nabywa się prawa wchodzenia tylnem i drzwiami.
Kto do Olimpu należy, tylko piorun ma w ręku; kto się tylnemi drzwiami wkrada, ma w ręku policję.
Tylne wejścia wiodły ku wszelkim narzędziom rządzenia; niekiedy wszakże, bo i to się zdarza, gemońskiemi stawały się schodami. Na takich umarł Heliogabal. Tylko że wtedy nazywają się kloakami.
Zwykle nie są tak tragiczne. Tam to Alberoni podziwiał Vendôma. Zdarzały się tam nawet posłuchania. Ludwik XIV przyjmował w ubieralni księżnę Burgundzką; Filip V zasiadał obok królowej. Ksiądz tam wchodzi. Ubieralnia jest niekiedy filją konfesjonału.
Takim sposobem zdarzają się na dworze powodzenia od spodu. Nie są to wszakże jedne z najmniejszych.
Kto chce być wielkim obok Ludwika XI, musi być Piotrem de Rohan, marszałkiem Francji; ale kto sobie życzy mieć przeważne wpływy, potrzebuje być tylko Oliwierem le Daim, golarzem. Za Marji Medycejskiej sławnym zostać może jedynie Sillery, kanclerz państwa; ale znakomitością być potrafi tylko Hanon, panna służąca. Przy Ludwiku XV nader jest świetną osobą Choiseul, pierwszy minister, ale bardzo groźną znowu Lebel, prosty pokojowiec. Weźmy jeszcze Ludwika XIV. Pontemps, który mu łóżko ściele, o wiele jest potężniejszy zarówno od Louvois, który mu drogę do zwycięstw ściele, jak i od Tureniusza, który pod nogi ściele nieprzyjaciół. Od Richelieu’go odejmij ojca Józefa, a Richelieu zostanie prawie pusty. Odbierzesz mu bowiem cały urok tajemnicy. Eminencja czerwona jest wspaniała, eminencja szara jest straszna. Być glistą, jakaż siła! Wszyscy Narvaezowie złączeni z wszystkimi O’Donnellami mniej wykonują pracy, niż jedna siostra Patrocinio.
Właśnie niezbędnym warunkiem tego rodzaju potęgi jest małość. Jeżeli chcesz zostać silnym, zostań nikłym. Bądź nicością. Wąż przyczajony, w kłąb zwinięty, kształtem swoim wyobraża zarazem nieskończoność i zero.
Jedno z takich usposobień wężowych Barkilphedrowi przypadło w udziale.
Wślizgnął się, dokąd chciał.
Stworzenia płaskie wszędzie włażą. Ludwik XIV pluskwy miewał w łóżku, a jezuitów w polityce.
Niezgodności, żadnej.
Na tym świecie, wszystko jest zegarem. Ciążyć to drgać. Jeden biegun pożąda drugiego. Franciszek I chce Tribouleta; Ludwik XIV chce Lebela. Istnieje głęboka bliskość między tą najwyższą wysokością a tem najniższem poniżeniem.
Poniżenie kieruje. Nic łatwiej zrozumiałego. Ten co jest pod spodem trzyma nitki.
Niema wygodniejszej pozycji. Jest się okiem i ma się ucho.
Jest się okiem rządu. Ma się ucho króla.
Mieć ucho króla, to otwieranie, zamykanie sumienia królewskiego, to kładzenie w to sumienie tego, co się chce. Umysł króla to twoja szafa. Jeżeli jesteś gałganiarzem, to twoja torba. Ucho królów nie należy do królów; skutkiem tego ci biedacy nie są odpowiedzialni. Kto nie posiada swojej myśli, nie posiada swojego czynu. Król, słucha.
Kogo?
Jakiejkolwiek złej duszy, która z zewnątrz szepcze mu do ucha. Ponura mucha przepaści.
To brzęczenie rozkazuje. Panowanie to dyktando.
Głos z góry to władca; głos z dołu to władza.
Ci, którzy w panowaniu umieją odróżnić ten głos z dołu i usłyszeć co szepcze głosowi z góry, są prawdziwymi historykami.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Nienawidzieć taką jest potęgą jak kochać.

Królowa Anna otoczona była zewsząd podszeptami. Jednym z takich był Barkilphedro.
Oprócz królowej, obrabiał on także tajemniczo i kierował swym wpływem lady Jozyanę i lorda Dawida. Powiedzieliśmy to poprzednio, że ten człowiek szeptał w troje uszu jednocześnie. To jest o jedno nawet więcej, niż Dangeau, sławny powiernik Ludwika XIV i jego bratowej, Henrjetty.
Barkilphedro był tak uśmiechnięty, taki zgodny, tak niezdolny ująć się za kimkolwiek, tak w duszy mało przejęty poświęceniem, taki zresztą szpetny i złośliwy, że nic w tem dziwnego, iż się wkrótce obejść już bez niego nie umiano. Raz spróbowawszy pochlebstw Barkilphedra, Anna ani już znać chciała innego pochlebcy. Chwalił ją, jak chwalono Ludwika Wielkiego, przypinając łatkę komuś innemu. Trzymał się tu niejako zasad pani de Montchevreuil, która miała zwyczaj mawiać: „Ponieważ król jest nieukiem, trzeba drwić z uczonych“.
Do ukąszenia dodawać niekiedy jadu jest już w takim razie szczytem sztuki. Neron lubi patrzeć jak pracuje Locustes.
Pałace królewskie są łatwe do przejrzenia; te polipy mają wewnętrzną drogę szybko odgadniętą, przeszukaną a w potrzebie opróżnioną przez tego gryzonia, którego się zwie dworzaninem. By wejść, wystarczy pretekst. Pretekstem tym był dla Barkilphedra jego urząd. Barkilphedro z samego już urzędu swojego stał się niebawem i u królowej tem, czem był dotąd u księżniczki Jozyany, to jest niezbędnem domowem zwierzęciem. Słówko, na które się był zdobył dnia pewnego, odrazu go dobrze postawiło na dworze. Wiedział już, co myśleć o dobroci królowej. Królowa wielce lubiła swego koniuszego, lorda Williama Cavendish, księcia Devonshiru, który był jednak mocno ograniczony. Lord ten, posiadający wszystkie stopnie naukowe oksfordzkie, a nie umiejący nawet ortografji, pewnego poranku popełnił wreszcie jedno z największych głupstw swego życia, to jest wziął i umarł. Rzeczywiście, cóż nad to nierozsądniejszego? Dopieroż wtedy ludzie mówią o tobie bez ogródek! Tak też i królowa, w szczerym skądinąd żalu, rzekła wreszcie, wzdychając (a działo się wobec Barkilphedra):
— Co za szkoda, że cnót tyle tak słaba obsługiwała głowa!
Dieu veuille avoir son dne! — wyszeptał Barkilphedro po francusku półgłosem.
Królowa uśmiechnęła się na te słowa. Barkilphedro zaraz sobie zaznaczył ten uśmiech.
Wniósł z tego: — Kąsanie podoba się.
Złośliwość jego otrzymała upoważnienie.
Więc też od dnia owego począł wszędzie nos wtykać, a z nim razem i swoją przewrotność. Nic mu za to nie mówiono, tak go się już bano. Motłoch się boi tego, który rozśmiesza króla.
Stał się przemożnym hultajem.
Z dniem każdym postępował krokiem naprzód, po ziemią. Stawał się zwolna potrzebny. Niektórzy magnaci aż do tego stopnia zaszczycali go swojem zaufaniem, że mu powierzali nieraz rozmaite niebardzo czyste do załatwienia sprawki.
Dwór jest maszynerją. Barkilphedro stał się jej motorem. Czyście zauważyli w niektórych mechanizmach małość koła popędowego?
Jozyana, chętnie się posługująca dla podpatrywania drugich zdolnościami Barkilphedra, pokładała w nim tak wielkie zaufanie, że się nawet nie wahała powierzyć mu tajemny klucz od swoich pokoi, za którego pomocą mógł wchodzić do niej o każdej godzinie. To niepojęte oddawanie komuś w ręce aż do najgłębszych skrytości życia właśnie było w użyciu w siedemnastem stuleciu. Nazywano to: dać klucz komuś. Jozyana rozporządziła była dwoma kluczami zaufania; z tych jeden dostał się Dawidowi, drugi otrzymał Barkilphedro.
Zresztą zjawić się nagle, choćby aż w sypialni, w obyczajach tam tych wieków niczem zadziwiającem nie było. Stąd zdarzały się nawet osobliwsze wypadki. La Ferte, ściągając nagle firanki łóżka panny Lafont, znajdował tam Samsona, czarnego muszkietera, etc. etc.
Barkilphedro celował w robieniu podstępnych odkryć, które nagle kogoś wysoko położonego oddają całkowicie na łaskę i niełaskę niepozornej jakiejś istocie. Jego pochód w ciemnościach był kręty, cichy, a umiejętny. Jak każdy podpatrywacz skończony, i on także posiadał bezlitosność siepacza, a zarazem cierpliwość uczonego, zatopionego wzrokiem w mikroskop.
Był urodzonym dworakiem. Każdy dworak jest lunatykiem. Dworak czai się w tej nocy, którą nazywają wszechmocą. Ma ślepą latarkę w ręku, oświetla to, co chce, a sam zostaje w cieniu. Tą latarką szuka nie człowieka, ale zwierzęcia. A znajduje króla.
Królowie nie lubią, by się było wielkim pod ich bokiem. Zachwycają się ironją skierowaną w kogoś innego. Talent Barkilphedra polegał na ciągiem zmniejszaniu lordów i książąt na korzyść króla, tym sposobem wywyższonego.
Tajemny klucz, będący w posiadaniu Barkilphedra, inny był z jednego końca, inny z drugiego. Miał bowiem otwierać tylne wejścia do dwóch mieszkań w dwóch ulubionych miejscach pobytu Jozyany, to jest: Hunkerville-House w Londynie, oraz Corleone-lodge w Windsorze. Dwa te pałace stanowiły nieodłączną część dziedzictwa Clancharlie. Hunkerville-House przytykał do Oldgate. Ten Oldgate zaś był bramą wjazdową od strony Harwicku. Stał tam posąg Karola II, mający ponad głową malowanego anioła, a pod stopami lwa i jednorożca, rzeźbionych z kamienia. Do Hunkerville-House, kiedy wiał wiatr od wschodu, dolatywały dźwięki dzwonów aż z kościoła Marylebone. A znowu Corleone-Lodge był to pałac w stylu florenckim, z kamienia i cegieł, z marmurową kolumnadą, wzniesiony na palach; znajdował się zaś w Windsorze, na samym skraju wielkiego drewnianego mostu, i miał jeden z najpyszniejszych dziedzińców w całej Anglji.
W tym ostatnim pałacu, przytykającym do królewskiego zamku, Jozyana znajdowała się tuż pod ręką królowej. Niemniej lubiła tam przebywać.
Niemal nic nazewnątrz a wszystko w głębi, takim był wpływ Barkilphedra na królowę. Nic trudniejszego do wykorzenienia, jak podobne dworskie zielska; silnie one wrastają w miejsce, a nazewnątrz niema ich za co złapać. Wyplenić Roquelaura, Tribouleta albo Brummela, to rzecz prawie niemożliwa.
Z dniem każdym i coraz silniej powodzenie Barkilphedra się wzmacniało.
Sara Jennigs stała się sławna; Barkilphedro pozostał nieznany. Względy, jakiemi się cieszył, przepadły w ludzkiej pamięci; nazwisko nawet tego człowieka nie doszło do wiadomości dziejów. Nie każdy kret dostaje się do pułapki.
Barkilphedro, sposobiąc się niegdyś to do tego, to do owego, uczył się też wszystkiego potrosze; podobne wykształcenie po łebkach wychodzi w skutkach na zupełne nic. Można wybornie paść ofiarą wiadomości de omni re scibili. Posiadać w czaszce naczynie Danaid jest udziałem całego plemienia uczonych, któreby nazwać można jałowem. Wszystko, co kiedy Barkilphedro wpakował w swoją mózgownicę, tem mocniej ją jeszcze wypróżniło.
Umysł, podobnie jak przyroda, ma wstręt do próżni. W próżnię podobną przyroda wkłada miłość; umysł w tem samem miejscu często zagnieżdża nienawiść. Bowiem nienawiść to zajęcie.
Istnieje nienawiść dla nienawiści. Sztuka dla sztuki tkwi w naturze rzeczy bardziej, niżby się zdawać mogło.
Ktoś się trud ni nienawiścią; trzeba przecież coś robić na świecie.
Nienawiść bezpłatna, straszliwe to słowo. To ma znaczyć nienawiść, która samej sobie jest zapłatą.
Niedźwiedź wyżyć może, ssąc sobie łapę.
Jednak nie do nieskończoności. Co pewien czas musi być odżywiana ta łapa zbrojna w pazury. Trzeba cośkolwiek pod nią podsunąć.
Nienawidzieć bezcelowo już i tak słodką jest i wystarczającą na czas jakiś rzeczą, jednak zawsze w końcu wypadnie sobie i tu obrać przedmiot jakiś wyraźny. Zajadłość, rozproszona na cały świat stworzony, nuży wkońcu, jak każda rozkosz niepodzielana. Nienawiść, nie mająca przedmiotu, podobna jest do strzelnicy bez tarczy. Głównem tu bowiem zajęciem jest jedynie serce do przeszycia.
Niepodobna nienawidzieć dla samego tylko upodobania. Potrzeba do tego przyprawy, słowem jakiejbądź ludzkiej istoty do zniweczenia.
Tę tedy przysługę dodania grze zajęcia, nastręczenia celu, roznamiętnienia nienawiści, przywiązaniem jej do stałego przedmiotu, sprawienia uciechy myśliwcowi z widoku żyjącej pastwy, obudzenia w czatującym nadziei ciepłego i kurzącego się wrzenia krwi, mającej popłynąć, rozłakomienia żądzy ptasznika bezpożytecznie skrzydlatą łatwowiernością skowronka, przedstawienia w sobie istoty boskiej, opatrywanej bez jej wiedzy ku podstępnemu zgładzeniu, — słowem, całą tę wytworną i zarazem straszliwą przysługę, o której czyniący ją najmniejszego nie ma pojęcia, Jozyana wyświadczyła Barkilphedrowi.
Myśl to pocisk. Barkilphedro zaraz od pierwszego dnia począł celować w Jozyanę wszystkiemi złemi zamysłami, które chował w umyśle. Zamysł jest całkowicie podobny do strzelby. Barkilphedro tedy trzymał się w pogotowiu, mierząc w księżniczkę całą swoją tajną złośliwością. Dziwnem się to komu wyda. Ale cóż zawinił ptak myśliwemu, który do niego strzela? Bo jest smaczny do zjedzenia, powiadacie. Otóż i Barkilphedro miał te same powody.
Niepodobna było ugodzić w serce Jozyany; miejsce, w którem zagadka obrała mieszkanie, niełatwe jest do skaleczenia; zato mogła być rażona w głowę, to jest w siedlisko pychy.
Właśnie z tej strony mniemała się być silną, a rzeczywiście była najsłabszą.
Barkilphedro doskonale to zrozumiał.
Gdyby Jozyana mogła była przejrzeć ciemności maskujące Barkilphedra, gdyby mogła była rozróżnić wszystko, co się w nim czaiło poza pozorami uśmiechu, to istota ta, tak dumna, tak wysoko stojąca, zadrżałaby. Szczęściem dla snu swego spokojności, ani się domyślić umiała, co się istotnie gnieździło w duszy tego człowieka.
Niespodzianka czatuje nie wiesz z której strony. Podkopane głębie życiowe są najstraszliwszą przepaścią. Niema na świecie małej nienawiści. Nienawiść zawsze jest ogromna. Wymiary swoje zachowuje te same w najdrobniejszej nawet istocie i pozostaje zawsze potworem. Każda nienawiść jest w sobie skończoną całością. Słoń, któregoby mrówka znienawidziła, w wielkiem się znajduje niebezpieczeństwie.
Znacznie jeszcze przed zadaniem ciosu Barkilphedro uczuwał już z rozkoszą słodki przedsmak zbrodniczego czynu, który spełnić zamierzył. A nawet nie wiedział jeszcze dokładnie, co wypłata Jozyanie. Powiedział sobie tylko, że coś koniecznie wypłatać musi. Niemałą to już było rzeczą samo podobne postanowienie.
Do szczętu zniweczyć Jozyanę byłoby to już zbytkiem powodzenia. Nawet marzyć o tem nie śmiał. Ale upokorzyć ją, pomniejszyć, doprowadzić do rozpaczy, poczerwienić łzami wściekłości te przepyszne oczy — toż nielada uciecha! Na to liczył z pewnością. Był uporczywym, wytrwałym, zaprzysięgłym cudzej męczarni, niepozbytym; słowem, wszystkie te przedmioty nie na darmo dała mu przyroda. Nie wątpił, że zdoła upatrzyć szparę w złotej zbroi, przystrajającej Jozyanę, i wytoczyć przez nią obfity strumień krwi z żył tej bogini. Ale zapytajmy raz jeszcze: jakąż korzyść odnieść mógł z podobnego czynu? Korzyść ogromną. Oto złem się wypłacić za dobre.
Cóż to jest tedy zawistnik? To poprostu niewdzięcznik. Nienawidzi on światłości, która go oświeca i ogrzewa. Zoil nienawistny jest tem u dobrodziejstwu, któremu Homer na imię.
Poddać Jozyanę temu, coby dziś nazwano wiwisekcją, mieć ją całą drgającą, położoną na anatomicznym stole, módz ją żyjącą krajać według upodobania jakiemkolwiek ostrem narzędziem, płatać ją z zamiłowaniem, podczas kiedy wyć będzie z boleści; wszystko to, jakby marzenie cudowne, zachwycało Barkilphedra.
Przy robocie tej, choćby przyszło pocierpieć trochę, zawszeby się w mniemaniu jego opłaciła. Można się bowiem i samemu uszczypnąć trzymanemi w rękach kleszczami. Podobnież i nóż, składając się, może ci palec przyciąć; ale co tam! Gdyby przypadkiem został sam nieco schwycony w torturę Jozyany, niewieleby go to obeszło. Oprawca, mający do czynienia z rozpalonem żelazem, nieraz także sparzyć się może, a przecież nie zwraca na to uwagi. Już przez to samo, że ktoś drugi więcej cierpi, można samemu nie czuć cierpienia. Widok wijącej się w mękach ofiary odbiera ci uczucie własnego bólu.
Czyń, co szkodę przynieść może, a zresztą niech się co chce dzieje.
Robota około cudzej szkody kojarzy się z przyjęciem na siebie pewnej skrytej odpowiedzialności. Naraża się na niebezpieczeństwo ten, który je gotuje drugiemu; tak dalece wzajemne trzymanie się między sobą wypadków spowodować może w każdej chwili niespodziane zawalenie się całej budowy. Wzgląd ten bynajmniej nie powstrzymuje człowieka złego. Tyleż on uczuwa radości, ile cierpiący doświadcza udręczeń. Owe rozdzierania duszy sprawiają mu przyjemne łaskotania. Człowiek zły straszliwie się tylko rozjaśnia. Męczarnia rzuca na niego odblaski rozkosznego zadowolenia. Książę Alby wygrzewał sobie ręce przy ogniach stosów. Ognisko było boleścią, a jego odbłysk uciechą. Dreszcz bierze pomyśleć, że istnieć mogą podobne przestawienia. Niezgłębiona jest nasza ciemna strona. Wyborna męczarnia — to wyrażenie znajdujemy u Bodina[16], ma tam ono może to potrójne straszliwe znaczenie: wyszukania w męczarni, katuszy dręczonego, oraz rozkoszy dręczyciela. Żądza zaspokojenia pychy, żądza zaspokojenia głodu — oba te słowa oznaczają przecież poświęcenie kogoś czyjemuś zadowoleniu. Rzecz to smutna pomyśleć, że i nadzieja może być przewrotna. Cierpieć coś do jakiej istoty jest to koniecznie pragnąć jej cierpienia. Dlaczego raczej nie uszczęśliwienia? Znaczyłożby to, że główna pochyłość naszej woli znajduje się raczej od strony złego? Jednym z najcięższych trudów sprawiedliwego jest nieustannie wyżymać sobie z duszy nieprzyjazne usposobienie, nader trudne do wyczerpnięcia. Niemal wszystkie nasze pożądliwości, obejrzane zbliska, zawierają w sobie coś, do czego się przyznać niepodobna. Dla skończonego złoczyńcy (a skończoność ta ohydna istnieje) tem gorzej względem kogoś drugiego znaczy jednocześnie tem lepiej na jego korzyść. Cień to człowieczy. Jaskinia.
Jozyana posiadała ową pełnię bezpiecznego spokoju, którą daje pycha, urobiona z pogardy wszystkiego. Osobliwszą jest ta zdolność kobieca do pogardzania. Wzgarda bezwiedna, mimowolna i łatwowierna, oto co stanowiło istotę Jozyany. Barkilphedro był dla niej niemal tylko rzeczą. Mocnoby się zdumiała, gdyby jej powiedziano, że rzecz ta jest jakąś ludzką istotą.
Nic sobie nie robiła z tego człowieka, który na nią tym czasem spoglądał z ukosa.
Zamyślony, czatował tylko na sposobność.
W miarę oczekiwania, spotęgowywało się w nim postanowienie rzucenia w życie tej kobiety jakiejkolwiekbądź rozpaczy.
Nieubłagane było to czyhanie.
Zresztą miał dla siebie samego wyborne tłomaczenia. Nie należy sądzić, żeby hultaje nie mieli dla siebie szacunku. Zdają sobie rachunki ze spraw swoich w wyniosłych monologach, nastrojonych z bardzo wysoka. Jakto! Jozyana owa rzuciła mu jałmużnę, posypała mu, jakby żebrakowi, kilka groszy ze swego olbrzymiego bogactwa! Przykuła go i przygwoździła do niewiedzieć jakiej czynności! Że tedy on, Barkilphedro, człowiek piśmienny, wielostronnie i głęboko uzdolniony, zmuszony został wciągać w spisy skorupy przydatne zaledwie do obskrobywania wrzodów Hiobowych, i ku temu celowi zdzierać swoje życie w poborczej budzie, na poważnem odtykaniu głupich flaszek, poobrastanych wszelkiem morskiem plugastwem, oraz ślepić sobie oczy nad zgniłemi pergaminami, wywlekając na świat zbutwiałe gryzmoły, testamentowe śmiecie i Bóg wie jakie bzdurstwa nie do wyczytania, wszystko to było najcięższą winą Jozyany. Jakto! I ta istota pozwalała sobie go tykać?
A on nie miałby się zemścić za to?
A on nie miałby ukarać czegoś podobnego?
A, za pozwoleniem. W takim razie nie byłoby już chyba sprawiedliwości na ziemi.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Płomień, któryby się widziało, gdyby człowiek był przezroczysty.

Co! Ta kobieta, ta niedorzeczna, ta zmysłowa marzycielka, dziewica póki się nie nadarzy sposobność, ten kawał ciała, który się jeszcze nie oddał, ta bezczelność w książęcej koronie, ta Djana przez dumę nie wzięta jeszcze przez pierwszego lepszego, czy może tak mówią, ja się zgadzam, z winy przypadku; ten bękart króla-ladaco, który nie miał rozumu pozostania na swojej wysokości; ta księżna sztukowana, która wielką damę udawała; boginię, która biedna, byłaby dziewką publiczną; ta lady mniej więcej, ta złodziejka dóbr wygnańca, ta wyniosła łajdaczka, dlatego, że pewnego dnia on Barkilphedro nie miał za co obiadować, był bez schronienia, miała bezczelność posadzenia go u siebie przy końcu jakiegoś stołu i wsadzenia go w jakąbądź dziurę swego nieznośnego pałacu, — gdzie? — byle gdzie, może na strychu, może w piwnicy, cóż to komu szkodzi? — trochę lepiej niż lokaja, trochę gorzej niż konia! Wyzyskała nędzę jego, Barkilphedra, by szybko oddać mu zdradziecką usługę, co zwykle robią bogaci, żeby poniżyć biednych, przywiązać ich do siebie, jak jamnika, którego się prowadzi na smyczy! Cóż ją zresztą ta przysługa kosztowała? Przysługa warta tyle, ile kosztuje. Miała za dużo pokoi w swoim domu. By przyjść z pomocą Barkilphedrze, piękny musiała zrobić wysiłek! Czyż jadła o jedną łyżkę zupy żółwiowej mniej? Czyż odmówiła sobie czego w nienawistnem rozpasaniu swojego zbytku? Nie. Dodała do tego zbytku jedną próżność więcej, jeden przedmiot luksusu, dobry uczynek, jakby pierścień na palec człowieka mądrego wspomożonego, człowieka duchownego protegowanego! Mogła przybierać pozy, mówić: rozdaję dobrodziejstwa, daję pożywienie literatom, robić ze siebie protektorkę! Jakże on szczęśliwy, że mnie znalazł ten nędzarz! Jakąż jestem przyjaciółką sztuk! To wszystko dlatego, że kazała postawić łóżko polowe w marnym kącie pod dachem! A co do miejsca w admiralicji, Barkilphedro miał je od Jozyany, oczywiście! Piękny urząd! Jozyana zrobiła z Barkilphedfa to, czem był. Stworzyła go, niech będzie. Tak, stworzyła nic. Mniej niż nic. Gdyż pod tym śmiesznym ciężarem czuł się zgięty, stężały i niekształtny. Co był winien Jozyanie? Wdzięczność garbatego dla swojej matki, która go zrobiła koślawym. Oto ci uprzywilejowani, ci ludzie obsypani dobrodziejstwami, ci dorobkiewicze, ci ulubieńcy ohydnej macochy fortuny! A człowiek pełen talentu, a Barkilphedro był zmuszony suwać się na schodach, kłaniać się lokajom, wchodzić wieczorem na niezliczoną ilość pięter, być dwornym, usłużnym, przyjemnym, wdzięcznym, pełnym szacunku, mieć zawsze na pysku grymas poważania! Czyż to nie dosyć aby zgrzytać z wściekłości! A przez ten czas ona kładzie sznury pereł na szyję i przybiera ta hultajka miłosne pozy przed tym durniem, lordem Dawidem Dirry-Moir!
Nie pozwalajcie nigdy, by wam oddano przysługę. Będą tego nadużywali. Nie pozwólcie się złapać na gorącym uczynku postradania sił z głodu. Zaopiekują się wami. Dlatego, że był bez chleba, ta kobieta uważała, że to dostateczny pretekst, żeby mu dać jeść! Odtąd był jej sługą! Chwila słabości żołądka i jesteś przywiązany do łańcucha na całe życie! Być zobowiązanym to być wyzyskiwanym. Szczęśliwi, możni korzystają z chwili, w której wyciągacie rękę, żeby wam rzucić groszaka, z minuty, w której jesteście słabi, by was zrobić niewolnikiem i to niewolnikiem najgorszego rodzaju, niewolnikiem miłosierdzia, niewolnikiem zmuszonym kochać! Co za bezecność! Co za niedelikatność! Co za niespodzianka dla naszej dumy! I to już koniec; jesteś skazany na dożywocie, na uważanie, że ten człowiek jest dobry, na znajdywanie, że ta kobieta jest piękna, na pozostawianie na drugim planie podwładnej, na potakiwanie, na przyklaskiwanie, na podziwianie, na kadzenie, na kłanianie się do stóp, na robienie sobie odcisków na jabłku od uklękania, na słodzenie twoich słów, gdy jesteś przeżarty gniewem, gdy gryziesz okrzyki wściekłości i gdy masz w sobie więcej dzikiego wzburzenia i więcej gorzkiej piany niż ocean.
W ten sposób bogaci biorą biednego w niewolę.
Ten lep dobrego uczynku, popełnionego dla ciebie, który cię kala i grąży na zawsze.
Jałmużna jest nie do naprawienia. Wdzięczność to paraliż. Dobrodziejstwo przylega w sposób lepki i odpychający, który odbiera ci wolność ruchu. Ohydne istoty opływające w dostatek, których litość znalazła sobie w tobie ujście wiedzą o tem! To postanowione. Jesteś ich rzeczą. Kupili cię. Za ile? Za kość, którą odebrali swojemu psu, żeby ci ją ofiarować. Rzucili ci tę kość w twarz, zostałeś zbity tak, jak i wspomożony. Wszystko jedno. Ogryzłeś tę kość, tak czy nie? Miałeś także swoją część budy. A więc podziękuj. Podziękuj na zawsze. Uwielbiaj swoich panów. Skończone klękania. W dobrodziejstwie mieści się domyślna niższość przyjęta przez ciebie. Żądają, żebyś cię czuł biednym nędzarzem i żebyś czuł, że oni są bogami. Twoje umniejszenie ich powiększa. Twoje pochylenie ich prostuje. W dźwięku ich głosu łagodna nuta bezczelności. Zdarzenia w ich rodzinie, śluby, chrzciny, samica w ciąży, dzieci, które się rodzi, to cię obchodzi. Przychodzi im na świat wilcze szczenię, dobrze, ułożysz sonet. Jesteś poetą, by się płaszczyć. Czyż to nie dosyć, żeby się gwiazdy oberwały! Jeszcze trochę, a kazaliby ci zużywać swoje stare buty!
„Cóż to tu masz u siebie moja droga? Jakżeż on brzydki? Cóż to jest ten człowiek?“ „Nie wiem nawet, to jakiś gryzipiórek, którego żywię.“ — Tak rozmawiają te gęsi! Nie zniżając nawet głosu. Słyszysz i mechanicznie jesteś nadal grzeczny.
Zresztą, jeżeli jesteś chory, twoi panowie przysyłają ci lekarza. Nie swojego. Przy okazji dowiadują się. Nie będąc tego samego rodzaju co ty, ponieważ niedosięgalność jest po ich stronie, są uprzejmi. Zamknięcie się w sobie czyni ich przystępnymi. Wiedzą, że równość jest niemożliwa. Pogarda ich dochodzi do tego, że są grzeczni. Przy stole lekko kiwają ci głową. Czasami znają pisownię twojego nazwiska. Nie dają ci uczuć, że są twoimi protektorami w inny sposób, jak tylko stąpając naiwnie po wszystkiem, co masz wrażliwego i delikatnego. Traktują cię z dobrocią.
Czy to niedość okropne?
Oczywiście było rzeczą pilną ukarać Jozyanę. Trzeba ją było nauczyć z kim ma do czynienia! A, panowie bogacze, ponieważ nie możecie wszystkiego zjeść, ponieważ przepych skończyłby się na niestrawności, wziąwszy pod uwagę małość waszych żołądków, równych właściwie naszym, ponieważ lepiej rozdać resztki, którebyście stracili, ustanawiacie to żarcie rzucone wspaniałomyślnie biednym! A, dajecie nam chleb, dajecie nam przytułek, dajecie nam ubranie, dajecie nam urząd i doprowadzacie śmiałość, obłęd, okrucieństwo, niedorzeczność i głupotę do tego, że myślicie, że jesteśmy waszymi dłużnikami! Ten chleb, to chleb niewoli, ten przytułek — to pokój lokajski, to ubranie — to liberja, ten urząd — to kpiny, płacone, tak, ale ogłupiające! A, myślicie, że macie prawo piętnować nas mieszkaniem i pożywieniem, wyobrażacie sobie, że jesteśmy wam coś winni i liczycie na wdzięczność! Tak! My wam wygryziemy brzuch! Tak! Wywleczemy ci wnętrzności, piękna pani, i będziemy cię żywą pożerali; przetniemy ci ścięgna serca naszemi zębami!
Ta Jozyana! Czyż to nie potworne? Gdzież tu jej zasługa? Zrobiła to arcydzieło przyjścia na świat w świadectwie głupoty jej ojca i hańby jej matki, robi nam łaskę tem, że żyje, za tę łaskawość, że jest skandalem publicznym, płaci jej się miljony, ma ziemię i pałace, królikarnie, polowania, jeziora, lasy, czy ja wiem co jeszcze? I z tem wszystkiem robiła głupiutko! Pisano do niej wiersze! I on, Barkilphedro, który uczył się i pracował, który zadawał sobie trud, który wpakował sobie wielkie księgi w oczy i w mózg, który gnił w szpargałach i nauce, który miał olbrzymi dowcip, któryby mógł świetnie dowodzić armjami, któryby mógł pisać tragedje jak Otway i Dryden, gdyby tylko chciał, on, który był stworzony, aby być cesarzem, został doprowadzony do zgodzenia się, by ta nicpotem nie pozwoliła mu zdechnąć z głodu! Czyż uzurpacja tych bogaczów, nienawistnych wybrańców losu, mogła być większa! Udawać wspaniałomyślność dla nas i protegować nas i uśmiechać się do nas, którzybyśmy pili jej krew i oblizywali sobie potem wargi! Żeby niska kobieta dworu miała nienawistną możność być dobrodziejką, żeby człowiek wyższy mógł być skazany na podnoszenie takich okruchów spadłych z takiej ręki, co za straszliwa niesprawiedliwość! I jakież to społeczeństwo, które do tego stopnia ma za podstawę nierówność i niesprawiedliwość! Czyżby nie należało wziąć wszystko za cztery rogi i rzucić byle jak pod sufit obrus i ucztę, i orgję, i upojenie, i pijaństwo, i biesiadujących, i tych, którzy rozparli oba łokcie na stole, i tych, którzy na czterech łapkach są pod stołem, zuchwalców, którzy dają, i idjotów, którzy przyjmują, wypluć wszystko w twarz Pana Boga, w niebo rzucić całą ziemię! Tymczasem wpijmy nasze pazury w Jozyanę.
Tak marzył Barkilphedro. Oto były ryki, jakie miał w duszy. Jest zwyczajem zazdrosnego rozgrzeszać, łącząc ze swoją osobistą urazą krzywdę publiczną. Wszystkie srogie kształty namiętności, tchnących nienawiścią, przelatywały przez tę dziką inteligencję. W rogu starych map świata z piętnastego wieku widzi się szeroką nieokreśloną przestrzeń bez kształtu i bez imienia, gdzie są napisane te trzy słowa: Hic sunt leones. Ten ponury kąt istnieje także u człowieka. Namiętności błąkają się i grzmią gdzieś w nas, i można także powiedzieć o pewnej ciemnej stronie naszej duszy: tu są lwy.
Czy to rusztowanie dzikich rozumowań było zupełnie fałszywe? Czy w tem nie było pewnego rozsądku? Trzeba powiedzieć prawdę, — nie.
Jest rzeczą straszną pomyśleć, że ta rzecz, którą się ma w sobie, sąd o czemś nie jest sprawiedliwością. Sąd to względność. Sprawiedliwość to absolut. Zastanówcie się nad różnicą między sędzią a sprawiedliwym.
Źli z bezwzględnością pomiatają sumieniem. Istnieje gimnastyka fałszu. Sofista jest fałszerzem, a gdy się nadarzy sposobność ten fałszerz brutalizuje ten zdrowy sens. Pewna logika bardzo giętka, bardzo bezwzględna, bardzo zręczna jest na usługach zła i niema sobie równej w ramieniu prawdy w ciemnościach.
Złowrogie uderzenia pięścią Szatana w Boga.
Niejeden sofista, podziwiany przez głupców, nie ma innej sławy, jak tylko, że nabił kilka guzów sumieniu ludzkiemu.
Smutnem było tylko to, że Barkilphedro przeczuwał fiasco. Zabierał się do wielkiej pracy, a w gruncie rzeczy, przynajmniej się tego obawiał, dla niewielkiej szkody. Być człowiekiem trującym, mieć w sobie stalową wolę, djamentową nienawiść, płonące pożądanie katastrofy i nic nie spalić, nikomu nie ściąć głowy, nikogo nie zgładzić! Być tem, czem on był, siłą niszczącą, gniewem żarłocznym, niszczycielem cudzego szczęścia, być stworzonym — (gdyż jest Stworzyciel, djabeł czy Bóg, wszystko jedno kto!) być stworzonym Barkilphedrą, żeby urzeczywistnić tylko szczutka w nos; czy to możliwe? Barkilphedro nie wykonałby swego zamachu! Być sprężyną do rzucania odłamków skał i wysilić się całym, by nabić guza na czole wymuszonej lalce! Maszyna oblężnicza, robiąca tyle szkody, co przytyczek! Wykonać pracę Syzyfa dla skutku osiągalnego przez mrówkę! Wypocić całą nienawiść dla niczego prawie! Czyż to nie upokarzające mechanizm złości, mogącej zmiażdżyć świat. Wprawić w ruch wszystkie zazębienia, zrobić w cieniu hałas machiny Marly’ego, żeby wkońcu uszczypnąć może koniec małego różowego paluszka! Miał otoczyć i przewracać skały, by dojść — kto wie? — do lekkiego zmarszczenia płaskiej powierzchni dworu! Bóg ma manję nieoszczędzania sił! Poruszenie góry doprowadza do przesunięcia kretowiska.
Co więcej, ponieważ placem boju jest dwór, nic bardziej niebezpiecznego niż mierzyć do nieprzyjaciela i chybić. Przedewszystkiem to cię odsłania nieprzyjacielowi i irytuje go; nadto i przedewszystkiem to nie podoba się Panu. Królowie nie lubią niezgrabnych. Nie trzeba stłuczeń; nie trzeba brzydkich uderzeń. Wymordujcie cały świat, ale niechaj nikomu nie leci krew z nosa. Kto zabija jest zręczny, kto rani jest niezdarą. Królowie nie lubią, by się im okulawiało służbę. Są źli na was, jeżeli im stłuczecie porcelanę z kominka albo dworaka z orszaku.
Dwór powinien zostać czysty. Łamcie ale zastępujcie, w tedy będzie dobrze.
To zresztą świetnie się zgadza z zamiłowaniem książąt do obmowy. Mówcie źle, ale nie róbcie złego. Albo jeżeli już robicie, niech to będzie na wielką skalę.
Sztyletujcie, ale nie zadraśnijcie. Chyba, że szpilka jest atruta. Okoliczność łagodząca. Tak, przypominamy, miała się rzecz z Barkilphedrą.
Każdy pigmej, tchnący nienawiścią, jest flaszką, w której jest zamknięty smok Salomona. Flaszka mikroskopijna, smok bez miary. Olbrzymie zgęszczenie oczekujące gigantycznej godziny rozszerzania. Nuda pocieszona premedytacją wybuchu. Zawartość większa rzeczy zawierającej. Ukryty olbrzym, co za dziwna rzecz! Rozkosz, w której się mieści hydra! Być tem okropnem pudełkiem na sprężynie, mieć w sobie Lewiatana, to dla karła tortura i rozkosz.
To też nicby nie zmusiło Barkilphedra do porzucenia swojego zamiaru. Czekał na swoją godzinę. Czy przyjdzie? Wszystko jedno! Czekał na nią! Gdy się jest bardzo złym, ambicja się do tego miesza. Robić dziury i podkopywać dworską osobistość, wyższą od nas, podminować na własne ryzyko, narażając się na niebezpieczeństwo, choćbyśmy byli nie wiem jak podziemni i ukryci, kładziemy na to nacisk, to interesujące. Taka gra roznamiętnia. To porywa jak poemat epicki, któryby się pisało. Być bardzo małym, porywać się na kogoś bardzo wielkiego, to wspaniały czyn. Pięknie jest być pchłą lwa.
Dumne zwierzę czuje że jest gryzione i wyładowuje swój olbrzymi gniew przeciwko atomowi. Mniejby się skłopotał napotkanym tygrysem. I oto role zmienione. Upokorzony lew ma w swojem ciele żądło owadu, pchła może powiedzieć: mam w sobie krew lwa.
Jednakże były to dla dumy Barkilphedra tylko półuspokojenia. Pocieszenia. Chwilowe uśmierzenia. Dokurczanie już czemś jest, torturować byłoby lepiej. Barkilphedro — nieprzyjemna myśl, która do niego ciągle powracała — nie osiągnie prawdopodobnie innego skutku, jak tylko małe zadraśnięcie naskórka Jozyany. Czegóż mógł się więcej spodziewać, on, taki nikły, przeciwko niej, tak promieniejącej? Zadraśnięcie, jakżeż to mało, dlategoby chciał całą purpurę zdarcia żywej skóry i ryku kobiety więcej niż nagiej, nie mającej już nawet tej koszuli, jaką jest skóra! Z takiemi pożądaniami, jakżeż smutnie jest być bezsilnym! Niestety, niema doskonałości.
W gruncie rzeczy był on zrezygnowany. Nie mogąc lepiej, marzył tylko połowę swego marzenia. Wypłatać ponurego figla, to właściwie godny cel.
Ten, który się mści za dobrodziejstwo, co to za człowiek! Barkilphedra był tym kolosem. Zwykle niewdzięczność jest zapomnieniem; u tego wybrańca zła była ona wściekłością. Pospolity niewdzięcznik jest pełen popiołu. Czego był pełen Barkilphedra? Płomienia. Palenisko zlepione z nienawiści, gniewu, milczenia, żalu, czekające na Jozyanę, jako na materjał palny. Nigdy człowiek do tego stopnia nie nienawidził bez powodu kobiety. Co za straszna rzecz! Była jego bezsennością, jego wyłączną myślą, jego nudą, jego wściekłością. Może trochę się w niej kochał.

