Nędznicy/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wiktor Hugo.


NĘDZNICY.

CZĘŚĆ PIERWSZA.
FANTINA.
II.

WARSZAWA.
Nakład Księgarni S. Bukowieckiego
Marszałkowska № 100.
1900.




KSIĘGA PIĄTA
SPADEK
I.
Historja postępu w wyrabianiu szkieł czarnych.

Co się stało z tą matką, która jak mówili wieśniacy Montfermeil, porzuciła swe dziecię? gdzie się podziała? co czyniła? Zostawiwszy małą Cozettę u Thenardierów, puściła się w dalszą drogę i przybyła do M. — nad M.
Było to, jak sobie przypominacie, w r. 1818.
Fantina od lat dziesięciu opuściła swoją prowincję. Miasto M. — nad M. — zmieniło postać, Kiedy Fantina zwolna wpadała w coraz głębszą nędzę, jej miasto rodzinne rosło w pomyślność.
Od dwóch błizko lat spełnił się tam jeden z ważnych faktów przemysłowych, będących wielkim wypadkiem w małych miasteczkach.
Szczegół ten wydaje nam się tak ważnym, że widzimy potrzebę go rozwinąć, rzekłbym prawie, podkreślić.
Od niepamiętnych czasów miasto M. — nad M. — trudniło się szczególniej, naśladowaniem gagatków angielskich i czarnych szkieł niemieckich. Przemysł ten nigdy nie mógł zakwitnąć, bo drogość materjałów oddziaływała na robotników. Kiedy Fantina powróciła do M. — nad M. — niesłychana zaszła zmiana w tej produkcji „artykułów czarnych.“ Pod koniec 1815 r., osiadł w mieście jakiś nieznajomy i wpadł na myśl używania do tej fabrykacji gumelastyki, zamiast żywicy, a do bransoletek, kółek żelaznych poprostu zestawionych, zamiast kółek zlutowanych.
Ta mała zmiana była wielką rewolucją.
W istocie zmiana ta niezmiernie obniżyła cenę materjału, a skutkiem tego naprzód podniosła wartość roboty, co jest dobrodziejstwem dla kraju, po wtóre polepszyła wyroby, co jest korzyścią dla kupujących, i po trzecie, pozwoliła taniej je sprzedawać, zarazem potrącając dochody fabrykanta.
Tak więc jedna myśl wydała trzy rezultaty.
W przeciągu trzech lat wynalazca został bogatym, co już jest dobrem; nadto zbogacił wszystkich go otaczających, co jest jeszcze lepszem. Był człowiekiem obcym. O jego pochodzeniu nic nie wiedziano, o początkach przyjścia do majątku bardzo mało.
Opowiadano, że gdy przyszedł do miasta, miał niewiele pieniędzy, najwięcej jakie kilkaset franków.
Z tego kapitaliku, użytego na urzeczywistnienie szczęśliwego pomysłu, przy rozumie i porządku przyszedł do majątku i zbogacił całą okolicę.
Kiedy przybył do M. — nad M. — z ubioru, postawy i mowy był prostym robotnikiem.
Zdaje się, że w dniu, w którym cichaczem wszedł do miasteczka M. — nad M. — z tłomoczkiem na plecach i kijem sękatym w ręku, wybuchł pożar w ratuszu. Człowiek ten rzucił się w ogień i z narażeniem życia ocalił dwoje dzieci kapitana żandarmerji; z tego powodu zapomniano zapytać go o paszport. Później dowiedziano się o jego nazwisku. Nazywał się ojciec Madeleine.






