Przejdź do zawartości

Przez kraj Skipetarów/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez kraj Skipetarów
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Zdemaskowanie
Wydawca Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durch das Land der Skipetaren
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
Zdemaskowanie.

Turecki wymiar sprawiedliwości odznacza się sobie tylko właściwemi cechami, albo raczej słabemi stronami, występującemi tem wyraźniej, im bardziej oddalona jest dana okolica. W tamecznych stosunkach nic dziwnego, że wśród rozmaitych nieokrzesanych i zwalczających się wzajemnie plemion arnauckich niepodobna mówić o rzeczywistem prawie.
Od Ostromdży zaczyna się terytoryum tych Skipetarów, których jedynem prawem jest zasada, że słabszy musi silniejszemu ustępować. Jeżeli nie chcieliśmy się dać skrzywdzić, musieliśmy to prawo zastosować w odniesieniu do siebie. Dokonaliśmy już tego popołudniu, jak wiadomo, z powodzeniem i postanowiliśmy na czekającej nas rozprawie wystąpić z tą samą siłą.
Kiedy wybieraliśmy się do „sądowego budynku“, mrok już zapadał. Widzieliśmy po drodze mnóstwo ludzi, którzy nie znaleźli już miejsca na dziedzińcu i poustawiali się tutaj, aby nas przynajmniej nadchodzących zobaczyć.
Po naszem wejściu na dziedziniec zamknięto za nami bramę, co nie było dla nas dobrą wróżbą. Mibarek użył swojego wpływu i, jak się zdawało, nie bezskutecznie.
Z trudem tylko zdołaliśmy przecisnąć się przez tłum na miejsce przesłuchania. Gdzie przedtem był tylko jeden stołek, umieszczono teraz długą ławę. Przyrząd do bastonady leżał jeszcze na tem samem miejscu.
Do kaganków nalano oleju, włożono skręcone kłaki i zapalono. Dzięki temu wystąpiło wszystko w tajemniczem oświetleniu, jak w bajce.
Członkowie sądu znajdowali się wewnątrz domu. Oznajmiono im o naszem przybyciu. Kawasi ustawili się tak, że zastąpili nam drogę do bramy. Ponieważ ta była zamknięta, należało to zachowanie się kawasów tłómaczyć w dwójnasób niekorzystnie.
Zupełna cisza zapanowała dokoła. Teraz pojawiło się pięciu panów, a kawasi dobyli szabel natychmiast.
— O Allah! — rzekł Halef z przekąsem. — Co się z nami stanie, zihdi! Drżę ze strachu.
— Ja tak samo.
— Czy mam tym głupcom, którzy nas chcą zastraszyć swojemi szablami, dać pokosztować mojego harapa?
— Tylko żadnych głupstw! Już raz dzisiaj postąpiłeś zbyt porywczo i ponosisz winę tego, że się wogóle tu znajdujemy.
Sędziowie zajęli miejsca; kodża basza na stołku, a reszta na ławie. Z tłumu przecisnęła się jakaś kobieta i ustawiła się za plecami zastępcy. Poznałem „groszek“ Nohudę, która pomagała swej piękności rdzą żelaza. Zastępca był więc jej szczęśliwym małżonkiem. Miał nic nie mówiące rysy twarzy.
Tuż obok kodży baszy siedział Mibarek. Położył sobie papier na kolanach, a pomiędzy nim a sąsiadem stał mały garnek. Tkwiące w nim gęsie pióro kazało się domyślać, że to kałamarz.
Kodża basza kiwnął głową i odkrząknął znacząco. Był to znak, że rozprawa się zaczyna. Odezwał się skrzeczącym, donośnym głosem:
— W imię proroka i w imię padyszacha, któremu niech Allah tysiąca lat użyczy! Zwołaliśmy tę kazę, aby wydać sąd o dwu zbrodniach, które zdarzyły się w naszem mieście i w jego pobliżu. Selimie wystąp! Ty jesteś oskarżycielem. Opowiedz, co ciebie spotkało.
Kawas stanął blizko swojego pana i opowiadał. To, co usłyszeliśmy, zakrawało na śmieszność poprostu. Właśnie w toku najgorliwszego spełniania swego urzędowego obowiązku, został napadnięty przez nas w morderczy sposób. Tylko dzięki nieustraszoności i dzielnej obronie udało mu się ocalić życie. Tak zeznał.
Gdy skończył, spytał go kodża:
— A który to z nich bił ciebie?
— Ten — odrzekł, wskazując na Halefa.
— Znamy więc jego i zbrodniczy czyn jego i przystępujemy do narady.
Zaczął szeptać ze swymi ławnikami i oświadczył po chwili głosem donośnym.
— Kaza postanowiła, że przestępca dostanie na każdą podeszwę po czterdzieści uderzeń, a następnie pójdzie do więzienia na pełnych siedm tygodni. Ogłaszamy wyrok w imieniu padyszacha. Niech mu Allah błogosławi!
Ręka Halefa sięgnęła ku rękojeści harapa. Ja z trudem powstrzymywałem się od śmiechu.
— A teraz druga zbrodnia — oznajmił urzędnik. — Mawunadżi wystąp i opowiadaj!
Przewoźnik posłuchał wezwania. Bał się zaiste więcej odemnie. Zanim jednak zdołał rozpocząć swe sprawozdanie, zwróciłem się z wielce uprzejmem pytaniem do kodży baszy:
— Czy byłbyś łaskaw się podnieść? Wstał, nic nie przeczuwając, ze stołka. Odsunąłem go na bok i usiadłem.
— Dziękuję ci! — rzekłem. — Człowiekowi niżej położonemu przystoi okazać cześć wobec dostojnego. Postąpiłeś całkiem słusznie.
Szkoda niepowetowana, że niepodobna opisać jego wyrazu twarzy w owej chwili. Głowa zaczęła się chwiać niebezpiecznie. Chciał przemówić, ale nie mógł z przerażenia głosu wydobyć z siebie. Dlatego, aby przynajmniej zapomocą ruchów wyrazić oburzenie, wyciągnął w górę wychudłe ramiona i załamał je nad chwiejącą się głową.
Nikt nie odezwał się ani słowem, nie ruszył się żaden z kawasów. Czekano na wybuch gniewu pana i władcy. Wreszcie kodża odzyskał szczęśliwie mowę, wykrztusił z siebie szereg nieopisanych wykrzykników i wrzasnął do mnie:
— Cóż to za zuchwała myśl przyszła ci do głowy. Jak śmiesz popełniać tak bezwstydną...
— Hadżi Halefie Omarze! — przerwałem mu. — Weź harap do ręki. Tego, kto powie mi jeszcze jedno słowo niegrzeczne, obdarzysz batami, że aż mu skóra popęka; ktokolwiekby to był!
Mały hadżi miał w tej chwili harap w ręku.
— Emirze, słucham — rzekł stanowczo. — Daj znak tylko.
Brakowało niestety oświetlenia, aby zobaczyć zdumione oblicza. Kodża basza nie wiedział widocznie, jak się ma zachować. Wtem szepnął mu Mibarek kilka słów, poczem naczelnik sądu wydał rozkaz kawasom:
— Pochwyćcie go! Zaprowadźcie go do piwnicy!
Wskazał na mnie.
Policyanci zbliżyli się z dobytemi szablami...
— Nazad! — zawołałem. — Kto mnie dotknie, tego zastrzelę na miejscu!
Skierowałem ku nim oba rewolwery i w mgnieniu oka nie było przy mnie ani jednego kawasa, Zniknęli wśród publiczności.
— Co wywołało twój gniew? — spytałem kodżę. — Dlaczego stoisz? Czemu nie siądziesz? Każ wstać Mibarekowi i zajmij jego miejsce.
Przeszedł pomruk po tłumie. To, że obraziłem kodżę, leżało jeszcze w zakresie możliwości, ale atak na świętego graniczył już z zuchwalstwem. Zaczęto szemrać.
To dodało kodży energii. Zawołał do mnie z gniewem:
— Człowiecze, bądź sobie, kim chcesz, ale za taką bezczelność ukarzę cię jak najsurowiej. Mibarek jest świętym, jest ulubieńcem Allaha, cudotwórcą. Jeżeli mu się spodoba, może ogień z nieba sprowadzić na ciebie!
— Milcz, kodża baszo! Jeźli chcesz mówić, to wyrażaj się mądrzej. Mibarek nie jest ani świętym, ani cudotwórcą. To raczej zbrodniarz, oszust i złoczyńca!
Na to odezwały się w tłumie oznaki groźby. Jeszcze straszniej zabrzmiał głos samego Mibareka, Podniósł się, wyciągnął do mnie rękę i zawołał:
— To giaur, to pies niewierny. Przeklinam go. Niechaj piekło się pod nim otworzy i potępienie go pochłonie. Złe duchy...
Tu przestał. Mały hadżi zamachnął się i tak poczęstował go harapem, że stary grzesznik utknął i wykonał w powietrzu potężnego susa.
To było, jak się pokazało niebawem, już zbyt wielkie zuchwalstwo. Po chwilce groźnej ciszy zabrzmiały wśród publiczności ze wszech stron okrzyki gniewu. Sprawa przybierała charakter istotnie niebezpieczny. Stanąłem więc co prędzej obok Mibareka i zawołałem tak głośno, jak tylko mogłem:
— Rahat, zykyt — spokój, cicho! Udowodnię wam, że słuszność jest po mojej stronie. Halefie, przynieść tu światło! Patrzcie ludzie, kto jest Mibarek i jak was oszukuje! Czy widzicie te kule?
Schwyciłem łotra za kark prawą ręką i ścisnąłem mu chudą szyję. Lewą rozerwałem kaftan. I rzeczywiście po obu bokach wisiały kule. Obie miały zawiasy i dawały się składać.
Spostrzegłem przy tej sposobności, że ubranie to było innej barwy po odwrotnej stronie i miało mnóstwo kieszeni. Sięgnąłem do pierwszej lepszej i namacałem jakiś przedmiot włosisty. Dobyłem go. Była to peruka: zupełnie te same zmierzwione, szczecinowate włosy, które widziałem u żebraka.
Hultaj tak się przestraszył, że zapomniał o wszelkiej obronie. Teraz dopiero zaczął wydawać okrzyki o pomoc i wymachiwać rękami.
— Osko, Omarze, przytrzymajcie go! Chwyćcie go mocno, choćby go nawet bolało!
Obaj wezwani skrępowali go tak, że ja miałem teraz wolne obie ręce. Ponieważ Halef przyniósł jeden z kaganków, padło na naszą zajmującą grupę światło tak jasne, że obecni mogli wszystko dokładnie zobaczyć. Zachowywali się spokojnie.
— Ten człowiek, którego uważacie za, świętego — wołałem dalej — jest sprzymierzeńcem Szuta. Jego mieszkanie jest miejscem pobytu złodziei i rozbójników, co wam później udowodnię. Przekrada się w rozmaitych przebraniach pomiędzy ludźmi i szuka sposobności do zbrodni. On i żebrak Sabat, to jedna i ta sama osoba. Tu pod pachami przywiązywał sobie kule. Gdy one podczas chodu uderzały o siebie, myśleliście, że to jego kości tak kłapią. Oto peruka, którą wkładał na głowę jako kaleka.
Wypróżniałem po kolei jego kieszenie, przypatrywałem się każdemu przedmiotowi i objaśniałem jego użytek.
— Oto puszka z mąką kolorową, która służy do tego, żeby twarzy nadać prędko inną barwę. Oto szmata, którą prędko ścierał farbę z oblicza. Tu ma flaszkę z wodą na to, żeby umyć się szybko nawet tam, gdzieby wody zabrakło. A to widzicie? Co to jest? To dwie małe półkule z kauczuku. Wkładał je do ust, gdy chciał się w żebraka zamienić. Twarz była potem pełniejsza, niż poprzednio. Czy odróżniacie te rozmaite barwy kaftana? Jako żebrak zdejmował go, obracał ciemną stroną na zewnątrz i opasywał nim sobie biodra. Wówczas wyglądał kaftan jak stara chusta. Czy spotkaliście kiedy razem Mibareka i żebraka? Pewnie nie. To było niemożliwe, gdyż obaj byli jedną i tą samą osobą. A czy Mibarek nie ukazał się wówczas po raz pierwszy w tej okolicy, kiedy przybył tu żebrak?
Te ostatnie dowody przekonywały widocznie, gdyż doszły mnie ze wszystkich stron potakujące okrzyki.
Wtem dobyłem z kieszeni małą paczkę. Po odwinięciu starej szmaty ukazał się naramiennik ze starych weneckich cekinów. Odciski były na niektórych zupełnie wyraźne. Przy świetle kaganka ujrzałem po jednej stronie wizerunek św. Marka, podającego doży chorągiew krzyżową, a po drugiej wizerunek innego, nieznanego mi świętego, okolony gwiazdami i napisem: Sit tibi Christe, datus, quern tu regis, iste ducatus.
— Tu jest bilecik z dwunastu złotych monet, zawinięty w szmatę — mówiłem w dalszym ciągu. — Kto wie, gdzie on to ukradł! Jeśli poszukacie, właścicielka pewnie się znajdzie.
— On iki zikeller — dwanaście monet? — ozwał się za mną jakiś głos kobiecy. — Pokaż to! Mnie skradziono w zeszłym tygodniu taki naramiennik z szafy.
Mówił to „groszek“ Nohuda. Przystąpiła do mnie, wzięła mi z rąk naramiennik i zaczęła mu się przyglądać.
— Allah! — zawołała. — To mój. To stary klejnot dziedziczny od moich przodków po matce. Przypatrz się i przekonaj, że jest rzeczywiście moją własnością.
Podała go swemu mężowi.
— Na Allaha, to twój! — przyznał mąż.
— Przypomnij sobie, Nohudo, czy w owym czasie był u ciebie Mibarek — rzekłem do niej.
— Mibarek nie, lecz kaleka. Zawołano go, aby mu dać jeść. Naramiennik leżał na stole, potem schowałam go przy nim do szafy. Widział to, a gdy w kilka dni potem zaglądnęłam tam przypadkowo, naramiennika nie znalazłam.
— Więc znasz teraz złodzieja.
— To on. On go miał; to dowiedzione. O ty łajdaku! Ja ci oczy wydrapię, ja ci...
— Cicho teraz — przerwałem w obawie, że potok jej wymowy, wystąpiwszy raz z brzegów, nie opadnie znowu tak łatwo. — Zatrzymaj naramiennik i zażądaj ukarania złodzieja. Widzicie teraz, jakiego czciliście człowieka. Ten zbój został teraz nawet basz kiatibem i sądził drugich. Przeklął mnie i posłał do piekieł, a ja omal nie ściągnąłem na siebie gniewu tego zacnego zebrania. Domagam się zamknięcia go w bezpiecznem miejscu, z którego nie można umknąć, i zawiadomienia o tem makredża z Saloniki.
Przyznano mi nietylko słuszność, lecz ozwały się nawet liczne okrzyki:
— Obijcie go naprzód! Dajcie mu bastonadę! Porozbijajcie mu podeszwy!
— Sapytyn ic ona bojunu — skręćcie mu kark! — unosił się „groszek“ srodze rozgniewany z powodu dokonanej u niej kradzieży.
Mibarek milczał dotychczas. Teraz dopiero zawołał:
— Nie wierzcie mu, to giaur! To złodziej. Wsunął mi właśnie do kieszeni naramiennik. On — wai...
Przerwał sobie tym okrzykiem bólu, bo harap Halefa spadł z trzaskiem na jego plecy.
— Czekaj, łotrze! — zawołał hadżi. — Ja ci to na plecach wypiszę, że dziś dopiero przyjechaliśmy w te strony. Jak mógł ten emir ukraść naramiennik? Zresztą taki sławny effendi nie może być złodziejem. Masz tu dowody.
Wymierzył mu jeszcze kilka tak potężnych razów, że obity głośno zaryczał.
— Aferim, aferim — brawo, brawo! — zawołali ci sami, którzy przed niewielu chwilami mogli być dla mnie niebezpiecznymi.
Kodża basza nie wiedział, co ma robić, a czego nie. Zdał to już na mnie. Skorzystał jednak czemprędzej ze sposobności i usiadł napowrót na swojem krześle urzędowem. W ten sposób ocalił przynajmniej honor.
Jego współsędziowie zachowali się milcząco. Odczuwali zapewne coś w rodzaju przygnębienia.
Kawasi zrozumieli, że moje akcye poszły w górę, a przypuszczając, że dzięki temu jestem w lepszym humorze i nie przedstawiam już dla nich niebezpieczeństwa, zbliżyli się znowu jeden za drugim.
— Zwiążcie tego nicponia! — rozkazałem. — Skrępujcie mu ręce!
Usłuchali w tej chwili, a żaden z obecnych urzędników sądowych nie sprzeciwił się mej samowoli.
