Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   46   —

ścią ubrania. Wziąłem ją z rąk jej i rozłożyłem. Brakowało kawałka na piersiach, a gdy dobyłem z kieszeni i przyłożyłem do dziury oddartą szmatę, przystawała zupełnie. Kobieta przypatrywała się naszej czynności trwożnym wzrokiem. Była pewnie wtajemniczona we wszystko.
— Getir akczeji — przynieś pieniądze! — zażądałem tym samym szorstkim tonem.
— Ne asl akcza — jakie pieniądze? — spytała z wahaniem.
— Te, które twój mąż dostał poprzednio od Mibareka. Gdzie one? Prędko! — odparł prokurator.
Zadał sobie przytem trudu, żeby naśladować mój ton. Zalękła się też widocznie kobieta i przyznała z drżeniem:
— Także w skrzyni.
— Daj je tutaj!
Wyszła znowu do ciemnej komory, ale tym razem dłużej to trwało. Pieniądze były schowane w skrzyni głęboko i zawinięte w starą chustę z turbanu. Prokurator przeliczył je i cyfra zgadzała się z tą, którą mi zbieraczka roślin podała.
— Co z tem począć? — zapytał.
— Ty musisz wiedzieć — odrzekłem.
— Konfiskuję te pieniądze.
— Naturalnie. Masz je odesłać do sądu wyższego.
— Oczywiście, a nastąpi to jutro rano. Czy wyjdziemy napowrót?
— Nie, chcę jeszcze pomówić z tą kobietą, z którą będzie źle, jeśli prawdę przedemną zatai. Bastonada jest dla życia kobiety w tym wieku niebezpieczna.
Na to klękła ona na ziemi, podniosła w górę ręce i zawołała:
— Tylko nie bastonadę, nie bastonadę, o wielki, sławny, najłaskawszy effendi! Widzę, że już wszystko zdradzone i nie zamilczę niczego.
— Więc powstań! Tylko przed Allahem się klęka. Prawda, że twój mąż pozwolił uciec tym czterem zbrodniarzom?
— Tak jest.