II.
Madeleine.

Człowiek ten miał lat około pięćdziesięciu, był zawsze zatrudniony, był dobry. Tyle tylko o nim można było powiedzieć.
Dzięki szybkiemu rozwojowi przemysłu, który tak zdumiewająco przekształcił. M. — nad M. — stało się ogniskiem ważnego handlu. Hiszpanja, zużywająca wiele czarnych gagatków, corocznie zakupywała je za znaczne summy. W tej gałęzi handlu miasteczko M. — nad M. — prawie współzawodniczyło z Londynem i Berlinem. Ojciec Madeleine już w drugim roku tyle na nim zyskał, że zbudować mógł wielką fabrykę z dwoma warsztatami: jednym dla mężczyzn, drugim dla kobiet. Ktokolwiek był głodnym, udawał się do niego, i był pewnym, że znajdzie zajęcie i chleb. Ojciec Madeleine żądał od mężczyzn ochoty do pracy, od kobiet czystości obyczajów, od wszystkich — uczciwości. Podzielił warsztaty, żeby kobiety i dziewczęta odłączone od mężczyzn, łatwiej cnotliwemi pozostać mogły. Na tym punkcie był nieugiętym, nieubłaganym prawie. Surowość tem bardziej uzasadniona, że M. — nad M. — było miastem garnizonowem, ztąd częste sposobności do zepsucia. Zresztą przybycie jego było dobrodziejstwem, pobyt — opatrznością. Nim tu osiadł ojciec Madeleine, ubóstw o było ogólne; teraz wszystko tchnęło zdrowem życiem pracy. Szybka cyrkulacja ogrzewała wszystko, przenikała. Nieznano braku pracy, nieznano nędzy. Nie znalazłeś tak ubogiego, żeby nie miał trochę grosza, ani tak biednego domu, w którym by nie było trochę wesela.
Ojciec Madleine zajmował wszystkie ręce, żądając tylko jednego: Bądź uczciwym człowiekiem! bądź cnotliwą dziewczyną!
Jakeśmy powiedzieli, wśród tej czynności, której był główną przyczyną i dźwignią, ojciec Madeleine dorobił się majątku, ale, rzecz dziwniejsza w prostym przemysłowcu, nie zdawał się uważać bogactwa za główny cel swego życia. Myślał wiele o drugich, a mało o sobie. W roku 1820 wiedziano, że złożył na swoje imię u Lafitta sześćkroć trzydzieści tysięcy franków; ale nim te sześćkroć zachował dla siebie, wydał więcej niż miljon na miasto i na biednych.
Szpital był źle uposażony; dał fundusz na dziesięć łóżek. M. — nad M. dzieli się na górne i dolne miasto. Dolna część, w której mieszkał, miała jedną tylko szkołę w nędznym walącym się domku; kazał wystawić dwie nowe szkoły: jedną dla dziewcząt, drugą dla chłopców. Z własnych funduszów wyznaczył dla dwóch nauczycieli dodatek dwa razy większy od lichej pensji rządowej i gdy ktoś dziwił się temu, rzekł: „Dwóch jest najważniejszych urzędników państwa: ochroniarka i bakałarz.“ Własnym kosztem założył ochronkę, wówczas prawie nieznaną we Francji, kasę wsparcia dla starych i chorych rzemieślników. Fabrykę miał w środku miasta: wkrótce około niej powstała nowa dzielnica, przez tysiąc ubogich rodzin zamieszkała: założył tam aptekę bezpłatną.
W początkach, patrząc na jego powodzenie, poczciwe dusze mówiły: to jakiś zuch, co chce się zbogacić. Gdy się przekonano, że wprzód zbogacił kraj niż siebie, też same dusze mówiły: to człek ambitny. Zdawało się to tem prawdopodobniejsze, że był religijny, a nawet zewnętrznie nabożny, co w owym czasie nadzwyczaj dobrze było uważanem. Co niedziela regularnie uczęszczał na mszę czytaną. Pewien deputowany, wszędzie wietrzący współzawodników, zląkł się tej pobożności. Deputowany ten był członkiem ciała prawodawczego za cesarstwa i podzielał opinje religijne księdza zgromadzenia Oratorjanów, znanego pod nazwiskiem Fouché księcia