Mibarek przekonał się widocznie, że najlepiej się poddać. Pozwolił się więc związać bez oporu i usiadł potem na swojem miejscu, gdzie skulił się w sobie. Członkowie sądu powstali szybko ze swoich miejsc. Nie chcieli dzielić ławy ze zbrodniarzem.
— A teraz wrócimy do twego wyroku — rzekłem do kodży baszy. — Czy znasz ustawy swojego kraju?
— Naturalnie, że je znać muszę — odparł. Uczyłem się w wyższej szkole.
— Nie wierzę temu.
— Czemu nie? — spytał dotknięty. — Znam całe prawo duchowne, oparte na Koranie, na Sunnie i na wyrokach czterech pierwszych kalifów.
— Czy znasz także milteka el buher, czyli wasz kodeks cywilny i karny?
— Znam. Ułożył go szejk Ibrahim Halebi.
— Jeżeli rzeczywiście znane ci są te przepisy, dlaczego wedle nich nie postępujesz?
— Trzymałem się ich surowo zawsze i dzisiaj.
— Nieprawda. Napisano tam, że sędzia przed ogłoszeniem choćby najgorszemu zbrodniarzowi wyroku musi mu dać sposobność i czas do obrony. Wy zasądziliście mego przyjaciela i opiekuna, nie dopuszczając go do słowa obrony. Wasz wyrok nie jest zatem prawomocny.
Przy rozprawie mają być także wszyscy oskarżeni i świadkowie, a tu nie uczyniono zadość temu wymaganiu prawa.
— Przecież są wszyscy!
— Nie. Nie widzę oberżysty Ibareka. Gdzie on jest? Sędzia kiwnął głową z zakłopotaniem, wstał i odrzekł:
— Ja go sprowadzę.
Chciał odejść, ale ja, przeczuwając, co zaszło, wstrzymałem baszę za ramię i zwróciłem się do kawasów:
— Sprowadźcie Ibareka, ale zupełnie w tym samym stanie, w którym się teraz znajduje!
Dwu z nich oddaliło się i przyprowadzili niebawem gospodarza, z rękami związanemi na plecach.
— Co to jest? Czego się dopuścił ten człowiek, że go skrępowano? — spytałem. — Kto to nakazał?
Basza rzucił głową tam i nazad i odrzekł:
— Tak chciał Mibarek!
— Więc kodża basza ma to wypełniać, co basz kiatib rozkaże? A jednak twierdzisz, że studyowałeś ustawy! W takim razie nic dziwnego, że w twoim powiecie uważano łotrów za świętych.
— Miałem do tego prawo — bronił się półgębkiem.
— Nie zdołasz mi tego dowieść.
— Przeciwnie! Nie kazałem was aresztować, ponieważ jesteście obcy, ale oberżysta jest mieszkańcem naszych okolic. Podlega mojej władzy.
— A ty sądzisz, że wolno ci nadużywać tej władzy? Tu stoi kilkuset twoich podwładnych. Czy myślisz, że wolno ci z nimi robić, co ci się podoba? Może ci się to udawało dotychczas, ale oni zapamiętają sobie dzisiejsze zdarzenie i będą na przyszłość domagali się sprawiedliwości. Ibareka okradziono. Przyszedł do ciebie z prośbą o pomoc. Zamiast mu jej udzielić, kazałeś go związać i zamknąć. Jak usprawiedliwisz tę niesprawiedliwość? Żądam, żebyś mu więzy rozpuścił natychmiast.
— To do kawasów należy.
— Nie. Sam to zrobisz na pokutę za swoją niesprawiedliwość.
Tego mu przecież było za wiele.
— Któż ty jesteś właściwie — huknął na mnie z gniewem — że rozkazujesz tu, jak gdybyś był naszym makredżem, albo biladem i kamze mollatari?!
— Patrz, oto moje papiery!
Podałem mu paszporty. Ujrzawszy teskereh, buyuruldi i ferman zmrużył z przestrachem małe kaprawe oczka i zawahał głową jak metronom.
— Panie, ty stoisz W cieniu wielkorządcy! — zawołał.
— Staraj się zatem, żeby i na ciebie padła część tego cienia!
— Spełnię twe żądanie.
Przystąpił do Ibareka i rozwiązał mu sznury.
— Czy jesteś zadowolony? — zapytał.
— Na razie. Żądam jednak czegoś więcej od ciebie. Twój kawas Selim zdał ci raport całkiem fałszywy. Spotkanie wyglądało zupełnie inaczej, niż on to przedstawił. Mibarek poddał mu z pewnością, jak ma mówić, aby nam jak najwięcej zaszkodzić.
— Nie przypuszczam.
— Ale ja jestem tego pewny, gdyż on to nakłonił także przewoźnika do stronniczego zeznania przeciwko mnie.
— Czy to prawda?
Pytanie to zwrócone było do przewoźnika, który wierzył już teraz, że Mibarek nie jest już dla niego groźny i opowiedział bez trwogi, jak on go do kłamstwa namawiał.
— Widzisz — rzekłem do baszy — że wcale nie godziłem na życie tego człowieka. Widziałem, że był szpiegiem starego i zabrałem go, aby zbadać tę sprawę. Oto wszystko. Jeżeli chcesz mnie za to ukarać, to gotów jestem rozpocząć moją obronę.
— Panie, o karze nie może być mowy. Nie popełniłeś żadnego błędu.
— W takim razie towarzysza mego także nie należy karać z powodu kawasa, gdyż nie on, lecz kto inny ponosi winą całego zdarzenia.
— Kto to, ten inny?
— Ty sam.
— Ja? Jakto?
— Gdy Ibareka okradziono, przyszedł ci o tem donieść. Co uczyniłeś, by spełnić swój obowiązek?
— Wszystko, co tylko mogłem.
— Tak? Co to było?
— Poleciłem Selimowi, żeby się namyślił, co dalej robić.
— A innym kawasom nie?
— To było zbyteczne. Niczegoby nie odkryli.
— W takim razie są twoi policyanci wielkimi głupcami, bo ty wiesz z góry, co im się nie powiedzie. Kradzieży tu dokonano, dlaczegóż więc powierzyłeś to Selimowi, który się tu od niedawna znajduje?
— Bo najmądrzejszy.
— Sądzą, że masz powód całkiem inny.
— Panie, jaki mógłbym mieć powód?
— Prawy urzędnik poruszy wszystko, aby odszukać takiego zbrodniarza. Ty to zamilczałeś, a temu jednemu, któremu to powiedziałeś, dałeś cały tydzień do namysłu nad sprawą. To tak wygląda, jak gdybyś sobie życzył, żeby złodzieje umknęli.
— Effendi, o co ty mnie posądzasz?.
— Moje zdanie stosuje się całkiem do twego zachowania. Nic nie było bardziej wskazanem, jak polecić, szukać złodziei w Ostromdży.
— Wszakże odjechali do Dojran!
— Trzeba być uprzedzonym, aby czemuś podobnemu uwierzyć. Żaden złodziej się nie zdradzi, dokąd się udać zamierza. Tyle powinieneś wiedzieć jako stary prawnik. Co będzie, jeśli ja odkryję, że jesteś przyjacielem zbrodniarzy?
Zaczął okropnie kiwać głową ze strachu.
— Panie, ja nie wiem, co mam na to powiedzieć! — zawołał.
— Nie mów nic, bo moje zdanie zostanie mimoto nie zmienione. Gdybyś się był zajął tą sprawą tak, jak było twoim obowiązkiem, mielibyśmy złodziei już dawno.
— Czy myślisz, że zgłoszą się u mnie dobrowolnie?
— Nie, ale sądzę, że są tutaj w Ostromdży.
— To nie może być! Do żadnego konaku nie zajechało trzech jeźdźców.
— Ani im się też śniło. Oni się nie pokażą tak blizko miejsca czynu. Oni się ukryli.
— Czy mam wiedzieć, u kogo?
— Naturalnie. Ja jestem obcy, a wiem.
— Co? Ty wiesz o tem?
— Tak, całkiem dokładnie.
— W takim razie jesteś chyba wszechwiedzącym.
— Nie, ale nauczyłem się myśleć. Takie łotry chowają się tylko u równych sobie. Kto zaś jest najgorszym w Ostromdży?
— Czy masz Mibareka na myśli?
— Odgadłeś.
— Mają być u niego?
— Napewno.
— Mylisz się.
— Tak dalece się nie mylę, że gotów jestem założyć się z tobą. Jeśli chcesz schwytać złodziei, musisz wyjść na ruinę.
Spojrzał na Mibareka, który mu odpowiedział spojrzeniem. Wydawało się całkiem, jak gdyby się porozumieli.
— Byłby to daremny trud, panie — powiedział.
— Jestem przekonany o czemś przeciwnem i zapewniam cię, że znajdziemy nietylko złodziei, lecz i skradzione przedmioty. Dlatego wzywam cię, żebyś udał się za mną z twymi kawasami.
— Ty jednak żartujesz?
— Nie, to na seryo.
— W tej ciemności?
— Czy się obawiasz?
— Nie, ale tacy ludzie są niebezpieczni. Jeżeli rzeczywiście są na górze, to się będą bronili; zaczekaj lepiej do jutra, aż dzień nastanie.
— Mogą uciec do tego czasu. Zdaje się zresztą, że są tu ludzie, którzy gotowi ostrzec złodziei.
— Tego nikt nie uczyni. Ja sam się o to postaram, żeby się nikt tej nocy do ruiny nie zbliżał.
— Zarządź lepiej to, żebyśmy mogli wyruszyć wcześniej i wydaj rozkaz, żeby przyniesiono latarnie.
— Panie, odstąp od tego przedsięwzięcia!
— Nie! Jeśli ociągasz się ze spełnieniem swego obowiązku, to zostań w domu. Znajdę innych ludzi, godniejszych urzędu kodży baszy.
To poskutkowało. Zachwiał jeszcze kilka razy głową, ale powiedział:
— Nie wolno ci mnie nie uznawać. Baczę tylko na twe własne dobro i nie życzę sobie, byś się na niebezpieczeństwo narażał.
— Nie troszcz się o mnie! Sam dbam o moje dobro.
— Czy weźmiemy z sobą Mibareka?
— Tak. On nas poprowadzi.
— Więc pozwól, że się postaram o broń i oświetlenie.
Udał się do domu.
Wielu ludzi pośpieszyło do domów, jak przypuszczałem, po pochodnie itp., aby potem nam towarzyszyć. Ibarek, który cicho przysłuchiwał się rozprawie, spytał mnie teraz:
— Effendi, czy przewidujesz, że istotnie złowimy tych trzech opryszków?
— Nie ulega wątpliwości.
— I że odzyskam moją własność?
— Jestem tego pewien.
— Panie, ja ciebie pojąć nie mogę! Zdaje się, że wiesz wszystko. Pójdę oczywiście z ochotą na górę do ruiny.
— A cóż powiesz o pustelniku? Wielbiłeś go, chociaż go się obawiałeś. Już wówczas, kiedy go opisywałeś, przeczuwałem, że to opryszek. Złodzieje twego mienia znajdują się u niego.
Basza wrócił niebawem. Przyniósł kilka starych latarni, kilka pochodni i sporą ilość smolaków. Reszta ludzi przyszła także z podobnemi przyrządami do oświetlenia, poczem cała gromada ruszyła z miejsca.
Pochód nocny do ruiny celem schwytania złodziei był czemś nadzwyczajnem. Coś podobnego nie zdarzyło się tam nigdy. Ludności się to spodobało. To też przyłączyli się do nas prawie wszyscy mieszkańcy miejscowości.
Ponieważ nie całkiem dowierzałem kodży i jego kawasom, musieli Osko i Omar pilnować Mibareka. Wzięli go pomiędzy siebie.
Przodem kroczyło kilku kawasów. Następował kodża z członkami sądu, a za nimi Mibarek ze swoimi stróżami, potem ja z Halefem i obydwoma powinowatymi oberżystami, a w tyle za nami pośpieszali starzy i młodzież Ostromdży.
Zabawne były wygłaszane o nas uwagi. Jeden twierdził, że jestem księciem krwi, drugi miał mnie za perskiego syna książęcego, trzeci przysięgał, że jestem indyjskim czarownikiem, a czwarty wołał głośno, że jestem następcą tronu z Moskwy i że przybyłem, aby kraj zdobyć dla Rosyi.
Im bliżej byliśmy ruiny, tem ciszej zachowywali się ludzie. Zrozumieli, że chcąc schwytać rozbójników, należy do tego brać się ostrożnie.
Wielu zatrzymało się tam, gdzie las się zaczynał. To byli trwożliwi, którzy zapewniali gorąco, że dlatego się tu ustawiają, żeby nie przepuścić złodziei, gdyby tędy rzucili się do ucieczki.
Gdyśmy doszli do miejsca otwartego, panowała już cisza grobowa. Bohaterowie byli zaniepokojeni. Opryszki mogli się każdej chwili ukazać, mogli stać za każdem drzewem po drodze. Stąpano tak cicho, jak tylko się dało, aby ich nie spłoszyć, a zarazem aby nie być tym, czy tą, ktoby musiał wdać się w walkę z nimi. Były bowiem przy tem także kobiety.
Ta cisza, pełna napięcia, doznała jednak raz krótkiej przerwy. Z kobiecej krtani wydarł się przeraźliwy krzyk. Gdy przybyłem na to miejsce, zastałem „groszek“ Nohudę w zimnem źródle, nad którem znalazłem jaskier. Siedziała do pasa w wodzie i wygłaszała do swego ukochanego męża, członka sądu, przemowę, której treść wymagała bezwarunkowo, by słowa padały w znacznie cichszym tonie. Nie chciała się dać wyciągnąć z obawy przed zaziębieniem, gdyby przemoczona musiała iść w chłodnem wieczornem powietrzu. Dopiero, gdy jej wyjaśniłem, że woda zimniejsza od powietrza, oświadczyła uroczyście:
— Effendi, twojej rady posłucham. Ty rozumiesz to wszystko lepiej od drugich i od mego męża, który mnie wprost wtrącił do tej dziury.
Wydobyłem ją. Szczęściem sięgała woda zaledwie na jedną stopę wgłąb. Nie wiem niestety, czy to w następstwie zaszkodziło co jej rdzą żelazistą odmłodzonej piękności.
Mibarek stał z Oską i Omarem u drzwi swej chaty. Żądał, żeby go wpuścić. Ponieważ jednak zajmował się chemią i biegły był rzekomo w różnych sztukach czarnoksięskich, więc mu nie dowierzałem. Mógł mieć tam jakieś urządzenie na wypadek nagłego uwięzienia.
— Co cię tam ciągnie? — zapytałem.
Milczał; poczciwiec nie chciał już o mnie wiedzieć nic więcej.
— Jeśli się nie odezwiesz, to nie spodziewaj się spełnienia swego życzenia.
Teraz odpowiedział:
— Są tam zwierzęta, które karmić należy, jeżeli z głodu zginąć nie mają.
— Ja sam je jutro nakarmię. Mieszkaniem twojem jest od teraz więzienie. Gotów jestem jednakowoż zadość uczynić twemu życzeniu, jeśli mi odpowiesz na kilka pytań zgodnie z prawdą.
— Pytaj!
— Czy jest kto w odwiedzinach u ciebie?
— Nie.
— Czy oprócz ciebie przebywa kto w chacie, albo w ruinie?
— Nie.
— Nie wiesz, czy jest kto obecny w chacie?
— Niema nikogo. Wiedziałbym o tem.
— Czy znasz człowieka imieniem Manach el Barsza?
— Nie.
— A Baruda el Amazat?
— Także nie.
— A jednak ci ludzie utrzymują, że znają ciebie bardzo dobrze.
— To nieprawda.
— Że zawiadomiłeś ich dzisiaj o mojem przybyciu.
— To kłamstwo!
— I że obiecałeś postarać się, żeby mnie uwięziono. Potem mieliście przyjść, aby mnie zamordować.
Nie odpowiedział natychmiast. Wydało mu się przecież dziwnem, że wiedziałem to wszystko. Zaczynało mu widocznie świtać w głowie, że nie wszystko znajdzie tu dziś wieczorem tak, jak zostawił. Słyszałem, jak połykał i połykał coś z trudem, poczem dopiero odrzekł:
— Panie, ja nie mam pojęcia, o czem ty mówisz i czego ty chcesz odemnie. Nie znam nazwisk, które dopiero co wymieniłeś i nic mnie nie łączy z takimi ludźmi, jakimi są niezawodnie ci, o których się pytasz.
— Więc nie wiadomo ci także, iż mają tu przybyć dwaj bracia z wieścią, że poniosłem śmierć w Menliku?
— O Allah, nie wiem ani słowa, ani zgłoski!
— Tak dalece nic nie wiesz, że lituję się nad tą nieświadomością. Ta litość zmusza mnie do otworzenia ci oczu na to, jak niebezpieczni ludzie znajdują się w twem pobliżu. Chodź!
Wziąłem go pod ramię i poprowadziłem. Na moje skinienie ruszył Halef przodem z pochodnią, aby nam świecić. Za nim szli panowie z kazy, Osko, Omar i obaj oberżyści. Reszta musiała zostać, bo w ruinie miejsca tyle nie było.