ROZDZIAŁ JEDENASTY
Barkilphedro urządza zasadzkę.

Odkryć słabą stronę Jozyany i tam ją ugodzić; taką była ze wszystkich wyżej wymienionych pobudek niezachwiana wola Barkilphedra.
Ale niedość chcieć, trzeba móc.
A jak tu sobie radzić w tym względzie?
Właśnie o to chodziło. Tuzinkowi hultaje zwykli starannie układać scenarjusz łotrostwa, które popełnić zamierzają. Nie czują się dość na siłach, by sposobność w lot pochwycić, ażeby ją owładnąć tak czy owak, ażeby ją przyniewolić do służebnictwa. Stąd przedwstępne kartowanie, które w pogardzie mają niegodziwcy skończeni. Tacy na każde zdarzenie w gotowości trzymają swoją niegodziwość; każda broń im dobra, wszystko u nich przygotowane na wszelki wypadek, skutkiem czego, właśnie jak Barkilphedro, poprostu czatują tylko na sposobność. Wiedzą oni dobrze, że plan, zgóry zarysowany, łatwo może się nie chcieć pomieścić w ramach nastręczającego się wypadku. Nie tym to sposobem staje się człowiek panem możebności i nie w tak i to sposób zrobi, co zechce. Nie potrafisz się przecie zgóry rozmówić z przeznaczeniem. Jutro nie zawsze nam bywa posłuszne. Traf ślepy rządzi się pewną niekarnością.
Więc też niegodziwcy czatują nań w celu zażądania od niego bez ogródek, nakazująco i to niezwłocznie, jego współdziałania. Nie biorą z sobą ani planu, ani szkicu, ani modelu, słowem żadnego gotowego obuwia, mogącego ucisnąć stopę nadchodzącej niespodzianki. Poprostu rzucają się na głowę w czarności. Bezzwłoczne i szybkie obrócenie na swoją korzyść jakiegobądź wypadku, który może przyjść w pomoc, oto zręczność wyróżniająca wykończonego niegodziwca i wynosząca łotra do godności szatana. Przymusić los, oto genjusz.
Prawdziwy zbrodniarz godzi w ciebie, jak proca, to jest pierwszym lepszym kamieniem.
Uzdolnieni złoczyńcy liczą na nieprzewidzianość, tego osłupiałego pomocnika tylu zbrodni.
Pochwycić za kark wypadek, wsiąść mu na głowę, jedyna to sztuka poetycka dla tego rodzaju zdolności.
Tymczasem zaś wiedzieć z kim się ma do czynienia. Słowem, opatrzyć miejscowość.
Dla Barkilphedra miejscowością tą była królowa Anna.
Barkilphedro miał przystęp do królowej.
I to z tak bliska, że niekiedy zdawało mu się, że słyszy monologi jej królewskiej mości.
Niekiedy także, liczony za nic, obecny bywał przy rozmowach dwóch sióstr. Nie zabraniano mu nawet wtrącić jakiegoś słowa; korzystał z tego, żeby się tem mniejszym okazać. Jest to sposób pozyskania zaufania.
Tak naprzykład, dnia pewnego, w Hampton-Court, w ogrodzie, stojąc za księżniczką, która stała za królową, usłyszał Annę, usiłującą zastosować się do mody wypowiadaniem aforyzmów.
— Co to za szczęśliwe te zwierzęta — mówiła.
— Nie będą nigdy w piekle.
— Bo już w niem są — odpowiedziała Jozyana.
Odpowiedź ta, podstawiająca nagle filozofję, na miejsce religji, mocno się nie podobała. Gdyby przypadkiem miało być w tem coś głębokiego, Anna czułaby się nawet urażoną.
— Moja kochana — rzekła do Jozyany — rozmawiamy o piekle, jak dwie gąski. Spytajmy się lepiej Barkilphedra, co o tem myśli. On przecież zna się na tych rzeczach.
— Jako zły duch? — spytała Jozyana.
— Jako zwierzę — odpowiedział Barkilphedro.
I to mówiąc, skłonił się aż do ziemi.
— Jozyano — rzekła Anna — ma on więcej rozumu, niż my obie.
Dla człowieka, jakim był Barkilphedro, zbliżyć się do królowej było to trzymać ją w ręku. Mógł sobie wtedy powiedzieć: mam ją. Teraz trzeba m u było tylko obmyślić sposób zużytkowania jej.
Przyjął się był już na dworze. Mieć stanowisko, to rzecz przepyszna. Żadna sposobność nie mogła go już ominąć. Nieraz już udało mu się złośliwie rozśmieszyć królową. Było to niby pozwolenie na noszenie broni.
Nie istniałaż jednak jaka wyłączona zwierzyna? To pozwolenie dawałoż prawo przetrącić skrzydło lub nogę komukolwiek z wysoko u dworu postawionych; naprzykład siostrze jej królewskiej mości?
Przedewszystkiem, rzecz do zbadania. Czy królowa lubiła Jozyanę?
Krok niewłaściwy mógł wszystko zgubić. Barkilphedro tedy uważał pilni.
Przed rozpoczęciem gry gracz przepatruje naprzód swe karty. Ile też ma atutów? Barkilphedro rozpoczął od porównania z sobą wieku tych dwóch kobiet. Jozyana miała lat dwadzieścia trzy, Anna zaś czterdzieści jeden. Był to właśnie dobry stosunek. Coś z niego wyrobić nie trudno.
Rozdrażniająca jest dla kobiety chwila, w której zmuszona jest przestać liczyć na wiosny, a za to rozpocząć rachubę na zimy. Natenczas doświadcza się głuchej urazy przeciw czasowi, który się nosi w sobie. Wszystkie piękne młodości w rozkwicie, będące wonią dla drugich, dla ciebie mają tylko kolce, i każdej z róż tych uczuwasz ukłucie. Zdaje ci się, że wszystka ta świeżość tobie jest odjęta, i że dlatego ci tylko piękności ubywa, że jej w drugich przybyło.
Otóż wyzyskiwać to tajemne niezadowolenie, wyżłabiać zmarszczki na twarzy czterdziestoletniej kobiety, będącej zarazem królową, stać się miało udziałem Barkilphedra.
Zawiść celuje w podżeganiu zazdrości, podobnie jak szczur nilowy, posiadający umiejętność wyprowadzenia w pole krokodyla.
Barkilphedro ani na chwilę nie spuszczał Anny z oczu.
Przeglądał ją tak, jak to się wzrok zapuszcza w toń zastałą. I trzęsawisko ma swoją przejrzystość. W zbrukanej wodzie dostrzega się zepsucie; ale w wodzie mętnej nieudolności tylko dostrzec można. Anna była wodą zmąconą.
Poruszały się tylko zarodki uczuć i poczwarki pojęć w tym ociężałym umyśle.
Nie było tam nic wyraźnego. Wszystko miało zaledwie zarysy. A przecież były to rzeczywistości, tylko że bezkształtne. Anna myślała to lub owo. Anna życzyła sobie tego lub owego. Ale określić, co myślała, czego chciała, było rzeczą bardzo trudną. Mętne przeobrażenia, odbywające się w zatęchłej wodzie, są bardzo uciążliwe do zbadania.
Anna, zazwyczaj i tak już zagadkowa, chwilami miewała wybuchy niewyrozumowane i gwałtowne. To właśnie należało pochwycić. Trzeba ją było raz i drugi przytrzymać na gorącym uczynku.
Czego też Anna, w głębi duszy, rzeczywiście chciała od Jozyany? Źle czy dobrze jej życzyła?
Właśnie to zagadnienie założył sobie Barkilphedro.
Rozwiązawszy je, można było iść dalej.
Rozmaite trafy sprzyjały w tem Barkilphedrowi, dzięki jego wytrwałości w czatowaniu.
Anna ze strony męża była nieco krewną nowej królowej pruskiej, żony króla o stu szambelanach, której posiadała nawet portret, emaljowany na złocie znanym naówczas sposobem Turqueta z Mayerny. Ta królowa: pruska miała podobnież młodszą nieprawą siostrę, niejaką baronównę Drika.
Raz, w obecności Barkilphedra, Anna troskliwie ambasadora Prus wypytywała o tę właśnie baronównę.
— Ma być bogata?
— Bardzo bogata — odpowiedział ambasador.
— Ma podobno pałace?
— Daleko wspanialsze od księżnej, swojej siostry.
— Za kogo to ona idzie?
— Za jednego z najznakomitszych panów: hrabiego Gormo.
— Przystojnego?
— Nawet bardzo pięknego.
— Czy młoda?
— Młodziutka.
— Czy tak ładna, jak królowa?.
Ambasador wyszeptał z cicha:
— Daleko piękniejsza.
— Co za zuchwalstwo! — mruknął Barkilphedro.
Anna chwilę milczała, potem rzekła, jakby do siebie:
— Te kochane siostrzyczki!... Przybłędy! Barkilphedro zapisał sobie w pamięci tę liczbę mnogą.
Innym razem, przy wyjściu z kaplicy, kędy Barkilphedro stał bardzo blisko królowej, tuż poza dwoma pachołkami wielkiego jałmużnika, lord Dawid Dirry-Moir, przechodząc pośród kobiet dworskich, powierzchownością swoją zwracał ogólną uwagę. Ze wszystkich stron słychać tylko było wykrzyki kobiece: — Jakiż on piękny, jaki wytworny, jakże pańską ma postawę!
— Jakie to nieprzyjemne — mruknęła Anna.
Barkilphedro to podchwycił.
Odtąd wiedział już, czego się trzymać.
Można było szkodzić księżniczce, nie narażając się na niełaskę królowej.
Tym sposobem pierwsze zadanie było już rozwiązane.
Z kolei nadchodziło drugie.
Jakim by tu sposobem zaszkodzić księżniczce? Ku tak trudnemu celowi mógłże znaleźć jaki zasób środków na swojem nędznem stanowisku?
Widocznie, żaden.

ROZDZIAŁ DWUNASTY
Szkocja, Irlandja i Anglja.

Zaznaczmy jeden szczegół: Jozyana „miała koło“.
Zrozumie się to, gdy się pomyśli, że chociaż z nieprawego łoża, była ona siostrą królowej, to znaczy osobą książęcą.
Mieć koło, co to znaczy?
Wicehrabia Sain-John — wymawiajcie Bolingbroke — pisał do Tomasza Leonarda, hrabiego Sussex: „Dwie rzeczy czynią wielkim — w Anglji mieć koło; we Francji mieć dla“.
Dla we Francji oznaczało to: gdy król był w podróży, furjer dworski, gdy przyszedł wieczór przed spoczynkiem na popasie, wyznaczał mieszkanie osobom towarzyszącym jego królewskiej mości, między nimi kilku miało niezmierny przywilej: „mają dla“, mówi dziennik historyczny z roku 1694, strona 6, to znaczy, że furjer, który wyznacza pomieszczenia, stawia Dla przed ich nazwiskiem jak np.: Dla jego książęcej mości pana Soubise, podczas gdy przy oznaczaniu mieszkania osoby, która nie jest księciem, nie pisze Dla ale poprostu jej nazwisko jak np.: „książę de Gevres, książę de Mazarin etc“, to Dla na drzwiach oznaczało księcia krwi albo faworyta, faworyt to więcej niż książę; król przyznawał to Dla jak wstęgę orderu albo parostwo.
„Mieć koło“ w Anglji było mniej próżnem, ale bardziej rzeczywistem, był to znak prawdziwego zbliżenia do osoby rządzącej; ktokolwiek mógł, ze względu na urodzenie albo łaskę, otrzymywać bezpośrednio zlecenia od jego królewskiej mości — miał w murze swojej sypialni koło, w które był wprawiony dzwonek. Dzwonek dzwonił, koło się otwierało i pismo królewskie ukazywało się na złotym talerzu, albo na aksamitnej poduszce, poczem koło zamykało się. Było to poufałe i uroczyste, tajemnicze w zażyłem, koło nie służyło do niczego innego. Jego dzwonek oznaczał list królewski, nie widziało się, kto go przynosił. Był to zresztą giermek królowej, albo króla. Leicester miał koło za Elżbiety. Buckingham za Jakóba I. Jozyana miała je za Anny, chociaż była niezbyt lubiana. Kto miał koło, był jak ktoś, ktoby był w bezpośrednich stosunkach z domową pocztą nieba, do kogoby Bóg posyłał od czasu do czasu listonosza z listem, nie było przywileju, któregoby bardziej zazdroszczono. Ten przywilej pociągał za sobą większą ilość służalczości. Było się trochę bardziej lokajem. Na dworze to, co podnosi, — poniża. „Mieć koło“[17], mówiło się to po francusku; ten szczegół etykiety angielskiej był prawdopodobnie dawną płaskością francuską.
Lady Jozyana, dziewica pairesa, tak jak Elżbieta była dziewicą królową, prowadziła to w mieście, to na wsi, stosownie do pory roku, żywot niejako książęcy, miała prawie dwór, którego lord Dawid był dworzaninem razem z innymi. Nie będąc jeszcze po ślubie, lord Dawid i lady Jozyana mogli bez śmieszności pokazywać się publicznie razem, co też chętnie czynili. Chodzili często na przedstawienie i na wyścigi w tej samej karecie i na jedną trybunę. Ślub, który był dozwolony, a nawet nakazany, oziębiał ich; ale w gruncie rzeczy patrzenie się na siebie sprawiało im przyjemność. Poufałości dozwolone ludziom „engaged“ są granicą łatwą do przekroczenia. Powstrzymywali się od tego, co im przychodziło tem łatwiej, że było to w złym guście.
Najpiękniejsze ówczesne mecze bokserskie miały miejsce w Lambeth parafji, w której lord arcybiskup Canterbery ma pałac, chociaż powietrze jest tam niezdrowe, i bogatą bibljotekę, otwartą w pewnych godzinach dla porządnych ludzi.
Pewnego razu, było to zimą, odbyło się tam na łące zamkniętej ogrodzeniem spotkanie dwóch ludzi, przy którem była obecna Jozyana, przyprowadzona przez Dawida. Spytała się: czy wpuszcza się kobiety? Dawid odpowiedział: „Sunt feminae magnates“, w wolnym przekładzie: „Nie mieszczki“, w przekładzie dosłownym: „Wielkie damy istnieją“. Księżnę wpuszczają wszędzie. Oto dlaczego lady Jozyana ujrzała boks.
Lady Jozyana zrobiła tylko jedno ustępstwo, ubierając się po męsku, było to wtedy w częstem użyciu. Kobiety prawie że nie podróżowały inaczej; na sześć osób, jakie mieści coach z Windsoru, rzadko kiedy nie było jednej albo dwóch kobiet ubranych w ten sposób, był to znak gentry.
Lord Dawid, będąc w towarzystwie kobiety, nie mógł brać udziału w meczu i musiał zostać zwykłym widzem.
Lady Jozyana zdradzała swoje dostojeństwo tylko patrzeniem przez lornetkę, co było czynem szlacheckim. „Szlachetnemu spotkaniu“ przewodniczył lord, Germain, pradziad czy też pradziad stryjeczny tego lorda Germaina, który ku końcowi osiemnastego wieku był pułkownikiem, uciekł z pola bitwy, został mnistrem wojny i umknął kartaczom nieprzyjaciela tylko poto, by upaść pod sarkazmami Sheridana, które były niebezpieczniejszemi pociskami. Wielu szlachciców robiło zakłady: Harry Bellow z Carleton, roszczący pretensje do wygasłego parostwa Bella-Aqua przeciw Henrykowi Lordowi Hyde, członkowi parlamentu, przedstawicielowi miasta Dunhivid, które nazywają także Launceston; czcigodny Peregrine Bertie, przedstawiciel miasta Truro, przeciw panu Tomaszowi Colepeper, przedstawicielowi Meidstone; lord Lamyrbau pochodzący z marchji Lothaim przeciw Samuelowi Trefusis z miasta Peyryn; pan Bartholomew Gracedieu z miasta Saint-Yves przeciw najczcigodniejszemu Karolowi Bodville, który się nazywa Lord Robartes, a który jest Custos Rotulorum hrabstwa Cornouailles i inni jeszcze.
Bokserami byli Irlandczyk Tipperary, zwany od nazwy swojej rodzinnej góry Phelem-ghe-madone, i Szkot, zwany Helmsgail. Stawiało to do walki dwie dumy narodowe. Irlandja i Szkocja miały się walić; Erin miał bić Gajothela. To też zakłady przenosiły czterdzieści tysięcy gwinej, nie licząc gier stałych.
Obaj szampioni byli nadzy, w bardzo krótkich spodeńkach, związanych pasem, i pantoflach o podeszwie nabitej gwoździami, sznurowanych w kostce.
Helmsgail, Szkot, był niskim dwudziestoletnim młodzieńcem, ale miał już czoło zeszywane; to też stawiano na niego dwa i jedną trzecią. Poprzedniego miesiąca złamał żebro i wybił oczy bokserowi Sixmileswater; co tłomaczyło obecny zapał. Stawiający na niego wygrali dwanaście tysięcy funtów. Poza swojem zeszytem czołem Helmgail miał nadłamaną szczękę, był lekki i zwinny, miał wzrost niskiej kobiety, był skupiony w sobie, przysadkowaty, postawy niskiej i groźnej i nic nie stracono z gliny, z której był zrobiony; nie było muskułu, któryby nie dążył do celu, którym była walka. Była zwięzłość w jego torsie krzepkim, błyszczącym i brunatnym, jak spiż. Uśmiechał się i trzy zęby, które mu brakowały, dodawały wyrazu jego uśmiechowi.
Jego przeciwnik był wielki i szeroki, to znaczy słaby.
Był to człowiek czterdziestoletni, miał sześć stóp wysokości, pierś hipopotama i wygląd łagodny. Uderzenie jego pięści przebijało most okrętu, ale nie umiał uderzać. Irlandczyk Phelem-ghe-madone był przedewszystkiem powierzchnią i zdawał się stworzonym, by w boksie raczej odbierać niż dawać. Tylko czuło się, że długo wytrwa. Rodzaj niedogotowanego rostboefu, trudny do zgryzienia, a niemożliwy do zjedzenia. Był on tem, co się nazywa w gwarze lokalnej surowem mięsem — raw flesh — zezował, zdawał się zrezygnowany.
Ci dwaj ludzie przebyli poprzednią noc bok przy boku na jednem łóżku i spali razem, pili z tej samej szklanki, każdy po trzy palce Porto.
Każdy z nich miał swoich sutenerów, ludzi o srogim wyglądzie, grożących w potrzebie sędziom spotkania. W grupie Helmsgaila odznaczał się John Gromane, sławny z noszenia byka na plecach, i niejaki John Bray, który pewnego dnia podniósł na plecy dziesięć miar mąki po piętnaście galonów miara razem z młynarzem i przeszedł z tym ciężarem przeszło dwieście kroków. Ze strony Phelem-ghe-madona lord Hyde przyprowadził z Launceston niejakiego Kiltera, który mieszkał w „Zielonym Zamku“ i rzucał przez ramię kamień dwudziestofuntowy wyżej niż najwyższa wieża zamku. Ci trzej ludzie, Kilter, Bray i Gromane, byli z Cornwalji, co przynosi zaszczyt temu hrabstwu.
Inni sutenerzy byli zgruba ciosanymi włóczęgami, o mocnych kadłubach, o krzywych nogach, o wielkich żylastych łapach, o twarzy bezmyślnej, w łachmanach i nie bojący się niczego, ponieważ wszyscy byli już sądownie karani. Wielu umiało świetnie spijać policjantów. W każdym zawodzie są ludzie talentu.
Wybrana łąka była dalej niż Ogród Niedźwiedzi, gdzie dawniej odbywały się walki niedźwiedzi, byków i dogów, poza ostatniem i rozpoczętemi budowlami, obok rudery przeorstwa Św. Marji Over Ry zrujnowanego przez Henryka VIII. Wiatr północny i szron — oto jaka była pogoda; padał drobny deszcz, ścinający się szybko w gołoledź, pośród obecnych szlachciców rozróżniało się ojców rodzin po tem, że otworzyli parasole.
Ze strony Phelem-ghe-madone’a pułkownik Moncreif, sędzia i Kilter jako sekundant. Ze strony Helmgaila czcigodny Pughe-Baumanis sędzia i lord Desertum, który pochodzi z Kilcarry jako sekundant.
Obaj bokserzy stali chwilę nieruchomo na placu, podczas gdy regulowano zegarki, poczem doszli do siebie i podali sobie ręce.
Phelem-ghe-madone rzekł do Helmsgaila: — Wolałbym pójść do domu.
Helmsgail uczciwie odpowiedział: — Trzeba, żeby gentry nienapróżno się fatygowała.
Byli nadzy. Było im zimno. Phelem-ghe-madone drżał. Szczękał zębami. Doktór Eleanor Sharp siostrzeniec biskupa Yorku krzyknął do nich: — Walczcie draby, to was rozgrzeje.
Te łagodne słowa ich rozruszały. Uderzyli na siebie.
Ale ani jeden ani drugi nie wpadł w gniew. Naliczono trzy słabe starcia. Wielebny doktór Gumdraith, jeden z czterdziestu członków All Soules Colleges[18], zawołał: — Dać im wódki!
Ale obaj referee i obaj chrzestni, wszyscy czterej sędziowie nie chcieli przestępować prawideł. Jednakże było bardzo zimno.
Dał się słyszeć krzyk: — Firstblood! — Żądano pierwszej krwi, ustawiono ich znowu wprost naprzeciwko siebie.
Spojrzeli na siebie, zbliżyli się, wyciągnęli ręce, dotknęli swoich pięści, poczem się cofnęli. Nagle Helmsgail, mały człowieczek, skoczył, zaczęła się prawdziwa walka.
Phelem-ghe-madone został uderzony w środek czoła, między brwiami, cała jego twarz spłynęła krwią, tłum krzyknął: — Helmsgail natoczył wina![19]
Przykłaśnięto. Phelem-ghe-madone, obracając ramionami, jak wiatrak skrzydłami, zaczął wymachiwać pięściami na chybił trafił.
Czcigodny Peregrine Berti: — Oślepiony. Ale jeszcze nie ślepy.
Wtedy Helmsgail usłyszał ze wszystkich stron te słowa zachęty: — Bung his peepers![20]
W gruncie rzeczy obaj szampioni byli rzeczywiście dobrze wybrani i chociaż pogoda nie sprzyjała, zrozumiano, że mecz się udał. Półolbrzym Phelem-ghe-madone miał niewygody swojej przewagi; ruszał się ociężale. Jego ramiona były maczugą, ale jego ciało było bezwładną masą, mały tymczasem biegał, uderzał, skakał, zgrzytał, podwajał siłę szybkością, znał fortele. Z jednej strony uderzenie pięścią prymitywne, dzikie, nieuczone, nieuświadomione, z drugiej uderzenie pięścią cywilizacji. Helmsgail wałczył tyle nerwami, co i muskularni, i tyle złością, co siłą; Phelem-ghe-madone był rodzajem bezwładnego zabijaki, już przedtem trochę ogłuszonego, była to sztuka przeciwko naturze, była to dzikość przeciw barbarzyństwu.
Było jasnem, że barbarzyńca zostanie pobity. Ale nie bardzo szybko. Stąd zainteresowanie. Mały przeciw wielkiemu. Prawdopodobieństwo wygranej jest po stronie małego. Kot daje sobie radę z dogiem. Dawid zawsze zwycięża Goliata.
Grad wykrzyków padał na walczących: — Brawo, Helmsgail! Good!Well done, highlander!Now, Phelem![21]
I przyjaciele Helmsgaila życzliwie powtarzali zachętę: — Wykluj mu ślepia!
Helmsgail lepiej zrobił, nagle schylony, wyprostowany, z wężowem przegięciem uderzył Phelem-ghe-madone’a w sternum. Kolos zachwiał się.
— Złe uderzenie! — krzyknął wicehrabia Barnard.
Phelem-ghe-madone opadł na kolano Kiltera, mówiąc: — Zaczynam się rozgrzewać.
Lord Desertum naradził się z sędziami i rzekł: — Będzie pięć minut rondu[22].
Phelem-ghe-madone omdlewał. Kilter wytarł mu krew z oczu i pot z ciała flanelą i wsadził mu szyjkę od butelki w usta. Było to jedenaste starcie. Phelem-ghe-madone poza raną na czole miał kości piersiowe zniekształcone uderzeniami, brzuch nabrzmiały i ciemię zbolałe. Helmsgail nic nie miał.
Hałas wybuchł wśród szlachty.
Lord Barnard powtarzał: — Złe uderzenie.
— Zakład nieważny — rzekł lord Lamyrbau.
— Żądam zwrotu stawki — powiedział sir Tomasz Colepeper.
Czcigodny przedstawiciel miasteczka Saint-Yves, pan Bartholomew Gracedieu, dodał:
— Proszę o zwrot moich pięciuset gwinej, odchodzę.
— Zaprzestać walki! — zawołali zebrani.
Ale Phelem-ghe-madone podniósł się, chwiejąc tak jak człowiek pijany, i rzekł:
— Walczmy dalej, ale pod jednym warunkiem, ja będę miał także prawo dania nieprawidłowego uderzenia.
— Zakrzyknięto ze wszystkich stron: — Zgoda.
Helmsgail wzruszył ramionami.
Po pięciu minutach starli się znowu.
Walka, która była agonją dla Phelem-ghe-madone’a, była zabawą dla Helmsgaila. Co też to znaczy nauka! Małemu człowiekowi udało się wziąć drugiego w chancery, to znaczy, że nagle Helmsgail chwycił pod swoje lewe ramię, zgięte jak stalowa obręcz, wielką głowę Phelem-ghemadone’a i trzymał ją tak pod pachą ze zgiętą szyją i pochylonym karkiem, podczas gdy jego prawa pięść, spadając raz po raz jak młot na gwóźdź ale z dołu do góry i pod spód, miażdżyła z łatwością oblicze. Gdy Phelemghe-madone puszczony wkońcu podniósł głowę, nie miał już twarzy.
To co było nosem, oczami i ustami, było już tylko jakąś czarną gąbką maczaną we krwi. Plunął. Zobaczono na ziemi cztery zęby. Poczem upadł. Kilter złapał go na swoje kolano.
Helmsgail był zaledwie dotknięty, miał kilka nic nieznaczących sińców i zadraśnięty obojczyk.
Nikomu już nie było zimno. Stawiano szesnaście i ćwierć za Helmsgailem przeciw Phelem-ghe-madone’owi.
Harry z Carletoton zawołał: — Niema już Phelem-ghem adone’a. Stawiam za Helmsgailem moje parostwo Bella-Aqua i mój tytuł lorda Bellew przeciwko starej peruce arcybiskupa z Canterbery.
— Pokaż swój pysk — rzekł Kilter do Phelem-ghe-madone’a i wciskając swoją krwawą flanelę w butelkę, wytarł go ginem. Ujrzano znowu usta i Phelem-ghe-madone otworzył jedną powiekę. Skronie zdawały się nadtłuczone.
— Jeszcze jedno starcie, przyjacielu — rzekł Kilter i dodał: — Za honor rodzinnego miasta.
Galijczycy i Irlandczycy rozumieją się, jednakże Phelem-ghe-madone nie zrobił żadnego znaku, któryby mógł wskazywać, że miał coś jeszcze w mózgu.
Phelem-ghe-madone podniósł się; Kilter go podtrzymywał. Było to dwudzieste piąte starcie. Po sposobie, w jaki ten cyklop, gdyż miał już tylko jedno oko, stanął w pozycji, poznano, że był to już koniec, i nikt nie wątpił, że był on zgubiony. Zasłaniał się powyżej brody: niezręczność konającego. Helmsgail zaledwo spocony, zawołał: — Stawiam na siebie tysiąc przeciw jednemu.
Helmsgail, podnosząc, ramię, uderzył i było to dziwne: obaj upadli. Usłyszano wesołe mruknięcie.
To Phelem-ghe-madone był zadowolony. Skorzystał ze straszliwego ciosu, jaki mu Helmsgail wymierzył w czaszkę, by mu wymierzyć inny zły, w pępek.
Helmsgail rozciągnięty charczał.
Obecni spojrzeli na Helmsgaila, leżącego na ziemi, i rzekli: — Zapłacony.
Wszyscy klaskali w ręce, nawet przegrywający.
Phelem-ghe-madone oddał zły cios za zły cios i był w swojem prawie.
Helmsgaila wyniesiono na noszach. Naogół sądzono, że się z tego nie wygrzebie. Lord Robartes zawołał: — Wygrywam tysiąc dwieście gwinej. — Phelem-ghe-madone był bezwątpienia okaleczonym na całe życie.
Wychodząc, Jozyana wzięła pod rękę lorda Dawida, co jest tolerowane między „engaged”. Powiedziała do niego: — To bardzo ładne. Ale...
— Ale co?
— Myślałam, że mnie to wybawi z nudów. No i nie.
Lord Dawid zatrzymał się, spojrzał na Jozyanę, zamknął usta i wydął policzki, wstrząsając głową — co znaczy: uwaga! — rzekł do księżnej:
— Na nudę jest tylko jedno lekarstwo.
— Jakie?
— Gwynplaine.
Księżna spytała:
— Co to jest Gwynplaine?




KSIĘGA DRUGA
GWYNPLAINE I DEA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Daje się tu widzieć twarz tego, którego dotąd widziano tylko czynności.