Otranto, którego był kreaturą i przyjacielem. Przy drzwiach zamkniętych pocichu śmiał się z Pana Boga; ale gdy się dowiedział, że bogaty rękodzielnik Madeleine chodzi co niedziela o siódmej rano na mszę, przeczuł w nim kandydata i postanowił go prześcignąć: przyjął spowiednika jezuitę i bywał na sumie i nieszporach. W owym czasie ambicja polegała, mówiąc bez przesady, na wyścigach do dzwonnicy kościelnej. Pan Bóg i biedni skorzystali na tej trwodze, gdyż zacny deputowany dał także fundusz na dwa łóżka w szpitalu; było więc razem dwanaście.
Tymczasem w roku 1819 rozeszła się po mieście pogłoska, że na przedstawienie prefekta i ze względu na usługi krajowi świadczone, ojciec Madeleine mianowany zostanie merem miasta M. — nad M. Ci, co nazwali nowo przybyłego „ambitnym,“ skwapliwie pochwycili tę sposobność pożądaną i wołali: „A co! czyśmy nie mówili?“ W całem też mieście o tem tylko gadano. Pogłoska była uzasadnioną. W kilka dni potem Monitor ogłosił nominację. Nazajutrz ojciec Madeleine odmówił.
Tegoż roku 1819 wyroby wynalazku Madeleina znajdowały się na wystawie przemysłowej; wskutek raportu sędziów przysięgłych, król mianował wynalazcę kawalerem legji honorowej. Znowu hałas w miasteczku. Aha! chciało mu się krzyża! Ojciec Madeleine nie przyjął orderu.
Oczywiście człowiek ten był zagadką. Poradziły sobie i na to poczciwe dusze, mówiąc: „Jakkolwiekbądź, to jakiś awanturnik.“
Wiedziano, że kraj wiele mu był obowiązany, że ubodzy zawdzięczali mu wszystko, że był bardzo użytecznym: musiano go więc szanować, był zaś tak łagodnym i uprzejmym, że pokochano go w końcu; szczególniej czcili go robotnicy, a on przyjmował to uwielbienie z melancholijną powagą. Gdy się przekonano, że jest bogaty, osoby „wyższego towarzystwa“ kłaniały mu się na ulicy i nazywały panem Madeleine; ale robotnicy nie przestawali nazywać go Ojcem Madeleine, co jak się zdaje, większą sprawiało mu przyjemność. W miarę jak wznosił się, spadały nań zaproszenia: „Wyższe towarzystwo“ pragnęło go przyjąć do koła. Eleganckie salony miasteczka M. — nad M. — które ma się rozumieć byłyby się zamknęły w początku przed rzemieślnikiem, teraz otwierały się na rozcież dla miljonera. Robiono mu tysiące uprzedzających grzeczności. Odmówił.
I tym razem poczciwe dusze znalazły coś do zarzucenia. — To nieuk, prostak, bez wychowania. Nie wiadomo, zkąd to, wyszło. Nie umiałby się znaleźć w świecie. Nie jest nawet pewnem, czy umie czytać.
Gdy widziano, że zarabia dużo pieniędzy, mówiono: to kupiec. Gdy widziano że je rozdaje — mówiono: ambitny. Gdy dowiedziano się, że nie przyjmuje urzędów i zaszczytów, mówiono: awanturnik. Nakoniec, gdy poznano, że stroni od świata, powiedziano: — to prostak, bez wychowania.
W roku 1820, w pięć lat po przybyciu do M. — nad M. — tak głośnemi się stały jego zasługi względem kraju, tak jednomyślnemi były życzenia całej okolicy, że król powtórnie mianował go merem miasta. I teraz odmówił, lecz prefekt się uparł, wszystkie znakomitości urzędowe przyszły go prosić, lud zaległ ulicę i błagał — niepodobna było dłużej się opierać. Zauważono, że do przyjęcia urzędu najwięcej go skłoniły gniewne słowa starej kobiety z gminu, która zawołała w progu swego domu: Dobry mer jest człowiekiem użytecznym. Możnaż unikać sposobności czynienia dobrze.
Była to trzecia faza jego wyniesienia. Ojciec Madeleine został panem Madeleine; pan Madeleine został panem merem.