Co się musiało dziać z Mibarekiem, gdy widział, z jaką pewnością idziemy drogą, o której myślał, że jest tajemnicą dla obcych!
Gdy Halef odsunął powój, usłyszałem, że zaklął, nie mogąc nad sobą zapanować.
— Co, konie? — zapytał kodża basza, gdy weszliśmy do przedziału, zamienionego na stajnię.
Ponieważ to była noc, (mieliśmy trochę kłopotu ze zwierzętami. Nie były poprzywiązywane i lękały się świateł i ludzi.
— Gdzie są konie, tam muszą być także ludzie — rzekł Halef. — Chodźcie tu, to ich znajdziemy!
Trzej skrępowani leżeli wciąż jeszcze tak, jak ich zostawiliśmy tutaj.
Nie wymówiono z początku ani słowa. Rozwiązałem ich przy pomocy Halefa tak, że mogli powstać i poruszać nogami.
— Manachu el Barsza, czy znasz tego człowieka? — spytałem, wskazując na Mibareka.
— Niechaj cię Allah potępi! — odpowiedział.
— Barudzie el Amazat, a ty znasz go?
— Ruń z mostu śmierci na dno potępienia wiecznego! — zawołał.
Na to zwróciłem się do dozorcy więzienia:
— Ty popełniłeś tylko to zło, że uwolniłeś tego więźnia. Kara tych dwu będzie ciężka, ale twoja wypadnie lżej, gdy dowiedziesz, że nie jesteś zatwardziałym grzesznikiem. Powiedz mi prawdę! Czy znasz tego człowieka?
— Tak — odrzekł po kilku chwilach zastanowienia.
— Kto on?
— To stary Mibarek.
— Czy znane ci jego prawdziwe nazwisko?
— Nie.
— On i twoi towarzysze znają się wzajem?
— Tak. Manach el Barsza bywał bardzo często u niego.
— Mnie miano pozbawić życia w Menliku?
— Tak.
— A dziś powzięto taki sam zamiar. Chciano mnie zabić w więzieniu?
— Tak jest.
— A teraz jeszcze jedno. Podczas gdy ty grałeś z Ibarekiem, tamci dwaj go okradli?
— Nie ja, lecz oni.
— To wystarczy! Brałeś w tem udział jak i oni, bo swojemi sztuczkami przyczyniłeś się do tego, że się kradzież udała. Wiem już dość.
Zwracając się do kodży baszy, spytałem:
— No, czy nie twierdziłem słusznie? Czy złodziei niema w ruinie?
— Panie, tyś ich już odnalazł był wówczas, kiedy mi o nich mówiłeś.
— Zapewne! Ale to, że ich odkryłem w sam czas i tak szybko, niech będzie dla ciebie dowodem, jak łatwo mogłeś spełnić swój obowiązek. Tych trzech ludzi zaprowadzisz do więzienia i każesz ich dobrze pilnować. Zaraz jutro rano poślesz raport do makredża, a ja dodam do tego swój. On potem zarządzi, co się ma stać ze zbrodniarzami. Ibareku, patrz tu na ziemię! Zdaje mi się, że to są przedmioty, które ci ukradziono.
Zawartość kieszeni opryszków ułożyliśmy na ziemi w trzy kupki. Ibarek ucieszył się niezmiernie, widząc znów swoją własność. Chciał ją wziąć sobie, gdy w tem odezwał się kodża basza:
— Stój! To nie pójdzie tak prędko. Muszę te rzeczy zabrać ze sobą. One posłużą jako dowód przy rozprawie i jako wskazówka przy wymiarze kary.
Znałem zwyczaje ludzi tego rodzaju. Kto wie, czy Ibarek dostałby co napowrót! Odpowiedziałem więc zamiast niego:
— To niepotrzebne. Ja sam sporządzę wykaz tych rzeczy i ocenię je wedle wartości. Ten spis zrobi tę samą służbę, co przedmioty.
— Panie, ty nie jesteś urzędnikiem.
— Człowiecze, udowodniłem ci dzisiaj, że byłbym lepszym urzędnikiem od ciebie! Jeżeli odrzucisz mój projekt, napiszę do makredża o wiele obszerniej, niżbyś sobie życzył. Milcz więc! To leży w twym własnym interesie.
Widziałem, że gotował się do odpowiedzi grubjańskiej, lecz się powstrzymał. Musiał to sobie powiedzieć, że działałby na swoją szkodę. Podniósł jednak zaraz inne uroszczenia:
— Niechaj więc on sobie zabierze swoje rzeczy, ale ja konfiskuję wszystko, co schwytani mieli przy sobie.
Chciał się schylić, aby podnieść woreczki z pieniędzmi i inne przedmioty.
— Stój! — rzekłem. — To już skonfiskowane.
— Przez kogo?
— Przezemnie.
— Czy masz prawo do tego?
— Pewnie! Zrobię wykaz i z tego także, a ty możesz służyć za świadka, ażebym nie sprzeniewierzył niczego. Potem jedno i drugie tj. spis i rzeczy poślę makredżowi.
— To wszystko ma być w moim ręku!
— I ty skorzystasz z przysługującego ci prawa. Skonfiskuj konie z tem, co do nich należy, a stanie się zadość twej woli. Wszystko inne biorę ja. Halefie, schowaj to wszystko!
Mały hadżi tak szybko stawił się na zawołanie, że w kilka sekund zniknęło wszystko w jego kieszeniach.
— Złodzieje! — mruknął Mibarek.
Nagroda nastąpiła w tej chwili. Harap Halefa dał mu wyraźną i bolesną odpowiedź.
Potem wyprowadzono uwięzionych na miejsce otwarte. Tam stała ciekawa publiczność, cisnąc się, aby zobaczyć złodziei.
Ibarek opowiedział donośnym głosem, że odzyskał szczęśliwie swoją własność. Nie szczędził nam pochwał.
Kawasi wzięli czterech aresztantów w środek i ruszyli z miejsca. Tłum szedł za nami, opowiadając sobie o udanej przygodzie. Powrót odbywał się o wiele głośniej niż wyjście na górę.
Panowie z sądu przyłączyli się także do pochodu. Ja zostałem w tyle z Halefem, bo skinął na mnie.
— Zihdi — rzekł. — Mam jeszcze pół pochodni. Zgasła wprawdzie, ale możemy ją zapalić na nowo. Czy nie oglądniemy chaty starego?
— Tak. Spróbujemy przynajmniej.
— Masz jeszcze klucz? Widziałem, że go schowałeś, wypróżniając temu rabusiowi podczas rozprawy kieszenie.
— Mam go jeszcze, ale nie jestem pewny, czy to klucz od chaty.
— Będzie ten sam, bo jakiżby miał inny?
Zaczekaliśmy, dopóki wszyscy nie zniknęli i otworzyliśmy drzwi. Zapomocą zapałki i kawałka papieru roznieciliśmy na nowo pochodnię i weszliśmy do środka.
Nędzny ten budynek opierał się, jak już wspomniano, o mur. Patrzącemu z zewnątrz mogło się zdawać, że posiada tylko jedną izbę, jednak wewnątrz zobaczyliśmy, że ich jest kilka, jedna za drugą. Pokoje dalsze należały do zamku, a chata przystawiona była tylko chytrze do otworu. Przednia izba, prawie pusta, służyła najprawdopodobniej jedynie do przyjmowania odwiedzających.
Chcąc przestąpić próg do drugiego przedziału, zauważyłem kilka nici, biegnących górą, dołem i środkiem na poprzek wejścia. Dotknąłem jednej z nich ostrożnie rękojeścią szpicruty i w tej chwili huknął strzał. Koty zaczęły miauczeć, psy szczekać, kruk i krakać, a równocześnie zabrzmiały różne inne głosy.
— O Allah! — zaśmiał się Halef. — Znajdujemy się pewnie w arce praojca Noego. Ale, zihdi, radzę nie iść już dalej. Zaczekajmy lepiej, aż dzień nastanie.
Zgodziłem się na to chętnie. Aczkolwiek nie podejrzewałem starego Mibareka o nadzwyczajne wiadomości z fizyki, mogły one przecież wystarczyć na sporządzenie przyrządu do unieszkodliwiania obcych wdzierców. Zamknęliśmy więc drzwi napowrót i zagasiliśmy pochodnię.
Właśnie, gdy zamierzaliśmy się udać do domu, przymknęła do nas jakaś postać kobieca. Nie poznałem jej twarzy. Ona jednak pochwyciła mnie za rękę i przycisnęła ją do ust, zanim temu zdołałem przeszkodzić.
— Spostrzegłam przy świetle pochodni, że to ty jesteś, effendi, i przyszłam ci jeszcze raz podziękować.
Była to ziolarka Nebatia.
— Co tu robisz na górze? — spytałem. — Czy byłaś tu już, gdy zabieraliśmy więźniów?
— Nie. Niema uciechy dla serca mego, kiedy widzę takich nieszczęśliwych ludzi. Ale byłam na dziedzińcu kodży baszy, kiedy cię miano zasądzić. Panie, byłeś dzielnym, ale naraziłeś sobie także ciężkiego wroga.
— Kogo? Mibareka?
— Nie myślę o nim, chociaż i on cię nienawidzi. Ostrzegam cię przed kodża baszą.
— Sądzę, że nie darzy mnie chyba szczególną życzliwością, ale go się jako wroga nie boję.
— Proszę cię jednak, bądź ostrożny.
— Czy to taka niedobra figura?
— Tak. To naczelnik władzy, ale pocichu wspiera ludzi Szuta.
— Ach, skąd wiesz o tem?
— Bywał często nocą u Mibareka.
— Czy się nie pomyliłaś?
— Nie. Widziałam go dobrze przy świetle księżyca, a w ciemności poznawałam go po głosie.
— Hm! Bywałaś tu na górze tak często?
— Często, pomimo zakazu Mibareka. Ja lubię noce. To przyjaciółki człowieka. Noc zostawia człowieka sam na sam z Bogiem i nie dopuszcza, żeby mu przeszkadzano w modlitwie. Są też rośliny, których się szuka tylko w nocy.
— Rzeczywiście
— Tak, jak są rośliny, które pachną tylko w nocy, taksamo istnieją takie, które czuwają w nocy, a śpią we dnie. A tu na górze są takie przyjaciółki nocy, przy których przesiaduję chętnie, aby z niemi rozmawiać i czekać na ich odpowiedź... W ostatnich czasach przychodziło mi to znacznie trudniej, ale dzisiaj zdemaskowałeś mego wroga. Ponieważ jest uwięziony, wyszłam zaraz na górę, aby sobie zabrać króla po północy.
— Króla? Czy to także roślina?
— Tak. Czy jej nie znasz?
— Nie.
— Jest królem, bo gdy on umiera, ginie z nim razem cały jego naród.
Miałem do czynienia z oryginalnem i nastrój owem usposobieniem kobiecem. Ta niewiasta musiała w pocie czoła pracować na utrzymanie rodziny, a mimoto znajdowała czas na obcowanie całemi godzinami z roślinami, na rozmowę z niemi i podsłuchiwanie tajemnic ich bytu.
— Jak się ta roślina nazywa? — spytałem zaciekawiony.
— To hadż Marrjam. Jaka szkoda, że nie jest ci znana!
— Znam ją, ale nie wiedziałem, że ma króla.
— Wie o tem tylko ludzi niewielu, a wśród tej garstki mało jest szczęśliwców, którzyby króla znaleźli. Musi się bardzo lubieć hadż Marrjam i znać dobrze jej właściwości, to się ją odkryje. Lud rośnie chętnie na miejscach nieurodzajnych, po górach, złomach skalistych i nagich zboczach. Wyrasta zawsze w koło, które jest jużto małe, jużto wielkie, a w samym środku tego koła stoi zawsze król.
To było dla mnie czemś nowem. Hadż Marrjam znaczy krzyż Maryi, a zupełnie ta sama roślina żyje także u nas i nazywa się oset lub bodiak.
Kobieta ciągnęła dalej na ulubiony swój temat:
— Ten oset jest bardzo suchy i kruchy, niezbyt wysoki i o bardzo cienkiej łodydze. Tylko król jest szeroki i rozszerza się z dniem każdym. Łodygę ma tak cienką jak klinga sztyletu, ale może dojść grubości dwu rąk ludzkich i podtrzymuje wązką głowę, pod którą widnieje wąż zygzakowaty. Ten wąż świeci w nocy.
— To prawda?
— Nie okłamuję cię, panie. Widywałam to często i dzisiaj znowu zobaczę. Jeśli się zabierze króla, giną wszyscy jego poddani. Zamierają w przeciągu jednego miesiąca. W przeciwnym razie późnej starości dochodzą. Król, którego dzisiaj zerwę, ma z dziesięć lat.
— Ale, jeśli go zabierzesz, wymrze lud jego.
— O nie. Tam wyrósł nowy król, młody, więc można usunąć stamtąd starego. Musi się to stać w niedzielę pierwszą po nowiu w święty dzień chrześcijan, których Marrjam jest królową niebieską. W tym dniu świeci król najpiękniej; świeci nawet po zerwaniu jeszcze przez kilka nocy. Wówczas ma siłę największą. Dzisiaj właśnie jest pierwsza niedziela po nowiu, to też wezmę sobie króla tej nocy. Gdybyś miał czas, mógłbyś się przekonać, jak świeci.
— Poszedłbym z tobą chętnie, bo zajmują mnie takie tajemnice przyrody, ale muszę niestety udać się do miasta.
— Więc przyniosę ci go jutro wieczorem, będzie jeszcze świecił.
— Nie wiem, czy będę jeszcze w Ostromdży.
— Panie, chcesz odjechać tak prędko?
— Tak. Nie przybyłem tu, żeby bawić zbyt długo i czas mój jest bardzo skąpo wymierzony. Ale powiedz mi, jaką siłę przypisują królowi ostów?
— Zwykły hadż Marrjam leczy suchoty, gdy go się pije jako herbatę; oczywiście, gdy nie są zastarzałe. Oset zawiera materyę, zabijającą drobniutkie stworzenia, które się w płucach rozwijają. O królu powiadają zaś, że suchotnika jeszcze z grobu wyciągnie.
— Czy próbowałaś już tego?
— Nie. Wierzę w to, bo Stwórca jest wszechmocny i potrafi, jeżeli zechce, najmniejszej roślince użyczyć mocy ogromnej.
— Przyjdź więc do mnie jutro i pokaż mi króla, jeśli tu jeszcze będę. Czy wiesz, gdzie mieszkam?
— Słyszałam. Dobranoc, effendi!
— Daj Boże szczęścia z królem!
Poszła.
— Zihdi, czy wierzysz w to o królu ostów? — zapytał Halef w dalszej drodze.
— Nie wątpię.
— Nie słyszałem jeszcze nigdy, żeby rośliny miały swoich władców.
— Nie wierzysz zatem. Gdy mi ta kobieta przyniesie tego władcę hadżów Marrjam, ujrzysz go także.
Nie przeczuwałem, że niebawem życie będę zawdzięczał królowi ostów. To, że zbieraczka roślin była dziś przezeń na górze, miało mi przynieść bardzo wielką korzyść. Zresztą nie jest król ostów bynajmniej bajeczną rośliną. Znalazłem potem w saskich górach lud ości i zatrzymałem się tam cztery dni, aby szukać króla ostów.
Teren, na którym rosły osty, tworzył istotnie regularne koło. Obszedłem obwód dokoła, a potem przeciąłem go w kilku promieniach ku środkowi. Długi czas nie było żadnego rezultatu. Wreszcie znalazłem króla na punkcie, obok którego kilkakrotnie przeszedłem, ale go nie dostrzegłem, bo był w kupce trawy ukryty. Wyglądał całkiem według opisu Nebatii; uciąłem go i mam go jeszcze do dzisiaj. Gdy w niespełna cztery miesiące znowu tam byłem, przedsięwziąłem mimo braku czasu wycieczkę na miejsce, gdzie go znalazłem — poddani już nie żyli.
Tego dowodu prawdziwości słów Nebatii nie miałem oczywiście jeszcze wówczas w Ostromdży, mimoto jej uwierzyłem. Wielki Lineusz opowiada z uznaniem, że najlepsze okazy, które znachodził, zawdzięczał wskazówkom ludzi prostych, a często i mniej niż prostych. Dziecię ludu ma pełniejszy umiłowania wzrok dla tajników natury niż tzw. człowiek uprzywilejowany.
Przybywszy do miasta, udaliśmy się do kodży baszy, gdzie sporządziłem ów wykaz. Jego oczy się iskrzyły, kiedy przeliczaliśmy zawartość woreczków. Spytał jeszcze raz, czy nie pozostawiłbym jemu wysłania tych rzeczy, ale trwałem przy tem, że sam się tem zajmę. Miało się niebawem pokazać, że całkiem dobrze zrobiłem. Upierał się jednak przytem, oczywiście dla dokuczenia mi, żeby worki zapieczętować jego pieczątką. Naturalnie, że nie sprzeciwiałem się ani chwili.