Przyroda nie poskąpiła swych darów Gwynplainowi. Dała mu bowiem gębę od ucha do ucha, uszy zwracające się ku oczom, pocieszny nos, wyraźnie stworzony do osiodłania błazeńskiemi szkłami, słowem twarz, na którą nie mogłeś poglądać bez serdecznego śmiechu.
Powiedzieliśmy tylko co, że to przyroda obrzuciła tego człowieka swemi darami. Ale czy tylko rzeczywiście przyroda?
A może jej też kto dopomógł?
Dwoje oczu, podobnych do więziennych okienek, zamiast ust ziewnięcie, zamiast nosa przypłaszczony kawałek wypukłości z dwiema dziurami na nozdrza, zamiast twarzy coś dziwnie pomiętoszonego, wszystko zaś razem nastrojone do śmiechu; toż chyba nie do uwierzenia, żeby sama tylko przyroda wytworzyć mogła podobne arcydzieło.
Tylko, czy zawsze śmiech jest synonimem radości?
Ktoby, patrząc na tego kuglarza (gdyż to był kuglarz), po przeminięciu pierwszego, usposabiającego do wesołości wrażenia, baczniej się człowiekowi temu przypatrzył, niewątpliwie na jego twarzy rozpoznałby ślady sztuki. Podobne oblicza nie są przypadkowe, ale wyraźnie urobione z umysłu. Podobny stopień wykończenia nie bywa udziałem przyrody. Nie posiada człowiek możności pięknym się uczynić, ale ma tysiące środków do oszpecenia. Z profilu Hotentota nie wykroisz rzymskich rysów, ale z nosa greckiego łatwo zrobić murzyński. Dość na to przełamać go w chrząstce i rozszerzyć nozdrza. Kuchenna średniowieczna łacina nie na darmo stworzyła słowo denasare. Gwynplaine, dzieckiem będąc, okazałże się dość godnym uwagi, ażeby się aż zakrzątnięto około przerobienia jego twarzy? Czemu nie? A choćby też tylko w celu wyzyskania go, lub pokazywania za pieniądze? Prawdopodobnie nawet przemyślni przerabiacze dzieci dołożyli do tego starania. Zdawało się niewątpliwem, że tajemnicza owa nauka, znajdująca się naonczas w tymże samym stosunku do chirurgji, co alchemja do chemji, zapuściła rylec swój w to ciało w bardzo wczesnem jego dzieciństwie, i z wszelką samowolą, stosownie do upodobania twarz tę stworzyła. Tak jest, nie co innego, tylko nauka ta, wielce biegła w podcinaniach, przypłaszczaniach i przykurczaniach, rozpłatała te usta, zrobiła obwisłemi te wargi, obnażyła te dziąsła, ponaciągała te uszy, powyłamywała chrząstki, powykoszlawiała brwi i policzki, porozdymała muskuły twarzy, poczem zręcznie pozacierała ślady szwów i blizn, ponaprowadzała skórę na miejsca powycinane, starannie zachowując ogólny wyraz śmiechu; słowem, że usilną pracą tego potężnego i głębokiego kunsztu wyszła nareszcie na świat owa ze wszech miar doskonała maska, której na imię było Gwynplaine.
Takim, jak on, nigdy człowiek na świat nie przychodzi.
Bądź co bądź, Gwynplaine dziwnie się był udał. Wydawał się być niejako podarkiem, udzielonym przez Opatrzność ludzkim zasmuceniom. Ale przez jaką to Opatrzność? Byłażby równie opatrzność szatańska, jak jest boska? Rzucamy tylko pytanie, wcale się go rozwiązywać nie podejmując.
Jak powiedzieliśmy, Gwynplaine był kuglarzem. Pokazywał się publicznie. Nie było wrażenia, mogącego dorównać jego widokowi. Samem już swojem ukazaniem się zdolny był z hipochondrji wyleczyć. Winni go byli unikać ludzie, będący w żałobie, niepodobna bowiem było, spostrzegłszy go, nie roześmiać się do rozpuku. Zdarzyło się raz, że nawet kat, obecny na widowisku, złapał się za boki od śmiechu. Ujrzawszy Gwynplaina, do łez się śmiałeś; usłyszawszy go mówiącego, zanosiłeś się konwulsyjnie. Był on niejako przeciwnym biegunem zasmucenia. Spleen znajdował się na jednym krańcu, a Gwynplaine na drugim.
To też wkrótce po wszystkich szynkach i rozstajach znany był rozgłośnie, jako człowiek najdziwniejszy na świecie.
Pobudzał do śmiechu, sam się śmiejąc. A jednak, coprawda, ani mu przez głowę przeszło śmiać się. Śmiała się jego twarz, ale nie myśl. Śmiał się tylko ten rodzaj niepojętej maski, którą mu czy traf ślepy, czy też tajemnicza sztuka urobiła. Nic to nie należało do Gwynplaina. Powierzchowność u niego bynajm niej nie była zawisłą od wnętrza. Śmiechu tego, którego sobie wcale sam nie nałożył, ani na czoło, ani na brwi, ani na policzki, ani na usta, nie był też w możności i zdjąć z siebie. Śmiech ten na zawsze mu do twarzy przytwierdzono. Był to śmiech machinalny i tem mocniej działający, że raz na zawsze skamieniały. Nikt nie był zdolen oprzeć się jego wrażeniu. Dwa są tylko skrzywienia ust, które się zaraźliwie udzielają, to jest śmiech i ziewanie. Skutkiem tajemniczej roboty, dokonanej zapewne niegdyś na Gwynplainie, wszystkie części jego twarzy dzielnie dopomagały do tego śmiechu; zbiegały się ku niemu, niby szprychy koła ku osi; wszystkie jakiebądź wzruszenia tego człowieka uwydatniały jeszcze ten dziwny pozór uciechy, możnaby powiedzieć nawet, że go potęgowały. Czy zdziwienia doznawał, czy boleść czuł, czy gniewu doświadczał, czy litością był zdjęty, — wszystko to zwiększało tylko wyraz rozweselenia w muskułach jego twarzy, płacząc nawet, śmiać się musiał, słowem, cobądź przedsięwziął, czegobądź chciał, cobądź pomyślał, niech tylko głowę podniósł, tłum — jeżeli się to w tłumie działo — spojrzawszy na tę twarz, zanoszącą się od śmiechu, sam jednocześnie śmiechem się zanosił.
Proszę sobie wyobrazić głowę Meduzy w wesołem usposobieniu.
Jakbądź pochmurne mogłeś mieć myśli, wszystko to na ten widok niespodziany gdzieś pierzchało, i mimowolnie śmiechem parskałeś.
Starożytna sztuka umieszczała niegdyś ponad wystawami greckich teatrów bronzową twarz wesoło rozśmianą. Twarz ta nazywała się komedją. Postać ta zdawała się śmiać i pobudzała do śmiechu, a sama była zadumana. Wszelka parodja, doprowadzona aż do szaleństwa, wszelka ironja, dochodząca aż do mądrości, skupiała się i kojarzyła na tem obliczu; wszelka ilość trosk, zawodów, niesmaków i zgryzot, występowała na tem czole niewzruszonem i, dodana razem, dawała tę posępną wypadkową: wesołość; jeden kąt ust unosił się od strony ludzkiej szyderstwem, drugi od strony bogów bluźnierstwem; przychodzili ludzie zestawiać z tym wzorem idealnego sarkazmu ów okaz ironji, który każdy w sobie nosi; i coraz nowy tłum, cisnący się wokoło tego wrytego uśmiechu, odchodził od siebie z rozkoszy, podziwiając grobową nieruchomość jego szyderstwa. Otóż nie czem innem była twarz Gwynplaina, jak tylko tą ponurą maską bez życia starożytnej komedji, przytwierdzoną na ramionach żyjącego człowieka. Tę to właśnie piekielną głowę nieubłaganego wesela nosił ten człowiek na swym karku. Cóż za ciężar na zwyczajne siły ziemskie podobny uśmiech wiekuisty!
Wiekuisty uśmiech! Należy się tu porozumieć i zrozumieć. Stosownie do przekonań Manichejczyków, potęga wszechwładna słabnie chwilami, i sam Bóg nawet miewa niekiedy przerwy w swem działaniu. Porozumiejmy się również w przedmiocie woli. Nie przypuszczamy bynajmniej, żeby się ona stać mogła kiedy całkiem bezsilną. Istnienie wszelkie porównaćby można do listu, którego treść o wiele zmienić może dopisek. W istnieniu Gwynplaina znaczenie dopisku miała następująca zasada: natężeniem woli, skupieniem całej swej uwagi, pod warunkiem wszakże, ażeby żadne wzruszenie nie rozerwało jego myśli i nie rozprzęgło sprężyn jego wysiłku, mógł chwilowo usunąć z twarzy ów uśmiech wiekuisty i narzucić go pewnym rodzajem tragicznej zasłony, a to do tego stopnia, że, spojrzawszy na niego wtedy, zamiast ochoty do śmiechu, czułeś, że dreszcz cię przeszywał.
Wysiłek ten, coprawda, Gwynplaine robił nader rzadko; działo się to bowiem kosztem dziwnie bolesnego trudu i niemal nieznośnego wytężenia. Dość było zresztą najmniejszego rozstroju lub wzruszenia, ażeby śmiech ten uporczywy, jak przypływ morski, po chwilowem wygnaniu, znów mu się na twarzy ukazał. Tem zaś wyrazistszy bywał, im doświadczone wzruszenie więcej miało siły.
Z wyjątkiem tedy owych chwil przelotnych, śmiech Gwynplaina rzeczywiście był wiekuisty.
Śmiano się, patrząc na niego. Ale, uśmiawszy się, odwracano głowę. Kobiety szczególnie wstręt do niego czuły. Człowiek ten w istocie był straszliwy. Udział w jego śmiechu był poniekąd płaconym przymusowo haraczem; ulegano mu wesoło, ale niemal machinalnie. Po przejściu jednak pierwszego wrażenia, Gwynplaine dla duszy kobiecej stawał się nieznośnym do oglądania dłużej.
Zresztą słusznego był wzrostu, dobrze zbudowany, zręczny i jedną tylko twarz miał potworną. Tem silniej to stwierdzało przypuszczenie, widzące w nim raczej wytwór sztuki, niż wyjątkową robotę przyrody. Człowiek ten, mający takie piękne kształty, musiał mieć niegdyś i rysy piękne. Rodząc się, był zapewne dzieckiem takiem, jak inne. Zachowano mu ciało nietkniętem, a tylko twarz wykończono. Słowem, Gwynplaine zrobiony został, jak to mówią: na urząd.
Tak się przynajmniej zdawało.
Nie tknięto mu zębów. Zęby do śmiechu są potrzebne. Toż miewa je i trupia głowa.
Wykonana na nim operacja musiała być straszliwą. Nie przypominał jej sobie, co jednak nie dowodziło, żeby jej nie wycierpiał. Chirurgiczne owo rzeźbienie udać się tylko mogło na najzupełniej małem dziecięciu, to jest nie wiedzącem nawet, co się z niem dzieje, i skutkiem tego niezdolnem rozróżnić w pamięci zadanych ran od choroby. Dodajmy, że w owych czasach znane już były sposoby usypiania i odejmowania tym sposobem bolesnych wrażeń. Tylko że wtedy nazywano środki te magją. Dziś się to anestezją zowie.
Oprócz twarzy, zawdzięczał jeszcze tym, co go wychowali, rozliczne przymioty gimnastyka i siłacza; stawy jego, stosownie powyłamywane i przyzwyczajone do wyginania się w kierunkach odwrotnych, wykształciły go na skończonego clowna, mogąc się, jak drzwi na zawiasach, wykręcać w najrozmaitsze strony. Słowem, w ułożeniu go do kuglarskiego rzemiosła nie zapomniano o niczem.
Włosy jego napuszczone zostały barwą żółtą raz na zawsze; tajemnicę tę znowu za dni naszych odszukano. Sposobu tego używają dziś piękne panie; tak więc to, co niegdyś oszpecało, obecnie do upiększenia służy. Gwynplaine tedy miał włosy żółte. Środki pofarbowania ich, widocznie gryzące, zrobiły je wełnistemi i szorstkiemi w dotknięciu. Dziko zjeżona ta czupryna, raczej grzywą będąca, niż włosami, bujnie okrywała ogromnie rozwiniętą jego czaszkę, wyraźnie stworzoną na siedlisko myśli. Robota, która odjęła była wszelki wdzięk twarzy i poszarpała dziwacznie całą jej powierzchnię, widocznie ani się tknęła ustroju kostnego. Twarzowy kąt Gwynplaina miał zarysy uderzające i potężne. Więc poza śmiechem tym taiła się przecież dusza, rojąca marzenia, podobnie jak i dusza każdego innego człowieka.
Zresztą śmiech ten zastępował Gwynplainowi całe uzdolnienie. Nie był w jego woli, a jednak korzyść z niego ciągnął. Słowem, śmiechem tym zarabiał na życie.
Koniec końców Gwynplaine ów, jak się już tego pewnie każdy domyślił, był nie kim innym, jak owym dzieciakiem, porzuconym pewnego zimowego wieczora na wybrzeżu Portlandzkiem, a następnie przygarniętym w biednej budzie na kołach u któregoś zaułka Weymouthu.

ROZDZIAŁ DRUGI
Dea.

Obecnie dzieciak wyrósł na człowieka. Upłynęło lat piętnaście. Jesteśmy teraz w r. 1705. Gwynplaine miał już skończonych lat dwadzieścia cztery.
Ursus to wychował był tych dwoje dzieci. Tworzyło to razem koczującą gromadkę.
Przez ten czas Ursus i Homo postarzeli się niemało. Ursus do reszty wyłysiał. Wilk poczynał szpakowacieć. Zakres wilczego żywota nie jest tak, jak u psów, ograniczony. Według Molina, zdarzają się wilki, żyjące lat osiemdziesiąt; do takich należy mały gatunek, zwany kupara, caviae vorus, oraz wilk piżmowy, canis nubilus, według Saya.
Dziewczynka, znaleziona niegdyś na zmarłej kobiecie, była to obecnie wysmukła szesnastoletnia istota, blada, z ciemnemi włosami, szczupła, wiotka, chwiejna, cudownie piękna, z oczyma pełnemi światłości, ale niewidoma.
Straszliwa noc zimowa, która rzuciła była w śnieżne zaspy biedną żebraczkę wraz z jej dziecięciem, jednym zamachem dopełniła dwóch morderstw. Zabiła matkę i pozbawiła wzroku córkę.
Czarna katarakta nazawsze zdrętwiła źrenice tej dziewczyny, wyrosłej teraz na kobietę. Na jej twarzy, której nie ożywiały wrażenia dziennej światłości, kąty ust smutnie nadół opuszczone zdawały się wypowiadać ten gorzki zawód. Oczy jej, wielkie i jasne, miały to w sobie osobliwego, że, jakkolwiek zagasłe dla niej, dla drugich błyszczały światłem. Niby tajemnicze pochodnie, tylko nazewnątrz rzucające blaski. Istota ta wydawała z siebie światło, sama z niego nie korzystając. Znikłe jej oczy promieniały. Owa niewolnica ciemności rozjaśniała cienie, wśród których była pogrążona. Z głębi nieuleczonych swoich mroków, z poza tej ściany czarnej, która ślepotą się zowie, ona wyrzucała snopy promieni. Sama oglądać nie mogąc słonecznej światłości, w sobie ujrzeć dawała duszę.
Zamarły wzrok jej zdawał się zapatrzony w niebo.
Nocą była, a jednak z tych nieuleczonych kojarzących się z jej istotą cieni wschodziła niby gwiazdą iskrzącą.
Ursus, rozkochany w łacinie, nazwał ją Dea. W tym względzie poradził się był nieco swego wilka, mówiąc mu: — Ty przedstawiasz człowieka, a ja zwierzę, więc razem we dwóch przedstawiamy świat ziemski; otóż ta mała dziewczyna niech przedstawia świat niebieski. Istota tak słaba już przez to samo jest wszechmocna. W ten sposób uzupełni się w naszej budzie świat cały, to jest ludzkość, zwierzęcość i boskość. — Wilk nie znalazł tu nic do zarzucenia.
Takim to sposobem znalezione dziecię nazwane zostało Deą.
Co zaś do Gwynplaina, to z jego imieniem wcale Ursus nie miał kłopotu. Tegoż samego poranku, kiedy zobaczył zniekształcenie chłopca i ślepotę dziewczynki, poprostu spytał się chłopca: — Jak ci na imię, urwisie? — Gwynplaine — odpowiedział chłopak.
— Bądźże sobie Gwynplainem, kiedy ci się tak podoba — rzekł mu na to Ursus. I tak zostało.
Dea towarzyszyła zwykle Gwynplainowi w jego publicznych występach.
Gdyby podobną nędzę ludzką streścić w dwóch istotach, uosabialiby ją najdokładniej Gwynplaine i Dea. Każde z nich zdawało się urodzone w osobnym jakimś przedziale grobu: Gwynplaine od strony jego okropnej, Dea od czarnej. Istnienia ich złożone były z dwóch odmiennych rodzajów ciemności, wytworzonych z dwóch straszliwych odmian nocy. Ciemności te Dea w sobie nosiła, Gwynplaine je zaś miał na twarzy. Było coś z widma w Dei, coś ze zmory w Gwynplainie. Dea wkraczała niejako w ponurość, Gwynplaine zaś w coś daleko gorszego. Ciążyło nad Gwynplainem widzącym dotkliwe uzdolnienie, nieistniejące dla niewidomej Dei. Była niem konieczność porównywania się z drugimi ludźmi. Otóż w podobnem jak Gwynplaine położeniu, przypuszczając, że sobie z niego zdawał sprawę, porównywać się z drugimi było nie rozumieć już samego siebie. Mieć we wzroku, jak Dea, próżnię, której nie zamieszkiwały obrazy świata widzialnego, toż to ostateczna niedola, mniejsza jednak od tej, którą jest być sobie samemu zagadką; czuć także w sobie samym coś nieobecnego; widzieć świat otaczający, a nie widzieć siebie. Dea narzucona była zasłoną, którą była noc; Gwynplaine zaś zakryty był maską, którą była własna twarz jego. Rzecz nie do wypowiedzenia, ale własnem to ciałem swojem Gwynplaine był zamaskowany. Jaką miała być twarz jego niegdyś, nie wiedział. Było to coś bezpowrotnie rozpierzchłego. Narzucono na niego coś, co udawało tylko jego własność. Miał w miejscu twarzy zniknięcie. Głowa jego żyła, ale oblicze umarło. Nie mógł sobie przypomnieć, czy je widział kiedy. Zarówno dla Gwynplaina, jak dla Dei, rodzaj ludzki był zjawiskiem zewnętrznem, oboje równie od niego byli dalecy; ona była samotna i on był samotny; osamotnienie Dei było grobowe, gdyż nic nie widziała wkoło siebie; ale osamotnienie Gwynplaina było pełne okropności, gdyż on widział wszystko. Dla Dei świat stworzony nie przekraczał granic słuchu i dotyku; rzeczywistość była dla niej ograniczona, ciasna, w oka mgnieniu przepadająca; nie znała innej nieskończoności niż cień. Dla Gwynplaina żyć było wiecznie tłumy mieć wkoło siebie, a jednak poza obrębem własnego istnienia. Dea była wygnanką z krainy światłości. Gwynplaine zaś wywołańcem z życia. Niewątpliwie było to dwoje zrozpaczonych. Dotykali oni samego dna możliwej niedoli. Znajdowali się tam, równie on, jak ona. Rozpatrujący się w nich badacz z zadumania przeszedłby napewno w litość niezmierną. Ileż cierpieć musieli! Widocznie wyrok nieszczęścia ugniatał tych dwoje ludzi, i nigdy konieczność, oplatająca dwie najzupełniej niewinne istoty, dokładniej nie zamieniła im była przeznaczenia w katuszę i życia w piekło.
Oni tymczasem żyli życiem rajskiem.
Kochali się.
Gwynplaine uwielbiał Deę, Dea ubóstwiała Gwynplaina.
— Jakiś ty piękny! — mówiła mu.

ROZDZIAŁ TRZECI
„Oculos non habet, et videt.“

Jedna tylko kobieta na świecie widziała prawdziwego Gwynplaina. Była nią właśnie ta niewidoma.
Czem Gwynplaine był dla niej, wiedziała to od Ursusa, któremu on opowiedział był niegdyś całą swoją przykrą przeprawę, poczynając od Portlandu aż do Weymouthu, oraz wszystkie niedole swego opuszczenia. Wiedziała, że, niemowlęciem będąc, niemal umierająca już u łona zmarłej matki, usiłująca ssać pierś trupa, podniesiona została stamtąd przez istotę niewiele co od niej samej większą; że dzieciak ów odtrącony, sam pod brzemieniem nieubłaganego osamotnienia niemal żywcem pogrzebany, usłyszał jednak głos jej; że podczas gdy wszystko pozostało głuchem dla niego, on jednak dla niej głuchym nie był; że opuszczony, słaby, odepchnięty, bez punktu oparcia na ziemi, tułający się pośród pustyni, upadający z utrudzenia, złamany, nie wahał się jednak przyjąć z rąk nocy niespodzianego dla siebie ciężaru, że on, nie mając nic do wyczekiwania z rąk tego mglistego rozdawcy, któremu los na imię, wziął jednak na swe ramiona brzemię cudzego przeznaczenia; że sam nędzą tylko, cierpieniem i zrozpaczeniem będąc, zrobił się jednak czyjąś opatrznością; że podczas gdy niebo się zamknęło, on otworzył swoje serce; że sam zgubionym będąc, drugiego ocalił; że, nie mając ani dachu, ani schronienia, sam się zrobił przytułkiem; że się zrobił matką i mamką; że, osamotniały wśród świata, na opuszczenie odpowiedział przygarnięciem; że nie w świetle, ale w ciemnościach dał ten przykład z siebie; że jeszcze niedość czując się obarczonym, rad wziął na siebie ciężar cudzej nędzy; że na tej ziemi, na której zdawało się, że już nic dla niego niema, on jednak odkryć zdołał obowiązek; że tam, gdzieby się był każdy zawahał, on jeden naprzód poszedł śmiało; że tam, gdzieby się był każdy cofnął, on z chęcią przyzwolił; że rękę wsunął w szczelinę grobowca, i że stamtąd ją, Deę, wydobył; że sam napół nagi oddał jej łachman najlepszy, żeby jej zimno nie było; że sam zgłodniały pomyślał przedewszystkiem, aby ją nakarmić i napoić; że dla tej małej ów mały samą śmierć do walki wyzwał; że walczył z tą ostatnią w każdej jej postaci, w postaci zimy i śniegu, w postaci samotności, w postaci okropności, w postaci chłodu, głodu i pragnienia, w postaci orkanu; że nareszcie dla niej, Dei, ów tułacz dziesięcioletni śmiertelny niemal bój stoczył z niezmierzonym nocnym ogromem. Wiedziała, że zrobił dla niej to wszystko, dzieckiem będąc, i zarazem, że dziś, człowiekiem się już stawszy, był całą siłą jej niesilnej, całem bogactwem jej ubogiej, całem uzdrowieniem jej okaleczałej, jedynym wzrokiem jej niewidomej. Poprzez nieznane przestwory, które zdawały się jej narzucać odległość pomiędzy niemi dwojgiem, dokładnie ona jednak ocenić umiała całe jego poświęcenie, całe zaparcie się siebie, całą odwagę. Bohaterstw o w krainie zjawisk niewcielonych posiada właściwe sobie zarysy. Ona umiała schwycić te zarysy szczytne; w niewypowiedzianem oderwaniu, pośród jakiego żyje myśl słońcem nieopromieniana, ona dopatrywała tych tajemniczych wykreślań się cnoty. W tem otoczeniu ciemnych, będących w ruchu przedmiotów, które składały jedynie dla niej wrażenia rzeczywistości, w tem pełnem niepokoju zastaniu się istoty biernej, wiecznie wyczekującej możliwego niebezpieczeństwa, w tem uczuciu bezbronności, stanowiącem całe życie ociemniałego, wiedziała, że ponad nią czuwa zawsze Gwynplaine, nigdy nie ochłodły, nigdy nie zaćmiony, wiecznie obecny, wiecznie współczujący, niosący pomoc i niewysłowienie łagodny; myśląc o tem, Dea drżała, przejęta wdzięcznością i upewnieniem; ukojony jej niepokój przeobrażał się w zachwyt, i owemi oczyma swemi, pełnemi ciemności, z lubością wpatrywała się w tę dobroć, niby w głębię światła, spływającą jej z zenitu.
W świecie ideałów dobroć jest słońcem; w tak i sposób Gwynplaine olśniewał Deę.
Do tłumu, który dużo głów posiada, ażeby się na myśl zdobył, i zanadto oczu, ażeby spojrzeć potrafił; dla tłumu, który, sam powierzchnią będąc, po powierzchni się tylko ślizga, Gwynplaine był poprostu clownem tylko, kuglarzem, skoczkiem, hecarzem, trochę więcej i trochę mniej, niż zwierzęciem. Tłum bowiem twarz jego znał tylko.
Dla Dei Gwynplaine był zbawcą, który ją podjął z grobu i na świat wyniósł, pocieszycielem, który jej sprawiał życie możliwem, oswobodzicielem, którego ręki z chęcią chwytała się w podróży po tym labiryncie, będącym ślepotą; Gwynplaine był dla niej bratem, przyjacielem, przewodnikiem, podporą, bliźnim z wysokości, skrzydlatym i promienistym małżonkiem, — słowem, tam, gdzie tłuszcza powszechna widziała tylko poczwarę, ona dostrzegała archanioła.
Działo się to dlatego, że Dea, niewidomą będąc, duszę widziała.

ROZDZIAŁ CZWARTY
Dobrani kochankowie.

Ursus, jako mędrzec, doskonale się na tem rozumiał. Przyznawał on słuszność oczarowaniu, którem u Dea ulegała.
Mawiał nieraz:
— Niewidomy widzi to, co jest niewidzialne.
Mówił także:
— Nie czem innem, jak widzeniem, jest sumienie.
Spoglądając zaś na Gwynplaina, mruczał pod nosem:
— Pół potwora, ale też zarazem i pół Boga.
Gwynplaine ze swej strony upajał się Deą. Istnieje wzrok niewidzialny, którym dusza patrzy, i wzrok widzialny, będący poprostu źrenicą. Otóż Gwynplaine wzrokiem widzialnym Deę oglądał. Jeżeli Dea idealnego tylko doznawała olśnienia, jemu zato olśnienie to rzeczywistem było. Gwynplaine był więcej niż brzydki, gdyż był przestraszający; otóż na Deę patrząc, miał ze wszech miar przed oczyma własne przeciwieństwo. Ile on był odstręczający, tyle Dea pociągała. On był okropnością — ona wdziękiem samym. Było w niej coś wyśnionego. Wydawała się być wcielonem marzeniem. Rozpatrując się w jej harmonijnej postaci, w jej kształtach obłocznych, widząc jej kibić wysmukłą, niemal jak trzcina powiewną, jej ramiona, u których może szeleściły niewidzialne skrzydła, skromne zaokrąglenia jej ciała, raczej duszy niż zmysłom płeć jej uwydatniające, podziwiając jej białość niemal przezroczą, szlachetną pogodę wzroku, z mocy bożej ziemskiemu światu zamkniętego, i wreszcie świętą niewinność jej uśmiechu, czułeś tuż obok siebie słodkie sąsiedztwo anioła, a przecież ta istota była kobietą.
Gwynplaine, jak to już powiedzieliśmy, przyrównywał siebie do innych — przyrównywał też i Deę.
Istnienie jego, w całem znaczeniu tego wyrazu, było niesłychanym wynikiem dwóch całkiem sobie przeciwnych powołań. Znajdowało się niby na przecięciu dwóch promieni: jednego od góry idącego, drugiego od dołu — jednego białego, drugiego czarnego. Przypuśćmy okruszynę dziobniętą jednocześnie przez zło i przez dobro, — jedno ukąszeniem po nią sięgnęło, drugie pocałunkiem. Otóż Gwynplaine był czemś podobnem, owym atomem w stworzeniu skaleczałem razem i upieszczonem. Był on wytworem złego zrządzenia, dziwnie skojarzonego z opieką Opatrzności. Nieszczęście położyło rękę na jednem jego ramieniu, szczęście na drugiem. Przeznaczenie jego składało się z dwóch przeciwnych sobie konieczności. Przekleństwo spoczywało na nim, ale także i błogosławieństwo. Był wybranym potępieńcem. Kim był? Ani nawet wiedział. Patrząc na siebie, spostrzegał nieznajomego. Tylko że ten nieznajomy był poczwarny. Życie Gwynplaina było niby życiem po ucięciu głowy; miał on bowiem twarz nie swoją. Twarz ta była straszliwa — tak straszliwa, że aż bawiła. Człowiek ten do tego stopnia strachu napędzał, że aż rozśmieszał. Twarz jego piekielnie błaznowała. Było to przeobrażenie się podobieństwa bożego w zwierzęcy upadek. Nigdy jeszcze nie widziano dotąd podobnie całkowitego zaćmienia człowieczeństwa na ludzkiej twarzy, nigdy nie było zupełniejszej w tym względzie parodji, nigdy się potworniejsza nieforemność nie wykrzywiała do śmiechu w przyśnionej zmorze; nigdy to wszystko, co tylko jest w stanie wstrętnem być kobiecie, poczwarniej nie ześrodkowało się w jednym i tym samym człowieku. Nieszczęsne serce, zamaskowane i spotwarzone przez to oblicze, zdawało się być na zawsze skazane na osamotnienie pod tą powierzchownością, jakby pod wiekiem trumny. Ale tymczasem przeciwnie całkiem; właśnie tam, gdzie się do głębi wyczerpała złośliwość nieznana, z kolei niewidzialna dobroć wyszafowała hojnie swe łaski. W tego upadłego nędzarza, nagle dźwigniętego z poniżenia, obok wszystkiego, co w nim odstręczało, złożyła wszystko, co przyciągać może; w ten hak, rozbiciem grożący, magnes utkwiła. Z jej zrządzenia ku temu odrzutkowi pełnemi skrzydły pospieszyła druga dusza; ta sama dobroć zlecała tej gołąbce pocieszać potępieńca rażonego gromem i sprawiała, że w tym dziwnym razie potworność przez piękność była ubóstwiana.
Ażeby coś podobnego stać się mogło, trzeba było, ażeby owa piękna nie mogła widzieć owego spotworzonego. Do tego szczęścia potrzebne było owo nieszczęście. Opatrzność to pozbawiła Deę zdolności patrzenia.
Gwynplaine wiedział przeczuciowo, że był przedmiotem odkupienia. Ale dlaczego spadło na niego prześladowanie? Nie wiedział. Nie wiedział również, dlaczego mu za to przychodziło wynagrodzenie. Wiedział tylko, że promienistość spłynęła owionąć jego upośledzenie. Ursus nieraz mu był czytał i wykładał ustęp z dzieła doktora Conquesta De denasatis, oraz w innej jeszcze starej księdze niejakiego Hugona Plagona rozdział, poczynający się od słów: nares habens mutilas[23], bacznie się jednak wystrzegając wszelkich w tym przedmiocie przypuszczeń i, co za tem idzie, wniosków wszelkich. Możebnemi tu były domysły, nawet dawało się dostrzegać pewne prawdopodobieństwo popełnionego w dzieciństwie na Gwynplainie gwałtu; dla tego ostatniego przecież jedno tylko było oczywiste, to jest skutek. Wyraźnem przeznaczeniem jego było żyć pod piętnem. Ale dlaczego to piętno? Na to nie było odpowiedzi. Zewsząd samotność tylko i milczenie wokoło Gwynplaina. Rozpierzchało się wszystko w przypuszczeniach, które się dawały przystosowywać do tej rzeczywistości tragicznej; i z wyjątkiem straszliwego faktu, nic tam więcej pewnem nie było. Temu przygnębieniu Dea pospieszała z pomocą; jakby pośrednictwo z nieba pomiędzy Gwynplaina i jego rozpacz. Wzruszony i pobudzony do życia, wchłaniał on w siebie słodycz tej wybranej istoty, zwracającej się ku jego ohydzie; rajskie zdumienie roztkliwiało tę maskę smoczą; utworzony dla przerażania, posiadał tę cudowną wyjątkowość, że był podziwiany i ubóstwiany w świecie idealnym przez światłość samą i, poczwarą będąc, uczuwał na sobie zapatrzenie się gwiazdy.
Gwynplaine i Dea było to jedno stadło, i dwa te serca tkliwe ubóstwiały się wzajemnie. Jedno gniazdo na ptasząt dwoje, oto całe ich dzieje. Dokonywali sobą tego koniecznego zwrotu w okres prawa powszechnego, w którym przychodzi kolej podobania się sobie, szukania się i wreszcie znalezienia.
Tak tedy nienawiść doznała w tym razie zawodu. Kimkolwiekbądź byli prześladowcy Gwynplaina, skądbądź wyszła zagadkowa ku niemu zawziętość, jedno i drugie całkowicie chybiło celu. Chciano go oddać rozpaczy, oddano go zachwyceniu. Zrobiono mu zgóry ranę uleczającą. Zawczasu skazano go na pociechy za pośrednictwem zasmucenia. Katowskie kleszcze zwolna przeobraziły się w miękką dłoń kobiecą. Gwynplaine był straszliwy, sztucznie straszliwy, straszliwy pracą ręki ludzkiej; miano na dzieję odgrodzić go raz na zawsze, naprzód od rodziny, jeśli ją miał, a następnie od ludzkości całej; z dziecka odrazu urobiono go na ruinę, ale ruinę tę przyroda przygarnęła do siebie, jak czynić zwykła z wszelką ruiną, pocieszyła również osamotnienie to, podobnie jak i innym osamotnieniom udziela pociechy; przyroda bowiem w pomoc przychodzi wszelkiemu opuszczeniu; tam, gdzie wszystkiego zabrakło, ona oddaje się cała; zieleni się ona i zakwita na każdem zapadlisku; chowa bluszcz dla głazów, miłość zaś dla ludzi.
Taką jest bezmierna hojność nieokreśloności.

ROZDZIAŁ PIĄTY
Błękit w ciemni.