III.
Sumy złożone u Lafitta.

Zresztą zawsze zachował tę samą prostotę. Włosy szpakowate, spojrzenie poważne, cera śniada i ogorzała robotnika, twarz myśląca filozofa. Zwykle nosił kapelusz z szerokiemi skrzydłami i długi surdut z grubego sukna, zapięty pod szyję. Sprawował urząd mera, ale po za obrębem obowiązków żył samotnie. Mało z kim rozmawiał. Unikał cudzych grzeczności, kłaniał się mijając spiesznie, uśmiechał, żeby nie rozmawiać, dawał, żeby nie uśmiechać. Kobiety mówiły o nim: poczciwiec dziki! Największą miał przyjemność przechadzać się w polu.
Jadał zawsze sam, z otwartą księgą, z której czytał. Miał biblioteczkę z wyborowych książek; książki są zimnymi, lecz pewnymi przyjaciółmi. Z pomnożeniem majątku miał więcej wolnego czasu, który poświęcał kształceniu swego umysłu. Od czasu jak był w M. — nad M. — zauważono, że z każdym rokiem mowa jego stawała się wytworniejszą, grzeczniejszą, łagodniejszą.
Chętnie brał na przechadzkę strzelbę, ale jej rzadko używał. Jeśli zdarzyło mu się strzelić, strzał jego był przerażająco celny, nieomylny. Nigdy nie zabił nieszkodliwego zwierza, ani strzelał do ptaszka.
Choć już nie młody, opowiadano, że miał zdumiewającą siłę: Nieraz dopomógł dźwignąć wielki ciężar, podnosił konia, wyrywał koło uwięzłe w kałuży, przytrzymywał za nogi uciekającego byka. Zawsze miał pełne kieszenie drobnej monety wychodząc, a próżne wracając. Gdy przechodził przez wioskę odarte dzieciaki biegły za nim wesoło, i otaczały niby chmara komarów.
Domyślano się, że kiedyś musiał żyć na wsi, znał bowiem tysiące użytecznych sekretów, których uczył wieśniaków. Uczył, jak się niszczą mole w zbożu, skrapiając spichrz i szczeliny desek solą kuchenną rozpuszczoną w wodzie; jak odganiać wołki, zawieszając wszędy na murach, dachach i wewnątrz domów bylicę kwitnącą. Miał przepisy na wytępienie w polu kąkolów, śniedzi, wyki i wszelkich roślin pasożytnych. Dla odstraszenia szczurów od królikarni, radził trzymać tam wieprzka, którego woni szczury niecierpią.
Pewnego dnia widział wieśniaków, zajętych wyrywaniem pokrzyw; spojrzał na stos tych roślin wyrwanych z korzenia i wyschłych, i rzekł: — To już nie żyje. A jednak byłoby dobrem, gdyby umiano się z tem obchodzić. Gdy pokrzywa jest młodą, z liści jej można mieć wyborną jarzynę; gdy zestarzeje, ma włókna jak len i konopie. Płótno z pokrzywy równie jest dobre, jak płótno z konopi. Posiekana pokrzywa dobrą jest dla ptactwa, stłuczona dla rogacizny. Ziarna pokrzywy zmięszane z obrokiem dają bydłu sierć połyskującą; korzeń zmięszany z solą wydaje kolor żółty. Zresztą jest doskonałe siano, które można kosić dwa razy. A czegóż potrzeba dla pokrzywy? Trochę ziemi, żadnej uprawy, żadnego starania. Tylko ziarno wypada zaraz po dojrzeniu i trudno je zebrać. Oto rzecz cała. Z odrobiną trudu możnaby zużytkować pokrzywę; zaniedbujemy ją i staje się szkodliwą. Wówczas ją zabijają. Jakże człowiek podobny jest do pokrzywy! — I dodał po chwili milczenia: przyjaciele, pamiętajcie dobrze: nie ma ani złych roślin, ani złych ludzi. Są tylko źli ogrodnicy.
