Strona:Wiktor Hugo - Człowiek śmiechu (wyd.1928) T.1-2.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tymczasem chłopak skończył był swoją wieczerzę. Rynka nietylko była wypróżniona, ale i wylizana. Wyzbierał nawet w zamyśleniu aż do ostatniej okruszyny chleba, spadłej mu na kolana pomiędzy fałdy okrycia.
Nagle Ursus zwrócił się ku niemu.
— To jeszcze nie wszystko, bratku. Rozprawimy się teraz ze sobą. Gęba nie tylko jest do jedzenia, ale i do gadania. Teraz, kiedyś się już rozgrzał i brzuch sobie naładował, uważaj bacznie, nicponiu, bo musisz odpowiedzieć na wszystkie moje pytania. Skąd jesteś?
Dzieciak odrzekł:
— Nie wiem.
— Jakto nie wiesz?
— Porzucono mnie dziś wieczór na brzegu morza.
— Ach, lampart! Patrzcie go! No, i jakże się ty nazywasz? Jestem pewny, żeś ostateczny ladaco, którego aż porzucili na drodze rodzice.
— Mie mam wcale rodziców.
— Proszę cię, chciej się nauczyć raz na zawsze, że nie lubię, ażeby mi gadano rzeczy, które nie mają najmniejszego prawdopodobieństwa. Musisz, spodziewam się, mieć rodziców, skoro masz siostrę.
— To nie jest moja siostra.
— To nie twoja siostra?
— Nie.
— Więc cóż to za jedna?
— To jest dziecko, które znalazłem.
— Znalazłeś?
— Znalazłem.
— Jakto? Tyś to z ziemi podniósł?
— Z ziemi podniosłem.
— Gdzie? Gadaj zaraz, — a nie kłam, bo cię zabiję.
— Znalazłem to dziecko na jakiejś kobiecie, która leżała w śniegu umarła.
— Kiedy?
— Może z godzinę temu.
— Gdzie?
— Może stąd o jaką milę.