W ten sposób żyli jedno drugiem, ci dwoje nieszczęśliwych, Dea, mając podporę, Gwynplaine uznanie.
Sierota owa miała tego sierotę. Kaleka owa miała tego okaleczonego.
Dwa te wdowieństwa poślubiły się.
Niewymowne dziękczynienie wytwarzało się z połączenia tych dwóch niedoli. Obie one wdzięczność wypowiadały.
Ale komu?
Ciemnym bezmiarom.
Dosyć jest gdzieśbądź przed siebie wysyłać podziękę. Dziękczynienie posiada skrzydła i leci zawsze tam, dokąd powinno. O ludzie! Pacierz wasz lepiej o tem wie od was samych.
Iluż to mniemało błagać Jowisza, a prośba ich doszła do Jehowy. Iluż wierzących w amulety przez nieskończoność wysłuchanych bywa! Iluż ateuszów ani wie o tem, że już przez to samo, iż cierpią i są dobrymi, do Boga się modlą!
Gwynplaine i Dea byli wdzięczni.
Potworność jest to wygnanie. Ślepota jest to przepaść. Otóż w tym wypadku wygnanie zostało przygarnięte, przepaść stała się zamieszkana.
Gwynplaine widział spływający ku sobie w świetlistej pełni, w ustroju przeznaczenia podobnym do stopniowego warstwowania się przedmiotów sennych, jasny obłok, mający kształt pięknej kobiety; promieniste widziadło, w którego łonie serce drżało; i oto zjawisko to, będące niby mgłą, a jednak będące kobietą, oplatało go, i to widzenie chwytało go w objęcia, i to serce żądało od niego szczęścia: Gwynplaine, będąc kochanym, przestawał być potwornym; róża chciała poślubić gąsienicę, przeczuwając w tej gąsienicy niebiańskiego motyla; słowem, Gwynplaine odrzutek stawał się wybrańcem.
Mieć to, co niezbędne, w tem się wszystko mieści. Z tej zasady Gwynplaine i Dea wystarczali sobie. Upodlenie szpetoty, wielce ulżone i niejako wyszlachetnione, rozpryskiwało się w duszy Gwynplaina w uniesienia, w upojenia, w wiary; i oto wyciągała się ręka poprzez mroki nocne ku ponurym wahaniom się ociemniałej.
Było to wkroczenie dwóch niedoli w krainę ideału; z tych jedna wchłaniała drugą. Dwa te wyjątki uznawały się wzajemnie. Dwie te przerwy splatały się z sobą dla wzajemnego dopełnienia. Wiązały się tem, czego każdej z nich niedostawało. Co było jednemu brakiem, bogactwem było drugiemu. Nieszczęście jednego drugiemu skarb stanowiło. Gdyby Dea nie była niewidoma, czyżby wybrała Gwynplaina? Gdyby Gwynplaine oszpecony nie został, byłżeby koniecznie upodobał Deę? Prawdopodobnie zarównoby ona nie zechciała poczwary, jak on kaleki. Co za szczęście dla Dei, że Gwynplaine tak był ohydny. Co za traf błogi dla Gwynplaina, że Dea była niewidoma! Pozatem ich opatrznościowem zrównaniem oboje byli niemożliwi. Dziwna niemożność obycia się jednego bez drugiego stanowiła tło ich miłości. Gwynplaine był dla Dei zbawieniem, Dea zaś ocaleniem dla Gwynplaina. Było to spotkanie się dwóch nędz, wytwarzające zjednoczenie. Niby uścisk przez otchłań pochłoniętych. Nic nad to ściślejszego, nic mocniej zrozpaczonego, nic też przedziwniejszego.
Gwynplaine miał tylko jedną myśl:
— Cóżby się ze mną bez niej stało?
Dea miała tylko jedną myśl:
— Cóżby się ze mną bez niego stało?
Dwa te wygnania, schodząc się z sobą, napotykały ojczyznę; dwie te nieuleczone konieczności: napiętnowanie Gwynplaina, ociemnienie Dei, spływały się we wspólnem rozradowaniu. Istoty ich wystarczały sobie. Nie domyślali się niczego poza okresem własnego istnienia; rozmawiać z sobą było dla nich rozkoszą, zbliżać się do siebie było im upojeniem błogiem; skutkiem wzajemnej wymiany uczuć, doszli do tożsamości w marzeniach; we dwoje mieli tylko jedną myśl. Słysząc Gwynplaina chodzącego, Dea mniemała słyszeć kroki półboga. Tulili się do siebie w pewnym półcieniu gwiaździstym, pełnym woni, blasków, dźwięków, świetlistych gmachów, marzeń sennych; wzajemnie należeli do siebie; czuli się na wieki zjednoczeni w tejże samej radości i w tymże zachwycie; i nic nie mogło być dziwniejsze nad owo odtworzenie raju przez tych dwoje potępieńców.
Byli niewypowiedzianie szczęśliwi.
Z żywiołów swego piekła urobili sobie niebo; taka to jest potęga twoja, o miłości!
Dea słyszała śmiech Gwynplaina, Gwynplaine widział uśmiech Dei.
Tak wynaleziona została idealna szczęśliwość, urzeczywistniona doskonała uciecha życiowa, rozwiązane szczęścia tajemnicze zadanie. I to przez kogo? Przez dwoje nędzarzy.
Dla Gwynplaina Dea była wszechjasnością. Dla Dei Gwynplaine był obecnością.
Obecność, głęboka tajemnica, podnosząca do godności bóstwa niewcielone marzenie, z czego się rodzi ta druga tajemnica, której ufność na imię. We wszystkich wiarach to jedno tylko niczem się zastąpić nie da; ale też właśnie więcej nie trzeba. Nie widzisz okiem niezmiernej, niezbędnej istoty; ale ją uczuwasz.
Otóż Gwynplaine był Dei wiarą.
Niekiedy, odchodząca od siebie z miłości, padała przed nim na kolana, podobna do pięknej kapłanki, oddającej cześć rozśmieszonemu bożyszczu pagody.
Wyobraźmy sobie głąb przepaści i wpośród tej głębi oazę światłości; pośród zaś tej oazy dwoje tych istot z poza życia, olśniewających się wzajemnie.
Żadna czystość nie była w stanie dorównać tym miłostkom.
Dea ani wiedziała, czem jest pocałunek, jakkolwiek go może pragnęła; gdyż ślepota, zwłaszcza u kobiety, posiada swoje marzenia i, jakkolwiek drżąca wobec zbliżania się rzeczy nieznanych, nie wszystkie je jednak nienawidzi. Co do Gwynplaina, to młodość, drgająca w jego duszy, zamyślonym go czyniła; im mocniej czuł się upojonym, tem mniej śmiałym się stawał; mógł był do wszystkiego się ośmielić z tą towarzyszką swoich lat najwcześniejszych, z tą istotą równie błędu jak światła nieświadomą, słowem z tą niewidomą, która jedną tylko rzecz widziała, to jest, że go ubóstwia. Z tem wszystkiem byłby uważał za ukradzione to, coby od niej pozyskał; więc też z zadowoleniem tęsknem zgadzał się po anielsku ją tylko kochać, i uczucie własnej potworności przeradzało się w nim w jakąś dumną dziewiczość.
Dwoje tych szczęśliwych zamieszkiwało krainy ideału. Byli w niej małżonkami zdaleka, na podobieństwo ciał niebieskich. Wymieniali wzajemnie w przestworach błękitu ów prąd nieujętego płynu, który w nieskończoności jest prawem przyciągania, na ziemi zaś pociągiem płci. Udzielali sobie duchowej pieszczoty.
Zawsze dotąd życie mieli wspólne. Nie znali się inaczej, jak złączeni. Niemowlęce lata Dei schodziły się z chłopięcym wiekiem Gwynplaina. Wzrośli obok siebie. Długo sypiali nawet na jednem posłaniu, buda bowiem wcale nie była przestronną sypialnią. Ich dwoje na skrzyni, Ursus na podłodze, oto jej cały układ. Aż pewnego dnia, kiedy Dea była jeszcze mała, Gwynplaine nagle ujrzał się dorosłym; i oto ze strony mężczyzny wstyd wziął początek. Gwynplaine rzekł wtedy do Ursusa: — I ja także spać będę na ziemi. — Jakoż za nadejściem wieczora położył się tuż przy starcu na niedźwiedziej skórze. Wtedy Dea zaczęła płakać, dopominając się o swego towarzysza. Ale Gwynplaine, w którym niepokój budził się razem z pierwszem uczuciem miłości, postawił na swojem. Odtąd nieodmiennie już sypiał na podłodze obok Ursusa. Latem, w pogodne noce, chętnie się kładł na dworze tuż obok Homa. Dea miała już lat trzynaście, kiedy jeszcze jej to przykrem było. Często mówiła wieczorem: — Gwynplaine! Wszak zostaniesz ze mną? Tak prędzej zasnę. — Czuć kogoś przy sobie było potrzebą snu jej niewinności. Nagością jest widzieć się nagim; to też nie znała nagości. Naiwność to była Arkadji, czy też Otaiti. Dzika ta dziewczyna czyniła Gwynplaina pierzchliwym. Wydarzało się nieraz Dei, kiedy już niemal rozwiniętą była dziewicą, że, czesząc długie swe włosy, siedząc na łóżku z obnażonemi napół ramiony, dającemi oglądać wypełniające się coraz wyraźniej za rysy kobiece, niby brzaski wschodzącej już Ewy, przyzywała do siebie Gwynplaina. Gwynplaine dziwnie się wtedy rumienił, oczy spuszczał, nie wiedział, co począć z sobą wobec tych kształtów obnażających się w prostocie ducha, jąkał bezwiedne wyrazy, głowę odwracał, strach uczuwał i odbiegał. Słowem, ten Dafnis ciemności ucieczką się chronił przed tą ciemną Chloe.
Taką była owa sielanka, wykwitła na tle tragicznem.
Ursus mawiał im:
— Ubóstwiajcież się, odwieczne bydlęta.

ROZDZIAŁ SZÓSTY
Ursus nauczycielem i Ursus opiekunem..

Ursus dodawał jeszcze:
— Któregokolwiek dnia wypłatam ja im figla. Pożenię ich.
Nieraz zaś, wykładając Gwynplainowi zasady miłości, mówił mu:
— Miłość! A wiesz ty, w jaki to sposób Pan Bóg zapala ten ogień? Po prostu pakuje djabła pomiędzy kobietę i mężczyznę. Dość wtedy jednej iskry, to jest spojrzenia, a już oboje goreją.
— Nie zawsze potrzebne do tego spojrzenie — odpowiedział Gwynplaine, myśląc o Dei.
Na to Ursus znowu:
— Ależ ciemięgo, czyż to dusze, chcąc się widzieć, potrzebują oczu?
Niekiedy Ursus bywał bardzo krotochwilny. Zdawało się, że Gwynplaine, rozkochany w Dei aż do zapadania w ponurość, wystrzegał się ciekawych, jak mniemał, oczu Ursusa. Z tego powodu raz rzekł mu Ursus:
— E, mój kochany, daj ty sobie pokój. Toż wiesz przecie, że kogut nie wstydzi się swoich zalotów.
— Ale orzeł się z niemi ukrywa — odpowiedział Gwynplaine.
Innymi razy Ursus mówił sam do siebie:
— Nie od rzeczyby było nieco tam przytrzymać tych państwa młodych. Za dużo się coś kochają. Może im to wyjść na złe. Lepiej radźmy tem u zawczasu.
I oto, co gadał Gwynplainowi, kiedy Dea spała, Dei zaś, ile razy nie było Gwynplaina:
— Słuchajno, Deo, co ci tam tak przepadać za tym Gwynplainem. Nic niebezpieczniejszego, jak w kim drugim obrać sobie życie. Samolubstwo to mi dopiero podwalina do szczęścia. Chłopak to ci w oczach w świat wyfrunie. A potem Bóg wie, co mu z tego w głowie urosnąć może. Przepadają za nim dziewczęta! Nie wyobrazisz sobie, jak przepadają.
— Słuchajno, Gwynplaine; nierówności pomiędzy ludźmi to zawsze rzeczy djabła warte. Za dużo brzydoty po jednej stronie, za dużo piękności po drugiej; doprawdy, pomyśl ty o tem raz przecież. Miarkuj tedy swoje zapały, wisusie. Co ci tam po tej Dei? Czyż ty naprawdę myślisz, żeś dla niej stworzony? Ale porównajże się z nią przecie, mazgaju. Małaż to przestrzeń między wami? Cóż to za śliczne dziewczysko ta Dea! Co za białość! Co za włosy! Co za świeże malinowe usta! A dopieroż rączka, nóżka, okrąglutkie ramiona! No, a twarzyczka! Cudownie ładna, powiadam ci. Chodzi to, to zdaje się światło z siebie wytrząsa; a dopieroż zachwycający dźwięk jej głosu! I przy tem wszystkiem pomyśleć że to sobie kobieta. Ale ona nie głupia być aniołem. To jest, powiadam ci, piękność, co się nazywa! No, dajże jej spokój, idźże sobie precz.
Stąd tem większe jeszcze wzmocnienie przywiązania pomiędzy dwojgiem młodych ludzi; co widząc, Ursus wydziwić się nie mdgł swemu niepowodzeniu, zupełnie tak, jakby sobie kto mówił:
— To rzecz dziwna; tyle już wylałem oliwy na ten ogień, a żadną miarą nie mogę go zagasić.
Ugasić ów płomień, nawet choćby go tylko przytłumić, czy rzeczywiście życzył sobie Ursus? Z pewnością nie. Dopierożby się złapał, gdyby mu się powiodło! Rzeczywiście bowiem miłość ta, będąca płomieniem dla kochanków, dla niego była ciepłem, które go ożywiało.
Ale nie od rzeczy bywa podroczyć się nieco z tem, co nam uszczęśliwienie sprawia. Droczenie się to tak często ludzie zwykli nazywać mądrością!
Ursus dla Gwynplaina i Dei był niemal ojcem i matką. Wiecznie mamrocząc, wychował ich; wiecznie gderząc, wykarmił. Ponieważ nowy ten przybytek budę przewoźną znacznie zrobił cięższą, wypadło tedy coraz częściej dopomagać Homowi w jej ciągnieniu.
Pospieszmy dodać, że, kiedy w miarę podrośnięcia Gwynplaina Ursus jednocześnie w lata się posunął, przypadło z kolei młodemu Gwynplainowi ciągnąć starego Ursusa.
Razu jednego Ursus spróbował wyciągnąć horoskop z oszpecenia Gwynplaina. — Szczęście ci tym sposobem zgotowano — taka była przepowiednia.
Rodzina ta, złożona ze starca, dwojga dzieci i wilka, kołacząc się po szerokim świecie, coraz silniejszemi sprzęgała się węzłami.
Nieustająca włóczęga wcale nie przeszkodziła wychowaniu. — Włóczyć się jest to urastać — mawiał Ursus. Gwynplaine, z powierzchowności już stworzony do „pokazywania po jarmarkach“, od pierwszego razu podał był Ursusowi myśl chwalebną wykształcenia go na kuglarza. Więc też wszystkie skarby wiedzy Ursusa odrazu stanęły mu otworem. Na twarz chłopca patrząc, mruczał nieraz stary włóczęga: — Dobrze zaczęty, niema gadania! — Więc też podjął się wykończyć go jak najstaranniej, dodając mu zewsząd misterne ozdoby praktycznej swojej mądrości.
Gadał mu często: — Bądź mędrcem. Widzisz, być mądrym jest to być nie do pokonania. Ja, jak mię widzisz, nigdym w życiu łzy jednej nie uronił. Zawdzięczam to mojej mądrości. Czy ty myślisz, że, gdybym był chciał płakać, to brakłoby do tego powodu?
W monologach zaś swoich, podsłuchiwanych tylko przez wilka, oto co prawił: — Nauczyłem Gwynplaina wszystkiego, nie wyłączając łaciny. Dei zaś nie nauczyłem niczego, nie wyłączając muzyki.
Oboje ich nauczył śpiewać. Sam nader biegle grywał na fleciku, wielce wziętym w owe czasy. Podobnież na żebrackiej lirze, którą znana kronika Bertranda Duguesclina mniej grzecznie nazywa „instrumentem oberwańczym“, a w której jednak należy dopatrywać się zaczątków przyszłej symfonji. Odgłos tego grania zdala już przynęcał ciekawców. W tedy Ursus pokazywał tłumowi swoją lirę, mówiąc: — Nazywa się to po łacinie organistrum.
Gwynplainowi i Dei wpajał zasady śpiewu według zatraconej już metody Orfeusza, a także i według tej, nieco późniejszej, której twórcą był Egidjusz Binchois. Z tego powodu zdarzało mu się niekiedy przerywać swoje wykłady tym wykrzykiem uniesienia: — O Orfeuszu, mistrzu starej Grecji! O Binchois, mistrzu pikardyjski!
Owe jednak zawiłości starań około ich wychowania nie przeszkadzały dwojgu tym dzieciom wzajemnie się ukochać. Wzrośli, zamieniając serca, podobnie jak dwa szczepy, posadzone tuż obok siebie, drzewami się stawszy, zaplatają między sobą konary.
— Mniejsza z tem — mruczał Ursus — pożenię ich.
Poczem mamrotał jakby sam do siebie:
— Już mi kością w gardle stoją te ich miłostki.
Przeszłość ich, a raczej ta mała cząstka, jaką z niej posiadać mogli, nie istniała już dla Gwynplaina i Dei. Wiedzieli z niej tylko to, co im Ursus o tem powiadał. Stąd oboje nazywali go „Ojcem“.
Dla Gwynplaina wspomnienie jego dzieciństwa było tylko niewyraźnem wrażeniem przewalenia się niby zgrai szatanów ponad jego kolebką. Pozostało mu z tego uczucie, jakby gdzieś, kiedyś, w ciemności, stratowany został przez jakieś potworne stopy. Czy go to jednak spotkało przypadkiem, czy z umysłu, żadną miarą nie umiał sobie zdać sprawy. Jedyną rzeczą, którą sobie przypominął wyraźnie i we wszystkich szczegółach, był rozdzierający ustęp jego opuszczenia. Pośród tej nocy grobowej znalezienie Dei świtało mu zdaleka, jakby brzask promienny.
W tym względzie wspomnienia Dei o wiele jeszcze więcej były zamglone. Była wtedy tak mała; pamięć w tym wieku dziwnie się rozpierzchła! Przypominała sobie tylko matkę, jakby jakiś przedmiot zimny. Czy jednak kiedy widziała słońce? Może. Czyniła wysiłek by zagłębić swój umysł w to omdlenie, które było poza nią. Słońce? Cóż to takiego? Przypominała sobie tylko coś ciepłego i świetlistego, co najzupełniej zastąpił jej Gwynplaine.
Nieraz szeptali do siebie zcicha. Niema wątpliwości, że szeptać bywa najważniejszą sprawą na kuli ziemskiej. Dea mawiała do Gwynplaina: — Światłość jest wtedy, kiedy ty mówisz.
Razu jednego Gwynplaine, ujrzawszy poprzez cienki rąbek muślinowy śnieżnej białości ramię swojej towarzyszki, dotknął drżącemi usty tę przezroczą tkankę. Idealny to był pocałunek, przez potworne usta dany. Za dotknięciem tem Dea uczuła rozkosz przenikającą. Cała krasą spłonęła. Ów pocałunek poczwary zbudził jutrzenkę na tem pięknem czole, zasnutem nocą. Tymczasem Gwynplaine wzdychał z rodzajem przerażenia i, ponieważ sukna Dei uchylała się na piersi, nie mógł się powstrzymać od patrzenia na białości widzialne przez te wrota raju.
Dea podwinęła rękawek i, podając Gwynplainowi obnażone ramię, rzekła mu: — Jeszcze! — Gwynplaine ratował się ucieczką.
Nazajutrz znowu się to powtórzyło z pewną odmianą. O, jakże niebiańskiem bywa osuwanie się w tę przepaść pełną słodyczy, którą jest miłość! Są to rzeczy, na które patrząc Bóg, ten stary filozof, uśmiecha się dobrotliwie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ślepota udziela nauki jasnowidzenia.

Niekiedy Gwynplaine robił sobie wymówki. Niejako miał sobie do wyrzucenia swoje szczęście. Dawać się ukochać tej kobiecie, która go widzieć nie mogła, nie byłoż to ją oszukiwać? Coby powiedziała, gdyby jej się nagle otworzyły oczy? Jakżeby ją odepchnęło to, co dziś pociąga! Z jakimże wstrętem cofnęłaby się od niego! Jakiżby wykrzyk wydały jej usta, jakżeby sobie twarz zasłoniła, jakżeby szybko pierzchła! Udręczały go te przypuszczenia dotkliwe. Powiadał sobie po sto razy, że, będąc potworem, najmniejszego nie ma do miłości prawa. On, poczwara mroczna, ubóstwiana przez niebiańskie zjawisko, uważał sobie za obowiązek raz przecież oświecić tę gwiazdę ciemną.
Rzekł tedy do Dei:
— Czy ty wiesz, żem ja okropnie brzydki?
— Wiem tylko, żeś zachwycający — odpowiedziała mu.
On mówił dalej:
— Kiedy słyszysz, że się wszyscy śmieją, ze mnie się to śmieją, bom jest potworny.
— Kocham cię — rzekła Dea.
Po chwili milczenia dodała:
— Zostawałam w objęciu śmierci, tyś mię z niego wziął do życia. Ty przy mnie to niebo tuż obok. Daj mi twą rękę, niech mi się zdaje, że dotykam Boga.
Wtedy dłonie ich poszukały się i zaplotły, i nie dodali już więcej ani słowa, oniemiawszy przepełnieniem uczucia.
Rozmowę ich Ursus posłyszał. Więc też nazajutrz, kiedy byli wszyscy razem, odezwał się ni stąd ni zowąd:
— Zresztą i Dea także jest brzydka.
Ale słowo to chybiło celu. Młodzi ludzie ani słyszeli. Zatopieni w sobie, najczęściej nie zwracali uwagi na słowa Ursusa. Głębokość zdań owego mędrca całkiem bywała straconą.
Tym razem jednak owa jego uwaga zdradzała w nim niejaką znajomość serca kobiecego. Rzecz to bowiem niezawodna, że jakkolwiek szlachetnie postąpił sobie Gwynplaine, to przecież popełnił grubą nieostrożność. Powiedzieć to, co on powiedział, każdej innej kobiecie, nawet równie jak Dea niewidomej, mogło być wielce niebezpieczne. Bowiem niewidomą być i zakochaną jest to po dwakroć być ślepą. W położeniu podobnem chętnie się dusza marzeniom zaprzedaje; otóż ponieważ złudzenie jest pokarmem marzenia, tedy odjąć je miłosnemu uczuciu jest to pozbawić zasiłku. Wszelkiego rodzaju zachwyty potrzebne są do jego składu; tyleż podziw kształtów ciała, ile cześć przymiotów duszy. Do tego nie należy mówić kobiecie słów trudnych do zrozumienia. Ona ci zaraz marzy z tego powodu. Więc często i na złe wychodzą te jej marzenia. Zagadka, wprowadzona w senne zadumania, spustoszenie w nich sprawia. Ugodzenie niebacznie upuszczonego słowa nieraz rozprzęga to, co się ściśle trzymało. Zdarza się niekiedy, że ani wiedząc, jak się to stało, od lada wypadkowego jakiegoś słowa serce, dotąd pełne, całkiem się wypróżni. I oto istota kochająca spostrzega nagle pewne obniżenie w wymiarze jego szczęścia. Nic straszliwszego, jak owo powolne przeciekanie poprzez szpary spękanego już naczynia.
Na szczęście Dea nie z tej ulepiona była gliny, co wszystkie inne kobiety. Była to całkiem wyjątkowa istota. Ciało jej mogło być słabe, ale nie serce. Głąb jej istnienia stanowiła niebiańska w miłości wytrwałość. Więc też niebaczne słowo Gwynplaina, zamiast w czemkolwiek podkopać jej przywiązanie, skłoniło ją tylko pomyśleć, a następnie powiedzieć mu co następuje:
— Brzydkim być jest to źle czynić. Otóż Gwynplaine same dobre spełnia uczynki. Jest więc piękny.
Następnie zawsze w tej formie zapytania, właściwej dzieciom i niewidomym, dalej mówiła swoje:
— Widzieć? Cóż to wy nazywacie widzieć? Co do mnie, nie widzę, a jednak wiem; więc chyba patrzeć jest to nie widzieć.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — pytał Gwynplaine.
A ona na to:
— Wzrok jest to coś, co zakrywa prawdę.
— Jakim sposobem?
— Oto tak naprzykład. Widzisz się brzydkim...
Poczem, pomyślawszy chwilę, dodała:
— A tymczasem kłamiesz wierutnie.
Tak więc Gwynplaine tyle zyskał, że chociaż wyznał prawdę, to przecież mu nie uwierzono. Tedy sumienie jego, równie jak i miłość, zupełnego doznały zaspokojenia.
W ten sposób doszli oboje, ona szesnastu, on dwu dziestu pięciu lat wieku.
Z tem wszystkiem, w stosunkach wzajemnych ani na jotę nie zaszli dalej, jak było w pierwszym dniu spotkania. Nawet raczej cofnęli się jeszcze, powiedziećby można; toż przypomnijmy sobie noc ich ślubną wówczas, gdy ona miała dziewięć miesięcy, a on dziesięć lat, toż samo, co wtedy, niemowlęctwo błogosłowione zdawało się żyć i w teraźniejszej ich miłości; tak to zdarza się zapóźnionemu słowikowi przedłużać śpiew swój nocny aż do brzasku zorzy.
Pieszczoty ich nie przekraczały nigdy uścisku rąk, niekiedy tylko Gwynplaine zbliżał drżące usta ku obnażonemu ramieniu dziewczyny. Wystarczała im obojgu ta rozkosz, tak nieśmiało jeszcze a tak słodko wymowna.
Dwadzieścia cztery lata i szesnaście! To sprawiło, że razu pewnego Ursus, nie wyrzekający się swojego, jak nazywał, „figla“, nagłe im rzekł:
— W tych dniach musicie sobie koniecznie obrać jaką wiarę.
— A to na co? — spytał Gwynplaine.
— Żeby się pobrać.
— Ależ to się już stało — odpowiedziała Dea.
Ona ani pojmowała, żeby można być inaczej mężem i żoną, jak w sposób przez nich zastosowany.
Z drugiej znów strony, to ich utopijne a tyle dziewicze w sobie zadowolenie, to ich prostacze samą dusz zamianą nasycenie, to niby małżeńskie bezżeństwo, bynajmniej nie korciło Ursusa. Gadał o tem, zwyczajnie, byle się ugadać.
Jego jednak dość głęboka wiedza lekarska wskazywała mu dotykalnie, że Dea, jeśli nie nadto młoda, tedy przynajmniej nadto jeszcze wątła i za mało rozwinięta była do tej uroczystości, którą miał zwyczaj nazywać „połączeniem z krwi i ciała“.
— Przyjdzie to — mawiał — i zawsze będzie w porę.
Zresztą czyż oni i tak nie byli połączeni? Mogłoż być mocniej coś zrosłego z sobą, niż tych sierot dwoje? Rzecz to zaprawdę cudowna podobne spojenie dwojga istot za pomocą wspólnej niedoli. A jakby i tego węzła nie dosyć jeszcze było, wokoło tej niedoli miłość się całą swoją siłą owinęła, zacisnęła i zaplotła. Pytam się tedy: jestże siła zdolna potargać podobnie żelazny łańcuch zrządzenia, wzmocniony równiankami kwiecia?
Zaprawdę, Gwynplaine i Dea wiecznie swojemi być musieli.
Dea miała piękność, Gwynplaine światłość. Tak każde z nich posag swój wnosiło. Byli sobie więcej niż stadłem, gdyż niemal parką w jednej łupinie, przedzieleni tylko świętą przegrodą niewinności.
Z tem wszystkiem próżno Gwynplaine rozmarzał się, roztapiał ducha w rozpamiętywaniu sobie Dei, jako czegoś oderwanego; przyroda się u niego praw swych dopominała — był człowiekiem. Niemożebne jest obejść prawa konieczności. Tak też i on, podobnie jak i cała niezmierna przyroda, poczuwać w sobie zaczynał nieokreślone wstrząśnienia, nakazane przez Stwórcę. To sprawiało, że często, występując wobec tłumu, mimo wiedzy spoglądał na znajdujące się tam kobiety; prawda, że też i natychmiast odwoływał te spojrzenia wiarołomcze i pogrążał je napowrót w głąb swej duszy.
Dodajmy do tego, że też i brakło mu zachęty. Na twarzach wszystkich tych kobiet, na które spoglądał, widzieć mógł tylko wstręt, odrazę, obrzydzenie, odpychającą wzgardę. Widocznie jedna tylko Dea dla niego była możliwa. Myśl ta dopomagała mu do skruchy.

ROZDZIAŁ ÓSMY
Nietylko szczęście, ale i pomyślność.

Ileż to się mieści prawdy w opowieściach! Sparzenie dotknięciem się niewidzialnego piekła, oto czem jest zbudzenie się wyrzutów z powodu złej myśli.
W duszy Gwynplaina zła myśl nie była się jeszcze wykluła; stąd brak potrzeby wyrzutu. Miewał tylko czasami żale do siebie samego.
Niewyraźne to znaki życia ze strony sumienia.
Ale z jakiegożby powodu? Tego ostatniego jeszcze nie było.
Szczęście dwojga młodych ludzi było zupełne. Tak nawet zupełne, że nie doznawali już niedostatku.
Na przestrzeni czasu pomiędzy 1689 a 1704 rokiem stało się w ich losach pewne przeobrażenie.
Zdarzało się właśnie w tym ostatnim roku 1704, że nieraz o zmierzchu wieczornym do tego lub owego nadbrzeżnego miasteczka wjeżdżała szeroka i ciężka bryka, ciągniona przez dwa tęgie konie. Wyglądało to jak pudło okrętowe, któreby przewrócono dnem do góry, z środkowego zrębu zrobiwszy dach, z pomostu zaś podłogę, i osadziwszy to wszystko razem na czterech kołach. Wszystkie te koła zupełnie były jednakowej wielkości, wysokie zaś, jak bywają u wozów kamieniarskich. Koła, dyszel i pudło całe pomazane były na zielono, z pewnem stopniowaniem odcieni, poczynając od zupełnie ciemnej zieleni kół owego pojazdu, aż do kapuścianej, którą powleczona była buda. Owa barwa zielona do tego stopnia zrosła się z widokiem tego całego przyboru, że kolaskę pomienioną znano jak zły szeląg po wszystkich jarmarkach; przezwano ją nawet z tego powodu Green-Box, co ma znaczyć Zielone Pudło. Ow Green-Box posiadał dwa okna, po jednem u każdego końca; ztyłu zaś drzwi ze stopniami. Ponad dachem, z komina, również pomalowanego na zielono, unosił się dym. Chałupa ta wędrowna co pewien czas bywała odświeżana, zwykle zaś obmywana nader starannie. Z przodu, na wystawce, ku której otwierały się drzwi szklane, ponad kozłem, tuż obok powożącego staruszka, dwie Cyganki, przebrane za boginie, w potrzebie uderzały w trąby. Zdumienie powszechne towarzyszyło wszędzie tej wielkiej landarze, kołyszącej się nader wspaniale.
Była to poprostu dawna buda Ursusa, tylko że porosła w pierze skutkiem powodzenia i z cygańskiego wózka została przeistoczona obecnie na widownię.
Stworzenie jakieś, pół psa, pół wilka, przytwierdzone było na łańcuchu tuż pod pudłem powozu. Dawny to nasz znajomy Homo.
Stary woźnica, popędzający kłusaki, był podobnież znajomym nam mędrcem we własnej swej osobie.
Skądże to urośnięcie nędznej budy na rydwan olimpijski podobnych rozmiarów?
Oto stąd: Gwynplaine stał się sławną osobą.
Tak więc, jak widzimy, znający się na ludziach Ursus dał dowody wprawnego węchu, kiedy powiedział Gwynplainowi: — Dla szczęścia twego pracowano.
Ursus, jak sobie przypominamy, zajął się był wychowaniem Gwynplaina. Chłopcu temu nieznajomi jacyś twarz urobili. On zato umysł urabiać mu począł; tak, że poza tę maskę, tak wybornie wykończoną, włożył ile tylko mógł najwięcej myśli. Skoro tylko wyrostka uznał tego godnym, zaraz go ukazał na scenie, to jest na przedniej wystawie swojej budy. Wrażenie tego widoku przeszło wszelkie oczekiwanie. Niesłychanie się wszyscy zdumieli. Nigdy nie widziano nic, coby się porównać dało do podobnie uciesznego wyobrażenia śmiechu. Nie wiedziano, czemu przypisać owo cudowisko udzielającej się wszystkim patrzącym wesołości. Jedni to mieli za wrodzone, drudzy poczytywali za wytwór sztuczny; ponieważ zaś coraz więcej rodziło się w tym przedmiocie przypuszczeń, wszędzie tedy po wszystkich rozstajach rynkach, targowiskach i kiermaszach tłumy cisnęły się podziwiać Gwynplaina. Dzięki tej nienasyconej ciekawości, wprędce w lichy mieszek wędrownej gromadki posypały się naprzód szelągi, potem soldy, a nareszcie i nielada sztuki srebra. Wyczerpawszy jedno źródło powszechnego zainteresowania, przenoszono się ku drugiemu. Wędrując, kamień mchem nie porośnie, ale zato buda porasta w pierze; z postępem tedy czasu, od miasteczka do miasteczka, w miarę zwiększenia się wzrostu i szpetoty Gwynplaina, powoli przywędrowała fortuna przepowiedziana mu kiedyś przez Ursusa.
— Toż ci się dopiero przysłużono, mój chłopcze! — mawiał Ursus.
Owa to tedy „fortuna“ pozwoliła właśnie Ursusowi, zarządcy Gwynplainowego powodzenia, wybudować wreszcie kolasę swoich marzeń, to jest na tyle przestronną budę, żeby mogła pomieścić scenę co się nazywa i, co za tem idzie, rozrzucać nasiona sztuk i wiedzy po wszystkich rozstajnych drogach. Do tego, dozwoliła dodać do istniejących już członków gromady dwa konie i dwie kobiety, spełniające, jak wiadomo, obowiązki bogiń, a zarazem i posługaczek. Szyld mitologiczny wielce był wtedy pożądanym przyborem we wszelkiej budzie kuglarskiej.
— Jesteśmy wędrowną świątynią — mawiał Ursus.
Dwie te Cyganki, zwerbowane przez naszego mędrca na jakiemś gdzieś rozdrożu, były brzydkie, ale młode; nazywały się zaś z woli Ursusa jedna Phoebe, druga Venus. Należy jednak czytać Fibi i Vinos, stosując się w tym względzie do wymowy angielskiej.
Phoebe gotowała, Venus zaś zamiatała świątynię.
Do tego, w dnie wystąpień, obie ubierały Deę.
Poza obrębem tego, co jest równie dla kuglarzy jak i dla znakomitych w świecie osób tak zwanem „życiem publicznem“, Dea, równie jak Fibi i Vinos, nosiła spódniczkę florencką z kwiecistego perkaliku, a na wierzch kaftanik nie mający rękawów, skutkiem czego ręce aż do ramion były obnażone. Ursus zaś i Gwynplaine ubierali się w podobneż kaftany, tylko że do nich przywdziewali szerokie marynarskie spodnie. W dodatku Gwynplaine, do pracy i sztuk siłaczych, nosił na szyi i na ramionach rodzaj skórzanego fartucha. On też doglądał koni. Ursus i Homo wzajemnie mieli o sobie staranie.
Dea skutkiem nawyknienia do Green-Boxu niemal z taką swobodą przechadzała się po jego wnętrzu, jakby była obdarzona wzrokiem.
Ktoby zajrzał w głąb tej nowej budy wędrownej, ujrzałby w jednym jej kącie, przytwierdzoną do ścian i nieruchomą pomimo wszystkich swoich czterech kół, dawną budę Ursusa, osadzoną na łaskawym chlebie z pozwoleniem rdzewienia i już nadal uwolnioną od kołatania się po drogach, podobnie jak Homo od jej ciągnienia.
Buda ta, wepchnięta od tyłu po prawej stronie drzwi wchodowych, służyła za pokój i za ubieralnię dla Ursusa i Gwynplaina. Mieściła ona obecnie dwa łóżka. W kącie przeciwnym znajdowała się kuchnia.
Zagospodarowanie okrętu nie bywa ani ściślejsze, ani z większą oszczędnością miejsca, jak było urządzenie wewnętrzne Green-Boxu. Wszystko się tam znajdowało na swojem miejscu, wszystko w porządku, wszystko przewidziane.
Landara podzielona była na trzy przedziały. Przegradzały je ściany z otworami, stanowiącemi przejścia. Otwory te pozawieszane były płatami tkanin, zastępującemi drzwi. Tylna przegroda stanowiła pomieszkanie mężczyzn, znajdująca się na przodzie była mieszkaniem kobiet, przedział zaś środkowy był teatrem. Przyrządy orkiestrowe i sceniczne mieściły się w kuchni. Skrytka na poddaszu zawierała skład dekoracyj; za otwarciem zaś pewnej umieszczonej tam klapy, odsłaniano nagle rzędy lamp, co sprawiało czarowne efekty oświetlenia.
Ursus sam własną głową wymyślał wszystkie te czarodziejstwa. W potrzebie stwarzał nawet ku temu odpowiednie dramaty.
Już to posiadał on rozliczne uzdolnienia. Umiał przeróżne kuglarstwa, niektóre nawet bardzo zadziwiające. Oprócz umiejętności wyszczególnionego już naśladowania najrozmaitszych głosów, celował jeszcze w niespodziankach, w zdumiewających grach światła i cieni, w wyprowadzaniu nagłem tajemniczych liczb lub wyrazów na rozciągniętą zasłonę, w półświatłach, wpośród których znikały lub zjawiały się postacie drżące, i jeszcze w tysiącznych innych dziwowiskach, wpośród których, niby ogólnem gardząc zdumieniem, sam wyglądał mocno zadumany.
Z tego powodu rzekł mu raz Gwynplaine:
— Czy wiesz, ojcze, że wyglądasz na czarnoksiężnika.
A na to Ursus:
— Być może, bo też nim i jestem.
Green-Box, umiejętnie wykonany własnym pomysłem Ursusa, posiadał to dowcipne urządzenie, że pomiędzy kołami równie z tyłu, jak z przodu, środkowa ściana wystawy od strony lewej wykręcała się na zawiasach z pomocą układu łańcuchów i drągów, i opuszczała się tyle, ile chciano, na wzór zwodzonego mostu. Jednocześnie z tym jej ruchem również wykręcały się na zawiasach trzy wewnętrzne zapory, które, czas jakiś prostopadle w powietrzu wisząc, stopniowo ustawiały się na ziemi w kształcie nóg stołowych, dla podtrzym ania opuszczonej już w kierunku poziomym ściany, stanowiącej odtąd rodzaj estrady. Ta ostatnia, w połączeniu z odsłoniętą tym sposobem głębią budy, stanowiła gotową już do przedstawień scenę. Wszystko to, zdaniem ulicznych purytańskich predykatorów, było jak dwie krople wody podobne do piekielnej czeluści; odwracali się też od tego przepełnieni świętą grozą. Zdaje się nawet prawdopodobnem, że właśnie nie za co innego, jak za bezbożność w podobnym rodzaju, uniesiony gniewem Solon wygrzmocił kijem Tespisa.
Skądinąd przecież pomysł Tespisa potrwał dłużej, niżby to można sądzić. Przenośne teatry żyją i dziś jeszcze. Ale na takich to mianowicie w szesnastem i siedemnastem stuleciu grywano w Anglji balety i ballady Amnera i Pilkingtona, we Francji sielanki Gilberta Colin, we Flandrji po kiermaszach podwójne klementyńskie chóry, w Niemczech Adama i Ewę Theilesa, we Włoszech kawalkaty weneckie oraz eklogi leśne Gesualda księcia Wenuzyjskiego, Satyra Laury Guidiccioni, Rozpacz Filena i Śmierć Ugolina Wincentego Galileusza, ojca sławnego astronoma, który osobiście wyśpiewywał stosowną do tego muzykę własnego układu, towarzysząc sobie na wiolonczeli; słowem, wszelkie te i tym podobne zaczątki przyszłej włoskiej opery, które już od roku 1580 rugować zaczęły pełen wymuszoności madrygał, na korzyść całkiem swobodnego natchnienia.
Otóż tedy owa randryga, pomalowana barwą nadziei, która nosiła w sobie Ursusa, Gwynplaina i ich losy, a na czele której Fibi i Vinos uderzały w trąby, jakby dwie rozgłośne sławy, stanowiła również część tego wielkiego, pół cygańskiego, pół naukowego pochodu. Również Thespis nie wyparłby się w tym razie Ursusa, jak Congrio nie odepchnąłby od siebie Gwynplaina.
Za przybyciem na lada rynek lub wiejskie rozstaje, w przerwach trąbienia, Ursus wykładał charakter swojej muzyki sposobem budujących objaśnień.
— Oto jest symfonja gregorjańska — wykrzykiwał. — Słuchajcie, obywatele! Kościelny ten styl nowy, będący ogromnym postępem, we Włoszech był zmuszony walczyć z rytuałem ambrozjańskim, w Hiszpanji zaś mozarabickim, i nareszcie zaledwie je oba przezwyciężyć zdołał.
Poczem Green-Box zatrzymywał się stosownie do wskazania Ursusa; za nadejściem zaś wieczoru, opuszczała się wyżej wspomniana ściana środkowa, odsłaniało się wnętrze teatru i rozpoczynało przedstawienie.
Głąb sceny Green-Boxu przedstawiał krajobraz, wymalowany przez samego Ursusa; że jednak mędrzec nie nader świetnym był mistrzem, działo się tedy, że w potrzebie ów tak zwany krajobraz mógł wybornie wyobrażać podziemie.
Zasłonę stanowił tu kawał materji jedwabnej z najsprzeczniejszych barw w kwadraty.
Publiczność stała na dworze, bądź to w ulicy, bądź w rynku, ciekawie skupiona w półkole, równie w pogodę, jak i w niepogodę; urządzenie podobne sprawiało, że dla teatrów ówczesnych deszcz nierównie mniej jeszcze pożądanym bywał gościem, niż to ma miejsce z przedstawieniami dzisiejszemi. Jeśli była możność potemu, przedstawienia owe dawano w podwórzach zajazdów, na czem zyskiwało się tyle rzędów lóż, ile było pięter z oknami. Tylko że w podobnym razie, z powodu bardziej ograniczonej liczby widzów, publiczność zmuszona była płacić więcej.
Ursus był duszą wszystkiego, równie całego towarzystwa, jak i orkiestry, jak i sztuki, jak i kuchni wreszcie. Vinos uderzała w bębenek, do którego miała wielką wprawę, Fibi zaś przygrywała na czemś podobnem do gitary. Wilk powołany był także do uczestniczenia w przedstawieniach. On także stanowił niezbędną część „towarzystwa“. Grywał nawet w potrzebie role pomocnicze. Bywało nieraz, że gdy występował obok Ursusa tęgo oszytego w skórę, niedźwiedzią, on, który był staranniej jeszcze w własną zaszyty, widzowie ani odgadnąć mogli, który z nich dwóch rzeczywiście był zwierzem; okoliczność ta dziwnie pochlebiała Ursusowi.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Dziwactwa, nazywane poezją przez ludzi pozbawionych smaku.