Dzieci kochały go jeszcze i za to, że umiał wyrabiać liczne rzeczy ze słomy i z łupiny orzecha kokosowego.
Gdy zobaczył drzwi kościoła okryte kirem, wchodził: orszak żałobny przyciągał go, jak innych chrzciny. Czuł sympatję do wdowieństwa i nieszczęść; chętnie, łączył się z przyjaciółmi w żałobie, z rodzinami czarno ubranemi, z kapłanami jęczącymi nad trumną. Zdawał się chętnie brać za przedmiot swych rozmyślań psalmy grobowe pełne zaświatowego widzenia. Z oczyma utkwionemi w niebo, jakby tęskniąc do tajemnic nieskończoności, słuchał smutnych głosów, śpiewających nad brzegiem ciemnej przepaści śmierci.
Mnóstwo dobrodziejstw świadczył potajemnie, z tą skrytością, z którą zwykliśmy źle czynić. Wchodził do domów wieczorem, ukradkiem. Cichaczem przebiegał schody. Jakiś biedak wróciwszy na swoje poddasze, znalazł drzwi otwarte, niekiedy wyważone w czasie jego nieobecności. Nieborak wołał: — Jakiś złoczyńca tu się zakradł! Wszedł i pierwsza rzecz, którą ujrzał, był złoty pieniądz, zostawiony na stole. Tym złoczyńcą był ojciec Madeleine.
Był uprzejmy i smutny. Lud mawiał: To mi człowiek! bogaty a nie dumny, szczęśliwy a ma smutną minę.
Niektórzy mieli go za figurę tajemniczą, i utrzymywali, że nikt nie ośmielił się wejść do jego pokoju, prawdziwej celki pustelnika, ozdobionej skrzydlatemi klepsydrami, krzyżami z piszczeli i trupiemi główkami. Tyle o tem mówiono, że kilka młodych trzpiotowatych elegantek z M. — nad M. — przyszły do niego prosząc: — Panie merze, chciej nam pokazać swój pokój. Powiadają, że to pieczara. — Uśmiechnął się, i natychmiast zaprowadził je do tej pieczary. Ciekawość srodze ukaraną została. Pokój był wcale porządnie umeblowany; kanapa, krzesła, stół i łóżko mahoniowe dość brzydkie, jak wszystkie sprzęty tego rodzaju; ściany wyklejone papierem po dwanaście su łokieć; spostrzegły tylko dwa staroświeckie świeczniki na kominku, które zdawały się być srebrne „były bowiem stemplowane.“ Spostrzeżenie godne dowcipu małych miasteczek.
Niemniej jednak mówiono, że nikt nie wchodził do jego pokoju i że to była cela pustelnika, jaskinia, nora, grób.
Szeptano także, iż miał „ogromne“ sumy złożone u Lafitta, z dodatkiem, że zawsze były do jego bezpośredniego rozporządzenia, tak iż p. Madeleine mógł przyjść rano do Lafltta, podpisać kwit i w dziesięciu minutach zabrać swoje dwa czy trzy miljony. Rzeczywiście zaś, temi dwoma czy trzema miljonami było, jakeśmy powiedzieli, sześćkroć trzydzieści czy czterdzieści tysięcy franków.