Następnie kazałem sobie więźniów pokazać. Znajdowali się związani w jakiejś piwnicznej komorze.
Powiedziałem mu, że to zbyteczne udręczenie, on jednak twierdził, że z takimi nie można być nigdy dość surowym i że na noc postawi nawet pod drzwiami jednego ze swych parobków.
Byłem więc spokojny co do więźniów i nie przypuszczałem istotnie, że on związał ich teraz z tego powodu, ponieważ się spodziewał, iż przyjdę do nich zaglądnąć.
Stąd poszedłem do konaku, gdzie spożyliśmy spóźnioną wieczerzę. Siedzieliśmy w tym samym pokoju co w południe. Było dość wesoło, gdyż zdarzenia dnia dały nam sporo treści do ożywionej rozmowy. Północ dawno minęła, kiedy udaliśmy się na spoczynek.
Ja otrzymałem izbę honorową, do której się wchodziło po schodach. Ponieważ znajdowały się tu dwa łóżka, wziąłem z sobą Halefa. Wiedziałem, jak go cieszył taki dowód przyjaźni.
Zegarek wskazywał parę minut po drugiej, gdy zabieraliśmy się do zrzucenia ubrania. Wtem zapukał ktoś na dole do drzwi zaryglowanych. Otworzyłem okiennicę i wyjrzałem. Ktoś stał przed bramą, ale nie mogłem poznać, kto.
— Kim dir — kto tam? — spytałem.
— Słyszę ciebie — odpowiedział głos kobiecy. — Prawda, że to ty, obcy effendi?
— Tak, a ty zbieraczka roślin?
— Tak, panie. Zejdź! Chcę ci coś powiedzieć.
— Czy to konieczne?
— Zapewne.
— Czy wrócę spać?
— Chyba nie zaraz.
— Zaczekaj! Idę.
W minutę stałem z Halefem na dole.
— Effendi — rzekła — wiesz, co się stało? Albo, stój! Tyle czasu jest jeszcze. Popatrz na mego króla hadź Marrjam.
Dała mi do rąk kolczasty oset, szerokości dwu rąk, ale tak cienki jak klinga sztyletu. Zygzakowaty wąż na długiej, wązkiej koronie był zupełnie wyraźny. Nie „świecił“ wprawdzie, ale błyszczał dość znacznie, fosforyzował.
— Czy mi wierzysz teraz? — spytała.
— Nie wątpiłem w twoje słowa bynajmniej. Tutaj za ciemno. Odwiedzę cię rano, aby przypatrzyć się temu ostowi. A teraz mów, co mi miałaś donieść.
— Coś bardzo złego. Więźniowie uciekli.
— Co? Na prawdę?
— Tak. Uciekli.
— Skąd wiesz o tem?
— Widziałam; słyszałam nawet, co mówili.
— Gdzież to?
— Tam na górze, przy chacie Mibareka.
— Zihdi! — rzekł Halef. — Spieszmy w tej chwili na górę. Zastrzelimy ich, bo nam się dobiorą do życia.
— Zaczekaj! Musimy wpierw wszystko zbadać. Powiedz mi Nebatio, ilu ich było?
— Trzech obcych, Mibarek i kodża basza.
— Co? Kodża basza był przy tem?
— Tak. To on sam ich wypuścił i otrzymał za to od Mibareka pięćset piastrów.
— Czy wiesz to pewnie?
— Słyszałam całkiem wyraźnie.
— Więc opowiedz wszystko, ale krótko! Nie mamy czasu do stracenia.
— Zabrałam króla chwastów i wracałam przez to miejsce otwarte. Wtem ujrzałam tam czterech mężczyzn, nadchodzących od strony miasta. Bałam się pokazać i wskoczyłam w kąt tam, gdzie chata przytyka do muru. Ci czterej mężczyźni chcieli wejść do chaty, ale drzwi zastali zamknięte. Trzech z nich nie znałam, ale czwarty był Mibarek. Mówili, że ich sędzia wypuścił i że zaraz nadejdzie, aby wziąć sobie za to pięćset piastrów. Zapłaciwszy, mieli odjechać, ale chcieli się wprzód na was zemścić. Jeden z nich powiedział, że ty pojedziesz w każdym razie do Radowicz i Isbit. Po drodze mieli tam na was napaść Aladży.
— Kto to Aladży?
— Ja nie wiem. Potem nadszedł kodża basza. Ponieważ klucza nie było, wywalili drzwi nogami. Zapalono światło i otwarto okiennice tuż nad mojem ukryciem. Z okna wyleciały ptaki, nietoperze i inne zwierzęta, które Mibarek puścił na wolność. Zlękłam się i popędziłam, jak mogłam ku miastu i do ciebie. Oto, co ci miałam powiedzieć.
— Dziękuję ci, Nebatio! Jutro dostaniesz za to nagrodę. Idź teraz do domu! Ja nie mam już więcej czasu.
Powróciłem do domu. Budzić nie trzeba było nikogo. To, że do mnie pukano, świadczyło dostatecznie o tem, że coś zaszło; wszyscy więc wstali. W kilka minut byliśmy uzbrojeni i ruszyliśmy w drogę: Halef, Osko, Omar i ja. Obaj gospodarze chcieli zaalarmować miasto, ale im nie pozwoliłem. Zbiegowie usłyszeliby hałas i toby ich ostrzegło. Poleciłem gospodarzom zebrać jeszcze kilku dzielnych ludzi i obsadzić nimi drogę, wiodącą do Radowicz. W ten sposób musieli im zbiegowie wpaść w ręce, gdyby nie udało się schwytać ich przedtem.
My czterej pobiegliśmy najpierw ścieżką pod górę; dopiero gdy dostaliśmy się do lasu, zwolniliśmy kroku. Z powodu nierówności terenu musieliśmy uważać, żeby nie upaść. Droga wiodła stromo pod górę i usiana była kamieniami pomiędzy drzewami, ponieważ spływająca woda deszczowa zabrała z czasem większe części gruntu.
Wtem wydało mi się, że doszedł mnie krótki ostry głos ludzki, jak gdyby ktoś w trwodze wyrzucił z siebie krótkie wysokie „I“. Potem usłyszałem jakiś tępy odgłos, jakby ktoś runął na ziemię.
— Stać! — szepnąłem do towarzyszy. — Ktoś jest przed nami. Stójcie i zachowujcie się całkiem cicho.
W kilka chwil zbliżył się do nas odgłos kroków. Były nieregularne, gdyż ten, który je stawiał, posuwał jedną nogę wolniej i ciszej niż drugą. Kulał. Może skaleczył się podczas upadku.
Stanął już całkiem blizko. Noc nie była jasna, a tu pod i pomiędzy drzewami panowała ciemność głęboka. Toteż instynktem raczej, niż okiem zauważyłem długą, cienką, postać, całkiem podobną do kodży baszy.
Pochwyciłem go za piersi.
— Dur we zus — stój i milcz! — rozkazałem głosem stłumionym.
— Ja Allah! — zawołał przerażony.
— Cicho bądź, bo cię zatłukę!
— Ktoś ty? — zapytał.
— Nie znasz mnie?
— Ach, toś ty, ten obcy! Czego chcesz tutaj?
Czy to poznał po moim głosie, czy też widział lepiej moją postać, niźli ja jego, dość że odgadł, kogo miał przed sobą.
— A kto ty jesteś? — spytałem. — Pewnie kodża basza, który więźniów wypuścił!
— Ei mudżicat — O cudzie! — zawołał głośno. — On wie o tem!
Skoczył w bok, by się uwolnić. Trzymałem go wprawdzie mocno, gdyż spodziewałem się próby ucieczki, ale nie wytrzymał jego stary, wytarty, kaftan. Rozdarł się i ja zostałem z kawałkiem materyi w ręku, a on skoczył pomiędzy drzewa, gdzie pościg był całkiem daremny. Krzyczał przytem ze wszystkich sił:
— Hajde, za-usz kulibeden, choriadża, czapuk — precz, precz z chaty, prędko, czemprędzej!
— O, zihdi, co za głupiec z ciebie! — rzekł Halef. — Trzymałeś tego draba już za łeb i wypuściłeś go znowu. Gdybym to ja uczynił...
— Cicho! — przerwałem mu. — Teraz nie czas na wyrzuty. Śpieszmy do chaty, bo jego okrzyk każe przypuszczać, że oni się tam znajdują.
Wtem zabrzmiało z góry pytanie:
— Niczyn, ne deji — czemu, z jakiego powodu?
— Jabandżylat, edżnebiler! Kaczyn, koszyn syczryn. — Obcy, obcy, uciekajcie, gońcie, skaczcie! — wołał z boku uciekający.
Teraz staraliśmy się oczywiście o jak największy pośpiech, ale nierówna droga wstrzymywała nas zanadto. Uszliśmy zaledwie kilka kroków, kiedy dał się z góry słyszeć trzask i ujrzeliśmy wybuchający w górę słup ognia, poczem na kilka chwil zrobiło się ciemno.
— Zihdi, bir top fiszenkler ile — panie, to było działo z rakietami! — rzekł Halef, dysząc tuż za mną! — Allah, tam się jeszcze pali!
Pomiędzy drzewa przebijał teraz ku nam blask ognia, a kiedy wydostaliśmy się na wolne miejsce, ujrzeliśmy chatę płonącą ze wszystkich stron. Od ognia wołał głos jakiś:
— O tam idą! Widzicie ich? Strzelajcie!
Blask ognia oświecał nas jasno, wskutek czego przedstawialiśmy cel wyraźny.
— Nazad! — zawołałem, wykonując równocześnie skok, którym dostałem się za najbliższe drzewo.
Towarzysze spełnili też natychmiast mój rozkaz, właśnie w sam czas, gdyż w tej chwili huknęły ku nam trzy strzały, z których jednak żaden nie trafił.
Jeszcze podczas skoku podniosłem strzelbę. Błysk strzałów wskazywał miejsce, gdzie się znajdowali zbóje. Wypaliłem w sekundę po nich i nie chybiłem widocznie, bo ozwał się głos jakiś:
— O felaket, bre ha! Jaralanmyszim! — O nieszczęście, na pomoc! Jestem raniony!
— Naprzód i na nich! — wołał waleczny hadżi, wyskakując z za drzewa.
— Stój! — ostrzegłem, chwytając go za ramię. — Mogą mieć po dwie lufy.
— Niech po sto mają, te łotry, ja ich pozabijam!
Wyrwał się, odwrócił strzelbę i poskoczył przez plac, jasno oświetlony. Nie pozostawało nam nic innego, jak udać się za nim. Było to bardzo niebezpieczne, ale szczęściem nie mieli widocznie dwururek, a do nabicia już czasu zabrakło. Dostaliśmy się cało do skały, z której do nas strzelano, ale to był też jedyny wynik nieopatrznego ataku. Nie zastaliśmy tam już nikogo.
— Zihdi, gdzie oni? — zapytał Halef. — Czy masz o tem pojęcie jakie?
— Gdzie są, nie! Ale jacy są, to wiem już dobrze.
— No, jacy?
— Mądrzejsi od nas, a przede wszystkiem od ciebie.
— Znowu mnie ganisz?
— Zasługujesz na to. Bylibyśmy schwytali ich z pewnością, gdybyś nie był wyskoczył.
— W jaki sposób?
— Gdybyśmy kryci drzewami okrążyli byli wolne miejsce, bylibyśmy się na nich natknęli.
— Byliby także uszli.
— To pytanie. Umknęli przed otwartym atakiem, ale skryte podejście odniosłoby było skutek, zwłaszcza gdyby był jeden z was pozostał i dał kilka ślepych strzałów. Myśleliby wówczas, że jesteśmy tam jeszcze wszyscy.
— Więc sądzisz, że nie dostaniemy ich już teraz?
— Są pewnie jeszcze dość blizko, ale szukaj ich w tej ciemności. Ogień oświeca tylko wolne miejsce. A nawet gdybyśmy wiedzieli, gdzie się znajdują, musielibyśmy im dać pokój. Usłyszeliby, że nadchodzimy, a co by się potem stało, to sobie można wyobrazić.
— Tak, przyjęliby nas kulami, a słyszałem, że taka kula może czasem przerwać rozwój młodości. Cóż więc poczniemy?
— Posłuchajmy!
Tę krótką wymianę myśli prowadziliśmy nie nazbyt głośno. Należało przypuszczać, że się wszyscy czterej niedaleko nas ukrywają i nie powinniśmy byli zwabić ich nieostrożną rozmową ku naszemu stanowisku.
Oprócz tego ustawaliśmy się tak, że byliśmy w ciemności.
Nadsłuchiwaliśmy przez krótką chwilę. Przeszkadzał nam trzask płonącej chaty, ale po przyzwyczajeniu się ucha do tego szmeru zauważyłem całkiem dokładnie głośny szelest. Usłyszał go także Osko i zapytał:
— Czy słyszysz, że przedzierają się z tamtej strony przez krzaki?
— Sądząc po szmerze, będzie to stąd co najwyżej o pięćset kroków, a ponieważ zdaje mi się, że pod drzewami niema zarośli, więc pierścień drzew dokoła szczytu góry nie może być w tej stronie zbyt znaczny. Wiedzieli o tem i dlatego tam skierowali się w ucieczce.
— Skąd mogą wiedzieć o tem? Sami są tu przecież obcy!
— Manach el Barsza bywał tutaj już często, a prócz tego towarzyszy im Mibarek.
Podszedłem do chaty i wyrwałem z niej krokiew płonącą. Ponieważ drzewo jej było bardzo żywiczne, paliła się jak pochodnia. Z tem światłem ruszyłem w kierunku, obranym przez zbiegów. Towarzysze przyłączyli się do mnie, trzymając strzelby w pogotowiu.
Trzask ognia zmylił mnie jednak widocznie. Szerokość zarosłego drzewami terenu nie okazała się tak wielką, jak sądziłem. W krótkim czasie dostaliśmy się do następnych zarośli i dostrzegliśmy całkiem wyraźne miejsce, w którem zbiegowie drogę sobie utorowali.
Ruszyliśmy tamtędy i przedarliśmy się na czyste pole w chwili, kiedy mi zgasła pochodnia.
Wtem usłyszeliśmy pod sobą rżenie konia, a niebawem doleciał nas głośny tętent.
— Odżurola chowardalar — bądźcie zdrowi, łotry! — zawołał jakiś głos donośny. — Kycartsic jaryn dejil o bir gyn dżehennemde — pojutrze usmażycie się w piekle!
To brzmiało całkiem wyraźnie. Gdybym nie był uwiadomiony, że się na nas zaczają, dowiedziałbym się teraz. Ci ludzie nie dali jednak dowodu zbyt wielkiej mądrości.
Mały Halef poczuł się wielce obrażonym tą obelgą. Przyłożył do ust obie ręce i krzyknął z całej siły w ciemności nocne:
— Ata binin szeitanile, jutylyn nenesinadan — jedźcie do dyabła i niechaj pożre was jego babka!
Zapędził się tak daleko w gniewie, że zaczął wołać za nimi:
— Sic haidudlar, oldyrydżylar, kundakdżylar, derizini czykarmakdżilar, dar adżadży ipleri — rozbójnicy, mordercy, podpalacze, oprawcy, wisielcyj!
Głośny, szyderczy śmiech zabrzmiał w odpowiedzi. Bez tchu z natężenia zapytał mnie mały hadżi:
— Czy nie zajechałem im delikatnie, nie powiedziałem wyraźnie?
— Tak delikatnie, że cię wyśmiali.
— Brak im wykształcenia, nie umieją się zachować. Nie mają najmniejszego pojęcia o prawach grzeczności i zasadach towarzyskich. Trzeba nawet z wrogiem obchodzić się przyzwoicie i zwalczać go pięknymi, dźwięcznymi komplementami.
— Tego właśnie teraz dowiodłeś, kochany Halefie. Komplementa, jakie za nimi cisnąłeś, były istotnie milutkie.
— To nie ja uczyniłem, lecz gniew mój. Gdybym był ja sam mówił, byłbym uprzejmy. Teraz ich już niema. Co czynić?
— Na razie nic. Jesteśmy na tem samem, na czem byliśmy przed przyjazdem do Ostromdży. Wrogowie są przed nami, wolni i o jednego liczniejsi. Pogoń może się rozpocząć na nowo i kto wie, czy nadarzy nam się już kiedy taka dobra sposobność jak tutaj.
— Masz słuszność, zihdi. Tego kodżę należałoby na szubienicy powiesić!
— Nie tylko ich wypuścił, lecz oddał i konie w dodatku.
— Przypuszczasz?
— Oczywiście! Słyszałeś przecież, że mieli konie. Były dla nich przygotowane.
— On temu zaprzeczy.
— Kłamstwa mu nic nie pomogą. Oderwałem mu kawałek kaftana i mam go w kieszeni.