Dramatyczne pomysły Ursusa były, ściśle biorąc, intermedjami, obecnie wyszłemi już z użycia. Tak jedna ze sztuk jego, na nieszczęście zaginiona bezpowrotnie, nosiła tytuł: Ursus Rursus. Przypuszczać się godzi, że sam autor grał w niej główną rolę. Chwilowe wyjście, po którem powrót następował niebawem, stanowić musiało skromny i godny uznania przedmiot owej sztuki.
Jak widzimy, tytuły tych sztuk bywały łacińskie, przedmiot zaś najczęściej wypowiadany po hiszpańsku. Wiersze te były na podobieństwo kastylskich ówczesnych sonetów, nie przeszkadzających w Anglji nikomu. Język bowiem hiszpański niemałej naonczas używał wziętości, do tego stopnia, że nawet marynarze angielscy chętnie mówili po kastylsku, podobnie jak niegdyś żołnierze rzymscy po kartagińsku, na co dość zajrzeć do Plauta. Zresztą na przedstawieniu, tak jak na mszy, język łaciński czy inny, którego słuchacze nie rozumieli, bynajmniej nikomu nie przeszkadzał. Śpiewano poprostu do melodji, jakieś znane słowa. Stara gallicka Francja była szczególnie pobożna w ten sposób. W kościele na Immolatus wierni śpiewali Rozkoszą żyć, a na Sanctus, Całuj mig miła. Trzeba było soboru Trydenckiego, by położyć koniec tym poufałościom.
Ursus razu pewnego wyłącznie dla Gwynplaina ułożył intermedjum, które, jak mniemał, nadzwyczaj mu się udało. Włożył też w nie wszystkie swoje wysiłki. A włożyć w jakiś utwór całą treść samego siebie, toż dopiero triumf dla twórczego ducha! Ropucha, porodziwszy ropuszątko, czyż nie mniema, że dokazała cudownej roboty? I myślicie, że tak nie jest? Spróbujcie zrobić to, co ona.
Ursus nadzwyczaj starannie urobił to swoje niedźwiedziątko. Nosiło ono nazwę: Zamęt zwyciężony.
Oto w jaki sposób rzecz ta odbywała się:
Najprzód obraz nocny. W chwili podniesienia zasłony tłum widzów spostrzegał tylko przed sobą tło czarne. Na tem tle poruszały się, pełzając, trzy niewyraźne postacie: wilk, niedźwiedź i człowiek. Wilkiem był wilk, niedźwiedziem Ursus, Gwynplaine zaś człowiekiem. Wilk i niedźwiedź wyobrażały w tej okoliczności dzikie, nieujarzmione siły przyrody, bezmyślne łaknienia, okrucieństwo pierwotne, i obaj z zapalczywością rzucali się na Gwynplaina, co wyobrażało zamęt, wyzywający człowieka do walki. Żadnego z nich nie było widać wyraźnie. Gwynplaine pasował się, owinięty całunem, twarz zaś pokrywały mu gęste, spadające na nią kędziory. Tedy, jak powiedzieliśmy, wszystko tam było ciemnością. Niedźwiedź mruczał, wilk warczał, człowiek wołał ratunku. Bowiem zwierzęta miały nad nim górę; zaczem pomocy wzywał jak mógł najrozgłośniej, ani nawet wiedząc, skąd ona przyjść może. Nareszcie rzężał już prawie, konając. Widzowie mieli przed sobą w ten sposób ostatnie wysiłki zarysów człowieka, zaledwie kształtem odróżniającego się od zwierząt; było to bardzo przykre widowisko. Wszyscy też spoglądali na to, dech zatrzymując w piersi; jeszcze chwila, a zwierzęta miały zwyciężyć; i, co za tem idzie, zamęt miał napowrót pochłonąć człowieka. Czas jakiś wrzała ta walka, wykrzyki, wycia, wtem nagle robiło się uciszenie. Tu występował śpiew z głębi cieniów. Niby powietrzne tchnienie wywołało głos jakiś. Przepływały tu i owdzie tajemnicze dźwięki, towarzyszące temu niewidzialnemu śpiewowi, i oto nagle niewiedzieć skąd ani jak, coś białego występowało w oddali. To coś białego okazywało się światłem, światło to stawało się kobietą, kobieta wydawała się być duchem; była to Dea, spokojna, niewinna, piękna, potężna swoją pogodą i słodyczą, ukazująca się w otoczeniu świetlanem. Raczej nawet zarys tylko jasności na tle zorzy. I głos ten to także ona była. Głos powietrzny, ale niewypowiedzianie głęboki. Z niewidzialnej widzialną się stawszy, śpiewała pośród tego brzasku. Sądziłbyś słyszeć hymn anioła, czy też śpiew ptaka. Na widok tego zjawiska, człowiek, dźwigając się nagle, umocniony zachwytem, wytężał obie swe pięści i powalał u stóp swych pokonane zwierzęta.
Wtedy widziadło, unoszące się niepojętym i przeto tem godniejszym podziwu sposobem, śpiewało następujące wiersze w języku hiszpańskim, aż nadto czystym dla uszu angielskiego majtka:

Ora! llora!
De palabra
Nace razon,
Da luz el son.[24]

Poczem spuszczała oczy pod stopy, jakby w dole otchłań widząc, i śpiewała dalej:

Noche, quita te de alli!
El alba canta hallali.[25]

W miarę, jak śpiewała, człowiek coraz więcej się ożywiał, i gdy przedtem zaledwie śmiał ku górze unosić głowę, obecnie, klęcząc z rękoma ku widziadłu wzniesionemi, ciężarem obu swoich kolan przygniatał nieruchome już i niejako porażone gromem zwierzęta. Ona śpiewała dalej ku niemu zwrócona:

Es menester a cielos ir,
Y tu que llorabas reir.[26]

I wypływając z głębi ze wspaniałością gwiaździstego pochodu, dodawała:

Gebra barzon!
Dexa, monstro
A tu negro
Caparazon.[27]

I to mówiąc, kładła mu rękę na czole.
Wtedy inny głos się podnosił, głębszy jeszcze i jeśli być może łagodniejszy od poprzedniego, głos łzami drżący i zachwycony, czule zarazem i dziko poważny, a był to tym razem śpiew ludzki w odpowiedzi na śpiew niebiański. Gwynplaine to, ciągle jeszcze kolanami w cieniu gniotący zwyciężonego wilka i niedźwiedzia, z głową pochyloną pod dotknięciem Dei, śpiewał następujące słowa:

O ven! ama!
Eres alma,
Soy corazon.[28]

Poczem jedynym razem, wpośród tego nucenia, kunsztowny snop światła całą siłą uderzał w twarz Gwynplaina.
I oto nagle ukazywała się zdumionym widzom uśmiechnięta poczwara.
Wypowiedzieć wrażenie tego widoku któżby potrafił? Podobny był niby do nagłego ukazania się śmiechu w słonecznej postaci. Śmiech z niespodzianki się rodzi — a cóż niespodziewańszego być mogło jak podobne rozwiązanie? Co tu przyrównywać do tego policzka światłości, spadającego działaniem piorunu na tę maskę zarazem błazeńską i straszliwą? To też huczano śmiechem wokoło tego śmiechu; śmiał się, kto żył, zewsząd, z góry, z dołu, od przodu, z głębi, mężczyźni, kobiety, stare twarze z wyłysiałem czołem, równie jak i dziecinne pyzate, ludzie dobrzy, ludzie źli, weseli, smutni, słowem wszyscy co się zowie; śmieli się nawet przechodnie uliczni, nie znając powodu, widząc tylko, że się śmieli drudzy. I śmiech ten wprędce przechodził w jednozgodne oklaski i tupania. I po zapadnięciu zasłony, jakże szalenie, jak długo jeszcze przywoływano Gwynplaina! Słowem, było to niesłychane powodzenie. — A co? Widziałeś „Zamęt zwyciężony“? Rzecz cudowna! — Rozbijano się, by oglądać to widowisko. Przychodziła tam pustota pękać od śmiechu, przychodziło zasmucenie rozweselenia szukać, zgryzoty sumienia zapomnienie znaleźć chwilowe. Był to bowiem śmiech tak zaraźliwy, że się niemal czemś chorobliwem wydawał. Rzeczywiście, cóż trudniejszego do uniknięcia, jak udzielanie się radości? Skądinąd jednak powodzenie to nie przekraczało granic ulicznego tłumu. Toż nie gdzieindziej, jak na ulicy, trzeba szukać gromadnego zebrania. Oglądano to widowisko za pomierną cenę jednego penny. Wielki świat nie zwykł się zadowalać tak lichem wymaganiem.
Ursus wielce sobie cenił to dzieło swoje, ta k kunsztownie obmyślane.
— Jest to w rodzaju niejakiego Szekspira — mawiał skromnie.
Podwyższał też niemało niewysłowione w rażenie Gwynplaina udział pięknej Dei w tej sztuce. Biała jej postać, zestawiona z tem straszydłem, wyobrażała sobą to, coby nazwać się godziło niebiańskiem zdumieniem. Tłum prostaczy spoglądał na nią z pewnym rodzajem tajemniczej trwogi. Łączyła w sobie dziwny urok dziewicy i kapłanki, nie chcącej znać mężczyzny, a zato znającej Boga. Widział każdy, że była niewidomą, ale czuł, że była widzącą. Zdawała się stać na samym progu nadprzyrodzonych rzeczy, w połowie należąca do światłości ziemskich, drugą połową zanurzona w zaświatowe odblaski. Zstępowała niby na ziemi popracować, ale w sposób niebu tylko właściwy, to jest samem swojem ukazaniem się, niby brzaskiem zorzy. Znalazłszy poczwarę, urabiała z niej duszę. Miała pozór potęgi twórczej, zadowolonej, ale oraz i osłupiałej własnem dziełem; mniemałeś na jej twarzy cudownie zalęknionej oglądać jednocześnie żądzę przyczyny i zadziwienie skutku. Czuć było, że ona poczwarę tę kocha miłością. Tylko czy wie, że to poczwara? Zapewne, skoro jej dotyka. Albo może nie, ponieważ się jej oddaje w posiadanie. Czarne pomroki nocy i rażące blaski dniowe mąciły się tu w umyśle widza w jakiś półcień tajemniczy, z pośród którego występowały coraz dalsze przestrzenie. W jaki to sposób spowinowacą się z podmalowanemi zaledwie kształty, w jaki sposób dopełnia się przenikanie duszy w zaledwie zgruba obciosaną materję, w jaki to sposób słoneczny promień przeobraża się w nerw życiowy, w jaki sposób potworna twarz się przetwarza, w jaki sposób utwór zaledwie ziemi godny Raju się godnym staje — wszystkie te, rzec można, podchwytywane na gorącym uczynku tajemnice potęgowały wzruszeniami niemal komicznej doniosłości już i tak nader silnie wstrząsającą wesołość, jaką wywoływał widok Gwynplaina. Nie wchodząc nawet w bliższy rozbiór tego wrażenia (widz bowiem zwyczajny niezbyt chętnie zadaje sobie trud doszukiwania się dna rzeczy), ogół patrzących rozumiał jednak, że coś tam więcej jest nad to, co wzrok ogląda; słowem, bezwiednie nawet dla każdego ów widok osobliwszy posiadał przejrzystość odwiecznej tajemnicy pochodzenia dusz.
Co zaś do Dei, to czego ona ze swej strony doświadczała, wymyka się wszelkim ludzkim opisom. Czuła, że się znajduje wpośród tłumu, ani wiedząc, co to tłum. Słyszała tylko gwar zewsząd, oto i wszystko. Dla niej tłum był tylko powiewem, i w istocie, nic on nie jest innego. Pokolenia są to tylko przemijające podmuchy. Człowiek nabiera tchnienia, tchnieniem żyje i oddaje tchnienie. W tłumie tym Dea czuła się samotna, z wrażeniem dreszczu, jakby była ponad przepaścią zwieszona. I oto nagle, w tem pomieszaniu zrozpaczonej niewinności, gotowej już wyrzekać na nieznane potęgi, w tem niezadowoleniu z przypuszczalnego upadku, Dea pogodna i o wiele wyższa ponad mętne niepokoje niebezpieczeństw, a jednak wewnętrznie wzburzona swojem odosobnieniem, odnajdywała znowu dawne swe umocnienie i podporę; chwytała znowu myśl zbawczą w tych przestrzeniach ciemności, dotykała ręką potężnej głowy Gwynplaina. O radości niewypowiedziana! Ona to sama kładła palce różowe na tej gęstwi kędzierzawych włosów. Dotknięcie czegoś wełnistego budzi wrażenie łagodności. Otóż Dea dotykała niby baranka, o którym wiedziała, że jest lwem. Całe serce jej roztapiało się w miłość niewysłowioną. Czuła się niby wolną od niebezpieczeństw, znajdowała niby swego zbawcę. A tymczasem tłum patrzących mniemał zupełnie co innego widzieć. Dla nich zbawioną istotą był Gwynplaine, zbawcą zaś Dea. — Niech sobie jak chce będzie — myślał Ursus, dla którego serce Dei nie miało tajemnic. Tak więc Dea pocieszona, umocniona, zachwycona, ubóstwiała anioła, podczas gdy tłum, przypatrując się poczwarze, ulegał podobnież, tylko że w inny sposób, potędze tego niezmiernego prometejskiego śmiechu.
Prawdziwa miłość nie zużywa swych wrażeń. Duchem tylko będąc, nie ulega ostygnięciu. Zarzewie popiołem się pokrywa, ale nie gwiazda. Niebiańskie te wzruszenia co wieczora nowemi były dla Dei; stąd nic dziwnego, że się gotowa była rozpłakać z rozrzewnienia, podczas kiedy tłum pokładał się od śmiechu. Wkoło niej wszystko się uciechą zanosiło, ale ona tylko jedna była szczęśliwa. Skądinąd znowu wrażenie wesołości, wywoływane niespodzianem i zdumiewającem rozśmianiem się Gwynplaina, nie zupełnie było w planie Ursusa. Byłby on wolał mniej śmiechu, a zato uśmiechu więcej, a także więcej lirycznego podziwu. Z tem wszystkiem, pocieszało go powodzenie. Co wieczora miał nawet potemu usprawiedliwiające powody, z przyjemnością liczyć mogąc, ile to kupki farthingów przyniosły szylingów, a ile znowu kupki tych ostatnich przyniosły funtów szterlingów. A zresztą i to jeszcze mógł wziąć pod uwagę, że, bądź co bądź, ów „Zamęt zwyciężony“ niejednemu kaducznie uwiązł w głowie, tak, że i z tego również korzyść była niemała. Być może, że się nawet i nie mylił w tym względzie, nie w inny to bowiem sposób niejako osadza się w umysłach dzieło ludzkiej myśli. Prawdą zaś jest niezbitą, że ta zgraja uliczna, tak rozciekawiona tym wilkiem, tym niedźwiedziem, tym człowiekiem, następnie tem i dźwiękami, dalej owem wyciem ujarzmionem przez harmonję, ową nocą, rozproszoną przez brzask jutrzenki, i wreszcie tym śpiewem, wydzielającym z siebie światłość, chwytała w duszę z niewyraźnem a jednak głębokiem współczuciem, nawet z pewnym rodzajem rzewnego poszanowania, poetyczny dramat zwyciężonego zamętu, słowem to zwycięstwo ducha nad materją, uwieńczone wreszcie człowieczem rozradowaniem.
Takie to były nieokrzesane uciechy owego ludu.
Uciechy te wystarczały mu. Lud bowiem nie miewał możności przypatrywania się „szlachetnym zapasom“, stanowiącym rozkosz dobrze urodzonych, i nie jemu to było dane, jak owym panom, postawić na jeden raz tysiąc gwinej za Helmsgailem przeciw Phelem-ghe-madone’owi.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Rzut oka mędrca na rzeczy tego świata i na ludzi.

Człowiek rad jest zemścić się za przyjemność, którą mu zrobiono. Nie skądinąd pochodzi uczucie wzgardy dla komedjanta.
Człowiek ten mię zachwyca, rozrywa, bawi, uczy, czaruje, pociesza, napawa mię ideałem, jest mi przyjemny i pożyteczny — coby mu tu w zamian za to złego zrobić? Upokorzyć go. Wzgarda jest to policzek z odległości. Otóż dam mu policzek. Podobał mi się, jest zatem nikczemny. Służy mi, więc go nienawidzę. Skądby tu wziąć na niego kamienia? Świętoszku, dajno mi swego. Mędrcze, daj mi także swego. Bossuet niech go przeklnie, Rousseau znieważy. Krasomówco, wypluj tam na niego z ust swoich ostre żwiry. Niedźwiedziu, palnij go w łeb kamieniem z bruku. Poobtrącajmy drzewo, poobtłukujmy owoc i zjedzmy go. Brawo! Fora za drzwi! Co? Wypowiadasz wiersze poetów? Precz od niego! To hecarz — patrzno go! Zróbmy mu kajdany z jego powodzenia. Dalejże mu gwizdać, żeby się za bardzo nie wbijał w pychę! Niech sobie pośród zbiegowiska pozostanie sam jeden. W taki to sposób ludzie wyższego tonu wynaleźli dla aktora ten rodzaj odosobnienia, który się nazywa oklaskiem.
Tłum uliczny o wiele jest mniej surowy. Nie nienawidził on Gwynplaina. Także nim i nie pogardzał. Tylko że ostatni posługacz najnędzniejszej osady na najlichszym statku, stojącym na kotwicy w najpodlejszej przystani angielskiej, uważał się za niesłychanie wyższego od tego trefnisia „ulicznego“, mając zarazem przekonanie, że tyle jest przynajmniej przestrzeni pomiędzy posługaczem i kuglarzem, ile pomiędzy lordem i posługaczem.
Gwynplaine tedy, podobnie jak wszyscy komedjanci, równie był oklaskami okrywany, jak i pięścią odepchnięty. Zresztą, coprawda, na tym padole płaczu wszelkie powodzenie jest zbrodnią, i przeto musi być okupione. Posiadając medal, posiada się i jego stronę odwrotną.
Dla Gwynplaina jednak nie istniała odwrotna strona. Działo się to tem, że obie strony jego powodzenia wielce mu były dogodne. Rad był z oklasków, rad także z odosobnienia. Pierwsze go wzbogacało, drugie czyniło szczęśliwym.
W tej nizinie, pośród której się znajdował, bogatym być znaczyło nie doświadczać nędzy. Było to poprostu dziur nie mieć w odzieniu, chłodu w swoim kącie, próżni w żołądku. A zato mieć jeść i pić, ile niezbędnie potrzeba. Słowem, mieć to, bez czego się obyć trudno, nie wyłączając groszaka dla dania go biedniejszemu od siebie Otóż liche to bogactwo, aż nadto wystarczające człowieczej swobodzie, Gwynplaine posiadał w całem znaczeniu tego słowa.
Ze strony zaś duszy był bogaczem co się zowie. Posiadał bowiem miłość. Czegóż mógł żądać więcej? To też nie żądał niczego.
A gdyby mu ofiarowano potworność z twarzy odjąć? Jakżeby się był oburzył na samą myśl podobną! Jakto! Wziąć mu precz tę brzydotę i zrobić go znowu takim, jakim był zapewne przedtem: powabnym, pięknym? Nie, za nic w świecie! A z czegożby nadal wyżywił Deę? Cóżby się wtedy stało z tą biedną, słodką niewidomą, która go pokochała? Bez tego śmiechu, który go robił jedynym w swoim rodzaju clownem na świecie, stałby się naraz takim samym kuglarzem, jak tysiące innych, pierwszym lepszym skoczkiem na linie, lada zbieraczem groszaków, porzucanych po bruku; i Dea tym sposobem możeby nie codzień miała lichy kawałek chleba. Doznawał pewnego rodzaju tkliwej pychy, czując się jedyną podporą tej okaleczałej niebianki. Noc, Osamotnienie, Niedostatek, Bezsilność, Niewiedza, Głód i Pragnienie, siedem tych paszcz smoczych ziejących nędzą wyciągało się ku niej, a on był świętym Jerzym, zwyciężającym te potwory. I oto stopy swemi deptał grożącą jej niedolę. Jakim sposobem? Własną potwornością. Za jej to sprawą był pożytecznym, pomocnym, zwycięskim i wielkim. Dość mu się było pokazać, żeby zwabić pieniądze. Był niby panem tłumowi, czuł się władcą motłochu. Mógł wszystko dać Dei. Zapewniał jej pierwsze potrzeby; zabezpieczał jej wszystko, aż do pragnień, żądz, zachceń, jakie tylko w ciasnym zakresie pojęć ociemniałej istoty bywają możebne. Gwynplaine i Dea, jak to już powiedzieliśmy, wzajemnie sobie byli opatrznością. On czuł się uniesionym jej skrzydły, ona niesioną na jego rękach. Być podporą kochającej kobiety, zapewniać potrzeby tej, która ci nieba przychyla, cóż nad to może być słodszego? Otóż Gwynplaine doznawał tej najwyższej szczęśliwości. I powiedzieć, że ją zawdzięczał własnej szpetocie! A jednak ona to właśnie wywyższała go nad wszystko. Nią to zarabiał na życie swoje i drugich; ona to dawała mu niezawisłość, swobodę, rozgłos, wewnętrzne zadowolenie, dumę. Korzyści tej potworności nikt mu już odebrać nie mógł. Pociski losu bezsilne już były przeciw niemu poza obrębem tego ciosu, na którym zużyły swoją potęgę i który się w zwycięstwo dla niego przeistoczył. Owa głębia niedoli w szczyty elizejskie mu się przeobraziła. Gwynplaine niejako uwięziony był w swojej szpetności, ale pospołu z Deą. Było to poniekąd być rzuconym w podziemie, któreby się okazało rajem. Przedzielała ich dwoje od reszty świata nieprzebita ściana. Tem lepiej. Ściana ta odosobniała ich, ale i broniła. Co mogło zagrażać Dei, co mogło zagrażać Gwynplainowi w podobnem obwarowaniu się od świata zewnętrznego? Możnaż mu było odebrać powodzenie? Ani podobna. Na to należałoby mu twarz odjąć. Pozbawić go miłości Dei? I to również niepodobna. Dea go widzieć nie mogła. Niewiadomość jej była po niebiańsku nieuleczalną. W czem mogła przeszkadzać Gwynplainowi jego potworność? W niczem. Jakie miała dla niego korzyści? Wszystkie. Kochany był pomimo tej okropności, nawet być może właśnie z jej powodu. Ślepota tu i szpetota przeczuciowo niby zbliżyły się ku sobie i połączyły w nierozdzielną parę. Kochanym być nie jestże to wszystko? Gwynplaine, myśląc o swojem oszpeceniu, doznawał wdzięczności. Piętnem tem pobłogosławiono go. Z radością czuł je niezatartem i wiecznem. Co za szczęście, że dobrodziejstwo to było nie do uleczenia! Dopóki na świecie starczy ulic, szynków, dróg w świat szeroki, tłumów na dole, nieba nad głową, można być pewnym bytu codziennego, można się nie obawiać niedostatku dla Dei, można żyć miłością! Gwynplaine za nic nie zamieniłby swej twarzy z Apollinem. Być potwornym było dla niego typem szczęścia.
To też, jak powiedzieliśmy, przeznaczenie hojnie go obdarzyło. Wyrzutek ten był jednym z wybranych.
Tak był szczęśliwy, że żal mu się robiło innych ludzi. Czuł litość dla reszty świata. Bowiem lubił on niekiedy wyjrzeć ukradkiem na zewnątrz — cóż się dziwić? Rzecz to ludzka. Dziękował niebu, że zewsząd ściana go nieprzebyta dzieliła od świata, a przecież chętnie nieraz wytykał głowę poprzez tę ścianę. Ale, przypatrzywszy się stamtąd to temu, to owemu, z tem większą uciechą pogrążał się w osamotnienie, które z nim podzielała niewidoma kochanka.
Cóż on bowiem widywał wkoło siebie? Cóż to byli ci obywatele życia, których najrozliczniejsze mógł oglądać próżności i to co chwila inne? Coraz nowe tłumy, a zawsze to samo mnóstwo. Coraz nowe twarze, a zawsze te same niedole. Niby rodzaj ruin zbiorowiska. Co wieczora najrozliczniejsze utrapienia społeczne przychodziły wieńcem stawać wokoło jego szczęścia.
Green-Box był rzeczą, wielkiej używającą wziętości.
Niskie ceny pociągają tylko nisko położonych ludzi. Zbiegali się wokoło niego sami tylko biedacy, sami maluczcy, sami ubodzy w duchu. Szło się na Gwynplaina, jak to się idzie na kieliszek jałowcówki. Kupowano u niego zapomnienie trosk za całe dwa grosze. Z wysokości swej hecy Gwynplaine robił ścisły przegląd owego zbiegowiska. Umysł jego chciwie wsiąkał te wszystkie stopniowe objawy niezmiernego utrapienia. Wyraz twarzy ludzkiej jest wynikiem wpływów losu i wyrzutów sumienia, a także Bóg wie ilu i jakich wewnętrznych działań niszczących. Nie było cierpienia, nie było gniewu, nie było hańby, rozpaczy, którychby po właściwej im zmarszczę Gwynplaine nie rozpoznał. W tych ustach dziecięcych od rana nie postał kawałek chleba. Człowiek ten jest ojcem, ta kobieta matką, a jednak poza niemi odgadujesz całe dwie do ostateczności przywiedzione rodziny. Na twarzy tamtej czytasz przejście od występku do zbrodni, a zarazem i przyczyny podobnego upadku: ciemnotę i niedostatek. Ta znowu przedstawia wyraz wrodzonej dobroci, starty przygnębieniem społecznem i zmieniony w nienawiść. Na tem czole starej kobiety widać męczarnie głodu, na tem drugiem dziewczyny młodej — ostateczne już zepsucie. W całej tej zgrai znajdowały się ręce, ale narzędzi brakło; pracownicy ci nie cofali się przed trudem, ale właśnie pracy im brakło. Niekiedy obok robotnika stawał żołnierz, czasem zupełnie już niezdolny do służby, uosabiając sobą Gwynplainowi straszliwie widmo wojny. Gwynplaine wyczytywał bezrobocie, tam wyzyskiwanie, ówdzie zaprzedanie swobody. Na niektórych czołach dopatrywał cech cofnięcia się w zwierzęcość, i ten powolny zwrot człowieka ku bydlęciu, dopełniający się w dolnych warstwach ludzkości. Pośród tych ciemności znajdowało się dla Gwynplaina okienko. Tamtędy szczęście im obojgu błyskało. Wszystko inne zgubą tylko było. Czuł Gwynplaine ponad sobą bezwiedny pochód ludzi możnych, ludzi bogatych, wspaniałych, wielkich, wybrańców trafu, pod sobą tłum bladych twarzy wydziedziczeńców losu; widział siebie i Deę, z całem ich maluczkiem a jednak tak ogromnem szczęściem, właśnie w pośrodku tych dwóch światów; w górze świat gwarny, swobodny, wesoły, tańczący, depczący; w dole świat cichy, po którym drudzy depczą. Rzecz to dziwna, dowodząca jak głębokie jest zło społeczne — światłość ciemność przygniata! Gwynplaine miał sposobność stwierdzić tę żałobną stronę rzeczy ludzkich. Jakto? Byłożby przeznaczenie pełzać przy ziemi! Człowiek miałby być do tego zmuszony? Co? Podobne powinowactwo z prochem i błotem? Podobna ohyda, podobne wyzucie się z człowieczeństwa, tak wielkie poniżenie, że się ma chęć je zdeptać! Jakiegoż to tedy motyla gąsienicą jest to ziemskie nasze życie? Jakże! Więc pośród całego tego zgłodniałego i ciemnego tłumu, wszędzie jak zajrzysz i przed każdym z tych ludzi, tkwi znak zapytania, odnoszący się do zbrodni lub hańby? Nieugiętość praw sprowadzająca stępienia sumienia! Niema dziecka, któreby nie rosło dla umniejszenia! Niema dziewicy, któraby nie wyrastała dla oddania! Niema róży, któraby się nie rodziła dla błota! Niekiedy oczy jego zaciekawione ciekawością pełną wzruszenia starały się przejrzeć aż do głębi tej ciemności, w której konało tyle niepotrzebnych wysiłków i w której walczyło tyle znużeń, rodziny pożarte przez społeczeństwo, obyczaje torturowane przez prawa, rany zgangrenowane przez kary, nędze przeżarte podatkami, inteligencje płynące bez kierownictwa po topielisku ignorancji, tratwy czekające rozbicia pokryte głodnymi, wojny, nieurodzaje, rzężenia, krzyki, zniknięcia. I ze srogim piersi uciskiem odczuwał te wszystkie rozdzierające niedole powszechne. Miał niby widzenie całej tej szumowiny nieszczęścia kipiącej ponad zamroczonym odmętem ludzkości. Sam w bezpiecznej przystani będąc, oglądał wokoło siebie wszystkie te rozbicia. Chwilami chwytał w obie ręce swoją głowę oszpeconą i dumał.
Być szczęśliwym cóż to za szaleństwo! Jak to się marzy wtedy! Gwynplainowi rozmaite przychodziły myśli. Nawet niejedna niedorzeczność przez głowę mu przelatywała. Że tam kiedyś uratował był jakieś dziecko, uczuwał zachcianki ratowania świata całego. Tumany marzeń przesłaniały mu niekiedy uczucie własnej rzeczywistości; nawet na tyle tracił miarę stosunków, że aż zapytywał sam siebie, coby tu zrobić można dla tego biednego ludu? Niekiedy tak zawzięcie rzecz tę brał do serca, że aż mówił o tem głośno. Wtedy Ursus wpatrywał się w niego, wzruszając ramionami. A on dalej roił swoje: — O, gdybym był potężny, jakżebym dopomagał nieszczęśliwym! Ale czemże jestem? — Atomem. Ale cóż mogę? — Nic.
Mylił się. Mógł wiele. Rozśmieszał.
A, jak powiedzieliśmy, rozśmieszać jest to dawać zapomnienie.
Możeż być większy dobroczyńca w świecie od tego, który daje zapomnienie?

ROZDZIAŁ JEDENASTY
Gwynplaine słusznie sądzi, Ursus prawdę mówi.

