Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

grozy. Widział, jak coraz mocniej zaciemnia się ponura zagadka tajemniczych potęg, którą się czuł oplątany.
Postać ludzka, leżąca na ziemi, jęknęła raz powtórny.
Gwynplaine uczuł, jakby go zlekka popchnięto za ramię. Pochodziło to od wapentake’a.
Gwynplaine zrozumiał, że trzeba zejść na dół.
Usłuchał.
Powoli zaczął zstępować po schodach. Stopnie te były bardzo wąskie, miały zaś z jakie dziewięć cali wysokości. Do tego, jak powiedzieliśmy, nie było nigdzie poręczy. Należało tedy schodzić z wielką ostrożnością. Poza Gwynplainem, o dwa stopnie dalej, szedł wapentake ze swoją laską w ręku, za nim zaś, w podobnej odległości, urzędnik od straży bezpieczeństwa.
Gwynplaine, schodząc po tych stopniach, czuł jakby zapadanie w otchłań wszelkiej nadziei.
Była to niby śmierć powolna. Każdy stopień nowoprzebyty zdawał się po jednem świetle w nim przygaszać. W ten sposób, coraz bledszy, przybył wreszcie aż na sam dół.
Nawznak powalone i łańcuchami do czterech słupów przygwożdżone widmo nie przestawało rzęzić w sposób śmiertelny.
Z mglistego cienia dał się słyszeć głos:
— Zbliż się.
To szeryf przemawiał do Gwynplaina.
Gwynplaine postąpił krokiem.
— Bliżej — rzekł głos.
Postąpił jeszcze.
— Tu, blisko — rzekł znowu szeryf.
W tem miejscu urzędnik straży bezpieczeństwa poważnie i uroczyście szepnął w ucho Gwynplaina:
— Stoisz przed obliczem szeryfa hrabstwa Surrey.
Gwynplaine podszedł aż ku delikwentowi, rozkrzyżowanemu w środkowej nawie. Wapentake i jego towarzysz zatrzymali się opodal, dozwalając Gwynplainowi iść, gdzie mu kazano.
Kiedy on, doszedłszy do środkowego przysionka, ujrzał nareszcie zbliska ów przedmiot okropny, który się