— Ale, co z nim zrobisz? Czy posiadasz nad nim jaką władzę?
— Niestety nie!
— No, w takim razie ja biorę tę sprawę w swoje ręce.
— Jak to chcesz załatwić?
— To się okaże.
— Tylko bez nowego zbytniego pośpiechu!
— Nie obawiaj się, zihdi! Nie wyrwę się zbyt gwałtownie, lecz przeprowadzę sprawę z największym spokojem i powolnością. Czy nie powinnibyśmy teraz wrócić do chaty?
— Tak. Przekonamy się, czy da się z niej co ocalić.
Bez trudu znaleźliśmy drogę mimo ciemności.
Mieszkanie Mibareka zawierało niezawodnie sporo palnego materyału, gdyż płomienie buchały bardzo wysoko. Tymczasem zgromadzili się ludzie, których znęcił widoczny zdaleka pożar.
Właśnie, kiedyśmy z pod drzew wychodzili, nadbiegł z drugiej strony tam, gdzie droga się zaczynała, kodża basza. Tytuł ten jest u miejskiego sędziego i burmistrza dość osobliwy, gdyż przetłómaczony dosłownie opiewa „naczelnik małżonków“. Ujrzawszy nas, podniósł ten naczelnik rękę, wskazał na nas i zawołał:
— Schwytajcie ich i przytrzymajcie! To podpalacze!
Zdumiałem się raczej, niż rozgniewałem z powodu tego zuchwalstwa. Ten człowiek odznaczał się wprost nadzwyczajną bezczelnością. Obecni, którzy widzieli, jak mu dzisiaj zagrałem, nie śpieszyli oczywiście z wykonaniem jego rozkazu.
— Słyszeliście! — huknął na nich. — Macie schwytać podpalaczy!
Wtem stało się coś, czego się chyba nie spodziewał. Oto Halef przystąpił doń i zapytał:
— Ne mi ic zewgylym — co my jesteśmy, kochanku?
— Harakadżilazic — podpalacze jesteście! — odpowiedział zuchwale.
— Mylisz się, kodża baszo! Jesteśmy czemś zupełnie innem. Myśmy garbarze i aby ci to unaocznić, wygarbujemy ci skórę, nie całą, bo na to czasu nie mamy lecz tę jej część, której wytrwałością na przyszłość cieszyć się będziesz, gdyż potrzebujesz jej do siedzenia. Osko, Omarze chodźcie!
Obaj wymienieni nie czekali na powtórzenie wezwania. Rzucili na mnie wzrokiem, aby się dowiedzieć, co ja powiem na zachowanie bitnego hadżego, ponieważ jednak nie wystąpiłem ani za, ani przeciw i zachowałem się obojętnie, pochwycili starego głowochwieja silnemi rękoma i zwalili go na ziemię.
Poznał, co się święci i zaczął krzyczeć:
— Allah, Allah! Co czynicie? Porywacie się na boską i ludzką władzę? Allah was zniszczy, a padyszach wsadzi do więzienia. Utną wam głowy, a ciała wasze wywieszą na bramach wsi i miast!
— Milcz! — rozkazał Halef. — Prorok polecił swoim wyznawcom znosić cierpliwie wszelkie zrządzenia losu, bo tak napisano w księdze żywota. Przeczytałem tam wczoraj, że baty dostaniesz, a ponieważ jestem wiernym synem proroka, postaram się, żeby spełnił się ten piękny kismet. Połóżcie go na brzuchu, jeśli go wogóle posiada i przytrzymajcie go mocno!
Osko i Omar wykonali ściśle ten rozkaz. Kodża basza używał wprawdzie całej siły, żeby ujść swemu przeznaczeniu, ale obaj silni mężczyźni mieli zbyt wielką nad nim przewagę i opór jego nie przydał się na nic, tak samo jak jego wrzaski.
Przyznaję chętnie, że nie odnosiłem się do tej całej sprawy zbyt sympatycznie. Nie widzę nic estetycznego w rozdzielaniu batów. Byliśmy też obcy i nie wiedzieliśmy, jakie miejscowi ludzie zajmą wobec tego stanowisko. Było ich wielu, a przybywało coraz więcej. Ale ten niegodny przedstawiciel władzy postąpił względem nas wrogo, działanie jego było bezprawnem, a posądzenie nas o podpalenie było takiem zuchwalstwem, że należała mu się pamiątka. Może te baty w ten sposób poskutkowały, że potem lepiej starał się tłómaczyć paragrafy ustaw.
Ludzi, którzy pchali się z ciekawości i otoczyli nas dokoła, nie bałem się zupełnie. Kodża basza nie miał prawdopodobnie pomiędzy nimi przyjaciela, któryby się ujął za nim.
Ułożono go więc we wspomnianej pozycyi. Osko przytrzymał go za ramiona, a Omar za nogi. W chwili, gdy Halef wyciągnął harap z za pasa, dał się słyszeć głos jakiś:
— Czy pozwolicie, żeby obito waszego naczelnika? Brońcie kodży baszy!
Kilku podobnie myślących przecisnęło się do mówiącego z głośnym pomrukiem na ustach. Przystąpili bliżej.
Podszedłem zwolna ku nim, uderzyłem kolbą o ziemię, skrzyżowałem ręce na wylocie lufy i spojrzałem im w twarze, nie mówiąc ani słowa. Cofnęli się natychmiast.
— Hakk, tamam, wurynic onu, kezynic onu — dobrze mu tak, dobrze, walcie go, walcie! — zawołało kilka głosów, przyjaznych nam.
Halef skinął wielce łaskawie w stronę, skąd go doszły głosy i rozpoczął swe dzieło dobroczynne. Oddawał mu się z rozczulającym zapałem. Gdy schował napowrót harap hipopotami, dał ukaranemu następującą dobrą radę:
— Proszę cię teraz, żebyś w najbliższych dniach nie siadał na nic twardego. Mogłoby to zaszkodzić blaskowi twoich oczu, piękności twego oblicza, harmonii rysów twarzy i powadze twej mowy. Nie przeszkadzaj skutkom naszego szlachetnego uczynku i błogosław od obecnej młodości aż do późnych lat swoich obcym, których pojawienie się było taką łaską dla ciebie. Spodziewamy się, że dzień dzisiejszy obchodzić będziesz uroczyście, a my wspominać cię będziemy w tym samym czasie ze szczególnem współczuciem. Powstań i złóż na mej ręce należny pocałunek wdzięczności!
Głośny śmiech rozległ się po tej, z wielką godnością wygłoszonej przemowie.
Puszczony przez Oskę i Omara kodża basza, powstał powoli i przyłożył obie ręce do opisanej przez Halefa okolicy ciała. Kiedy mały pogromca zbliżył się do niego, huknął wściekle:
— Człowiecze, drabie, psie! Co uczyniłeś! Znieważyłeś ciało władzy! Każę ciebie i twoich zakuć w kajdany...
— Nie rozdrażniaj się! — przerwał mu Halef. — Jeśli nazywasz zniewagą to, że dostałeś tylko dwadzieścia, to naprawimy ten błąd natychmiast. Jeszcze raz go połóżcie!
— Nie, nie! — krzyknął kodża! Idę już, idę!
Chciał się czemprędzej oddalić, lecz ja pochwyciłem go za ramię.
— Zostań tu, kodża baszo! Mam do ciebie słóweczko!
— Nic nie mam z tobą do gadania, nic zupełnie — zawołał, podczas gdy ja wciągałem go w obręb koła. — Nie chcę o was nic wiedzieć. Dokuczyliście mi już dość!
— To zaiste bardzo prawdopodobne, ale ja muszę się czegoś dowiedzieć od ciebie. Zabierz ręce z tyłu! Nie wypada ich tam trzymać, gdy się mówi z effendim.
Usiłował pójść za tym rozkazem, ale przychodziło mu to widocznie z wielkim trudem, gdyż to prawą, to lewą rękę puszczał w ruchy powrotne.
— Nazwałeś nas podpalaczami. Jaką miałeś do tego podstawę?
To pytanie wywołało u niego widoczne niezadowolenie. Gdyby pozostał przy swojem twierdzeniu, baty mogły się łatwo powtórzyć; gdyby zaś zaprzeczył własnym słowom, wówczas wyszedłby wobec wszystkich na kłamcę. Poskrobał się lewą ręką w łysą głowę, trzymając prawą po drugiej stronie bioder i odrzekł dyplomatycznie:
— Tak myślałem.
— A dlaczego tak sądziłeś? Kodża basza powinien umieć wyjaśnić każdą myśl swoją.
— Ponieważ byliście tutaj przed nami. Spostrzegliśmy, że się pali i przybiegliśmy, a was zastaliśmy już tutaj. Czy to nie dostateczna podstawa do podejrzenia?
— Nie, bo mogliśmy przybyć tu tak samo, jak wy, widząc pożar. Ale przypomnij sobie! Czy rzeczywiście byliśmy tu przed tobą?
— Naturalnie! Spotkaliście przecież mnie, gdy nadchodziłem.
— A ja sądzę, że ty wyprzedziłeś tu nas.
— Niepodobna!
— A jednak. Widzieliśmy cię stąd schodzącego.
— To jakaś wielka pomyłka z twojej strony.
— Nie, całkiem pewnie! Poznaliśmy ciebie.
— Panie, ty się łudzisz. Byłem w domu i spałem. Obudził mnie dopiero krzyk wielki. Wstałem, wyjrzałem drzwiami, zobaczyłem ogień na górze i przybiegłem, gdyż jako przedstawiciel władzy poczuwałem się do tego obowiązku.
— Czy jesteś także obowiązany jako przedstawiciel władzy do ostrzegania zbiegłych zbrodniarzy?
— Nie rozumiem ciebie.
— Nie kłam! Gdzie są więźniowie, których ci powierzono?
— Rozumie się, że w więzieniu.
— Czy dobrze ich pilnują? — Podwójnie! Jeden parobek stoi przed drzwiami, a drugi przed domem.
— Ilu masz parobków?
— Tych dwu.
— A cóż ten tutaj robi.
Ten, który oświadczył się przedtem za kodżą baszą, stał całkiem blizko. Poznałem w nim odrazu parobka, któremu oddano straż nad więźniami.
Urzędnik udał rozgniewanego.
— Po co tu stoisz? — krzyknął na parobka.
— Ruszaj natychmiast na swój posterunek!
— Zostaw go! — rzekłem. — Niema już koło kogo odbywać straży. Więźniowie wolni!
— Wolni? — zapytał, udając przerażonego.
— Nie udawaj! Wiesz to o wiele lepiej odemnie, Ty sam ich wypuściłeś, za co cię Mibarek znaczną kwotą wynagrodził.
Teraz dopiero wyciągnął po raz pierwszy obie ręce przed siebie. Załamał je i krzyknął:
— Co ty powiadasz? O co ty mnie posądzasz? Któż ty, że śmiesz kodżę baszę piętnować jako zbrodniarza? Miałem dostać pieniądze? Ja ich wypuścić? Ja ciebie zaaresztuję i zastosuję do ciebie ustawę z całą surowością... nie, nie, precz, zostaw mnie!
Ostatnie słowa odnosiły się do Halefa, który wziął go za ramię i rzekł groźnym głosem:
— Czy mam ci wygarbować jeszcze inne okolice ciała? Czy wciąż zapominasz, że nie pozwalamy w ten sposób rozprawiać ze sobą? Jeżeli ci się wyrwie jeszcze jedno słowo, które mi się nie spodoba, mój harap spadnie na ciebie jak grad, który dachy przebija!
Zwróciłem się do ludzi i przedstawiłem im, co słyszałem od Nebatii, nie podając jednak jej imienia. Dodałem potem, że spotkaliśmy kodżę baszę i że on ostrzegł przed nami zbrodniarzy.
Na to wystąpił z tłumu człowiek, w którym poznałem jednego z wotantów sądowych, i oświadczył:
— Effendi! To, co nam tu opowiadasz, napełnia mnie zdumieniem. Zawdzięczamy wam wiele, gdyż odkryliście zbrodniarza największego ze wszystkich, jacy tu byli kiedykolwiek. Jeźliby uciekł razem ze swoimi kompanami, to należy tego, kto im do tego dopomógł, jak najsurowiej ukarać. Widziałem dzisiaj ciebie i słyszałem; wierzę, że nie powiesz nic, czego przedtem nie rozważysz. Musisz więc oprzeć się na rzeczywistych podstawach w oskarżeniu kodży baszy. Ponieważ ja jestem prokuratorem, a zatem najstarszym po nim, mam obowiązek wstąpić na jego miejsce, skoro się okazał niegodnym swego urzędu. Zwróć się zatem do mnie z tą sprawą.
Czułem, że ten człowiek myślał uczciwie, chociaż nie posądzałem go o wielką stanowczość. Odpowiedziałem mu bez wielkiego namysłu:
— Przyjemnie mi widzieć w tobie człowieka, któremu dobro obywateli leży na sercu i spodziewam się, że postąpisz nieustraszenie i bezstronnie.
— Zrobię to, ale musisz dowieść mi prawdy twoich oskarżeń.
— Naturalnie! — Zeznasz mi zatem, skąd wiesz, że kodża basza był tu na górze ze zbiegami i że otrzymał od Mibareka pieniądze.
— Nie, tego ci nie powiem.
— Czemu nie?
— Bo nie chcę szkodzić osobie, która wszystko widziała i słyszała.
— Nie poniesie żadnej szkody.
— Daruj, ale ja o tem wątpię. Jesteś bardzo zacnym człowiekiem, ale nie wszyscy urzędnicy są takimi, jak ty. Znam was dobrze. Gdy ja odjadę, zacznie ten kodża basza znowu rządzić, jak mu się spodoba. Źle powodziłoby się owej osobie, od której się dowiedziałem o wszystkiem. Lepiej więc nie wymieniać jej nazwiska.
— Ale w takim razie nie możesz udowodnić tego, co utrzymujesz.
— Owszem! Pieniądze, które wziął kodża basza, znajdą się u niego w kieszeni lub w domu, że zaś był tutaj i że mi się z rąk wyrwał, tego także dowieść nie trudno; zostawił mi w ręku kawałek kaftana.
— To nieprawda! — zawołał oskarżony. — Popatrz tu! Czy brakuje którego kawałka?
Wskazał przytem obu rękoma na miejsca, za które go schwyciłem. Kaftan był nienaruszony.
— A widzisz, że jesteś w błędzie! — zauważył prokurator.
— Żartujesz. — rzekłem z uśmiechem.
— Jakto? — zapytał zdumiony.
— Z rozumnego wyrazu twej twarzy wnioskuję, że poznałeś, w jaki sposób zdradził się teraz kodża basza.
— Zdradził?
— Tak. Chce być naczelnikiem małżonków, a popełnia błędy początkującego zbrodniarza. Czy widziałeś, gdzie wskazał na swój kaftan?
— Oczywiście!
— No gdzie?
— W górze na piersi tu na lewo!
— A czy ja przyznałem się, skąd wyrwałem ten kawałek kaftana?
— Nie, effendi.
— Stamtąd właśnie, gdzie on pokazał. A skąd on wie o tem?
Przedstawiciel prawa spojrzał na mnie stropiony i zapytał:
— Effendi, czy jesteś może naczelnikiem policyi?
— Czemu tak pytasz? — Bo tylko taki wysoki urzędnik może myśleć tak bystro.
— Mylisz się. Nie mieszkam w kraju padyszacha. Zresztą w mojej ojczyźnie każde dziecko poznałoby nieostrożność kodży baszy.
W takim razie opatrzył Allah wasze strony większym rozumem, niż nasze.
— Ale uznajesz chyba, że mam słuszność?
— Tak; ponieważ wskazał to miejsce, więc musi pamiętać, że kaftan tam uszkodzono. Co ty na to, kodża baszo?
— Nic nie odpowiadam — odparł zapytany. — Jestem zbyt dumny, żebym miał dłużej obcować z człowiekiem takim jak ten cudzoziemiec.
— Ale postawa twoja nie jest dumna bynajmniej. Co tam robisz rękoma za sobą? — spytałem go z uśmiechem.
— Milcz! — krzyknął na mnie gniewnie. — Przyjdzie na ciebie jeszcze wielki ból i po długich latach wspominać będziesz skutki swego oszczerstwa. Czyż nie widzisz, że mój kaftan wcale nie jest podarty?
— Zapewne, przekonywam się jednak zarazem, że to jest inny kaftan. Ten, który miałeś dzisiaj przedtem na sobie, był starszy od tego.
— Mam tylko ten jeden.
— Zobaczymy!
— Tak, kodża basza ma tylko ten jeden kaftan — potwierdził parobek.
— Masz wtedy się odzywać, kiedy cię zapytają — pouczyłem go, a zwracając się do prokuratora, pytałem dalej:
— Nie wiesz przypadkiem, ile kaftanów ma kodża basza?
— Nie, effendi. Kto się troszczy o suknie drugiego?
— Ale wiesz chyba, gdzie zaprowadził konie tych trzech zbrodniarzy? Ja pozostawiłem je u niego.