Mędrzec bywa podpatrywaczem. Tak i Ursus, podchwytując marzenia Gwynplaina, uczył się własnego ucznia. Tajemne rozmowy ducha wybiegają na czoła nasze odbłyskami, które z łatwością chwyta badawczy wzrok fizjonomisty. Tak i tu to, co się działo w głębi Gwynplaina, nie uszło uwagi Ursusa. Pewnego razu chwycił go zamyślonego za rękaw jego kaftana i rzekł mu, co następuje:
— Wyglądasz mi coś na badacza, ty głupcze. Proszę cię, strzeż się tego, to do ciebie nie należy. Masz tylko jedno do roboty, to jest kochać Deę. Wziąłeś w udziale dwa szczęścia: pierwszem jest, że zgraje włóczęgów mogą oglądać twoją mordę; drugiem zaś, że jej Dea nie widzi. Ale do tej szczęśliwej twojej doli najmniejszego nie masz prawa. Niema kobiety na świecie, któraby, spojrzawszy na twoją gębę, przyjęła od niej pocałunek. Otóż gęba ta, stanowiąca twoją fortunę, otóż paszcza ta, stanowiąca twoje bogactwo, wcale nie jest twoją własnością. Przecież nie przyszedłeś na świat z tą miłą twarzyczką. Zapożyczyłeś ją od wydrzeźnienia, leżącego na samem dnie nieskończoności. Poprostu ukradłeś maskę czartowi. Jesteś ohydny, cieszże się z tej głównej wygranej. Na tym bożym, wcale wybornie urządzonym świecie znajdują się szczęśliwi prawem słuszności i szczęśliwi prawem kaduka. Wpadłeś do piwnicy, w której się gwiazda w sieć złapała. Ta utrapiona gwiazda do ciebie należy. Ani mi się waż wyłazić z twojej piwnicy; prawo twoje pilnować owej gwiazdy, ty pająku przeklęty. Umiejże cenić, co ci wpadło w łapy. Proszę cię, niech ci się nie zachciewa czegoś lepszego. Widzę, że ci się po głowie mąci, głupiejesz. Słuchajno, pogadajmy w sposób poetyczny. Niech Dea czas jakiś zjada tęgie befsztyki, w pół roku zobaczysz, jak nabierze ciała. Wtedy żeń się z nią i niech was oboje djabli biorą i miej z nią dziecko, dwoje dzieci, troje dzieci, cały pułk dzieci. Oto co ja nazywam mądrem rozumowaniem. W dodatku człowiekowi z tem dobrze, więc niegłupio. Mieć dzieci, dużo dzieci — oto mi marzenie. Miej kupę bębnów, ucieraj im nosy, kąp je, myj, czesz, iskaj, niech ci się to wszystko wierci wokoło; śmieją się, to dobrze; kwiczą, to jeszcze lepiej; wrzeszczeć jest to żyć; niech sobie ssą, dopóki zechcą, niech chodzą na czworakach, kiedy będą mogły, na dwóch nogach, kiedy czas przyjdzie, niech sobie rosną, dopóki nie pokochają. Kto ma podobne uciechy, ma wszystko. Ja nie mam tego wszystkiego, dlategom bydlę. Przecież sam Bóg, twórca pięknych poematów, najświetniejszy z literatów, powiedział: Mnóżcie się! Tak stoi wyraźnie w księgach Mojżesza. Więc i ty mnóż się, powiadam ci, ośle. Co zaś do świata, to on jest tem, czem jest; będzie on i bez ciebie stał do góry nogami. Nie troszcz się ty o niego. Nie zaprzątaj się tem, co jest na dworze, pilnuj własnego twego nosa. Komedjant nie na to jest stworzony, żeby patrzał na drugich, ale żeby na niego patrzano. A wiesz ty, co tam jest na dworze? Sami szczęśliwi prawem słuszności. Co do ciebie, powtarzam ci, żeś jest szczęśliwy prawem kaduka. Jesteś rzezimieszkiem szczęścia, którego tamci są właścicielami. Tamci są prawowici, tyś przybłęda. Żyjesz tylko na wiarę z pomyślnością. Czegóż ci się więcej zachciewa? Niech mię piorun trzaśnie, toż to cymbał! Podobne uszczęśliwienie czyż nie zakrawa na przywłaszczenie cudzego? Ci, którym zgóry dano wyłączne prawo do szczęścia na tym głupim padole, niebardzo są radzi, żeby sobie ktoś tyle pozwalał tuż przed ich nosem. A niech cię się też zapytają, jakiem prawem śmiesz być szczęśliwy, to co im odpowiesz? Nie masz na to przywileju, jaki oni mają. Mniejsza tam, czy go dostali od Jowisza, Allaha, Wisznu, czy Sabaotha, dosyć, że mają. A ty im w drogę nie właź. Nie wtrącaj się do nich, żeby się oni do ciebie nie wtrącili. A wiesz ty, błaźnie, co to jest szczęśliwiec z prawa słuszności? To człowiek nielada możny, to lord. Ach! Dopieroż się to taki nawysługiwać musiał czartu, zanim na świat przyszedł, żeby mu wolno było wyleźć z ciemności temi drzwiami, a nie innemi! Toż się musiał z trudnością urodzić! Wprawdzie nie zrobił nad to nic więcej, jednak, niech djabli porwą, zawszeć to robota! Wyrobić sobie u przeznaczenia, tego ślepego bałwana, żeby cię już w pieluchach zrobił lordem, przekupić tego gryzipiórka, żeby ci dał najlepsze miejsce na widowisku. Ależ przeczytaj sobie słowa prawdy, które kiedyś zapisałem na ścianach starej budy, przeczytaj, proszę cię, tę encyklopedję mojej mądrości, a nauczysz się, co to jest być lordem. Lord jest to taki, który wszystko ma i który wszystkiem jest. Lord, to taki człowiek, który jest wywyższony nad własną istotę; to taki, który, młodym będąc, miewa wszystkie prawa starego człowieka; starym, wszystkie gratki młodzieńca; rozpustnikiem, szacunek wszystkich porządnych ludzi; tchórzem, dowództwo nad odważnymi; próżniakiem, owoce cudzej pracy; głupcem, patenty z Cambridge i Oxfordu; osłem, podziw poetów; brzydalem, uśmiechy kobiet; Tersytem, przyłbicę Achillesa; zającem, lwią skórę. Tylko nie przesadzaj znaczenia słów moich. Ja nie powiedziałem wcale, żeby lord koniecznie musiał być głupcem, tchórzem, brzydalem, osłem i zgrzybialcem; powiadam tylko, że może być tem wszystkiem, ani na jotę sobie nie uchybiając. Owszem, wcale przeciwnie. Lordowie są to książęta. Król Anglji jest tylko lordem, pierwszym księciem swojego księstwa; to wszystko, to bardzo wiele. Nawet królowie niegdyś nazywali się poprostu lordami, jak naprzykład: lord Danji, lord Irlandji, lord Wysp. Lord Norwegji zaczął się nazywać królem niedalej, jak trzysta lat temu. Lucius, najdawniejszy król angielski, nazywany jest przez świętego Telesfora milordem Luciusem. Lordowie są parami, co znaczy równymi. Równymi komu? Królowi. Nie utożsamiam lordów z parlamentem, co byłoby błędem. Zgromadzenie ludu, które Saksończycy przed zawojowaniem nazywali wittenagemot, Normanowie po zdobyczach nazwali parliamentum. Powoli wypchnięto lud za drzwi. Listy zamknięte króla, zwołujące gminy, miały niegdyś nagłówek ad consilium impendendum, dzisiaj widnieje na nich ad consentiendum. Gminy mają prawo zgadzania się. Wolność ich polega na mówieniu tak. Parowie mogą mówić nie. A dowodem tego, że już to mówili. Parowie mogą ściąć głowę króla, lud nie. Ścięcie Karola I jest naruszeniem nie króla, ale parów, i dobrze zrobiono, że wywieszono n a widok publiczny zwłoki Cromwella. Lordowie są możni. Dlaczego? Ponieważ są zamożni. Proszę tylko przerzucić Doomsday-book. Tam znajdziesz jasno, jak na dłoni, że lordowie są właścicielami całej Anglji; jest to spis dóbr posiadanych, sporządzony za Wilhelma Zdobywcy, będący zaś pod strażą kanclerza izby skarbowej. Chcąc stamtąd cobądź wypisać, zapłacić musisz po cztery soldy od wiersza. Jest to djabelnie wspaniała księga. Czy wiesz, że byłem czas jakiś domowym Eskulapem u pewnego lorda, nazwiskiem Marmaduka, który miał ni mniej ni więcej, tylko dziewięć kroć sto tysięcy franków rocznego dochodu? Dajże tu sobie radę z czemś podobnem, ty gruby ośle! Czy wiesz ty o tem, że samemi królikami z królikarni hrabiego Lindseya wyżywićby można cały motłoch pięciu wielkich portów? Ale też w ara tam od tego wszystkiego. Djabloby wyszedł, ktoby się połakomił choć na jednego takiego długoucha. Zarazby go powieszono. Za lichy ogon lisi, wyglądający przypadkiem z myśliwskiej torby, sam widziałem tańcującego na szubienicy ojca sześciorga dzieci. Takie to są sprawy tego świata. Królik lorda więcej znaczy niż człowiek Pana Boga. Są tedy na świecie lordowie, rozumiesz, błaźnie? I nie myśl, żeby to źle było. A gdybyś nawet tak i pomyślał, to i to im wszystko jedno. Lud stawiający jakieś przeszkody! Nawet Plautby się nie zdobył na taki komizm. Śmiechu wart byłby filozof, któryby radził temu nędzarzowi, tłumowi, by protestował przeciw szerokości i ciężkości lordów. Tyle toby znaczyło, co gdyby liszka krytykowała łapę słonia. Widziałem kiedyś hipopotama przechodzącego przez kretowisko; wszystko miażdżył; był niewinny. Nie wiedział nawet, że istnieją krety, ten grubaśny mastodont. Mój drogi, krety, które się rozgniata, to rodzaj ludzki. Rozgniatanie jest prawem. A czy myślisz, że kret niczego nie rozgniata? Jest on mastodontem kleszcza, który jest mastodontem komara. Ale nie rezonuj. Mój chłopcze, karoce istnieją. Lord jest w środku, lud pod kołami, mędrzec na uboczu. Stań na uboczu i pozwól przejeżdżać. Co do mnie, lubię lordów, ale ich unikam. Jadłem chleb u jednego z nich. To mi niemało uprzyjemnia wspomnienia. Pamiętam jego zamek podobny do światłości na obłoku. Widzę to, jak na dłoni. Nic przyjemniejszego, jak Marmaduke-Lodge, z całą jego wielkością, wdzięcznemi kształty, sutemi dochodami, przyozdobieniami i przyległościami gmachu. Zresztą, coprawda, kamienice, pałace i zamki lordów przedstawiają zbiór wszystkiego, co tylko jest najpokaźniejsze w tem ze wszech miar kwitnącem królestwie. Dlatego przepadam za naszymi panami. Wdzięczny im jestem, że raczą być możni, zamożni i przemożni. Ja, chudy pachołek, obrzucony ciemnościami, nie umiem się pohamować z rozkoszy, spoglądając na tę próbkę niebiańskiego błękitu, która się lordem nazywa. Wjeżdżało się do Marmaduke-Lodge ogromnym dziedzińcem, tworzącym podłużny prostokąt, podzielony na osiem części przegrodami z krużganków, z przepysznym sześciokątnym wodozbiorem w pośrodku, krytym wspartą na sześciu kolumnach kopułą, dzierganą naprzestrzał w sposób dziwnie piękny. Zawarłem znajomość w tym domu z pewnym uczonym francuskim, niejakim księdzem du Cros, Jakobinem z ulicy Saint-Jacques. Znajdowała się w Marmaduke-Lodge połowa bibljoteki Erpeniusa, której druga połowa należy do Kolegjum Teologji w Cambridge. Otóż czytywałem tam księgi, siedząc sobie pod ozdobnem sklepieniem. Rzeczy te wszystkie mało kogo obchodzą, zaledwie wie o nich kilku ciekawszych podróżników. Czy wiesz ty, pocieszny pędraku, że jego wysokość Wiliam North, będący lordem Gray de Rolleston, który jako czternasty z porządku zasiada na ławie baronów, ma może sto razy więcej drzew wysokopiennych w swoich górach, niż jest rudej szczeciny na całym twoim łbie najeżonym? Czy wiesz ty, że lord Norreys de Rycott, czyli innemi słowy hrabia Abingdonu, posiada czworoboczną kasztę na dwieście stóp wysoką, na której stoi napisano: Virtus ariete fortior, co wygląda dosłownie: cnota silniejsza od barana, ale właściwie znaczy to — rozumiesz głupcze — męstwo silniejsze jest od tarana. Tak jest, wiedz o tem, że nietylko pochwalam, ale nawet uwielbiam — co mówię! — czczę naszych lordów. Lordowie to, wspólnie z majestatem królewskim, pracują nad przysporzeniem i zachowaniem przewag narodu. Ich doświadczona mądrość ukazuje się w zawikłanych sytuacjach. Wyższość nad wszystkimi, ładnieby to było, gdyby jej nie mieli. Mają ją. To, co w Niemczech nazywa się książęcością, a w Hiszpanji grandezą, nazywa się w Anglji i we Francji parostwem. Ponieważ uważano, że świat nasz bardzo jakoś wprzódy nędznie wyglądał, tedy Pan Bóg, żeby i wilk był syty i koza cała, wymyślił lordów i tem na wieki zamknął gębę wszelkiej filozofji. Jest to niby poprawne wydanie pierwotnego stworzenia świata. W ten sposób Bóg się przyzwoicie wykręcił z głupiej sytuacji. Co zaś jest wielkiem, to nie dla żartu. Par nie mówi o sobie inaczej jak w liczbie mnogiej. Ale bo też sam król go nazywa: consanguineus noster. Parowie wydali niewiedzieć ile praw nadzwyczajnie mądrych; do takich zaliczam rozporządzenie, skazujące na śmierć człowieka, któryby się poważył ściąć topolę, nie liczącą sobie trzech lat wieku. Ich znaczenie jest tak poważne, że mają nawet swoją własną mowę. I tak, w stylu heraldycznym barwa czarna nazywa się piaskiem dla szlacheckiego motłochu, saturnem dla książąt, dla parów zaś djamentem. Tedy nie co innego jak piasek djamentowy, owa niby noc gwiaździsta, jest czarną barwą szczęśliwców. I nawet między tymi wielkimi panami istnieją odcienie. Baron nie może przebywać z wicehrabią bez jego pozwolenia. Są to wszystko rzeczy, podtrzymujące wielkość narodu. Bo czyż mu to nie będzie pochlebiało, że może w gronie swojem naliczyć dwudziestu pięciu książąt, pięciu margrabiów, siedemdziesięciu sześciu hrabiów, dziewięciu wicehrabiów i sześćdziesięciu jeden baronów, którzy to wszyscy razem dodani wynoszą ogółem stu siedemdziesięciu sześciu parów, poczynając od jaśnie wielmożnych, a kończąc na jaśnie oświeconych? Co gdy jest w istocie, wartoż się kłopotać garstką łachmanów, śmierdzących tu i owdzie? Nie wszystko znowu może być złotogłowiem. Łachmany, dobrze; czyż niema tu purpury? Jedno kupuje drugie. Trzeba, by jedna rzecz była z drugiej zbudowana. No więc cóż wielkiego, że tam ktoś butów nie ma? Zato lordowie są naszą wielką chwałą. Niech djabli porwą! Ot nie dalej, jak psiarnia Karola Mohun, barona; toż ona sama zjada tyle, ile kosztuje szpital trędowatych w Mooregate w połączeniu z Przytułkiem Chrystusowym, założonym dla podrzutków przez Edwarda VI jeszcze w roku 1553. Tomasz Osborne, książę Leeds, wydaje rocznie na samą liberję dla swojej służby pięć tysięcy gwinej złotem. W Hiszpanji grandowie tamtejsi to mają aż strażnika mianowanego przez króla, który ich pilnuje, jak oka w głowie, żeby się nie rujnowali. Widział kto podobną głupotę? Naszym lordom nikt niczego nie broni; to też są szalenie wspaniali. Ja to lubię. Ani myślę wygadywać przeciw temu. Czy to ja zazdrośnik? Owszem, cześć ci, świetne zjawisko, które mię mijasz! Nie mając twego światła, mam jego odblask przynajmniej. Odblask ten tem mocniej uwydatnia moje rany, powiadasz? Idź na złamanie karku! Jam jest Hiob, któremu wystarcza podziwiać Trimalcjona. O ty przepyszna gwiazdo, iskrząca się w górze! Niemała to jednak przyjemność posiadać ten blask księżycowy! Skasować lordów, jest to pogląd któregoby nawet Orestes, przy całem swojem szaleństwie, nie śmiał podtrzymywać. Mówienie, że lordowie są szkodliwi i niepotrzebni, to to samo, co mówić, że trzeba wstrząsnąć państwami i że ludzie nie są poto, by żyć jak stada, skubiąc trawę i gryzieni przez psa. Owca strzyże trawę, pasterz strzyże owcę. Cóż słuszniejszego? Co do mnie, wszystko mi to jedno — jam po prostu mędrzec, i tyleż dbam o życie, co mucha. Życie to gospoda. Niechno ja sobie tylko pomyślę, że Henryk Bowes Howard, hrabia Berkshiru, ma w swoich wozowniach niemniej jak dwadzieścia cztery dworskie karoce, z których połowa do srebrnej, a połowa do złotej uprzęży! Boże ukochany! Toż ja wiem doskonałe, że nie każdego stać na podobną pompę — ale czyż to zaraz o tem gadać dużo? Że ci było zimno którejś tam ciemnej nocy, będzieszże się z tem chwalił bez końca? No to cóż? Czy to ty jeden taki? Małoż to drugich, którym chłodno i głodno i do domu daleko? A wiesz ty, że gdyby nie ten mróz właśnie, to Dea nie byłaby ślepa, a gdyby nie była ślepa, toby cię nie pokochała? Rozumuj, kretynie! A zresztą, gdyby wszyscy ludzie się skarżyli, byłby to piekielny hałas. Milczenie, oto prawidło. Jestem przekonany, że Pan Bóg nakazuje potępieńcom milczeć, inaczej Bóg byłby potępiony, słysząc wieczny krzyk. Olimp, jest szczęśliwy za cenę milczenia Cocytu. A więc milcz, narodzie. Ja lepiej czynię, przytakuję i podziwiam. Za chwilę wyliczę lordów, ale trzeba do tego dodać dwóch arcybiskupów i dwudziestu czterech biskupów! Bogiem a prawdą, rozczulam się, gdy o tem myślę. Pamiętam, że widziałem u poborcy dziesięciny, czcigodnego dziekana z Raphoe, który to dziekan należy do izby lordów i do kościoła, wielką stertę najpiękniejszego zboża, odebranego okolicznym chłopom, do którego wyrośnięcia dziekan się nie przyczynił. Zostawiało mu to czas na modlenie się do Boga. Wiesz ty, że lord Marmaduke, mój pan dawny, był zarazem wielkim podskarbim Irlandji, oraz wielkorządcą udzielnej posiadłości Knaresburg w hrabstwie Yorku? Wiesz ty, że lord wielki szambelan, która to godność dziedziczna jest, jak wiadomo, w rodzinie książąt Ancaster, ma wyłącznie prawo ubierania króla do koronacji, za co dostaje w nagrodę czterdzieści łokci karmazynowego aksamitu, oraz łoże, na którem król noc przepędził, i że odźwierny z czarną laską podwoje przed nim otwiera? Chciałbym wiedzieć, co możesz mieć przeciw temu, że najdawniejszym wicehrabią Anglji jest sir Robert Brent, mianowany jeszcze przez Henryka V? Każdy tytuł lordowski wykazuje zaraz jakieś przywiązane do niego posiadłości, z wyjątkiem tylko hrabiego Rivers, któremu za tytuł wystarcza nazwisko rodowe. Jakież jest wspaniałe to prawo, które mają otaksowywania innych i pobierania naprzykład tak, jak to się teraz dzieje, czterech szylingów od funta szterlinga renty, co zostało na rok przedłużone, i wszystkie te piękne podatki od spirytusu, od wina i piwa, od wlewania w beczki, od jabłecznika, od kwasu, od musu, od słodu i jęczmienia przerabianego, od węgla kamiennego i sto innych podobnych! Czcijmy to, co jest. Toż duchowieństwo nawet jest zależne od lordów. Naprzykład biskup Man poddanym jest hrabiego Derby. Lordowie posiadają także swoje własne zwierzęta dzikie, które im są potrzebne do herbowego zwierzyńca. Sami je sobie powymyślali, znajdując, że Pan Bóg trochę ich za mało stworzył, uzbierali sobie całą menażerję, kędy w tarczowych przegrodach ryczą nieznane nikomu zwierzęta. Wymyślili herbownego dzika, który jest tyle wyższy od dzika, co dzik od wieprza i co możnowładca od kapłana. Stworzyli gryfa, który jest orłem dla lwów i lwem dla orłów, którego skrzydeł boją się lwy, a grzywy orły. Mają oni jednorożca, pełza, salamandrę, taraskę, smoka i inne jeszcze. Wszystko, co dla nas jest przerażeniem, dla nich jest ozdobą i przybraniem. Niema na świecie puszcz leśnych, gdzieby się rodzić mogły wymyślne niespodzianki, zdolne zadowolić ich wymagania. Ich pycha jest pełna widm, które się w niej przechadzają jakby w nocy wspaniałej, zbrojne, opancerzone, w szyszakach, z ostrogami, z berłem w ręku, mówiąc poważnym głosem: „Myśmy przodkowie!“ Skarabeusze zjadają korzenie, zjadają lud. Dlaczegożby miało być inaczej? Czyż zmienimy prawa? Magnaterja należy do porządku społecznego. Czy wiesza, że jest w Szkocji książę, który jeździ galopem trzydzieści mil nie wychodząc ze swoich posiadłości? Czy wiesz, że lord arcybiskup Canterbery ma miljon monety francuskiej dochodu? Czy wiesz, że jej królewska mość ma rocznie siedemset tysięcy funtów szterlingów z listy cywilnej, nie licząc zamków, lasów, posiadłości, pałaców, dzierżaw, allodjów, pretend, dziesięcin i podatków, serwitutów i konfiskat, co przenosi miljon funtów? Ci, co nie są zadowoleni, zbyt wiele żądają.

— Tak, tak — szepnął Gwynplaine zamyślony — raj bogaczy jest zrobiony z piekła biedaków.

ROZDZIAŁ DWUNASTY
Ursus mędrzec daje się powodować Ursusowi poecie.

Wtem weszła Dea; spojrzał na nią i już nie widział na świecie nic więcej. Takie to są figle miłości; można chwilowo ulegać nawałowi Bóg wie jakich myśli, ale za ukazaniem się ukochanej kobiety pierzcha wszystko, co tylko nie jest w bezpośrednim związku z jej obecnością; a ona ani się nawet domyśla, że może świat jakiś cały w tobie zdmuchnęła.
Zaznaczmy tu jeden szczegół. Od dawna już w „Zwyciężonym zamęcie“ wyraz monstro, zastosowany do Gwynplaina, wielce raził ucho Dei. Zdarzało się, że niekiedy, zamiast mu dawać tę nazwę, próbowała zcicha zastąpić ją wyrazem quiero, co znaczy: tak chcę. Ursus rad nie rad znosił z niejaką niecierpliwością to przerobienie utworzonego przez siebie tekstu. Nieraz jednak korciło go powiedzieć Dei to, co za dni naszych spotkało Vissota od Moëssarda: „Waćpanna ubliżasz sztuce.“
„Człowiek śmiechu“. Taką to nareszcie formę przybrała rozgłośna sława Gwynplaina. Właściwie jego imię, powoli w niepamięć puszczone, wreszcie zupełnie znikło pod tem przezwiskiem, podobnie jak twarz jego dawna pod urobionem wykrzywieniem śmiechu. Tak więc i popularność Gwynplaina, podobnie jak i twarz, maską się stała.
Z tem wszystkiem, imię jego świetniało wołowemi głoskami na ogromnym arkuszu, przylepionym zprzodu Green-Boxu; napis zaś cały brzmiał, jak następuje:
„Tu można oglądać niejakiego Gwynplaina, porzuconego na opatrzność boską w wieku lat dziesięciu 29 stycznia 1690 roku przez niegodziwców comprachicosów na wybrzeżu Portlandzkiem, który to Gwynplaine, z małego stawszy się wielkim, obecnie znany jest i podziwiany pod nazwą:

Człowieka śmiechu“.

Życie tej garstki hecarzy było niby pobytem trędowatych w otoczeniu z kwarantanny, raczej zaś istnieniem wybranych w zaczarowanej atlantydzie. Cechował je dnia każdego nagły przeskok z jarmarcznego najhałaśliwszego jak być może pokazu do najbardziej oderwanego bytu. Co wieczora najzupełniej znikali ze sceny świata. Byli to niejako umarli, którzy sobie odchodzili z ziemi, mając się znowu odrodzić nazajutrz. Komedjant to niby latarnia morska, wirująca na osi, raz błyskająca, to znowu zapadająca w ciemności; dla ogółu patrzących istnieje on tylko jako widziadło, a raczej światłość, w przerwach oglądana.
Po jarmarcznym gwarze następowała cisza klasztorna. Natychmiast po skończeniu widowiska, podczas kiedy rozpływający się tłum ciekawych, gubiąc się w zakrętach ulicznych, oznakami zadowolenia dawał jeszcze znaki życia, Green-Box wciągał w siebie swoją estradę, niby most zwodzony, i wtedy jakbyś nożem przeciął wszelki dalszy z rodzajem ludzkim stosunek. Zostawał po jednej stronie świat szeroki, po drugiej owa buda szczelnie zamknięta; a jednak w budzie tej mieszkała i swoboda, i spokojne sumienie, i odwaga, i poświęcenie, i niewinność, i szczęście, i miłość — słowem, na niebie jej cichem iskrzyły się wyraźnie wszystkie gwiazdy błękitu.
Widząca ślepota i ukochana szpetność zasiadały wtedy obok siebie, zaplatając sobie dłonie, dotykając się skrońmi, i w upojeniu szeptały z sobą po cichu.
Przedział środkowy miał dwa przeznaczenia; dla widzów był sceną, dla aktorów zaś jadalną komnatą.
Ursus, wiecznie rad porównaniom, korzystając z tej dwustronności celów, zwykł był przedział środkowy Green-Boxu nazywać arradashem z chaty abissyńskiej.
Po obliczeniu wpływu dziennego zasiadano do wieczerzy. W miłości wszystko jest idealnem, stąd nawet jedzenie wspólne przedstawia tyle słodkich a ukradkowych powodów do zbliżenia, że wreszcie każdy kąsek chleba pocałunkiem się niemal staje. Pije się wtedy piwo czy wino z jednego kubka, podobnie jakby się piło rosę z kielicha tej samej lilji. Dwie dusze u jednej wspólnej biesiady tyleż rozwijają wdzięku, co dwoje ptasząt, karmiących się nawzajem. Gwynplaine posługiwał Dei, krajał jej, nalewał, zbliżał się do niej więcej, niż było potrzeba.
— Niech go tam! — mruczał Ursus, uśmiechając się wbrew swojej woli.
Tymczasem pod stołem wilk dogryzał swoje kości, niewiele się troszcząc o co więcej. Vinos i Fibi wraz ze wszystkimi zasiadały do wieczerzy, nie będąc wszakże na zawadzie. Dwie te włóczęgi, przez pół dzikie, przez pół ogłupiałe, z sobą tylko i to po cygańsku rozmawiały.
Po wieczerzy Dea oddalała się do swojej przegrody, kędy udawały się za nią Fibi i Vinos. Ursus szedł uczepić Homa na łańcuchu, Gwynplaine zaś, z kochanka stajennym się stając, konie opatrzyć, podobny w tem do bohatera Homerowego, lub któregoś z rycerzy Okrągłego stołu. Około północy wszystko już spało, z wyjątkiem wilka, który, przejęty ważnością swoich obowiązków, kiedy niekiedy otwierał choć jedno oko.
Nazajutrz rankiem znowu się schodziła gromadka; śniadanie składało się zwykle z szynki i herbaty, która już około roku 1678 weszła była w Anglji w powszechne użycie. Poczem Dea, zwyczajem hiszpańskim, a głównie z porady Ursusa, który ją uważał za nadto wątłą, spała jeszcze godzin parę, podczas kiedy Gwynplaine i Ursus załatwiali wszystkie drobne czynności gospodarstwa, nieodłączne od koczującego ich życia.
Rzadko się zdarzało, ażeby Gwynplaine oddalał się gdzie z Green-Boxu, wyjąwszy chyba w odludnych jakich pustkowiach. W miastach zaś wychodził chyba nocą, i to w kapeluszu mocno nasuniętym na czoło, ażeby ile możności twarz jego nie spowszedniała.
Całkiem odkrytym widywano go tylko na scenie.
Zresztą, coprawda, Green-Box nawet niezbyt często większe miasta nawiedzał, i to do tego stopnia, że Gwynplaine, mając już skończonych lat dwadzieścia cztery, w życiu swojem zaledwie miał sposobność oglądać pięć głównych grodów portowych. Pomimo to sława jego coraz się bardziej rozszerzała. Pomału poczynała już wypływać ponad powierzchnię motłochu, a nawet sięgać coraz wyżej. Pomiędzy lubownikami dziwowisk jarmarcznych, ubiegającymi się za osobliwością i wogóle wszystkiem, co niezwykłe, krążyły wieści, że gdzieś, w nieustającej włóczędze, raz tu, to znowu owdzie, istnieje jakaś twarz jedyna w swoim rodzaju. Mówiono o tem, szukano tego, wypytywano się: — Gdzie to jest? — Koniec końcem, człowiek śmiechu stawał się nie żartem sławny po świecie. Z tych powodów spływał także blask niepowszedni na ów „Zamęt zwyciężony“.
Do tego stopnia, że dnia pewnego Ursus w uniesieniu pychy rzekł stanowczo:
— Trzeba się będzie udać do Londynu.

KONIEC TOMU DRUGIEGO


TOM TRZECI
KSIĘGA TRZECIA
POCZĄTEK NADPĘKNIĘCIA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Inn Tadcaster.

W epoce owej Londyn posiadał tylko jeden most, to jest tak zwany do dziś dnia Most Londyński, zabudowany domami. Most ten łączył z Londynem Southwark, przedmieście wybrukowane a raczej wysypane żwirem rzecznym, porznięte w ciasne uliczki i zaułki, zabudowane zaś po większej części drewnianemi domostwy, kędy w razie pożaru ciężka bywała przeprawa. Dotkliwie dowiódł tego rok 1666.
Southwark wymawiało się naonczas Sudrik, obecnie zaś wymawia się Susuork lub coś podobnego. Właściwie bowiem najlepszym sposobem wymawiania nazw angielskich jest nie wymawiać ich wcale. Tak naprzykład Southampton powinnoby się mówić: Stpntn.
Był to czas, gdy Chatam wymawiało się Je t’aime.
Koniec końcem, Southwark ówczesny tyleż jest do dzisiejszego podobny, co nie przymierzając Vaugirard, kto je zna, do Marsylji. Była to licha mieścina — obecnie jest to miasto całą gębą. Z tem wszystkiem na wybrzeżu był już i wtedy ruch niemały. W długim odwiecznym parapecie kamiennym tkwiło mnóstwo pierścieni do uczepiania statków. Bulwar ten nazywał się Murem Effroca, inaczej Effroc-Stone. Trzeba bowiem wiedzieć, że za władztwa Saksonów York i Effroc jedno znaczyło. Otóż, według brzmienia jakiejś legendy, któryś z książąt owego Effrocu miał kiedyś u stóp tego parapetu znaleźć śmierć w Tamizie. I rzeczywiście woda tam jest tak głęboka, że z łatwością pomieściłaby księcia. Bowiem i w czasie odpływu morza jeszcze tam bywa dobre sześć sążni głębi. Otóż ze względu na tę niemałą dogodność lubiły tam zawijać większe nawet statki morskie, a do takich nie wahamy się też zaliczyć niejaką Galiotę holenderską odwiecznego kształtu, Vograat nazwiskiem. Vograat ten co tydzień regularnie odbywał podróż z Londynu do Rotterdamu, tam i napowrót. Inne statki przewozowe odchodziły dwa razy na dzień, bądź to do Deptfert, bądź do Greenwich, bądź do Gravesend, równo z odpływem morza, wracały zaś z jego przypływem. Tym sposobem przestrzeń do Gravesend, jakkolwiek wynoszącą mil dwadzieścia, przebywało się w ciągu sześciu godzin.
Vograat miał budowę, jaka się dziś napotyka już chyba tylko w muzeach marynarki. Galiota owa zakrawała nawet na dżunkę. W owym czasie Francja Grecję naśladowała, Holandja zaś Chiny. Vograat, ciężkie dwumasztowe pudło, posiadał dwa pomosty, jeden na przodzie, drugi od tyłu, prostopadle ścięte ku środkowi, tak, że skutkiem tego znajdowało się w pośrodku statku bardzo znaczne wgłębienie; pokłady zaś owe, całkowicie pozbawione poręczy, urządzone były niejako na sposób dzisiejszych wieżowców, co miało wprawdzie tę korzyść, że nie tyle podawało statek wzburzonym bałwanom, ale zato narażało osadę n a wszystkie od nich niebezpieczeństwa. Nic tam bowiem nie ochraniało człowieka od wpadnięcia w morze. Stąd nazbyt częste tego rodzaju wypadki skłoniły wreszcie do zupełnego zarzucenia statków tej budowy. Galiota owa płynęła wprost do Holandji, nie zatrzymując się nawet ani chwili w Gravesend.
Odwieczny gzyms kamienny ciągnął się wzdłuż przystaniowego bulwarku i, w każdym stanie morza pozostając ponad powierzchnią wody, ułatwiał przystęp do statków uczepionych przy murze. Mur w pewnych odstępach poprzecinany był schodami; znajdował się on na południowym krańcu Southwarku. Ubity na jego szczycie nasyp ziemny służył za pewien rodzaj poręczy, około której zbierać się lubili przechodzący. Widok stamtąd był na Tamizę. Londyn kończył się z tej strony. Po drugiej znajdowały się już tylko obszary pól uprawnych.
Idąc Effroc-Stonem w górę Tamizy, prawie naprzeciw pałacu Saint-James, poza Lambeth-House, tuż opodal przechadzki, nazywanej wtedy Foxhalem (co pochodzi prawdopodobnie od vaux-hall), pomiędzy fabryką porcelany z jednej strony, hutą zaś, w której wyrabiano różnobarwne flasze, z drugiej, napotykałeś przestrzeń pustą, w rodzaju tych, jakie w Anglji, z powodu bujnego trawnika, używają nazwy bowling-green, a we Francji nazywane niegdyś cultures i mails. Przestrzenie podobne służyły naonczas do gry w piłkę. Z bowling-green Francuzi zrobili boulingrin. Obecnie łąki takie do domów poprzenoszono; tylko że dziś, rozłożone na stołach, z sukna są, nie zaś z murawy, i używają nazwy bilardów.
Zresztą, niewiadomo dlaczego, mając słowo bouleward, które jest tem samem co bowling-green, Francuzi utworzyli boulingrin. Jest rzeczą zadziwiającą, że osoba tak poważna jak słownik otacza się tak niepotrzebnym zbytkiem.
Bowling-green, o którym tu mowa, nazywał się właściwie Tarrinzeau-field, a to z powodu, że był własnością niegdyś baronów Hastingsów, którzy są baronami Tarrinzeau, a także i Mauchline. Od lordów Hastingsów ten Tarrinzeau-field przeszedł był w ręce lordów Tadcasterów, którzy zrobili z niego miejsce publiczne, podobnie jak później nieco jeden z książąt Orleańskich wyzyskiwał arkady Palais-Royalu. W następstwie czasu Tarrinzeaufield stał się prostym wygonem, będącym własnością parafjalną.
Tarrinzeau-field był tedy pewnym rodzajem nieustającego jarmarcznego rynku, pełnego zawsze sztukmistrzów, tancerzy na linie, kuglarzy, muzykusów i zawsze natłoczony tak zwanymi przez arcybiskupa Sharpa „głuptasami, przychodzącymi zajrzeć djabłu w oczy“. Przypatrywać się djabłu znaczyło uczęszczać na jakiebądź widowisko.
Wiele bardzo tak zwanych innów, które bądź to zabierały publiczność, bądź jej dostarczały tym koczującym teatrzykom, miały wyjście wprost na ten plac, tak dziwnie bez najmniejszej przerwy świętujący, i z tego powodu bardzo się im dobrze działo. Inny owe były to najzwyczajniejsze szopy, dniem tylko zamieszkałe. Równo ze zmrokiem szynkarz zamykał na klucz swoją szynkownię i z kluczem tym odchodził sobie do miasta. Jeden tylko z podobnych innów był domem zamieszkałym. Więcej takich domostw nie było w bowling-greenie; jarmarczne bowiem budy, zwykłym w takich razach trybem, długo na jednem miejscu nie popasały. Jużto wogóle życie jarmarcznych sztukmistrzów nie zwykło nigdzie zapuszczać korzeni.
Inn ten, nazwiskiem Tadcaster od imienia dawnych panów placu, raczej był zajazdem, niż szynkownią, a nawet prędzej karczmą, niż zajazdem; jako taki jednak posiadał bramę wjazdową i dość rozległe podwórze.
Brama wjazdowa, znajdująca się od strony placu, stanowiła prawowity niejako przystęp do zajazdu Tadcaster; już jednak obok umieszczona była furtka, przez którą się wchodziło. Chcielibyśmy przywiązać do tego znaczenie przeważnego ze strony publiczności upodobania. Bowiem wyłącznie tylko drzwiczkami temi wchodzono do wnętrza. Coprawda, wiodły one wprost do szynkowni, będącej obszerną, zadymioną izbą, nader niską i we wszystkich kierunkach zastawioną stołami. Tuż ponad nią, u jednego z okien pierwszego piętra, przyczepiona była sztaba żelazna z szyldem zajazdu. Brama wjazdowa tymczasem, starannie zaryglowana od środka, nie wyglądała nawet na to, żeby ją kiedy otwierano.
Chcąc się dostać na podwórze, trzeba było przejść przez szynkownię.
W karczmie owej mieszkał tylko gospodarz i jego posługacz. Pan nosił nazwę Nicless, chłopak zaś nazywał się Govicum. Imć pan Nicless (Nicolas zapewne, przystosowane do angielskiej wymowy) był to wdowiec skąpy i trwożliwy, nadzwyczajnie szanujący przepisy prawa. Zresztą gęste miał brwi i włochate ręce. Co zaś do czternastoletniego chłopaka, który nalewał szklanki gościom i nazywał się Govicum, był to sobie grubawy wesołek, wiecznie przepasany fartuchem. Miał włosy ostrzyżone przy samej skórze, co oznaczało pachołka.
Sypiał on na dole, w komórce, która służyła niegdyś psu zamiast budy.

