Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.3-4.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W epoce owej każdy niemal pałac posiadał osobliwszą gmatwaninę komnat i przejść, gdzie wszędzie pod dostatkiem było zbytku w złoceniach, marmurach, rzeźbach z drzewa, tkaninach wschodnich; tuż obok zakątków, kryjących się w gęstym cieniu, znajdowały się rozkoszne ustronia, pełne światłości.
Wirowały tam schodki, to w górę się świdrując, to zbiegając na dół. Wiły się tam galerje i przechody skryte, to ślimaczemi skręty, to w zawrotne esy i floresy.
Gwynplaine zaszedł był do „prywatnych pokojów“ Corleone-lodge.
Trawiła go gorączka wydobycia się stamtąd, odejścia coprędzej, oglądania co najśpieszniej Dei. Ale chaos przejść rozlicznych, zboczeń, drzwi skrytych, drzwi niespodzianych zatrzymywał go i opóźniał w pochodzie. Radby był biec, a zmuszony był błądzić. Myślał, że będzie miał tylko drzwi do otwarcia, a znalazł kłębek do rozwikłania.
Po jednej komnacie druga. Potem znów rozstajne wyjście na wszystkie strony.
Nie napotykał nic żyjącego. Nasłuchiwał. Nigdzie najmniejszego ruchu.
Zdawało m u się niekiedy, że wraca tam, skąd wyszedł.
Chwilami sądził, że ktoś przeciw niemu idzie. Ale to on sam był, odbity w zwierciedle, w pańskim ubiorze.
On to sam był, ale jakże nieprawdopodobny! Gwynplaine poznawał siebie, ale dopiero po pewnem zastanowieniu.
Szedł, powierzając się lada kierunkowi, który mu się nadarzył.
Zapuszczał się coraz głębiej w kapryśne gzygzaki prywatnych komnat zbiorowiska. Tu napotkał pokoik jakiś ustronny, zalotnie zdobny malowidłami i rzeźbą, wyglądający nieco rozwięźle, ale bardzo tajemniczy; tam znowu dwuznaczną jakąś kaplicę, ubarwioną blaskami perłowej muszli i emalji, z ozdobami z kości słoniowej, które należałoby chyba oglądać z drobnowidzem w ręku, niby wieczko od tabakierki; owdzie jeden z tych wytwornych zakątków florenckich, przeznaczonych na schronienie kwaśnego Usposobienia kobiecego, a które też z tego