— Do swojej stajni.
— Czy on także ma konie?
— Tak.
— Ile?
— Cztery. Trzyma je zazwyczaj w ogrodzeniu, żeby przebywały na wolnem powietrzu.
— Jakiej są maści?
— Czarne, bo ma upodobanie do karych. Nieprawdaż, baszo?
— Co tych ludzi moje konie obchodzą! — odparł zapytany.
— Bardzo wiele. Ty sam także to odgadujesz. Dopomogłeś końmi uciekającym, a ponieważ mieli powody do tego, żeby zmienić maść koni dotychczasowych, musiałeś im pewnie dać inne. Będzie to bardzo dobre dla ciebie, jeśli okaże się, że jesteś w posiadaniu wszystkich koni. Tu niema już co ratować. Stara chata spłonęła i niebawem zrobi się całkiem ciemno. Stary Mibarek był na tyle rozumny, że podpalił ją przed swojem odejściem, bo moglibyśmy tam znaleźć dowody czynów niedobrych. Miał nawet przygotowany proch na podpalenie lub wysadzenie w powietrze. Było to waryactwem ze strony kodży baszy twierdzić, że to myśmy ją podpalili. Nam właśnie mogło na tem zależeć, żeby ją zachować nietkniętą. Udajmy się teraz do sądowego budynku, by się przekonać, że więźniów niema istotnie.
Zabierając się do odejścia, ujrzałem, że Halef poskoczył naprzód czemprędzej, a zaraz potem doszedł z drogi głos jego:
— Stój! W przeciwnym razie pchnę ci nóż między żebra!
— Puść mnie! — zabrzmiał inny głos. — Co ja mam z tobą do czynienia?
— Nic, ale ja z tobą tem więcej. Jesteś uwięziony.
— Oho!
— Tak, a jeśli się nie poddasz, to jest tu bicz, który parobek łatwo może poznać, skoro już pan skosztował jego pieszczot.
Aha! Parobek chciał pewnie pośpieszyć, aby przed nami dostać się do domu kodży baszy w celu ostrzeżenia i przygotowania rodziny. Wzięto go w środek, jak jego pana.
Po raz wtóry ruszył z góry ten szczególny pochód. Kilku ludzi niosło płonące głównie, aby drogę oświetlić. Wszyscy mieszkańcy byli zaalarmowani i kiedy doszliśmy do dziedzińca, było na nim prawie tak pełno, jak wieczorem.
Więzienie było oczywiście puste. Konie zbiegów stały w starej, walącej się stajni, ale karych kodży baszy brakło. Obaj parobcy oświadczyli, że zniknęły w ten sam zagadkowy sposób, co zbrodniarze.
— Teraz zobaczymy, czy tak samo znajdziemy pieniądze i kaftan kodży baszy — rzekłem do prokuratora.
— Gdzie ich chcesz szukać?
— U jego żony.
— Ona się wyprze.
— Zobaczymy. Zależy wiele od tonu, w którym się przemówi. Chodź ze mną do środka! Weszliśmy do wnętrza domu, na co dotychczas nie daliśmy pozwolenia nikomu, a tem mniej samemu właścicielowi. Prokurator znał dom, poszedł w ciemności naprzód i pchnął jedne z drzwi. Wiodły one do małej izby, zawierającej stół i kilka stołków drewnianych. Wzdłuż ściany ciągnęła się długa poduszka, przeznaczona dla siadających po wschodniemu.
Na stole stał gliniany kaganek, a obok siedziała stara kobieta.
— Oto żona — rzekł prokurator.
Twarz jej zwróciła się ku nam trwożnie. Przystąpiłem do niej, stuknąłem głośno kolbą w podłogę i zapytałem szorstko:
— Jaszly kaftani zenin kodżanyn werde — gdzie stary kaftan twojego męża?
Jeśli nawet przygotowała się do kłamstwa, to ton mego pytania stropił ją całkiem. Odpowiedziała, wskazując na drugie drzwi:
— Zandykda — w skrzyni.
— Onu getir — przynieś go!
Wyszła temi drzwiami. Dał się słyszeć odgłos spadającego wieka, poczem kobieta wróciła z żądaną częścią ubrania. Wziąłem ją z rąk jej i rozłożyłem. Brakowało kawałka na piersiach, a gdy dobyłem z kieszeni i przyłożyłem do dziury oddartą szmatę, przystawała zupełnie. Kobieta przypatrywała się naszej czynności trwożnym wzrokiem. Była pewnie wtajemniczona we wszystko.
— Getir akczeji — przynieś pieniądze! — zażądałem tym samym szorstkim tonem.
— Ne asl akcza — jakie pieniądze? — spytała z wahaniem.
— Te, które twój mąż dostał poprzednio od Mibareka. Gdzie one? Prędko! — odparł prokurator.
Zadał sobie przytem trudu, żeby naśladować mój ton. Zalękła się też widocznie kobieta i przyznała z drżeniem:
— Także w skrzyni.
— Daj je tutaj!
Wyszła znowu do ciemnej komory, ale tym razem dłużej to trwało. Pieniądze były schowane w skrzyni głęboko i zawinięte w starą chustę z turbanu. Prokurator przeliczył je i cyfra zgadzała się z tą, którą mi zbieraczka roślin podała.
— Co z tem począć? — zapytał.
— Ty musisz wiedzieć — odrzekłem.
— Konfiskuję te pieniądze.
— Naturalnie. Masz je odesłać do sądu wyższego.
— Oczywiście, a nastąpi to jutro rano. Czy wyjdziemy napowrót?
— Nie, chcę jeszcze pomówić z tą kobietą, z którą będzie źle, jeśli prawdę przedemną zatai. Bastonada jest dla życia kobiety w tym wieku niebezpieczna.
Na to klękła ona na ziemi, podniosła w górę ręce i zawołała:
— Tylko nie bastonadę, nie bastonadę, o wielki, sławny, najłaskawszy effendi! Widzę, że już wszystko zdradzone i nie zamilczę niczego.
— Więc powstań! Tylko przed Allahem się klęka. Prawda, że twój mąż pozwolił uciec tym czterem zbrodniarzom?
— Tak jest.
— I dał im swe czarne konie?
— Tak, wszystkie cztery.
— Dokąd się udali złodzieje?
— Do — do — do Radowicz.
Ponieważ utknęła, domyśliłem się, że wyznała teraz tylko część prawdy. Rozkazałem jej zatem:
— Powiedz wszystko! Czemu nie wymieniasz reszty miejscowości? Jeśli nie będziesz otwarta, każę mimo to wnieść ławę i obić cię dziewkom.
— Panie, ja powiem. Pojechali do Radowicz, a stamtąd dalej do Zbigancy.
— Czy do rzeźnika Czuraka, który tam mieszka?
— Tak, do niego.
— A potem do leśnej chaty?
— Ty ją znasz panie?
— Odpowiadaj!
— Tak, chcą się tam dostać.
— A potem?
— Tego już nie wiem.
— Czego tam szukają?
— I tego nie wiem. Mój mąż ukrywa przedemną takie rzeczy.
— Ale zna Szuta?
— Może; ja nie wiem.
— Miał zawsze tajne sprawy z Mibarekiem?
— Nie słyszałam nigdy o tem, co robili, ale mąż bywał często na górze, a Mibarek do nas w nocy przychodził.
— Czy przypatrzyłaś się dzisiaj więźniom?
— Widziałam ich.
— Czy ich znałaś?
— Tylko jednego, który pierwej często tu bywał.
— Którego? Czy Manacha el Barsza?
— Nie znam jego imienia. Ten był poborcą haraczu w Uskub.
— To on. Co jeszcze wiesz o tej sprawie]?
— Nic, całkiem nic, effendi. Powiedziałam ci już wszystko, co mnie samej wiadomo.
— Czuję, że mówisz prawdę, dlatego dalej cię już dręczyć nie będę. Ale, czy obiło się o twe uszy już kiedy imię „Aladży“.
— Także nie.
— Effendi — wtrącił prokurator — dlaczego o nich pytasz?
— Czy znasz ich?
— Nie, ale słyszałem o nich obudwu.
— A więc to dwu? Co o nich wiesz?
— To najgorsi ze wszystkich Skipetarów. To dwaj bracia olbrzymiej postaci, których kule nigdy nie chybiają, a noże trafiają zawsze w miejsce zamierzone. Ich topory hajducze mają być bronią okropną. Ciskają nimi tak daleko, jak kula doleci i wbijają je tak pewnie w kark tego, któremu chcą złamać stos pacierzowy, jak gdyby nimi rzucał sam szejtan. W używaniu procy także im nikt nie dorównał.
— Gdzie ich miejsce pobytu?
— Są wszędzie, gdzie tylko idzie o spełnienie mordu lub rabunku.
— Czy byli już kiedy tutaj?
— W samej Ostromdży nie, ale w okolicy. Niedawno temu miano ich widzieć w pobliżu Kodżany.
— To stąd wcale niedaleko. Zdaje mi się, że konno można tam zajechać w pięć godzin.
— Znasz widocznie dobrze nasze strony.
— O nie, obliczam to tylko w przybliżeniu. Nie wiesz, skąd pochodzą ci dwaj bracia?
— Powiadają, że z Kakandelen, z gór Szar Dagh, gdzie się rodzą rdzenni Skipetarzy.
— A dlaczego ich nazywają Aladży?
— Bo jeżdżą na dwu srokaczach, które tak samo dyabła w sobie mają jak ich jeźdźcy. Podobno urodziły się trzynastego moharrem; to dzień, w którym dyabła z nieba wypędzono. Ich właściciele dają im codziennie zapisaną kartkę Koranu w obroku i dlatego nie można ich zranić. Pędzą jak błyskawica, nie chwyta ich się żadna choroba i nie potykają się nigdy.
— O biada! W takim razie może być źle ze mną.
— Czemu?
— Mibarek wezwał Aladżych, żeby się zaczaili i mnie zabili.
— Skąd wiesz o tem?
— Dowiedziała się o tem osoba, która wszystko podsłuchała pod chatą.
— I ty w to wierzysz?
— Zupełnie.
— To możliwe, ponieważ widziano te dwa potwory w naszej okolicy. Effendi, miej się na baczności! Trzydziestu takich, jak ty, nic nie poradzi przeciwko tym dwom Skipetarom. Jeśli cię złapią, przepadłeś. Ufaj mi, bo życzę ci dobrze.
— Przyjm moje podziękowanie za współczucie, ale ja się ich nie boję.
— Panie, nie chełp się!
— Nie, tego nie czynię, ale mam przy sobie opiekuna, na którego zdać się mogę całkowicie.
— Kto jest twym opiekunem?
— Ten mały hadżi, którego widziałeś.
Twarz mu się wydłużyła, podniósł brwi i odpowiedział:
— Ten? Ten kuc?
— Tak; ty go nie znasz.
— To prawda, że umie harapem wyśmienicie obracać, ale co zdziałasz karbaczem przeciw tak potężnym bohaterom!
— Ty sądzisz, że trzydziestu takich jak ja musi się bać tych dwu Srokaezów, a ja ci powiadam, że pięćdziesięciu takich drabów nic nie wskóra przeciw małemu hadżemu. Jestem pod jego strażą i czuję się zupełnie bezpiecznym. Wiem o tem dobrze.
— Skoro tak myślisz, to niema rady dla ciebie i jesteś zgubiony.
— O nie! Wiedz, że hadżi spożywa codziennie nie kartkę, lecz całą surę z Koranu. Dlatego nawet kula armatnia odbiłaby się od jego ciała Nie naruszy go ani pchnięcie, ani cięcie, ani kula. Aby się o tem przekonać, połykał już noże, bagnety, proch i zapałki, a to wszystko mu tak posłużyło, jak gdyby był zjadł tłusty pilaw.
Spojrzał na mnie poważnym, badawczym, wzrokiem i zapytał po chwili namysłu:
— Effendi, chyba żartujesz?
— Nie żartuję tak samo jak ten, który pierwszy puścił bajkę, że koni Skipetarów zranić nie można.
— Ależ w te niezwykłe przymioty hadżego niepodobna uwierzyć!
— A ja także w to samo o koniach nie wierzę.
— O, to całkiem, całkiem co innego!
— To samo.
— Nie, panie. Kartka z Koranu nie zaszkodzi koniowi; strawi ją łatwo, ale połykać noże i bagnety, a dotego proch i zapałki! To musiałoby go rozerwać.
— No, mały huk dał się słyszeć, ale rozszedł się wewnątrz, a i to nie byłoby nastąpiło, gdyby był nie zjadł dwu sur zamiast jednej.
— Panie, ja tego pojąć nie mogę, ale prorok jest w siódmem niebie i wszystko jest w jego mocy. Przypatrzę się temu dziwnemu człowiekowi lepiej niż dotychczas.
— Zrób to! Jestem przekonany, że on nie dba nawet o stu Skipetarów.
— Czy wolno mi spróbować?
— Jak się do tego zabierzesz?
— Zakradnę się z tyłu z pistoletem i spróbuję wpakować mu kulę w głowę.
— Dobrze — odrzekłem tak samo poważnie, jak on mówił o próbie.
— I sądzisz, że tego nie zauważy?
— Zauważyć zauważy, bo nie da się to uczynić tak skrycie. Uczułby, gdyby mu się kula odbiła od głowy; to sobie chyba wyobrażasz.
— Oczywiście.
— Ale obawiam się, żeby ciebie wówczas nie spotkało co złego.
— Jakto?
— Kula, odbiwszy się, zraniłaby prawdopodobnie ciebie.
— Panie, to istotnie bardzo możliwe.
— A gdyby się to nawet nie stało, to należy się spodziewać, że rozgniewany hadżi wbiłby ci nóż w ciało, coby twemu zdrowiu zaszkodziło.
— Dlaczegóżby się miał rozgniewać?
— Za twoje niedowiarstwo. Nie lubi wogóle, żeby na nim przeprowadzano takie próby bez osobnego zezwolenia z jego strony.
— W takim razie wolę tego zaniechać, albo poprosić go o pozwolenie.
— Zrób to!
— Czy sądzisz, że mi go udzieli?
— Tak, jeśli ja poprę twoje życzenie.
— Proszę cię, nie odmów mi tego!
— Pomówię z nim, ale teraz czekają nas rzeczy ważniejsze. Czy jesteś już przekonany o m nie kodży baszy?
— Zupełnie.
— Oddaję go więc w twoje ręce. Musisz także ująć obydwu parobków, ponieważ mu dopomagali. Co do mnie, to nie chcę więcej z tem mieć do czynienia.
— Panie, jak ja to załatwię bez ciebie?
— Powinieneś przecież sam to wiedzieć, skoro jesteś kazamufti. Nadając ci ten ważny urząd, padyszach przypuszczał niezawodnie u ciebie odpowiednie zdolności i mam nadzieję, że nie zawiedziesz tego zaufania.
— O nie, z pewnością. Będę sędzią bardzo surowym i sprawiedliwym. Czy mam i tę kobietę zaaresztować?
— Nie, ona musiała być posłuszną mężowi. Kobieta jest pozbawiona duszy i nie dostaje się do wyższych niebios, nie należy jej zatem karać za grzechy męża.
Brzmiało to tak mile dla uszu tej starej baby, że ujęła frendzle, zwisające mi u pasa, i przycisnęła do ust. Uniknąłem jej podziękowań, oddalając się czemprędzej. „Prokurator państwa “ poszedł za mną z kaftanem w ręku, a pieniędzmi w kieszeni. Byłem pewien, że uważał je odtąd za swą prawowitą własność. Kto wie, czy po moim odjeździe nie wygłosił rozumnego twierdzenia, że ja zabrałem z sobą te pieniądze.
Na dworze czekano na nas, ponieważ tymczasem powrócili bohaterowie, którzy pod dowództwem obu gospodarzy mieli urządzić zasadzkę na zbiegów. Byłem ciekaw, czy też co zdziałali. Oczywiście, że nic, bo byliby przyprowadzili opryszków ze sobą.
Ibarek przystąpił do mnie i zapytał poważnie:
— Effendi, wy ich nie macie?
Ubawiło mnie w duchu to pytanie. Ja odpowiedziałem:
— Nie, jak już zapewne słyszałeś.
— My także nie.
— Tak! W takim razie nie możemy sobie przynajmniej czynić żadnych wyrzutów.
— Pewnie, że nie. Spełniliśmy wszyscy swoją powinność.
— Jak zabraliście się do tego spełnienia?
— Zaczailiśmy się na nich.
— Mój kochany, to się samo przez się rozumie, bo wam to poleciłem, ale co przedsięwziąłeś, aby to polecenie wykonać?
— Zwołaliśmy obydwaj sąsiadów i pobiegliśmy tam, gdzie nam kazałeś.
— To pięknie z waszej strony, bardzo pięknie! Należy ci się pochwała. Co dalej?
— A teraz powracamy.
— Tak? Sam to widzę. Nic nadzwyczajnego nie zaszło?