Komórka ta miała zamiast okna dziurę, wychodzącą wprost na bowling-green.

ROZDZIAŁ DRUGI
Wymowa pod gołem niebem.

Pewnego wieczora, w tak nawet chłodny wicher, że wszystko zachęcało przechodnia do pośpiechu, człowiek jakiś, idący placem tuż pod murem zajazdu Tadcaster, nagle zatrzymał się na miejscu. Działo się to w którymś z ostatnich miesięcy zimowych roku 1705. Człowiek ten, z odzieży wyglądający na majtka, nader gęstej przecież był miny; co się zaleca ludziom dworu a czego się nie zabrania ludziom gminu. Dlaczego się jednak zatrzymał? Żeby posłuchać. Ale czego? Oto głosu, prawiącego w dziedzińcu tuż o ścianę. Głos to był nieco już zużyty, zawsze jednak tak donośny, że aż na ulicy słychać go było. Jednocześnie towarzyszył mu gwar przygłuszony licznie zgromadzonego wewnątrz tłumu. Oto co głos ten prawił:
— Szanowni obywatele i obywatelki wielkiego miasta Londynu! Kłaniam wam się aż pod stopy. Z całego serca winszuję wam, żeście Anglikami. Zaprawdę, jesteście wielkim, wielkim ludem. Powiem więcej — znakomitym jesteście motłochem. Pięści wasze sto razy więcej jeszcze warte, niż gdzieindziej miecze. Strawne macie żołądki. Jesteście narodem, który z chęcią zjadłby wszystkie inne narody. Bardzo chwalebna to chęć. Ów popęd do pochłonięcia świata całego jest wyłącznym udziałem Anglji. Jako politycy i jako myśliciele, jako osadnicy po wszystkich krańcach światea, jako przemysłowcy i rzemieślnicy, ale zwłaszcza jako ludzie chcący i umiejący drugim robić zło, które wam na dobre wychodzi, jesteście jedyni w swoim rodzaju i ze wszech miar godni podziwu! Zbliża się chwila, w której na całej kuli ziemskiej będą tylko dwa słupy graniczne. Na jednym z nich napisane będzie: To ludzkie; na drugim zaś: A to angielskie. Nie waham się wyznać to głośno ku największej waszej chwale, ja, którym nie jest ani Anglikiem, ani nawet człowiekiem, mając już zaszczyt być niedźwiedziem. Do tego jestem jeszcze lekarzem. Nie przeszkadza jedno drugiemu. Panowie! Trudnię się ja nie żartem nauką. Ale czego to ja uczę? Oto dwojakiego rodzaju rzeczy: tych, które umiem, i tych, o których nie mam ani pojęcia. Sprzedaje liche pigułki i rozdaję mądre myśli. Proszę mię tylko posłuchać. Ścisła nauka przemawia przez moje usta. Nastawcie ucha; jeśli jest małe, mało się tęż w niem zmieści prawdy. Jeżeli wielkie, dużo w nie głupstwa wejdzie. Otóż tedy baczność! Wykładać będę naukę, nazywającą się pseudoxia epidemica. Mam towarzysza, który rozśmiesza; co do mnie, zachęcam tylko do myślenia. Mieszkamy obaj w jednem i tem samem pudle; śmiech bowiem równie dobrego jest rodu, co wiedza. Kiedy raz pytano Demokryta: — Na czem polega twoja mądrość? — Śmieję się — odpowiedział. Podobnież ja, gdyby mnie spytano: — Dlaczego się śmiejesz? — odpowiedziałbym: — Dlatego, że wiem niemało. — Zresztą, coprawda, wcale ja się nawet nie śmieję. Jestem poprostu poprawiaczem błędów powszechnie praktykowanych. Obecnie przedsiębiorę wymieść do czysta wasze umysły. Co chcecie? Niezmiernie tam dużo śmieci. Pozwala Pan Bóg, ażeby lud oszukiwano, ale mu też nie broni samemu się oszukiwać. Bowiem raz już należałoby się wyrzec głupiego wstydu. Co do mnie, wyznaję całkiem otwarcie, że wierzę w Boga. Nawet i wtedy, kiedy mi się wydaje, że nie tak rządzi światem, jak potrzeba. Ale za to, ile razy widzę śmiecie (śmieciami zaś nazywam błędy ludzkie), to je z największą przyjemnością precz wymiatam. Jakim zaś sposobem umiem i wiem wszystko, co umiem? To już moja rzecz tylko. Człowiek zdobywa sobie wiedzę stosownie do swojej możności. I tak, Laktancjusz zadawał pytania głowie Wergiljusza, ulanej z bronzu, i głowa ta najwyraźniej odpowiadała; papież Sylwester II umiał rozmawiać z ptakami; czy ptaki mówiły, czy papież ćwierkał? Oto pytania. Podobnież zmarłe dziecię rabina Eleazara prowadziło rozmowę ze świętym Augustynem. Mówiąc między nami, wątpliwość mam co do tych wszystkich faktów, z wyjątkiem ostatniego. Że zmarłe dziecko mówiło, bardzo być może; ale też wiedzieć trzeba, że miało pod językiem blaszkę złotą, na której wypisane były różne konstelacje. A zatem dopuszczało się oszustwa — niemniej jednak mówiło. Widzicie z tego, jak dalece w sądach moich jestem umiarkowany. Staram się jednak na każdym kroku prawdę odróżnić od fałszu. Oto naprzykład rozmaite inne jeszcze błędy, które zapewne podzielacie, boście w duchu ubodzy, ale od których radbym was wyzwolić, ile można. Dioskorides mniemał, że siedzi jakiś Bóg w blekocie; Chryzyp znowu, że w liściach cynopastu; Józef, że w korzeniu baurasowym, Homer zaś upatrywał go koniecznie w roślinie moly. Otóż wszyscy oni grubo błądzili. W ziołach tych wcale Bóg nie siedzi, tylko szatan. Miałem sposobność sprawdzić to niejednokrotnie. Podobnież kłamstwem jest, ażeby wąż, który skusił Ewę, miał mieć, podobnie jak Kadmus, twarz ludzką. Garcias de Horto, Cadamosto oraz Jan Hugo, arcybiskup trewirski, zaprzeczają, ażeby dostateczną być miało rzeczą, dla schwytania słonia, podpiłować pierwsze lepsze drzewo. Najzupełniej podzielam ich przekonanie. Obywatele! Wszelkie fałszywe pojęcia są bez najmniejszej wątpliwości sprawą Lucypera. Za rządów podobnego księcia ileż przez świat przeleciało meteorów opętania i zguby! Oto niedalej jak Klaudjusz Pulcher, o którym opowiadają, jakoby dlatego tylko umarł, że kury żadnym sposobem nie chciały wyjść z kurnika. Właściwie zaś tak się rzecz miała, że Lucyper, przewidziawszy śmierć owego Pulchera, surowo kurom jeść zabronił. Podobnież i to, że Belzebub dał niegdyś możność Wespazjanowi leczenia chromych i przywracania wzroku ślepym, rzecz byłaby sama w sobie wielce chwalebna, ale cóż kiedy znowu źródło owej władzy dziwnie jest mętne. Szanowni panowie, wystrzegajcie się, proszę, tych półmędrków, co to wyzyskują korzeń brjonji i biały przestęp, i którzy wyrabiają maści do smarowania oczu z krwi koguciej i miodu. Umiejcież odróżnić prawdę od kłamstwa. Wcale nie jest dokładne podanie, jakoby Orion miał być utworzony z Jowiszowego kału; rzeczywiście bowiem w sposób ten Merkury go utworzył, nie Jowisz. Nieprawdą jest również, jakoby Adam miał pępek. Gdy święty Jerzy zabił smoka, nie miał koło siebie córki jakiegoś świętego. Święty Hieronim podobnież w komnacie swojej nie mógł mieć na kominku zegara; naprzód, ponieważ w pieczarze mieszkał, nie zaś w jakiej komnacie; następnie, ponieważ tam nie mogło być kom inka; i wreszcie, ponieważ zegarów nie było jeszcze w tedy na świecie. Trzeba wszystko sprawdzać dokładnie. Posłuchajcie mnie, prostaczkowie; jeżeli wam kto mówi, że, wąchając walerjanę, nabawić się można jaszczurki w mózgu, że gnijące ścierwo wołowe w pszczoły się zamienia, końskie zaś w szerszenie, że człowiek po śmierci waży więcej, niż za życia, że w krwi koźlej szmaragd się rozpływa, że gąsienica, mucha i pająk, na jednem i tem samem drzewie spostrzeżone, zwiastują głód, wojnę i zarazę; lub wreszcie, że leczyć można wielką chorobę za pomocą robaka, wylęgłego w sarnim mózgu, — nie dawajcie temu wiary. Wszystko to są grube głupstwa. Ale oto naprzykład prawdy niezachwiane: skóra cielęcia morskiego chroni od grzmotu; ropucha żywi się ziemią, skutkiem czego tworzy się jej kamyk w głowie; róża Jerycha kwitnie w wigilję Bożego Narodzenia; węże nie mogą znosić cienia jesionu; słoń nie posiada stawów i z tego powodu zmuszony jest sypiać stojąc, oparłszy się o drzewo; daj do wysiedzenia ropusze jaje kogucie, a wylęgnie się z tego niedźwiadek, z którego się wkrótce zrobi salamandra; ślepy odzyskuje wzrok, gdy kładzie jedną rękę na lewej stronie ołtarza a drugą na oczy; dziewiczość nie wyklucza macierzyństwa. W te wszystkie rzeczy wierzyć wam wolno bez najmniejszego powątpiewania. Wierzyć zaś w Boga dwa są sposoby: albo na podobieństwo pragnienia, które tęskni ku pomarańczy, albo osła, który się boi kija. A teraz pozwólcie, że wam przedstawię moje towarzystwo.
W tem miejscu silny wiatr zatrząsł nagle drzwiami i oknami karczmy. Spowodowało to jakiś szmer przeciągły, pochodzący jakby z nieba. Mówca przeczekał chwilę poczem znowu mówił dalej:
— Niejaka przerwa. Dobrze. No, z kolei gadaj waszeć, mości wichrze. Panowie i panie, ja się o to wcale nie gniewam. Wiatr bywa gadatliwy, jak to wogóle wszyscy samotnicy. Tam, w górze, nikt mu nie dotrzymuje towarzystwa, a jego gadanie korci. Ale wracam do tego, na czem stanąłem. Otóż mam zaszczyt przedstawić państwu moje towarzystwo. Jest nas czworo. A lupo principium. Zaczynam od mojego przyjaciela, który jest poprostu wilkiem. Wcale on się z tem nie tai. Proszę mu się przypatrzyć. Jest wielce zdolny, poważny i uczony. Być może, że Opatrzność miałał kiedyś zamiar zrobić z niego doktora uniwersytetu; ale na to potrzeba być choć trochę głupim, a on jest tylko zwierzęciem. Dodam tu jeszcze, że brak mu zupełnie przesądów, a także i pewnej dumy rodowej. Przy sposobności nie gardzi on towarzystwem suki, jakkolwiek ma niezaprzeczone prawa do wilczycy. Potomkowie jego, jeśli ich tylko miał kiedy, umieją zapewne skomleć wzorem matki i zarazem wyć za przykładem ojca. Gdyż ten jegomość nie wypiera się i wycia. Kiedyś wlazł między ludzi, to tak wyj, jak oni. Umie on jednak i szczekać, przez ustępstwo dla postępu. Należy ocenić to jego wspaniałomyślne złagodzenie. Homo jest to pies udoskonalony. Cześć psu! Co za dziwne zwierzę! Toż on się językiem poci, a uśmiecha się ogonem. Obywatele! Homo ten dościga w mądrości a przewyższa w serdeczności słynnego meksykańskiego, nie mającego sierści wilka, niezrównanego xoloitzeniski. Dodam tu jeszcze, że jest także bardzo pokorny. Posiada on skromność wilka, który czuje, że jest ludziom użyteczny. Bywa uczynny i miłosierny, ale w cichości. Jego łapa lewa ani wie o dobrym uczynku, który prawa spełnia. Takie to są i tym podobne jego zasługi. — O drugim moim z porządku przyjacielu powiem tylko jedno słowo: jest to poczwara. Zobaczycie, że uderzycie przed nim czołem. Został on niegdyś porzucony przez rozbójników morskich na dzikich wybrzeżach oceanu. — Ta znowu jest ślepa. Myślicie, że to wyjątek jaki? Wcale tak nie jest. Wszyscyśmy mniej lub więcej ślepi. Ślepym jest naprzykład skąpiec; widzi on złoto, ale nie widzi bogactwa. Podobnież ślepym jest rozrzutnik; widzi on początek, ale nie widzi końca. Zalotnica jest także ślepą; toż ona nie widzi swoich zmarszczek. Ślepym jest i uczony, bo nie widzi swojego nieuctwa. Ślepym też jest i człowiek uczciwy, bo nie widzi hultaja. A i hultaj jest ślepym, bo nie widzi Boga. Ślepym jest Bóg; w dzień stworzenia świata nie widział, że djabeł się tam pakuje. Nareszcie ja sam, taki jakim mnie widzicie, ślepy jestem; bo oto mówię do was, a nie widzę tego, żeście głusi. Co zaś do tej niewidomej, którą wam obecnie przedstawiam, jest to rodzaj tajemniczej kapłanki. Westa śmiało mogłaby jej powierzyć swoje ognisko. Ma ona w usposobieniu swojej duszy pewne łagodne pomroki, przypominające miękkością runo niewinnego baranka. Myślę, że musi być chyba królową, ale tego nie twierdzę stanowczo. Chwalebne niedowierzanie przystoi mędrcowi. — Co do mnie wreszcie, który wam się przedstawiam z kolei, to ja poprostu mędrkuję tylko i konowałuję; opatruję ludzi i rozpatruję prawdy. Słowem: chirurgus sum. Nieodwołalnie leczę zimnicę, mory i zarazy. Wszystkie prawie nasze choroby, dolegliwości i cierpienia są poprostu wysypkami, które, stosownie leczone, najpoczciwiej wyswobadzają nas od gorszych jeszcze przypadłości. Bądź jak bądź, niebardzo wam życzę niejakiego anthraxu, który się nazywa karbunkułem. Jest to bydlęca choroba, która nie prowadzi do niczego innego, jak do śmierci. Tak, moi państwo, nie jestem ja ani nieukiem, ani zardzewialcem. Biję czołem przed wymową i poezją, i z boginiami temi żyję w stosunku, słowo daję, uczciwym. Co powiedziawszy, zakończę rzecz następującą uwagą. Panowie i panie, na podobieństwo słonecznika zwracajcie się wiecznie ku światłu! Uprawiajcie w sobie cnotę, skromność, uczciwość, sprawiedliwość i miłość! Wolno każdemu na tym smutnym padole pielęgnować własną swoją doniczkę kwiatów w oknie ducha. Wielmożni, wielce mi miłościwi, skończyłem! A teraz rozpocznie się widowisko.
Ów niby majtek, słuchający za drzwiami, wszedł w tej chwili do szynkowni karczemnej, zapłacił coś na wstępie, poczem, dostawszy się na dziedziniec przepełniony tłumem, ujrzał w głębi budę na kołach, naoścież otwartą, a na jej scenie starego człowieka, odzianego w skórę niedźwiedzią, młodzieńca, mającego na twarzy coś, jak maskę, niewidomą dziewczynę i wilka.
— Niech djabli porwą! — zawołał — a toż nieoszacowani ludziska!

/

ROZDZIAŁ TRZECI
Kędy znowu ukazuje się przechodzeń.

Green-Box tedy, jak widzimy, przywędrował był do Londynu. Z tem wszystkiem, nie zajechał dalej jak do Southwarku. Zachęcił do tego Ursusa ów opisany wyżej plac jarmarczny, który to miał nieopłaconego, że wiecznie bywał zaludniony, równie zimą jak latem.
Następnie niemałą było mędrcowi przyjemnością ujrzeć po raz pierwszy w życiu szczyty kościoła świętego Pawła.
Wszystko wziąwszy pod uwagę, Londyn ma dobre strony. Poświęcenie katedry świętemu Pawłowi, było wykazaniem męstwa. Prawdziwy katedralny święty Piotr. Święty Paweł jest podejrzany o wyobraźnię, a w sprawach kościelnych wyobraźnia znaczy tyleż co herezja. Święty Paweł jest świętym dopiero, gdy się uwzględni okoliczności łagodzące. Wszedł do nieba przez furtkę dla artystów.
Katedra jest szyldem. Święty Piotr oznacza Rzym, miasto dogmatu; święty Paweł pokazuje Londyn, miasto schizmy.
Ursus, którego filozofja miała tak długie ramiona, że wszystko mieściła, był człowiekiem umiejącym ocenić te odcienie, i jego uczucie dla Londynu pochodziło może z pewnego pociągu do świętego Pawła.
Ale nadewszystko podobał mu się wielki dziedziniec Inn-Tadcasteru. Green-Box zdawał się być dla niego stworzony; słowem, był to, można powiedzieć, teatr gotowy. Dziedziniec ten czworoboczny z trzech stron był zabudowany, z czwartej zaś posiadał mur, do którego przyparto budę, wprowadziwszy ją nie bez trudności przez ową rzadko używaną bramę. Duży ganek drewniany, pokryty daszkiem na słupach, ciągnął się wzdłuż trzech stron zabudowanych przez całe pierwsze piętro, nieco ścięty przy załomach. Przy takim rozkładzie miejscowości, dolne okna zastępowały loże parterowe, na bruku znajdował się parter, balkon zaś na ganku. Takie było pomieszczenie dla widzów przyszłych przedstawień w Green-Boxie. Wielce to było podobne do onego Globu, w którym to, jak wiemy, grywano niegdyś Otella, Burzę i króla Leara.
Tuż poza Green-Boxem, w zasłoniętym zakącie znajdowała się stajnia.
Ursus wcześnie już był wszystko to ułożył ze wzmiankowanym wyżej karczmarzem Niclessem, który to człowiek, przez wrodzone sobie poszanowanie prawa, pod tym warunkiem tylko przyjął wilka w gościnę, ażeby drożej za niego zapłacono. Poczem po zdjęciu napisu „Gwynplaine“ oraz „Człowiek Śmiechu“ z Green-Boxu, przyczepiono go tuż przy szyldzie gospody. Z izby szynkownianej, jak wiemy, drzwi wewnętrzne prowadziły prosto na dziedziniec. Otóż obok tych drzwi, z pomocą beczki przewróconej dnem do góry, urządzono rodzaj kasy dla odbierania opłaty od wejścia. Siadały tam, raz Fibi, to znowu Vinos. Nieinaczej się i dziś te rzeczy dzieją. Kto chce widzieć, niech płaci. Tuż pod napisem: „Człowiek Śmiechu“, wisiała na gwoździach deska pomalowana na biało, na której wołowemi głoskami wypracowany był węglem tytuł najpowabniejszej sztuki Ursusa, to jest: „Zamęt zwyciężony“.
W środku ganku, wprost naprzeciw Green-Boxu, oddzielony był przegrodami ustęp, mający drzwi oszklone. Miejsce to wyłącznie przeznaczone było dla ludzi „szlachetnego rodu“.
Na szerokość mogło ono pomieścić w dwa rzędy dziesięciu widzów.
— Znajdujemy się w Londynie — mówił Ursus. — Móżna się tu nie żartem spodziewać magnaterji.
Lożę tę wyborową zastawił też najwygodniejszemi siedzeniami, jakie można było znaleźć w gospodzie; w samym zaś środku umieścił wielkie krzesło z poręczami, wybite wiśniowym utrechckim aksamitem z pomocą naprawdę wyzłoconych ćwieków. Uczynił to na wypadek, jeśliby trafem żona jakiego aldermana raczyła zaszczycić obecnością swoją widowisko.
Niezwłocznie potem rozpoczęły się przedstawienia.
Jak łatwo było przewidzieć, tłumnie się zewsząd pozbiegano.
Jedna tylko loża, przeznaczona dla magnaterji, została pusta.
Wyjąwszy to, powodzenie było tak ogromne, że w dziejach hecy nie widziano chyba nic podobnego. Kto żył tylko, przyleciał z Southwarku podziwiać Śmiejącego się Człowieka.
Potruchleli wszyscy właściciele hec i kuglarze na całym Tarrinzeau-fieldzie od tej rozgłośnej sławy Gwynplaina. Kogut, wpadający do klatki drobnych ptasząt i łapczywie wyjadający im ziarno, nieinne sprawia wrażenie. Gwynplaine zjadł niby tym ludziom całą ich publiczność.
Oprócz szarego końca hecarzy, składającego się z połykaczy nożów i wydrzeźniaczy, znajdowały się przecież na jarmarcznym rynku nielada widowiska. Był tam naprzykład cyrk tancerski, brzmiący od rana do wieczora Bóg wie ilu i Bóg wie jakiemi instrumentami, jako to: arfami, bębnami, piszczałkami, dzwonkami, kobzami, brzękadłami, fletami, alpejskiemi rogami i hiszpańskiemi tamburynami. Znajdowało się również pod szerokim okrągłym namiotem towarzystwo skoczków, którymby nie dorównali nasi obecni pirenejscy biegacze, Dulma, Bordenave i Meylonga, którzy ze szczytu Pierrefitte zlatują na płaskowzgórze Limaçon, co się równa upadkowi. Była także menażerja wędrowna, posiadająca niesłychanie słynnego tygrysa-trefnisia, który, zacinany biczem przez swego pogromcę, umiał mu ten bicz z ręki wyrwać i połykać go bez śladu. Otóż nawet i ten drapieżny komedjant w kąt został zapędzony przez Gwynplaina.
Słowem, ciekawość powszechna, grzmiące oklaski, pieniężne zyski, tłumne zbiegowiska — Człowiek Śmiechu niebawem wszystko to zagarnął, jak swoje. Stało się to niemal w mgnieniu oka. Wkrótce jeden tylko Green-Box zdawał się istnieć na świecie.
—„Zamęt Zwyciężony“ stał się zwycięskim zamętem — mówił Ursus, biorąc dla siebie znaczną część powodzenia Gwynplaina i niby pociągając skórę ku sobie, jak się zwykło mówić w narzeczu hecarskiem.
Jak powiedzieliśmy, powodzenie Gwynplaina było niezrównane. Z tem wszystkiem nie wyszło ono poza obręb miejscowości. Przebyć wodę niemałą jest trudnością dla niejednej sławy. Nazwisko Szekspira potrzebowało lat stu trzydziestu na przebycie tej niewielkiej przestrzeni, jaka Anglję od Francji przedziela; woda bowiem jest nielada murem, i gdyby Wolter (czego później mocno żałował) sam Szekspirowi nie był podał drabiny, ten genjusz dziś nawet jeszcze znajdowałby się pewnie po drugiej stronie muru, to jest w Anglji rodzimej, trzymany na uwięzi w swej wyspiarskiej sławie.
Otóż sława Gwynplaina nie przekroczyła mostu Londyńskiego. Nie przybrała ona rozmiarów stołecznego rozgłosu. Tak przynajmniej rzecz się miała w początkach. Ale i Southwark wystarczyć może najbujniejszym żądzom clowna. Ursus mawiał: — Nasza sakwa wzdyma się tak szybko, jak dziewczyna, która zgrzeszyła.
Grano naprzód „Ursus Rursus“, następnie „Zamęt Zwyciężony“.
W czasie przerw Ursus rozwijał wszystkie zasoby swojego brzuchomówstwa; naśladował wszelkiego rodzaju głosy, jakie się nadarzyły, czyjś śpiew, czyjś krzyk, czyniąc to w sposób, zdolny w zdumienie wprawić samego śpiewaka lub krzyczącego, z którego ust głos ten wyszedł. Niekiedy zaś powtarzał zmieszany gwar całej publiczności, w czem, jak to już raz powiedzieliśmy, osobliwie celował.
Wreszcie prawił z estrady, trochę wzorem Cycerona, sprzedawał pigułki i mikstury, dawał rozmaite przepisy, a nawet od biedy leczył chorych.
Southwark był najzupełniej zdobyty.
Ursus dziwnie rad był oklaskom Southwarku, ale go wcale nie dziwiły.
— Ludzie ci są to starożytni trinobanci — mówił. Ale dodawał natychmiast:
— Których jednak, co do delikatności smaku, ani porównywać myślę z atrobatami dzisiejszego Berksu, Belgami, dawnymi mieszkańcami Sommersetu, i wreszcie Paryżanami, założycielami Yorku.
Za każdem przedstawieniem dziedziniec karczmy, przeobrażony w parter, przepełniony bywał zgromadzeniem ludzi tyleż obdartych, co i zachwyconych. Byli to zwykle wioślarze, lektykarze, cieśle z wybrzeży, przewoźnicy rzeczni, świeżo przybyli na ląd majtkowie, wyrzucający grosz zarobiony na pijatyki i dziewczęta. Bywali tam i drabanci, i stręczyciele, i żołnierze skazani za przeskrobanie czegoś na noszenie munduru czarną podszewką na wierzch i stąd zwani black-quards, skąd pochodzi wyraz blagier. Wszystko to napływało z ulicy ku widowisku, od widowiska zaś odpływało do szynkowni. Wysączone kufle nie przeszkadzały bynajmniej powodzeniu.
Pomiędzy ludźmi tymi, do których słusznie czy niesłusznie przylegało miano motłochu, znajdował się przecież człowiek jakiś wyższy i rozroślejszy od drugich, silniejszy, mniej ubogiej powierzchowności, barczysty, nie różniący się odzieżą od reszty ludu, niesłychanie zapalony wielbiciel widowiska, rozpychający wszystkich pięściami, mający na głowie rozczochraną perukę, klnący, wrzeszczący, wymyślający, ale zresztą ani brudny, ani obdarty, niemniej jednak umiejący w potrzebie zarówno podbić komu oko, jak i wyczęstować niejedną butelkę.
Gość ten, ogromnie często tam widywany, był właśnie owym przechodniem, który, jakeśmy to wyżej powiedzieli, słuchał z za muru przemowy Ursusa.
Znawca ów, od pierwszego razu zdobyty, sam też od pierwszego razu przylgnął sercem do Człowieka Śmiechu. Nie przychodził on na każde przedstawienie. Ale ile razy przyszedł, na niego tylko zwracały się wszystkie oczy, oklaski zmieniały się wtedy w okrzyki, i powodzenie sięgało, nie powiemy już sufitu, bo go tam nie było, ale obłoków, stanowiących jedyne sklepienie sali. (Obłoki te nawet, coprawda, puszczały niekiedy deszcz rzęsisty na arcydzieło Ursusa).
Słowem, człowiek ten do tego stopnia wyróżniał się z tłumu, że go nareszcie Ursus zauważył, a nawet i Gwynplaine spostrzegł.
Był to nielada sprzymierzeniec, ów nieznajomy.
Z tego powodu obaj mocno pragnęli go poznać, albo przynajmniej dowiedzieć się, co on za jeden.
Nareszcie pewnego wieczora Ursus, stojąc za kulisami, któremi były drzwi kuchni Green-Boxu, ukazawszy go swemu gospodarzowi, spytał:
— Czy nie znacie czasem tego człowieka?
— Dlaczegoby nie — odpowiedział.
— Cóż to za jeden?
— To jest sobie majtek niejaki.
— A jak się nazywa? — spytał Gwynplaine.
— Tom-Jim-Jack — odpowiedział karczmarz.
Poczem, zabierając się do odejścia, dodał jeszcze tę głęboką na chybił trafił uwagę:
— Co za szkoda, że to nie lord! Tożby był dopiero hultaj co się zowie!
Z tem wszystkiem, jakkolwiek w zajeździe osiadłszy, mieszkańcy Green-Boxu ani na jotę nie zmienili nic w swoich nawyknieniach i, jak wprzódy, trzymali się na uboczu. Z wyjątkiem kilku słów, wymienionych kiedy niekiedy z karczmarzem, nie zadawali się zresztą z nikim z przychodniów, po dawnemu żyjąc tylko między sobą.
Od czasu przybycia do Southwarku Gwynplaine powziął był zwyczaj, po ukończeniu dziennej roboty, kiedy się już wszyscy spać pokładli, około północy, wychodzić nieco dla użycia świeżego powietrza na rynek. Jakieś nieokreślone popędy, istniejące w duszy, popychają niekiedy człowieka do tych nocnych przechadzek, którym tylko gwiazdy towarzyszą; młodość jest pewnym rodzajem tajemniczego wyczekiwania; to tłomaczy, dlaczego tak chętnie w tym wieku lubimy się bez wytkniętego celu wałęsać po nocy. W porze tej rynek najzupełniej już bywał opróżniony, i zaledwie tu i owdzie kołatał się, zataczając pośród sennej pomroki, jaki pijak zapóźniony; zamykały się już wejścia opustoszałych szynkowni, nawet gospoda Tadcasteru zdawała się przymykać oczy, zaledwie z kąta gdzieś mrugając ostatnią świeczką, przy której drzemał błogo ostatni z gości. Światłość ta zaledwie dawała się rozróżnić w ciemności poprzez ziewające drzwi szynkowni i tylko Gwynplaine jeden, zadumany, rad z siebie, rozmarzony, nie zdając sobie nawet sprawy z uczucia szczęścia, jakie mu przepełniało serce, przechadzał się jeszcze tam i owdzie, korzystając z chwili wypoczynku. O czemże myślał wtedy? O Dei, o niczem, o wszystkiem, o niezmierzonych głębiach. Niebardzo się oddalał od zajazdu, przytrzymywany niby na nici niewidzialnej myślą o Dei. Odejść o kilka kroków od niej już i tak niemałą było dla niego rzeczą.
Poczem wracał i, znajdując wszystko w głębokim śnie pogrążone, uspokojony, sam się do snu zabierał.

ROZDZIAŁ CZWARTY
Sprzeczności bratają się z sobą w nienawiści.