— Nie, effendi.
— To także dobrze, bo mogło się co stać. Ilu miałeś ludzi z sobą?
— Było nas dwunastu.
— To byłoby wystarczyło. Dwunastu na czterech.
— Mieliśmy także broń. Bylibyśmy zastrzelili wszystkich i zakłuli.
— Tak, nie ulega wątpliwości, że Ostromdżę zamieszkują sami dzielni mężowie.
— Okolicę także! — dodał.
— Tak jest i ty z niej pochodzisz. Czy nic się wam nie udało zobaczyć lub usłyszeć?
— O, kilka rzeczy.
— No, opowiadaj!
— Widzieliśmy ogień i cieszyliśmy się bardzo z tego powodu.
— Ach, czemu?
— Bo myśleliśmy, że wy spaliliście złodziei w chacie.
— Nie, ja nie odznaczam się tego rodzaju walecznością. Zresztą nie było ich w chacie.
— Potem ujrzeliśmy ludzi, idących z pochodnią przez zarośla.
— To ja byłem z towarzyszami.
— Potem słyszeliśmy, jak wołaliście i przeklinali.
— Czy nie poznaliście głosów?
— Bardzo dobrze. Najpierw ryknął ku wam Mibarek, a potem twój hadżi na dół.
— Wiedziałeś zatem, że to był Mibarek.
— Naturalnie. Zdradził go jego głos.
— Więc zapewne zatrzymaliście go razem z towarzyszami.
— To się zrobić nie dało.
— Właśnie, że byłoby poszło bardzo łatwo. Jesteście przecież dzielni.
— Ale nie było nam wolno.
— Czemu nie?
— Bylibyśmy postąpili wbrew rozkazowi.
— Jak? Co? O ile?
— Kazałeś nam przeciąć im drogę i to też uczyniliśmy.
— Dalej!
— Oni zaś byli na tyle rozumni, że nie pojechali, drogą, lecz ugorem pomiędzy drogą a rzeką.
— A wyście tamtędy za nimi nie popędzili?
— Nie. Czyż mogliśmy opuścić swoje stanowisko? Człowiek waleczny wytrwa tam, gdzie go postawiono, aż do śmierci.
Powiedział to z dumną pewnością siebie i spojrzał na mnie wyzywająco, jak gdyby oczekiwał pochwały. Zrobiłem, zdaje się, w tej chwili niezbyt mądrą minę, bo Halef trącił mnie i szepnął:
— Zihdi, zamknij usta! Czy chcesz połknąć takiego zucha?
Stropiłem się istotnie z powodu osobliwej logiki tego przemówienia. Czy to było dziwne? Co robić z takim i ludźmi? Ganić? Nie. Chwalić? Tem mniej. Szczęściem zjawił się wybawiciel w osobie prokuratora. Jako urzędowego kierownika sprawy powinno go było sprawozdanie wściekle odważnego oberżysty zająć w najwyższym stopniu. Tymczasem oskarżyciel publiczny nie słyszał go wcale i przypatrywał się nieustannie hadżemu. Naraz wsunął się pomiędzy mnie a niego i spytał z cicha:
— Effendi, teraz chyba najlepszy czas!
— Do czego?
— Byś się wstawił za mną u hadżego, jak to mi obiecałeś. A może nie chcesz dotrzymać słowa?
Czy należało się zgniewać, czy zaśmiać z tego powodu? Poczciwego prokuratora więcej obchodziła wytrzymałość hadżego na kule, niż powierzona mu sprawa kryminalna.
— Jutro rano, gdy się wyśpimy, teraz nie — odpowiedziałem. — W tej chwili właśnie masz spełnić swój obowiązek.
— Jak to?
— Tam stoi kodża basza, a tu masz kaftan na ramieniu.
— Czy pokazać mu go?
— Oczywiście! Pieniądze także u ciebie. Ci ludzie wszyscy czekają na to, żeby mu udowodnić winę, a ty się jeszcze ociągasz? Nie wygląda to na chęć spełnienia obowiązku.
— Przeciwnie, effendi! Zobaczysz zaraz, jak poważnie i surowo zajmę się tym ważnym wypadkiem.
— Spodziewam się. Słucham.
Dziewkom kazano pozapalać znowu kilka kaganków i w ten sposób oświetlono dziedziniec przynajmniej na tyle, że można było rozpoznać postacie.
Prokurator wystąpił i zawołał:
— Synowie Koranu i dzieci prawdziwej wiary! Stoję przed wami na miejscu padyszacha, któremu niechaj Allah raju użyczy. Chcę wam donieść, że kodży baszy udowodniono winę. Znaleźliśmy jego kaftan, z którego obcy effendi kawałek oderwał. Będzie on wprawdzie musiał wedle brzmienia ustawy zapłacić kodży za kaftan, co chętnie uczyni, ponieważ jest bogaty, a pieniądze wpłyną do kasy sądowej — należało rozumieć, że do jego własnej kieszeni — lecz w ten sposób przeprowadził dowód znakomicie, że kodża basza był tam na górze. Znaleźliśmy także pieniądze, wzięte przez kodżę za uwolnienie opryszków. Tak samo dowiedzieliśmy się, że dał im do ucieczki swoje cztery konie. Nie zachodzi więc żadna wątpliwość co do przewinienia, wobec tego pytam się ciebie, szlachetny effendi, jakie ofiarujesz odszkodowanie za kaftan?
— Allah akbar — Bóg jest wielki! — zawołał koło mnie Halef.
Byłem oczywiście nie mniej od niego zdumiony. Oczekiwałem ogłoszenia uwięzienia kodży baszy, jako najbliższego następstwa tego postępowania dowodowego, zamiast tego zaś kazano mi zapłacić za nędzny kaftan. Odrzekłem głośno:
— Ku wielkiej mojej radości przekonywam się o kazamufti, że sprawiedliwość twoja jest tak wielką jak bystrość umysłu. Dlatego pytam się ciebie: kto właściwie podarł ten kaftan?
— Wszak ty, effendi!
— O nie!?
— Panie, to mnie mocno dziwi! To przecież już dowiedzione i wiadome nam wszystkim.
— Proszę cię, bądź tak dobry i wysłuchaj mnie!
— Więc mów!
— Czy jest dozwolone zatrzymać człowieka, chodzącego drogami zbrodni?
— Tak, to nawet obowiązek prawdziwego wiernego.
— Nie można mnie więc karać za to, że chciałem zatrzymać kodżę baszę!
— Za to nie.
— A poza tem nic nie uczyniłem.
— O, przecież mu kaftan podarłeś!
— Nie. Wezwałem go, by stanął, i pochwyciłem go za kaftan. Czy rozdarłaby się suknia, gdyby się on był nie ruszył z miejsca?
— Pewnie, że nie.
— A czy on został?
— Nie, uciekł.
— A więc kto rozdarł kaftan?
Odpowiedział dopiero po chwili:
— O Allah! To jest trudne pytanie. Muszę z niego dalej zdać sprawę.
— To niepotrzebne. Do rozstrzygnięcia tego wystarczy twoja sprawiedliwość.
— Więc się namyślę.
— Nie mam na to czasu, ani ochoty. Przyznaję, że kaftan podarto i...
— O — przerwał mi — ty przyznajesz. Jesteśmy zatem gotowi; płacisz za niego.
— Zaczekaj jeszcze! Odpowiedz mi: Czy ten kawałek wyrwano z kaftana, czy kaftan oderwano od tego kawałka? Ja stałem cicho i trzymałem, basza szarpnął się i kaftan oderwał.
Prokurator popatrzył w zamyśleniu na ziemię i zawołał:
— Słuchajcie, mieszkańcy Ostromdży i dowiedzcie się, jak sprawiedliwi są sędziowie wasi. Orzekam w imię prawa, zawartego w Koranie, że kaftan oderwano od kawałka. Czy jesteście tego samego zdania?
Zabrzmiało wtedy wielogłośnie „tak“.
— Odpowiedz mi, effendi, jeszcze na jedno pytanie. Miałeś zapłacić za kaftan, ponieważ przypuszczaliśmy, że to ty go rozdarłeś. Czy nie sądzisz, że ten zań powinien zapłacić, kto go podarł?
— Zapewne! — odrzekłem, ucieszony w duchu z powodu tego nieprawdopodobnego zwrotu, a zarazem dlatego, że domyślałem się jego zamiaru.
— A kto go podarł?
— Kodża basza.
— Kto więc ma zań zapłacić?
— On sam.
— A gdzie wpłyną pieniądze?
— Do kasy sądowej.
— A ile musi zapłacić?
— Tyle, ile był wart kaftan w stanie niepodartym.
— To słuszne. Sam oceń, ile był wart?
— Był bardzo stary i brudny; nie dałbym był więcej jak piętnaście piastrów.
— Effendi, to za mało!
— Nie przedstawiał większej wartości.
— Co znaczy piętnaście piastrów dla kasy padyszacha?
— Padyszach przyjmuje chętnie i najmniejsze kwoty.
— Święte twoje słowo, ale czy wypada kodży baszy nosić tak brudny kaftan?
— Chyba nie.
— Pewnie, że nie. Godność jego urzędu wymaga, żeby ubierał się w bardzo dobrą, długą szatę i zawsze nową. A wiele kosztuje nowy kaftan?
— Widziałem takie ubrania w bazarze stambulskim po trzysta, a nawet pięćset piastrów.
— O to jeszcze nie są najdroższe. Kaftan za trzysta piastrów dobry dla ubogiego basz kiatiba; kodża basza musi mieć co najmniej za pięćset piastrów. Jak sądzisz?
— Zgadzam się z tobą.
— Czy mam kodżę baszę ocenić i ukarać wedle rangi basz kiatiba?
— Według jego własnej.
— Udzielam mu więc surowej nagany za to, że tak mało zważał na swój urząd i nosił tak powalany kaftan, oraz zasądzam go odpowiednio do godności na zapłacenie za nowy w cenie pięciuset piastrów. Jeśli nie ma gotówki, to zafantuję jego własność, a pieniądze odeślę do kasy. Postanawiam to i zarządzam na podstawie świętego Koranu, który jest naszą gwiazdą przewodnią. A teraz pójdzie kodża basza razem z parobkami swymi do więzienia. Surowość prawa zmiażdży go.
Basza zaczął się sprzeciwiać krzykliwie, ja jednak nie chciałem już słyszeć ani słowa. Skinąłem na towarzyszy i oddaliłem się. Obaj dzielni gospodarze, którzy tak odważnie wytrwali na swem stanowisku, poszli za nami.
Przed bramą stała kobieta, która zaraz przystąpiła do mnie, gdy tylko mnie zobaczyła. Była to Nebatia.
— Panie, czekałam na ciebie — rzekła. — Bardzo się bałam.
— O kogo? O mnie?
— O nie. Nie przypuszczam, żeby ci się mogło stać co złego. Truchlałam o siebie samą.
— Czemu?
— Strach mię zbiera przed zemstą panów z sądu. Czy zdradziłeś, że to ja powiedziałam ci wszystko?
— Nie, ani słowem.
— Dziękuję ci! Mogę więc być spokojna?
— Zupełnie. Postaram się zresztą o to i na innej drodze, żeby się twoja bieda skończyła. Odwiedzę cię, gdy dzień nastanie.
— Effendi, będziesz przezemnie mile widziany, bo zjawienie się twoje było dla mnie wschodem słońca. Niechaj Allah użyczy ci snu spokojnego i szczęśliwych marzeń!
Odeszła. W tem przypomniałem sobie coś, co mi już tam na górze przyszło na myśl. Zawołałem Nebatię napowrót i zapytałem:
— Czy znasz roślinę, zwaną hadad (koźle ciernie)?
— Tak, bardzo dobrze. Ma kolce i gorzkie jagody w kształcie pieprzu.
— Czy rośnie tutaj?
— Tu nie, ale w kierunku Banji.
— Szkoda! Potrzeba mi liści tej rośliny.
— Możesz je dostać.
— Od kogo?
— Od aptekarza, któremu je często musiałam przynosić.
— Na jakie choroby ich używa?
— Na plastry przeciw bolączkom. Wywar pomaga na choroby uszne i gnicie dziąseł, przeciwko ciemnieniu w oczach i pękaniu warg.
— Dziękuję ci! Kupię sobie.
— Czy mam ci przynieść, effendi?
— Nie, sam sobie przyniosę.
Roślina ta działa w osobliwy sposób; chciałem jej właściwości na sobie spróbować! Nie wiedziałem tylko, czy skutek działania jest rzeczywiście pewny.
W drodze do domu opowiadali obaj gospodarze o bohaterstwach, jakich byliby dokonali, gdyby im zbiegowie byli weszli w drogę. Nie zważałem na tę paplaninę. Przybywszy do oberży, wszedłem do naszej izby na górze. Nie mogliśmy zaraz zasnąć. Dzień ubiegły tyle nastręczył wrażeń, że podrażniony duch nie łatwo się uspokoił.
— Zihdi — zapytał hadżi — jak długo tu pozostaniemy?
— Nie mam bynajmniej ochoty bawić dłużej w tej norze, niż potrzeba.
— I ja nie, zihdi. Porwał mię wstręt do tych ludzi. Czy nie byłoby najlepiej zaraz jutro odjechać?
— Jutro? Chyba dzisiaj, bo już ranek niedługo. Wcale o tem nie pomyślałem. Wyśpijmy się, a potem ja odwiedzę Nebatię i pojedziemy.
— Jeżeli nas do pozostania nie zmuszą.
— Nie pozwolę się zatrzymać.
— Czy to było słuszne, że dałem kodży baszy skosztować harapa?
— Hm!
— A może mieliśmy znieść spokojnie jego obelgi?
— Nie. Pod tym względem przyznaję ci słuszność. Zasłużył sprawiedliwie na cięgi.
— Ten drugi także.
— Kto?
— Kaza-mufti. To taki sam łajdak, jak tamten. Jakże ucieszyłbym się, gdybyś mi pozwolił i jemu dać odczuć siłę mego karbacza.
— Kochany Halefie, zawziąłeś się zupełnie na swój harap, ale zważ, że to połączone jest z wielkiemi niebezpieczeństwami.
— Panie, czy my obaj jesteśmy stworzeni do obawy przed temi niebezpieczeństwami?
— Tak, dotychczas miałeś zawsze szczęście.
— I będę je miał w dalszym ciągu.
— Czy naw et wówczas, kiedy mnie przy tobie nie będzie? Udawało mi się zawsze wydobyć cię, ilekroć uwikłałeś się w coś swoim harapem. Potem to nie będzie możliwe.
— Zihdi, ja wcale nad tem nie myślę. Gdy się będę miał rozstać z tobą, wówczas niech sobie śmiało przyjdą i zaćwiczą mnie na śmierć. Nie wydam głosu z siebie.
— A jednak musisz się z dnia na dzień coraz to bardziej oswajać z tą myślą. Kiedyś wreszcie przyjdzie chwila rozstania. Ciebie woła twoja ojczyzna, a mnie moja, obie leżą niestety tak daleko od siebie, że rozłąka jest nieunikniona.
— Na zawsze?
— Najprawdopodobniej.
— Więc już nigdy nie przybędziesz do Arabii?
— Co znaczy wola człowieka? To tchnienie wobec boskiego zrządzenia.
— W takim razie modlić się będę do Allaha, żeby cię zmusił do powrotu. Co tam masz w domu? Nic, zupełnie nic, ani pustyni, ani wielbłądów, ani nawet daktyli i nędznych kolokwint, których żaden szakal nie może jeść.
— Mam więcej od ciebie: rodziców i rodzeństwo.
— O, ja mam moją Hanneh, ozdobę kobiet i dziewcząt. A gdzie ty masz Hanneh? Jaką dziewczynę otrzymasz tam, gdzie już obcym się stałeś. Wśród Beni Arabów natomiast możesz poszukać i wybrać sobie najpiękniejszą, z wyjątkiem mojej Hanneh. W ojczyźnie twojej może być pięknie, ale nie jest ona tem, co pustynia. Pomyśl tylko, że nie wolno ci nawet człowieka, który ciebie obrazi, oćwiczyć harapem, bo pójdzie do kadiego, a ciebie zamkną, albo ci każą zapłacić pięćdziesiąt piastrów kary. Ja gotówbym u siebie w domu nawet kadiego wybatożyć, gdyby mię na grzywnę skazał. A co ty tam jeść musisz! O Allah!
— O tem ty nic nie wiesz.
— O, powiedziałeś mi coś nie coś, a o wiele rzeczy z ojczyzny twojej dopytałem się w Stambule. Są tam kartofle, z którymi połyka się małą rybę, ale to jadają tylko pijani z nadmiaru raki. Następnie są buraki i grzyby, których trucizna przeżera wnętrzności. Potem ostrygi, podobne do ślimaków, a któżby jadał ślimaki? Lubicie podobno także raki, żywiące się zdechłemi ropuchami, To musi być życie okropne! Oprócz tego jeździcie koleją w klatkach, w których się wyprostować nie można, a gdy się spotykacie, zdejmujecie kapelusze z głowy i znieważacie się w ten sposób. Gdy jeden mieszka u drugiego, to mu płaci wysoki czynsz, a kto jest pilny wedle przykazań Allaha na tyle, aby swoich wyżywić, od tego żądają podatku zarobkowego. Gdy u was zimno, musicie psom kagańce zakładać, a gdy ciepło, jeszcze sznurek do tego, jak gdyby to, co pomagało na ciepło, albo na zimno. Upuści kobieta chustkę do nosa, przyskakują mężczyźni, aby ją podnieść, a gdy mężczyzna chce fajkę zapalić, musi prosić kobietę o pozwolenie. Wasze kobiety noszą suknie za krótkie z góry, a za długie z dołu, a młodzieńcy wasi wkładają pierścienie na palce, jak kobiety i dzielą sobie z tyłu włosy tak, że możnaby myśleć, iż głowa pękła. Gdy ludzie chcą u was wiedzieć, która godzina, gapią się na wieże kościelne, a gdy kapłan żąda, żeby żyli wedle przykazań Allaha, przezywają go popem. Gdy u was ma kto katar i kicha, co jest oznaką polepszenia, wówczas woła się doń „daj Boże zdrowie“, a gdy kto kaszle, bo ma suchoty, milczycie, chociaż one o wiele gorsze od kataru. Dzieci wasze kołysze się aż do nudności, przyczem matki „lulu lulu“ śpiewają, a dziewice wasze popełniają dla zabawy samobójstwa zapomocą sznurówek. Wasza młodzież nosi okulary na nosie, a mężowie studyują karty dzień i noc zamiast Koranu. Kto u was chce być wesołym, zanosi rzeczy i pościel do zastawu i skacze potem jak półgłówek po sali balowej. Powiedz mi, czy może w takim kraju być pięknie? Powiedz, czy powinieneś istotnie tęsknić za tem, żeby tam być? Powiedz mi to, zihdi, proszę cię, ale przyznaj się otwarcie!
Zacny hadżi nie wyobrażał sobie dobrze stosunków na Zachodzie, ale co mu miałem odpowiedzieć? Jeśli nawet tu i ówdzie przesadził, lub czegoś nie zrozumiał, to w każdym razie nie mogłem mu nie przyznać słuszności co do wielu spraw, poruszonych przez niego.
— No i cóż ty na to? — powtórzył, gdy zaraz mu nie odpowiedziałem.
— W tem, co mówisz, jest wiele poglądów fałszywych. Niejedną też uwagę można odnieść do wszystkich krajów Zachodu. Kultura przynosi ze sobą wiele rzeczy niechwalebnych i...
— Dziękuję więc za kulturę, która nie przynosi nic dobrego. Moja polega na tem, że słucham Allaha, ciebie jako pana i przyjaciela, a każdemu szubrawcowi pokazuję harap. Skoro dojdę do okolic, w których zaczyna się kultura i wódka, zawrócę.
— Więc nie odprowadziłbyś mnie dalej?
— Ciebie? Hm! Tak, gdybym mógł być przy tobie razem z Hanneh, wówczas zostałbym i nie troszczyłbym się o nic więcej. Ile czasu potrzeba, by dostać się do tych okolic?
— Gdyby nas nic nie wstrzymało, jechalibyśmy razem jeszcze z tydzień, zanim stanęlibyśmy nad morzem.
— A potem?
— Potem rozłąka.
— O zihdi, już tak prędko?
— Niestety! Ty wrócisz statkiem do Stambułu i Egiptu, a stamtąd do plemienia twojej Hanneh, ja zaś na północ, do kraju, który ci się tak mało podoba, który jednak polubiłbyś, gdybyś miał sposobność go poznać.
— Nie przypuszczałem, że to tak prędko nastąpi, ale sądzę, że jest jeszcze jedna pociecha.
— Jaka?
— Że nie pojedziemy tak szybko. Ci czterej, którzy uciekają przed nami, sprawią nam jeszcze nie mało kłopotu.
— I ja tak myślę, zwłaszcza że dodać do tego należy jeszcze obu Aladżych.
— Srokaczy? Czy dowiedziałeś się o nich czegoś nowego?
Powtórzyłem mu wiadomość, udzieloną mi przez osławionego prokuratora i wspomniałem, że go teraz ten zabobonny człowiek uważa za takiego, którego się kule nie imają.
— Zihdi, to może być dla mnie bardzo niebezpiecznem.
— O, nie.
— Na pewno! Co będzie, jeśli mi ten człowiek wpakuje kulę w głowę na próbę?
— Zaniecha tego, bo obawia się twojego noża.
— To prawda. Zresztą nie zostaniemy już długo tutaj, a ja będę się strzegł. Ubawiłbym się jednak, gdyby nam udało się go oszukać.
— Myślałem już o tem także. Przyniosłoby to nam wielką korzyść.
— Sądzisz?
— Tak. Nasi wrogowie każą pewnie na nas tutaj uważać i zdałoby się, żeby chociaż jeden z nas, albo dwu uchodziło za odpornych na działanie kul.
— Czy to się nie da zrobić, effendi?
Hadżego ta myśl tak zelektryzowała, że usiadł na łóżku.
— Hm! Może — odpowiedziałem.
— Nie mów: może! Znam ciebie. Ilekroć odzywasz się w tym tonie, masz zawsze coś pewnego na myśli, albo coś już postanowiłeś. Czy nie możnaby użyć tu jakiej sztuczki kuglarskiej?
— Nawet kilku.
— Powiedz, jakich.
— Możnaby strzelbę nabić sporządzonym w tym celu nabojem, ale to nic nie warte, gdyż wzbudziłoby podejrzenie.
— Jak się to urządza?
— Nabija się strzelbę, pokazawszy wpierw kulę. Zawijając ją w plaster, wpuszcza się ją do rękawa, a do lufy wsadza się tylko pakuł. Ale kula może paść obok, a wówczas zamiar oszustwa wyszedłby na jaw.
— Nie, to do niczego nie doprowadzi! Ten, do którego mają strzelać, nie powinien sam nabijać. To rzecz niedowiarka. Żaden z widzów nie śmie wątpić, czy w lufie tkwi rzeczywiście kula, i ona musi tam być istotnie. Czy to możliwe?
— Owszem, możliwe.
— Trzebaby mieć pancerz.
— Zdradziłby go odgłos uderzenia. A coby się stało, gdyby pancerz był licho wykonany?
— O Allah! Wówczas pożegnałby się z tym światem twój biedny, poczciwy Halef!
— Pewnie, a do tego ja nie dopuszczę.
— A jednak ty masz jeszcze środek; czytam to z twoich oczu.
— Znam środek, ale nie wiem, czy go tutaj dostanie.
— Co takiego? Są dwa metale, które, zmieszane odpowiednio, dadzą twardą kulę, zupełnie podobną do ołowianej i prawie tak samo ciężką. Podczas strzału jednak rozlatuje się mieszanina na dwie stopy poza wylotem lufy na drobniutkie atomy.
— Które to metale?
— Żywe srebro i bizmut. Ty nie znasz tego drugiego! Jest bardzo drogi i pewnie go tu w Ostromdży nie sprzedają.
— Gdzieby go można nabyć?
— Jedynie w aptece. Skoro się tylko zbudzimy, pójdę zapytać.
— A czy jesteś pewny, że się kula rozleci? Bo Halef gotów i tak oczy na zawsze zamknąć.
— Nie bój się! Przeprowadziłbym najpierw próbę. Dowiedziałem się o tej sztuczce z książki czarnoksięskiej. Udaje się wrybornie.
— A cząstek kruszców potem nie widać?
— Nie. Kruszec rozpada się na całkiem małe, niedostrzegalne cząsteczki. Sztuka wywarłaby wielkie w rażenie, gdybyś miał w kieszeni zwyczajną kulę ołowianą. Podczas strzału wykonałbyś ruch, jak gdybyś chciał złapać wyrzuconą ze strzelby kulę, a zamiast niej pokażesz inną, lub odrzucisz ją na ziemię.
— Zrobimy tak, zihdi!
— Jeśli dostanę bizmutu, dobrze, bo bez tego niema co zaczynać.
— Czy sądzisz, że Skipetarzy dowiedzą się, iż mnie się kula nie chwyta?
— Przypuszczam, że mają tutaj kogoś z pewnością, kto im o tem doniesie.
— W takim razie dobrzeby było, gdyby ich zawiadomiono, że i ciebie kulą zabić nie można.
— Pewnie, że nieźleby było.
— Pozwól więc raz do siebie także wystrzelić.
— To zależy od tego, czy dostaniemy amunicyi i ile. Zresztą musimy wogóle zachować się bardzo chytrze względem ludzi tak gwałtownych. Zwiodę ich co do siebie.
— Jak, zihdi?
— Jutro będę miał jasne włosy i brodę.
— W jaki sposób?
— Jest roślina, która, ugotowana z ługiem, nadaje najciemniejszym włosom jasną barwę. Liści takich można dostać w tutejszej aptece.
— Ach, to ta, o której mówiłeś z Nebatią.
— Tak! To ich obu w pole wywiedzie. Następnie pojadę przodem, aby zbadać drogę.
— Poznają cię mimo to, bo powiedzą im, że jedziesz na swoim Rihu, prawdziwym karym Arabie z czerwonemi nozdrzami.
— Właśnie, że na nim nie pojadę.
— A na którym?
— Na twoim koniu, a ty na karym.
Zaledwie to wymówiłem, stuknęło na łóżku Halefa i w mgnieniu oka siedział hadzi na krawędzi mojego łóżka.
— Co robisz mały? — spytałem.
— Machnąłem kozła z mego łóżka aż do ciebie — odparł, chwytając oddech. — Czy to naprawdę, zihdi? Mam jechać na Rihu?
— Nie żartuję.
— O Allah, w’ Allah, l’ Allah! Na Riha mam siąść, na Riha! Co za szczęście! Jeżdżę z tobą już tyle długich miesięcy i tylko dwa razy wolno mi było na nim jechać. Czy pamiętasz jeszcze, gdzie to było?
— Owszem, takich zdarzeń się nie zapomina.
— A jutro po raz trzeci! Czy powierzysz mi go rzeczywiście z ochotą?
— Z wielką. Oprócz mnie ty jedynie umiesz z nim postępować.
Gdyby przeczuwał, że mam zamiar darować mu przy rozstaniu drogocennego konia, byłby jeszcze może przez ścianę trzcinową kozła wywrócił.
— Tak, mój kochany, dobry, effendi, nauczyłem się od ciebie cenić Riha. Ma on więcej rozumu od niejednego głupiego człowieka; pojmuje każde słowo, każdy dźwięk, każde skinienie. Wdzięczniejszy jest od człowieka za wszystko, co się dlań czyni. Będę się z nim obchodził jak z przyjacielem i bratem.
— Jestem tego pewien.
— Możesz mi w tem zaufać. Dokąd będzie mi wolno siedzieć na twojem siodle? Czy całą godzinę?
— Dłużej, o wiele dłużej. Może przez cały dzień, a może i dłużej jeszcze.
— Co, jak? Effendi, zihdi, panie i właścicielu mej duszy! Serce me pełne rozkoszy; gotowo pęknąć. Jestem tylko biedny, mały, głupi Ben Arab, a ty najdostojniejszy z dostojnych, mimo to musisz mi pozwolić, żeby usta moje dotknęły twoich warg, które obwieściły mi rzecz tak radosną. Jeśli ci nie złożę pocałunku, to trzasnę z zachwytu!
— No, Halefie, tylko nie pękaj, skoro nie pęknąłeś, połykając noże, bagnety, proch i zapałki.
— Nie, wtedy nie rozpadłem się, ale zabrzmiał wewnętrzny grzmot — zawołał, śmiejąc się wesoło, poczem uczułem jego wąs z sześciu włosami po prawej, a siedmiu po lewej stronie na moich wąsach. Szanował mnie tak dalece, że się nie odważył na pocałunek w ścisłem tego słowa znaczeniu. Przygarnąłem dobrego, serdecznego chłopa do siebie i pocałowałem go potężnie w policzek. Nie wyskoczył z tego powodu ze skóry, lecz zerwał się i stanął przedemną cicho jak mysz, dopóki się nie odezwałem:
— No, Halefie, nie mówimy już dalej?
— O, zihdi! — odrzekł — czy wiesz, co uczyniłeś? Pocałowałeś mnie, pocałowałeś istotnie.
Następnie usłyszałem, że zrobił kilka kroków i szukał czegoś między swojemi rzeczami.
— Cóż ty robisz?
— Nic, całkiem nic. Jutro zobaczysz.
Upłynęła chwila, zanim przystąpił do swego łóżka i usiadł na niem. Wtedy zapytał:
— A zatem mam jechać na Rihu przez cały dzień, a może i dłużej? Czy ciebie przy nas nie będzie?
— To pytanie zostawię na razie bez odpowiedzi, bo jeszcze nie wiem, jak się sprawy ułożą. Będę się starał zmienić, o ile możności, swą zewnętrzną powłokę, a potem...
— O, mimo to ciebie poznają!
— Wątpię, bo Aladży nie widzieli mnie jeszcze nigdy. Opisano im jedynie moją osobę.
— W takim razie może ich oszukasz. A czy oni nie przybędą do Ostromdży?
— To nieprawdopodobne.
— Czemu? Czy sądzisz, że obawialiby się tu o swoje bezpieczeństwo?
— Bynajmniej. O ile mi ich opisano, byliby zdolni zastraszyć całą tchórzliwą ludność tutejszą. Ale nie zechcą wystawić się nam na widok i zaczają się na nas w czystem polu. To pewne i dlatego nie zabiorę nawet z sobą strzelb swoich, lecz wam je pozostawię. Pojadę sam i będę udawał pospolitego mieszkańca tego kraju. Zobaczę ich w każdym razie.
— Nawet, gdy się schowają?
— I w tym wypadku. Gdy znajdę miejsce, nadające się do napadu, poszukam śladów i spotkam ich z pewnością. Co potem będzie, tego teraz jeszcze oczywiście nie wiem.
— Ale my musimy przecież wiedzieć, co mamy robić!
— Naturalnie. Wy pojedziecie w wolnem tempie drogą stąd do Radowicz. W dwie godziny przejeżdża się przez rzekę, a potem w trzy najdalej staniecie na miejscu. Jeżeli nic się po drodze nie zdarzy, wam także nic w oko nie wpadnie, to wstąpicie do pierwszej oberży po prawej ręce. Mogą tu zajść trzy wypadki. Albo będę tam jeszcze...
— Tak, to dobrze zihdi.
— Albo już będzie po mym odjeździe...
— To nam zostawisz wiadomość.
— Albo mnie jeszcze nie będzie i zaczekacie, dopóki nie nadjadę.
— A jeżeli nie przybędziesz?
— Zjawię się napewno!
— Jesteś człowiekiem, łatwo ci się omylić. Może ci się co przytrafić, wskutek czego będziesz potrzebował naszej pomocy.
— W takim razie wyjedziesz sam następnego dnia, nie przed południem i nie na karym. Zostawisz go w chacie z Oską i Omarem. Nie chcę narażać go na niebezpieczeństwo. Na tej drodze powrotnej znajdziesz już jakieś znaki odemnie. Oto co mieliśmy naprzód omówić. Nic więcej nie da się dzisiaj przewidzieć. A teraz zakończmy rozmowę. Trzeba nam wypoczynku, sprobójmy, czy sen nas orzeźwi.
— Mnie sen nie nawiedzi. Sztuczka z kulami i kary nie pozwolą mi zasnąć. Dobranoc, zihdi!
— Dobranoc! Wierzyłem poczciwcowi, że opanowało go znaczne podniecenie. Trzy stworzenia istniały, do których należało jego serce: ja byłem pierwszy, potem następowała Hanneh, „ozdoba kobiet i dziewcząt“, a wreszcie kary Rih. To, że miał na nim jechać, było dlań nadzwyczajnem zdarzeniem. Wiedziałem, że nie uśnie.
I tak się stało. Ja sam byłem dość rozdrażniony i nie mogłem się uspokoić. Gdyby poczciwa Nebatia nie była poszła na górę po króla ostów i nie podsłuchała rozmowy, byłaby nie mogła mnie ostrzec. W tym wypadku czekałaby mnie śmierć pewna. Jakże nikła jest wola ludzka wobec boskiego zrządzenia! Żebym był człowiekiem najodważniejszym, najsilniejszym i najmędrszym, bez Nebatii byłbym zgubiony.
Takie myśli zwykły otwierać wrota do przeszłości. Szczęśliwy, kto, spojrzawszy tam, pozna, że może wprawdzie własną wolą wpływać na swoje losy, że jednak trzyma go ręka silniejsza i kieruje nim nawet wówczas, gdy mu się zdaje, że ją od siebie odtrąca! Tak leżałem, myśląc i marząc na poły, dopóki się nie zdrzemnąłem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.