Powodzenie nienazbyt się podoba, zwłaszcza tym, dla których się stało porażką. Rzeczywiście rzadko się zdarza, ażeby zjadani ubóstwiali zjadających. Tymczasem Człowiek Śmiechu sprawiał ogólny zawrót głowy. To pobudzało ostateczne wzburzenie pomiędzy okolicznymi hecarzami. Powodzenie sceniczne jest to rodzaj pompy ssącej, która, z chciwością połykając tłumy, tem samem czyni próżnię wkoło siebie. W podobnych razach każda buda, znajdująca się opodal, przywiedziona bywa do ostatecznej zguby. Napęcznienie sakwy towarzystwa Green-Boxu wywołało niezwłocznie dziwne schudnięcie okolicznych kieszeni. Nagle widowiska, najtłumniej dotąd nawiedzane, opustoszały co się zowie. Był to niby rodzaj przeważenia się szał, tym razem w sposób przeciwny, to jest z przeciążeniem tu, a z ulżeniem po tam tej stronie. Wszystkie na świecie sceny znają się z temi działaniami odpływu i przypływu. Ten ostatni dzieje się tylko, jak to wiadomo, kosztem pierwszego. Rynkowe mrowisko, wystawiające na pokaz swoje dziwowiska przy hucznym dźwięku trąb, widząc się podkopywanem przez Człowieka Śmiechu, w ostatnią rozpacz wpadło, ale zarazem doznało olśnienia. Nie było clowna, nie było kuglarza, nie było skoczka, któryby nie zazdrościł Gwynplainowi. To dopiero bestja szczęśliwa z tą swoją bydlęcą mordą! Tancerki na linie i komedjantki, mające ładne dzieci, spoglądały na nie z urazą, ukazując Gwynplaina i mówiąc: — Nie możesz ty mieć takiej gęby, jak on? — Niektóre nawet ćwiczyły rózgą swoje bębny, nie mogąc im darować, że były do ludzkich stworzeń podobne. Niejedna, gdyby tylko wiedziała, jak się to robi, z pewnością byłaby urządziła swojego syna „na wzór Gwynplaina“. Najcudowniejsza główka aniołka, której nikt widzieć nieciekawy, niewarta jest najobrzydliwszej paszczy djabelskiej, przynoszącej zyski. Słyszano raz matkę jakiegoś prześlicznego amorka, który też z tego powodu grywał rolę Kupidyna, jak wołała w zapalczywości: — O ty nieudany, czemuś nie taki, jak Gwynplaine! — Poczem, grożąc mu pięścią, dodała: — Żebym tylko wiedziała, kto jest twoim ojcem, miałby się on zpyszna!
Słowem, Gwynplaine był niejako kurą, znoszącą złote jaja. — Co za niezrównane dziwowisko! — Tak wykrzykiwano po wszystkich budach rynku. Hecarze, zarazem zachwyceni i rozżarci, wpatrywali się w niego, zgrzytając zębami. Kiedy wściekłość podziwia, nazywa się to zawiścią. Ta ostatnia ryczeć zwykła, jak zwierzę. Tak też i ci spróbowali przedewszystkiem zwalić z kretesem „Zamęt zwyciężony“; ukartowali na to tłumną zmowę, poczęli gwizdać, wykrzykiwać, zagłuszać. Ale stało się to tylko dla Ursusa powodem do grzmiącej cycerońskiej przemowy, dla przyjaciela zaś Tom-Jim-Jacka sposobnością wymierzenia tu i owdzie kilku kułaków z rodzaju przywracających porządek. Owe to kułaki do reszty zjednały mu uwagę Gwynplaina, niepomierny zaś szacunek Ursusa. Coprawda jednak, zdaleka całkiem; gdyż, jak to wiemy, towarzystwo Green-Boxu, trzymając się na uboczu od wrzawy tego świata, całkowicie samemu sobie wystarczało; co zaś do Tom-Jim-Jacka, to ten przywódca zgrai wydawał się tylko hulaką, bez stosunków z nikim, bez zażyłości, jedynym do wybijania okien, do użycia pięści, do burdy, zjawiał się nagle, przepadał, jak kamień w wodę, i był kolegą każdego, ale niczyim towarzyszem.
Zawziętość przeciw Gwynplainowi nie dała sobie jednak zamknąć gęby kułakiem Tom-Jim-Jacka. Nic nie wskórawszy głośną protestacją, hecarze Tarrinzeau-Fieldu chwycili się skuteczniejszego sposobu. Tym razem zwrócili się ku zwierzchności. Zwykły to porządek rzeczy. Przeciw powodzeniu, które nam zawadza, poruszamy naprzód złe usposobienie tłumu; kiedy się zaś to nie uda, pozostaje jeszcze zaskarżenie do władzy.
Do hecarzy z chęcią przyłączyli się predykanci. Człowiek Śmiechu rzeczywiście niemało przyniósł szkody kazaniom. Dla niego nietylko cyrki opustoszały, ale i wszystkie pięć kaplic parafji Southwarku. „Zamęt zwyciężony“, Green-Box, Człowiek Śmiechu, słowem, wszystkie te razem wzięte „obrzydliwości Baalowe“ poczęły naprawdę zagrażać kazalnicy — Głos, wołający na puszczy, vox clamantis in deserto, chętnie w takich razach w pomoc przyzywa władzę. Więc też i pastorowie pięciu wspomnianych parafij niezwłocznie poskarżyli się biskupowi Londynu, który też ze swej strony nie omieszkał poskarżyć się królowej.
Skarga właścicieli cyrków w religijnych pobudkach szukała poparcia. — Wiara na tem cierpi — mówili. Zaczem obwiniali Gwynplaina o czarodziejstwo, Ursusa zaś o bezbożność.
Co do pastorów, ci widzieli w tem raczej nadwerężenie porządku społecznego. Stawali też wyłącznie w obronie ustawy parlamentu, wiarę na bok odkładając. Było to nierównie złośliwiej, a zato pewnie skuteczniej. Ale taki już był powiew czasu. Tylko co, 28 października 1704, umarł był Locke, wolnomyślny filozof, sceptycyzm swój w spadku pozostawiając Bolingbrokowi, który go w następstwie miał przekazać dowcipowi Woltera.
Wesley miał później odrestaurować biblję tak jak Loyola odrestaurował papizm.
W ten sposób Green-Box był napadany z dwóch stron, przez kuglarzy w imię pięcioksiągu, przez kapłanów w imię przepisów policyjnych. Z jednej strony niebo, z drugiej śmietnisko, czcigodni trzymali stronę śmietniska, a hecarze stronę nieba. Green-Box był skazywany przez kapłanów, jako zawadzający porządkowi, a przez kuglarzy, jako świętokradczy.
Byłże do tego jaki powód, lub choćby pozory powodu? Właśnie tego ostatniego nie brakło. Wielką zbrodnią wędrownej budy było to, że w towarzystwie swojem liczyła wilka. Wilk, jak wiadomo, jest w Anglji wywołańcem. Pies wszelki, choćby nawet buldog, zawzięta pijawka, bez trudności tam z praw obywatelstwa korzysta — ale wilk za nic w świecie. Anglicy radzi są psu szczekającemu, ale nie takiemu, co wyje; a przecież to tylko odcień jedyny pomiędzy podwórkiem i lasem. Z tej tedy miary pastorowie pięciu pomienionych parafij Southwarku w zaskarżeniach swoich przytaczali szeroko liczne statuty królewskie i uchwały parlamentu, wyjmujące wilka z pod wszelkiego prawa. Powołując się na ich konkluzję, śmiało żądali uwięzienia Gwynplaina, wilka zaś radzili zamknąć w zagrodzie, jeśli już nie wygnać do boru. Rzecz ta nader żywo dotykała publicznego bezpieczeństwa. Więc też w miejscu tem zwracano się o poparcie ku Najwyższej Radzie Lekarskiej. Cytowano w tym przedmiocie uchwałę zgromadzenia osiemdziesięciu najznakomitszych lekarzy miasta Londynu, dziwnie uczonego stowarzyszenia, któremu dał początek jeszcze Henryk VIII, które używa własnej swojej pieczęci, któremu służy wyłączne prawo sądzenia chorych, oddających się jego staraniom, a skutkiem tego skazywania na więzienie krnąbrnych lub dowolnie się leczących, i które, oprócz wielu innych, zarówno zdrowiu współobywateli pożytecznych przepisów, podało za niezachwianą prawdę następującą naukową zasadę: „Jeżeli wilk pierwszy spostrzeże człowieka, ten z pewnością ochrypnie na całe życie“. Do tego wszystkiego można być jeszcze ukąszonym, co także nie jest rzeczą przyjemną.
Tedy, jak widzimy, Homo posłużył tu za powód aż nadto dostateczny.
Ursus przez karczmarza zasięgnął był już o tem języka. Wprawiło go to w niejaki niepokój. Zląkł się bardzo szponów miejscowej policji. Żeby zasłużyć na obawę z jej strony, dość bywa samemu niejaką obawę okazać; w takim razie nie trzeba już i wyraźnej winy. Ursus bynajmniej też nie pragnął zawarcia znajomości z szeryfami, starostami, wójtami i coronerami. Miał względem nich niewiększy rodzaj ciekawości, jak ten zając w bajce, któremu radzono zawrzeć znajomość z chartem.
Poczynał już żałować, że przybył do Londynu.
— Jeżeli chcesz dobrze, to nie szukaj lepiej — mruczał pochmurnie. — Myślałem, że już djabli porwali tę prawdę niezachwianą, tymczasem skrupiła się na moim grzbiecie. Pokazuje się, że im głupsza prawda, tem prawdziwsza.
Pośród tylu spikniętych na niego potęg przeważnych, kuglarzy ujmujących się za religją, kapłanów oburzających się w imię medycyny, biedny Green-Box, podejrzany o czarodziejstwo w osobie Gwynplaina, oraz wodowstręt w postaci Homa, po swojej stronie miał tylko jedyną rzecz, ale która jest zarazem jedną z największych sił na ziemi angielskiej, to jest opieszałość urzędniczą. Z podobnego to pozostawiania rzeczy własnemu biegowi wyszły podobno zwolna wszystkie angielskie swobody. Rzeczywiście bowiem swoboda w Anglji sprawia się tak, jak morze, które ten kraj dokoła otacza. Ma ona swoje przypływy. Zwolna obyczaje piętrzą się ponad prawa. I oto straszliwe jakieś przepisy obowiązujące zapadają w otchłań a prawo zwyczajowe bierze nad niemi górę; słowem, przestarzałe i dzikie ustawodawstwo, przeglądające jeszcze poprzez przezroczystość ogromów swobody, oto, możnaby powiedzieć, dzieje polityczne starej Anglji.
Człowiek Śmiechu, „Zamęt zwyciężony“, Homo mogli tedy mieć przeciw sobie całą zgraję hecarzy, wszystkich predykatorów, izbę gmin, izbę lordów, wreszcie samą królową, wreszcie Londyn cały, wreszcie całą Anglję, a jednak ani się troszczyć o cośkolwiek z tego wszystkiego, dopóki tylko Southwark z nimi trzymał. Green-Box był ulubioną zabawą przedmieścia, a władzy miejscowej wydawało się to rzeczą całkiem obojętną. W Anglji zaś, jak wiadomo, obojętność zwierzchności to zarazem jej opieka. Dopóki szeryf hrabstwa Surrey, do którego Southwark należał, nie dawał znaku życia, dopóty Ursus bać się nie miał czego, Homo zaś najbezpieczniej spać sobie mógł na oba swoje wilcze uszy. Zawiści tedy okolicznych współzawodników więcej w tym razie dopomagały, niż szkodziły. Green-Boxowi rzeczywiście ani na jotę nie ubywało powodzenia. Nawet całkiem przeciwnie. Ponieważ gruchnęło było tu i owdzie, że się przeciw niemu coś knuje, Człowiek Śmiechu znacznie więcej jeszcze nabrał wziętości. Tłumy uliczne umieją przewąchać potajemne podkopy i chętnie dopomagają wtedy do ich udaremnienia. Ściągnięcie na siebie podejrzenia liczy się u nich za zasługę. Lud przeczuciowo staje po stronie tego, którem u palcem pogrożono. Rzecz, wytknięta jako szkodliwa, zawsze jest pewnym rodzajem zakazanego owocu; spieszy się każdy czemprędzej go nadkąsić. I zresztą oklaski, będące komuś na złość, szczególnie gdy tym kimś jest władza, bywają wielce przyjemne. Przepędzić sobie mimochodem przyjemny wieczór, trzymając zarazem stronę uciśnionego przeciw uciskającemu, rzecz to wcale miła. Tyleż dopomagasz w tem drugiemu, co i sam się bawisz. Dodajmy do tego, że szanowni sąsiedzi hecowi po dawnemu wygwizdywali Człowieka Śmiechu i podszczuwali przeciw niemu. Nic wyborniej nie zapewnia powodzenia. Nieprzyjacielskie hałasy tem bywają skuteczne, że podsycają jeszcze i wzmacniają siłę triumfu. Przyjaciel daleko prędzej się zmęczy wychwalaniem, niż nieprzyjaciel obelgami. A lżyć znowu nie jest to koniecznie szkodzić. Właśnie o tem nieprzyjaciele wiedzieć nie chcą. Ale, coprawda znowu, nie mogą oni nie lżyć, choćby i chcieli, a na tem właśnie polega cała ich użyteczność. Doświadczają oni niemożności milczenia, przez co podtrzymują zajęcie powszechne. To też tłum, zamiast się zmniejszać, nawiedzał coraz usilniej „Zamęt zwyciężony“.
Ursus chował dla wyłącznej swojej wiadomości to, co mu opowiadał gospodarz Nicless o zabiegach i zaskarżeniach nieprzyjaciół, i nie wspominał nawet o tem Gwynplainowi, z obawy zaniepokojenia nastroju przedstawień. Jeśli się zdarzyć miało nieszczęście, wiadomość o niem zawszeby i tak przyszła dość wcześnie.

ROZDZIAŁ PIĄTY
Wapentake.

Raz przecież zmuszony był odstąpić od swojej zasady, a to wyłącznie w osobistej sprawie Gwynplaina. Rzecz bowiem była o wiele ważniejsza, niż jarmarczne zmowy. Stało się to zaś w następującej okoliczności. Gwynplaine, podniósłszy raz farthing upadły na ziemię przy obliczaniu wpływów kasy, począł bacznie oglądać (w obecności gospodarza) ten nędzny groszak, wygłaszając przytem uwagi, na temat ludu przedstawionego przez farthing i królowej Anny której podobizna była tam wyryta, mogące mu mocno zaszkodzić, gdyby przypadkiem zostały powtórzone. Jakoż w istocie, puszczone w obieg przez Niclessa, tyle zrobiły drogi po świecie, że wróciły wreszcie do Ursusa za pośrednictwem Fibi czy Winosy. Ursus struchlał. Były to buntownicze słowa. Obraza władzy! Co tu robić? Zawołał Gwynplaina i porządnie go wyburczał:
— Proszę cię raz na zawsze, trzymaj ozór za zębami. Są na świecie dwie zasady, które ci radzę mieć na względzie. Mocny robi, co mu się podoba, słaby wszystkie swoje uwagi w kieszeń chowa. Najpewniejszym sprzymierzeńcem biedaka jest milczenie. Kiedy go się pytają, ma tylko prawo potakiwać. Cóż dopiero, jeśli go nie pytają. Zgadzać się ma na wszystko, oto jedyne jego prawo. Tak, odpowiadać sędziemu. Tak, królowi. Mocniejszy, jeśli mu się podoba, może cię kijem wygrzmocić; mnie samego to spotkało, tak a to już kolej rzeczy; nie tracisz ani joty ze swojej wielkości, pogruchotawszy słabszemu gnaty. Toż i łomignat jest niejako odmianą wspaniałego orła. Czcijmy berło, które jest pierwszym z kijów. Uszanowanie, to mi roztropność; giętkość w karku, to mi troskliwość o siebie. Kto obraża potęgę, naraża się dobrowolnie, na podobieństwo owej dziewczyny, co to zuchwale targała lwa za grzywę. Doszła mnie wiadomość, żeś tu coś wyszczekiwał z okoliczności nieposzlakowanego o próbę miedziaka, który jest godnym przedstawicielem wartości połowy ćwiartki śledzia na wspaniałym naszym rynku. Proszę cię, nie pozwalaj sobie więcej na podobne rzeczy. Powaga, mój panie, albo będzie źle z tobą. Dowiedz się, że są za to kary. Staraj się wpoić sobie w mózgownicę prawodawcze prawdy. Żyjesz bowiem w kraju, w którym człowiek, ścinający trzyletnie drzewko, prościuchno stamtąd prowadzony jest na szubienicę. Jeślibyś klął, włożą ci dyby na obiedwie nogi. Wiedz o tem także, że pijak zamykany bywa w beczkę z wybitem dnem od spodu, żeby mógł chodzić, z dziurą zaś w górnem dnie dla wytknięcia głowy, a dwiema po bokach na ręce; słowem w taki sposób, że się żadną miarą nie potrafi w łóżko położyć. Ktoby kogo uderzył w wielkiej komnacie Westminsteru, idzie do więzienia na całe życie, a dobra jego wędrują do skarbu. Ktoby zaś kogo uderzył w pałacu królewskim, rękę mu za to siekierą odrąbią. Tak, tak, kochanku, dość jednego byka w nos i otoś już mańkutem. Przekonany o bluźnierstwo przed sądem biskupim zostaje zaraz żywcem spalony. Za liche bzdurstwo w tym rodzaju Cuthbert Simpson niedawno temu został pocięty na ćwierci i w koło wpleciony. Toż niedalej jak trzy lata temu, bo w r. 1702, wykręcano pod pręgierzem pewnego zbrodniarza, nazwiskiem Daniela de Foë, który się poważył wydrukować nazwiska członków Izby gmin, oraz wszystko, o czem była mowa poprzedniego dnia w parlamencie. Takiemu, któryby był przekonany o zdradę stanu, kat żywcem wyrywa serce, wycinając mu policzek siarczysty na obie strony. Zapiszże sobie w pamięci te początkowe zasady prawa i sprawiedliwości. Nigdy ani pisnąć, a w razie najmniejszego drżenia skóry na grzbiecie brać nogi za pas, oto odwaga cywilna, którą rozumiem i którą każdemu po przyjacielsku radzę. W przedmiocie śmiałości na ptaki się zapatruj; w przedmiocie gadatliwości ryby niech ci wzorem będą. Skądinąd zaś Anglja ma jeszcze to do siebie podziwu godnego, że prawodawstwo jej jest ze wszech miar łagodne.
W ten sposób wygadawszy wszystko, co miał do powiedzenia, Ursus czas jakiś uspokoić się nie mógł. Gwynplaine zaś uważał to poprostu za postrach na ptaki. Nieustraszoność w tym wieku ściśle jest zrosła z brakiem doświadczenia. Zresztą nic się nie zdawało usprawiedliwiać obawy Ursusa; upływały tygodnie całe, a o skutkach mniemanego niebezpieczeństwa nie było nawet mowy.
Ursus jednak ze swej strony podobny do samy, nasłuchującej lad a szelestu, dziwnie się miał na baczności.
Nareszcie dnia pewnego, wyglądając przypadkiem przez okienko w murze, nagle stał się dziwnie blady.
— Chodźno tu, Gwynplainie! — zawołał.
— A co tam takiego?
— Patrzno.
— No cóż?
— Tam na rynku.
— No więc cóż?
— Widzisz tego jegomości?
— Tego czarnego?
— No tak.
— Tego, co ma tę pałkę w ręku?
— Właśnie.
— No więc cóż to za jeden?
— To jest taki, kochanku, który się nazywa wapentake.
— Cóż to za jeden ten wapentake?
— To jest po prostu setnik.
— Setnik? Cóż to znaczy?
— To znaczy; praepositus hundredi.
— Nie rozumiem ani słowa.
— A jednak to jest djablo niemiła osoba.
— Cóż on takiego trzyma w ręku?
— Nazywa się to iron weapon.
— To mi dopiero nazwa!
— Jest to sobie taka pałka żelazna.
— Nacóż jemu ta pałka?
— Naprzód składa on na nią przysięgę. I to właśnie od tego nazywają go wapentake.
— No, a jeszcze cóż więcej?
— Następnie ma prawo dotknąć nią, kogo zechce.
— Tą pałką?
— Tak.
— Więc niby wapentake dotyka kogoś ironweaponem?
— No właśnie.
— I cóż to ma znaczyć to jego dotykanie pałką?
— To znaczy: chodźno waćpan ze mną.
— I w takim razie trzeba iść z nim?
— Ma się rozumieć.
— Dokądże to, jeśli łaska?
— A któż go tam wie!
— Ale przecież musi coś o tem mówić?
— Nie, nic nie mówi.
— No, to się go można zapytać.
— To ci nie odpowie.
— Jakże to znowu?
— Mówię ci: ani on nikomu nie odpowiada, ani nikt go się wypytywać nie próbuje.
— A to dopiero!
— Poprostu dotknął się pałką, i już po wszystkiem. Musisz iść za nim, czy chcesz, czy nie chcesz.
— Jakjmże sposobem?
— Ot tak poprostu, za nim idąc.
— Ależ dokąd, u djabła?
— Gdzie mu się tylko żywnie spodoba.
— A jeżeliby kto nie zechciał?
— To zostaje powieszony.
Po tych słowach Ursus włożył znowu głowę w okienko, popatrzył i rzekł uspokojony:
— Bogu dzięki, poszedł sobie do djabła. Widocznie nie dla nas się tu kręcił.
Jak na ten raz zdawało się, że obawy jego z powodu nieopatrznych owych słów Gwynplaina były całkiem daremne.
Ze swej strony gospodarz Nicless nie miał najmniejszej przyczyny niepokoić o rzecz tak błahą mieszkańców Green-Boxu. Sam on niezgorsze zyski ciągnął z Człeka Śmiechu. Tym więc sposobem „Zamęt zwyciężony“ podwójnie zasługiwał się ludzkości: z jednej strony pracował dla triumfu sztuki, z drugiej dla zwiększenia liczby pijaków, odwiedzających przy tej sposobności szynkownię.

ROZDZIAŁ SZÓSTY
SMysz, wypytywana przez koty.

Jednak obawa Ursusa wcale nie była bezzasadną. Oto raz zawezwany został do Bishopsgate przed urząd, złożony z trzech wcale niemiłych postaci. Przekonał się wprawdzie, że tu o niego wyłącznie chodziło, ale marna to była pociecha. Z trzech tych zasiadających poważnie na trzech krzesłach jegomościów jeden był doktorem teologji, delegowanym od dziekana Westminsteru, drugi doktorem medycyny, delegowanym od Stowarzyszenia osiemdziesięciu, trzeci wreszcie doktorem historji i prawa cywilnego, delegowanym od kolegjum z Gresham. Owi to trzej biegli in omni re scibili poruczone sobie mieli naglądać bacznie wszystko, co się tylko mówiło publicznie na całej przestrzeni stu trzydziestu parafij miasta Londynu, a także siedemdziesięciu trzech Middlesexu, nie wyjmując owych pięciu Southwarkowych. Nadzory te teologiczne do dziś dnia istnieją w Anglji i wyświadczają surowością swoją niemałe usługi. I tak, niedalej jak 23 grudnia 1868 roku, wyraźnym wyrokiem podobnego sądu, potwierdzonym przez radę gabinetową Izby Lordów, wielebny Mackonochie skazany został na naganę, a zarazem na koszt sprawy za to, że w niewłaściwy sposób pozwolił sobie zapalić świece na stole. Już to nabożeństwo anglikańskie żartować nie lubi.
Tak więc, jak powiedzieliśmy, dnia pewnego Ursus odebrał rozkaz stawienia się przed pomienionym sądem, który to rozkaz szczęśliwym trafem oddany mu został we własne ręce, skutkiem czego mógł go zatrzymać w tajemnicy. Stawił się tedy niezwłocznie, drżąc już na samą myśl, że mógł być poszlakowany o dawanie pozoru do podejrzenia, jakoby zakrawał na to, że być może rzucił na siebie podejrzenie niejakiej śmiałości. On, który drugim tak usilnie zalecał milczenie, miał być przez kogoś w tym względzie uczony rozumu? Garrule, sana te ipsum.
Trzej doktorzy delegowani zebrani już byli w Bishopsgate, w głębi wielkiej komnaty na dole, siedząc każdy na osobnem krześle, wybitem czarną skórą, ponad głowami zaś mając trzy popiersia Minosa, Eaka i Radamanta, stół przed sobą, pod nogami zaś ławeczki.
Wszedł Ursus, wprowadzony przez pachołka służbowego spokojnej ale groźnej powierzchowności, i ujrzawszy sędziów, natychmiast dał każdemu z nich w myśli nazwę wiszącego mu ponad głową piekielnego sędziego.
Minos, widocznie z pomiędzy trzech najstarszy (był to zaś delegat od teologji), dał mu znak, żeby usiadł na ławeczce.
Ursus skłonił się, jak należało, to jest aż do ziemi, i wiedząc z doświadczenia, że niedźwiedzi na miód bierzesz, doktorów zaś na łacinę, rzekł z uszanowaniem, zanim się jeszcze wyprostował.
Tres faciunt capitulum.
Poczem, ciągle jeszcze z głową spuszczoną, wiedząc, że pokora niebiosa przebija, poszedł skromnie zasiąść na wskazanej ławie.
Każdy z trzech doktorów miał przed sobą jakieś zapisane szpargały, które pilnie przewracał.
Minos rozpoczął następne mi słowy:
— Waćpan przemawiasz publicznie?
— Zdarza mi się to — odpowiedział Ursus.
— A jakiem prawem to czynisz?
— Jestem mędrcem.
— To jeszcze nie żadne prawo.
— Jestem także kuglarzem — dodał Ursus.
— A, to co innego.
Ursus odetchnął, ale zawsze bardzo pokornie. Minos ciągnął dalej:
— Jako kuglarz, możesz sobie waść przemawiać; ale jako mędrzec powinieneś milczeć.
— Starać się będę korzystać z tego zalecenia — rzekł Ursus.
I myślał sam w sobie: — Mogę mówić, ale powinienem milczeć. Rzecz trochę zawiła.
Delegat od teologji mówił dalej:
— Waść wygłaszasz rzeczy, rażące każde uczciwe ucho. Waść wdajesz się w nieswoje sprawy. Poważasz się zaprzeczać najjawniejszym prawdom. Rozsiewasz najwstrętniejsze błędy. Powiedziałeś naprzykład, że dziewiczość wyklucza macierzyństwo.
Ursus podniósł łagodnie oczy.
— Ja tego nie powiedziałem. Powiedziałem, że macierzyństwo wyklucza dziewiczość.
Minos zamyślił się i mruknął:
— Właściwie, to coś zupełnie odwrotnego.
Było to to samo. Ale Ursus obronił się.
Na tę odpowiedź, Minos pogrążył się w głębiach swojej głupoty, co spowodowało krótkotrwałe milczenie.
Korzystając z niego, delegat od historji, którego sobie Ursus nazwał był Radamantem, pospieszył zagadać porażkę Minosa następującem zapytaniem:
— Oskarżony, zuchwalstwa twoje i błędy zaledwieby się policzyć dały. Toż ty naprzykład zaprzeczasz tej prawdzie historycznej, że bitwa pod Farsalą dlatego została przegrana, że Brutus i Kasjusz przed jej rozpoczęciem napotkali murzyna.
— Ja powiedziałem tylko — wyszeptał Ursus — że Cezar dlatego wygrał tę bitwę, że był lepszym od nich wodzem.
W tem miejscu historyk przerzucił się odrazu do mitologji.
— Usprawiedliwiałeś także niegodziwości Akteona.
— Ja myślę — odpowiedział Ursus — że chyba to niekoniecznie poniża człowieka, jeśli zobaczył kobietę w kąpieli.
— Niedorzecznie myślisz — rzekł na to sędzia surowo.
Co powiedziawszy, zwrócił się znowu ku historji.
— Z powodu przygód, jakich doznała jazda Mitrydata, poważyłeś się zaprzeczyć własnościom ziół niektórych. I tak, przeczysz naprzykład, ażeby securiduca posiadać miała własność przetrącania podków końskich.
— Przepraszam — odpowiedział Ursus.
— Ja tylko mówiłem, że skutek podobny sprawia działanie trawy, zwanej sferra-cavallo. Zresztą nie zaprzeczam własności żadnej rośliny.
Poczem dodał półgłosem:
— Ani także cnoty żadnej kobiety.
Tą przystawką do własnej odpowiedzi Ursus dowiódł niby sam sobie, że jakkolwiek skóra mu cierpła na grzbiecie, to jednak nie zapominał języka w gębie. Był to człowiek wyraźnie utworzony z mieszaniny strachu i przytomności umysłu.
— Nie odwołuję mojego zarzutu — mówił dalej Radamantes. — Poczytywałeś to podobnież za wielkie głupstwo Scypjonowi, że, chcąc otworzyć bramy Kartaginy, użył do tego ziela, zwanego aethiopis. Czy pomienione ziele również w mniemaniu twojem nie posiada własności otwierania zamków?
— Powiedziałem poprostu, że lepiej było w takim razie użyć rośliny lunaria.
— Może on ma i słuszność — mruknął do siebie Radamantes, przekonany z kolei.
Co powiedziawszy, zamilkł.
W tem miejscu delegat od teologji znowu się zwrócił ku Ursusowi. Przez cały czas poprzedniego badania przerzucał coś w szpargałach, zapewne szukając przedmiotu do dalszych zapytywać.
— Wygłaszasz mniemanie, że auripigmentum jest wytworem arszenikowym, twierdząc zarazem, że można się nim otruć na śmierć. Otóż świadectwa świątobliwych osób przeczą temu.
— Świadectwa przeczą — westchnął Ursus — ale arszenik stwierdza.
Na te jego słowa, milczący dotąd jegomość, którego sobie Ursus mianem Eaka w myśli oznaczał, dał znak życia i rzekł majestatycznie, przymykając oczy:
— Odpowiedź wcale niegłupia.
Ursus skłonił się jak mógł najniżej.
Minos nieprzyjemnie się zmarszczył.
— Idźmy dalej — rzekł po niejakiej chwili.
— Twierdziłeś także, mości oskarżony, że jest fałszem, jakoby bazyliszek miał być królem wężów, pod nazwiskiem Cocatrixa.
— O, wielce przewielebny! — odpowiedział na to Ursus — wcale to nieprawda. Zawsze daleka była ode mnie chęć szkodzenia bazyliszkowi. Postawię nawet świadków, którzy słyszeli, jakem mówił, że ten zwierz zacny ma głowę człowieczą.
— Wiem o tem, że tak było — rzekł Minos bardzo surowo. — Ale dlaczegoś zaraz potem przytoczył Poeriusa, który miał widzieć bazyliszka z głową sokolą? Czy możesz dowieść, że się on nie mylił?
— Tegobym się nie podjął.
To powiedziawszy, uczuł, że mu się noga poślizgnęła. Minos zaś, korzystając z przewagi, jął go coraz ciaśniej przypierać do muru.
— Mówiłeś także, że Żyd nawrócony nieosobliwie pachnie.
— Ale dodałem zaraz, że chrześcijanin, któryby zasmakował w żydostwie, mocno śmierdzi.
Minos zajrzał do szpargałów.
— Już to wogóle pozwalasz sobie twierdzić i rozpowszechniać najnieprawdopodobniejsze rzeczy. I tak, jesteś tego przekonania, że Elian widział słonia, piszącego mądre zdania.
— Rzecz się ma wcale inaczej, arcyprzewielebny sędzio. Poprostu wierzę jak najsilniej, że Oppian na własne uszy słyszał hipopotama, rozprawiającego w przedmiocie najoderwańszej filozofji.
— Oświadczyłeś raz, że nie jest prawdą, jakoby półmisek z buczyny sam przez się napełniał się jadłem, jakiego kto zażąda.
— Powiedziałem tylko, że na to, żeby mógł posiadać podobną własność, musiałby ci chyba przez djabła być podarowanym.
— Komu ci? Czy do mnie to stosujesz?
— Ale gdzież tam, najprzewielebniejszy! Do mnie, do mnie samego. To jest nawet nie do mnie — owszem, do nikogo. Raczej do byle kogo. Ale co znowu!
— O, źle! — pomyślał w duchu. — Język mi się już plącze. Ani wiem, co gadam.
Na szczęście umiał być przynajmniej z pozoru panem siebie. Walczył, ale w sobie; na zewnątrz nic jeszcze jakoś widać nie było.
— Wszystko to, co waćpan mówisz — rzekł Minos nader sucho — zdradza pewną wiarę w djabła.
— Tak jest, wcale się tego wypierać nie myślę. Wiara w djabła jest podszewką wiary w Boga. Jedna wspiera drugą. Kto choć trochę nie wierzy w djabła, nie będzie nigdy mocno wierzył w Boga. Kto w słońce wierzy, wierzyć musi i w ciemności. Djabeł jest nocną pomroką wobec światłości Bożej. Noc przecież dnia dowodzi.
Minos umilkł na te gorące słowa Ursusa i pogrążył się w zamyśleniu.
Ursus odetchnął.
Ale nagle został znowu napadnięty obcesowo. Tym razem był to już Eak, ów delegat od medycyny, który to poprzednio wziął był jego stronę, jak się zdaje naprzekór tylko koledze od teologji. Obecnie ze stronnika przeciwnikiem się stając, z pięścią dumnie wspartą na grubym woluminie zaskarżeń, następując słowa niemal w twarz mu rzucił:
— Dowiedzioną jest rzeczą, że kryształ górski jest lodu sublimatem, djament zaś sublimatem kryształu górskiego; prawdą też jest niezachwianą, że na przeistoczenie się lodu w kryształ lat tysiąca potrzeba, na to zaś, żeby się z kryształu djament zrobił — wieków tysiąca. Waćpan temu zaprzeczyłeś.
— Wcale, bynajmniej — odrzekł Ursus, przejęty smutkiem. — Powiedziałem tylko, że przez przeciąg lat tysiąca lód ma aż nadto czasu do stopnienia, i że tysiąc wieków nie tak to łatwa rzecz do porachowania.
Zaczem śledztwo coraz natarczywiej ze wszech stron przypierać poczęło Ursusa. Pytania i odpowiedzi krzyżowały się z błyskiem zadawanych w bitwie ciosów.
— Nie przyznajesz, żeby niektóre zioła miały dar mowy.
— Owszem. Tylko trzeba, żeby rosły pod szubienicą.
— Czy przyznajesz, że mandragora krzyczy?
— Nie. Przyznaję tylko, że śpiewa.
— Według ciebie serdeczny palec lewej ręki nie ma żadnego z sercem stosunku.
— Nie. Ja powiedziałem tylko, że kichnąć w stronę lewą nie jest wcale dobrym znakiem.
— Poważyłeś się zuchwale i ubliżająco mówić o Feniksie.
— O, światły sędzio! Toż ja powiedziałem jedynie, że kiedy Plutarch z jednej strony wychwala mózg Feniksa, jako kąsek niezrównany, z drugiej zaś zarzuca mu, że nabawia bólów głowy, to, zdaniem mojem, nieco za wiele sobie pozwala, gdyż Bogiem a prawdą Feniksa nigdy na świecie nie było.
— Nic do rzeczy! Cztery są ptaki, które bezzasadnie uchodziły za Feniksa: cinnamalk, ścielący sobie gniazdo z cynamonowych laseczek, rhintax, którego Paryzatis używała do pomocy przy otruciach, manucodiates, będący rajskim ptakiem, oraz semenda, posiadająca w dziobie trzy wydrążenia; niemniej jednak swoją drogą Feniks istniał jako żywo.
— Nie mam nic przeciwko temu.
— Jesteś głąb kapuściany, mój panie.
— O tem nie wiedziałem.
— Przyznajesz wprawdzie, że bez leczy anginę, ale nie wierzysz, żeby się to tem działo, że na korzeniu jego znajduje się pewna narośl mówiąca, kiedy tego potrzeba.
— Powiedziałem tylko, że własności jego lecznicze stąd pochodzą, że się na nim Judasz obwiesił.
— Bardzo słuszna uwaga — mruknął na to Minos, rad, że się może odpłacić złośliwemu koledze.
Przykrócona zarozumiałość łatwo się w takim razie gniewem zapala. Więc też Eak nader się zapalczywie rzucił na Ursusa.
— Człecze, samopas wałęsający się po świecie — rzekł — tyleż umysłem błądzisz, co nogami. Dążności twoje są dziwne i przeto słusznie podejrzane. Nie wyprzesz się tak łatwo czarnoksięstwa. Pozostajesz w stosunkach ze zwierzętami całkiem nieznanemi. Zdarza ci się prawić ludziom o rzeczach, które zdajesz się znać sam tylko jeden; do takich zaliczam wzmiankowanego przez ciebie hoemorrhousa.
— Hoemorrhous jest to żmija, którą widział na własne oczy Tremellius.
Odpowiedź ta wprawiła nieco w kłopot zasoby wiedzy doktora Eaka.
Z czego korzystając, Ursus ciągnął dalej:
— Hoemorrhous tyleż jest rzeczywistem zwierzęciem, co hiena piżmowcowa i co civetta, z dokładnością opisana przez Castellusa.
Nie mogąc sobie inaczej dać rady, Eak nadrobił zuchwalstwem.
— Oto tu masz zapisane własne twoje, niemało podejrzane słowa. Posłuchaj, mój panie.
Tu, poszukawszy nieco w aktach, czytać począł:
— „Istnieją dwie rośliny, to jest thalagssiglis i aglaphotis, które wydają z siebie światło wieczorem. Tym sposobem w dzień są kwiatami, w nocy gwiazdami“.
Poczem, bystro patrząc Ursusowi w oczy:
— Cóż na to powiesz? — spytał.
Na to Ursus:
— Każda roślina jest w sobie świecznikiem. Woń bowiem jest światłem.
Eak przerzucił kilka innych stronic.
— Nie przyznajesz, ażeby pęcherzyki wydrzane tyleż były pomocne, co strój bobrowy.
— Ja tylko powiedziałem, że w tym przedmiocie nie bardzo należy ufać Aecjuszowi.
Eak mocno się zaperzył: — Zajmujesz się leczeniem.
— Zajmuję się nauką leczenia — wyjąkał nieśmiało Ursus.
— Na żywych?
— Raczej na żywych, niż na umarłych — odpowiedział mędrzec.
Ursus bronił się poważnie, ale nie bez pokory; w tem przedziwnem jego zachowaniu się przeważała słodycz obejścia. Mówił zresztą tak cicho, że doktór Eak uczuł potrzebę nader groźnie się do niego zabrać.
— Co tam gruchasz? — rzekł mu gburowato.
Ursus skłonił się uniżenie i rzekł:
— Gruchanie jest dla młodych a jęk dla starych. Ja, niestety, jęczę.
Eak ciągnął dalej swoje:
— Koniec końcem, chciej waszmość wiedzieć, co cię czeka; jeśli się pokaże, żeś kogo leczył, i że ten umarł, śmiercią zostaniesz ukarany.
Na to Ursus trwożliwie:
— A jeżeli został uleczony?
— W takim razie — rzekł doktór, nieco łagodząc dźwięk głosu — zostaniesz na śmierć skazany.
— Wyjdzie to prawie na jedno — rzekł Ursus.
Doktór mówił dalej:
— W razie śmierci ukarane zostanie nieuctwo. W razie zaś wyleczenia — zarozumialstwo. W obu razach szubienica.
— Nie wiedziałem o tym szczególe — wyszeptał Ursus. — Dziękuję, szanowny sędzio, żeś mnie w tym przedmiocie oświecić raczył. Czy to każdy zna wszystkie piękności prawodawstwa?
— Strzeż się waćpan.
— Święcie tego dopełniam — rzekł Ursus.
— Wiemy my dobrze wszystkie twoje sprawki.
— Wiedzą więcej ode mnie — pomyślał Ursus — bo ja sam nie zawsze wiem, co robię.
— Moglibyśmy cię odesłać do więzienia.
— Nie wątpię o tem, szanowni panowie.
— Nie potrafisz zaprzeczyć, żeś tu i owdzie grubo przeskrobał.
— Niech moja mądrość za mnie przebaczenia błaga.
— Są tacy, co ci przypisują wielkie zuchwalstwa.
— Ogromna to jest nieprawda.
— Powiadają, że leczysz chorych.
— Jestem ofiarą najczarniejszej potwarzy.
W tem miejscu namarszczyły się groźnie wszystkie trzy sędziowskie twarze; wreszcie po chwili zbliżyły się ku sobie i szeptać poczęły. Ursus mniemał widzieć ponad tem i trzem a wielce uroczystemi głowami jedną wspólną czapkę z długiemi ośłemi uszami. Czas jakiś trwała ich narada; Ursus, przypatrując jej się z pod oka, to raz uczuwał mrowie, to znowu łazienne gorąco; wreszcie Minos, będący, jak się zdaje, przewodniczącym, nagle odwrócił się ku niemu i zawołał nader gniewnie:
— Idź sobie precz!
Ursus uczuł coś podobnego do wrażenia Jonasza, kiedy mu przyszło wychodzić z wielorybiego brzucha.
Minos rzekł dalej:
— Jesteś uwolniony.
Na to Ursus sam w sobie:
— Nie złapiecie wy mnie drugi raz. Bądź zdrowa, mościa medycyno!
I dodał jeszcze po chwili:
— Odtąd święcie pozwolę ludziom zdychać jak potrzeba.
Poczem, zgięty we dwoje, pokłonił się aż do ziemi doktorom, popiersiom, stołowi, ławkom i ścianom, i co prędzej, nie odwracając się nawet, ku drzwiom się pokwapił, w których też i znikł niebawem, jakby go kto zdmuchnął.
Z komnaty sądowej wysuwał się powoli, jakby niewiniątko, ale raz za drzwiami będąc, zmykał, jak winowajca. Wogóle ludzie, ze sprawiedliwością do czynienia mający, tak mało pociągającego bywają obejścia, że, pożegnawszy się z nimi, mimowoli choć z czystem sumieniem, nogi za pas bierzesz.
Przyspieszając kroku, Ursus mruczał sam do siebie:
— Wymknąłem się; niema gadania. Mędrzec mędrców poznał. Ale co mi po takiej znajomości! Jam zwierz dziki, a to zwierzęta domowe. Otóż ci domowi radziby upolować dzikiego; ale na raz sztuka. Fałszywa wiedza jest kałem pr