IV.
Pan Madeleine w żałobie.

Na początku 1821 r. dzienniki doniosły o śmierci p. Myriel, biskupa w D., „zwanego monsiniorem Benvenuto“, który, powszechnie uważany za świętego, zgasł, przeżywszy lat osiemdziesiąt dwa.
Biskup D. — dodajemy tu szczegół, opuszczony w dziennikach — ociemniał na kilka lat przed śmiercią, i rad był swej ślepocie, bo była przy nim siostra.
Powiedzmy mimochodem, być ślepym i być kochanym, to w istocie na tej ziemi, gdzie nic nie ma zupełnego, jest jedną z najdziwniej wytwornych form szczęścia. Mieć zawsze przy boku kobietę, pannę, siostrę, miłą istotę, będącą przy tobie, bo jej potrzebujesz, bo bez ciebie obejść się nie może, czuć się nieodzownym dla tej, która nam jest koniecznie potrzebną, módz zawsze mierzyć jej przywiązanie długością czasu nam poświęconego, i mówić sobie: ponieważ oddaje mi wszystek swój czas, więc posiadam całe jej serce; widzieć myśl w braku twarzy: w ciemnościach świata sprawdzać wierne przywiązanie istoty kochanej, czuć dotknięcie szaty niby szmer skrzydeł anielskich, słyszeć jak wchodzi, wychodzi, wraca, mówi, śpiewa, i myśleć, że się jest środkowym punktem tego krzątania, tej mowy i tego śpiewu; wyrażać w każdej chwili przyciąganie ku sobie, czuć się tem potężniejszym, im się jest słabszym, stać się w ciemnościach i przez ociemnienie gwiazdą, ku której ciąży ten anioł, — zaiste mało jest szczęśliwości, któreby tej dorównały! Najwyższe szczęście życia, to przekonanie, że się jest kochanym, kochanym dla samego siebie, powiedzmy lepiej: kochanym pomimo siebie; to właśnie przekonanie miał ociemniały starzec. W tem kalectwie doznawać usług, to doznawać pieszczot. Brakłoż mu czego? Nie. Nie stracił wzroku, kto jest kochany. I jak kochany! miłością z samej cnoty złożoną. Nie masz ślepoty, gdzie jest pewność. Dusza po ciemku szuka duszy i znajduje ją. Tą duszą znalezioną i wypróbowaną jest kobieta. Ręka cię wspiera, to jej ręka, usta dotykają twego czoła, to jej usta, słyszysz przy sobie oddech, to ona; wszystko mieć od niej, od czci najwyższej aż do politowania, nigdy nie być opuszczonym, mieć pomoc w istocie słabej ale kochającej, wspierać się na tej trzcinie niezachwianej, dotykać rękami Opatrzności i módz ją ująć w ramiona; Bóg przytomny, jak iż zachwyt! Serce, ten ciemny kwiat niebieski, rozwija się tajemniczo. O, tego cienia nie oddałbyś za całą jasność! Dusza anioła jest tu, tu nieustannie; jeżeli oddali się, to żeby wrócić; znika jak sen i wraca jak rzeczywistość. Po ciele czujesz, że się zbliża, otóż ona. Przepełniasz się pogodą, wesołością, zachwyceniem; promieniejesz w nocy. Dodaj tysiące starań; drobnostek ogromnych w tej próżni. Niewysłowione dźwięki głosu niewieściego, użyte dla ukołysania cię, zastępują ci znikłe wszechświaty. Pieszczą cię duszą. Niczego nie widzisz, ale się czujesz ubóstwionym. Jest to raj ciemności.
Z tego to raju monsinior Benvenuto przeszedł do drugiego.
Wiadomość o śmierci powtórzył miejscowy dziennik w M. — nad M. Pan Madeleine ukazał się nazajutrz cały czarno ubrany z krepą na kapeluszu.
Zauważono w mieście tę żałobę; nowe plotki. Zdawała się rzucać światło na pochodzenie pana Madeleine. Wniesiono, że był w jakiemś powinowactwie z czcigodnym biskupem. — Drapuje się za biskupa D. — mówiono w salonach: podniosło to wielce znaczenie p. Madeleine w szlachetnych towarzystwach M. — nad M. Mikroskopijne przedmieście St. Germana, myślało już przerwać kwarantannę p. Madeleine, prawdopodobnego kuzyna biskupa. Spostrzegł to po ważnych ukłonach starych arystokratek i uśmiechach młodych. Pewnego wieczoru najpoważniejsza matrona wielkiego świata w małem miasteczku, ciekawa prawem starożytności rodu, ośmieliła się zadać mu pytanie: — Pan mer niezawodnie jest krewnym nieboszczyka biskupa w D?
— Nie, pani — odparł.
— Ależ — mówiła bogata wdowa — nosisz pan po nim żałobę.
— Bo w młodości służyłem za lokaja w ich rodzinie — odpowiedział.
Zauważono jeszcze, że ile razy wszedł do miasta młody sabaudczyk, obiegając okolicę, by czyścić kominy, pan mer przywoływał go do siebie, pytał o imię i dawał pieniędzy. Opowiadali to sobie mali sabaudczycy i wielu ich tędy przechodziło.






V.
Blade światełka na widnokręgu.

Powoli, z czasem, wszystka niechęć ustała. W początkach, smutnem prawem, któremu ulegają wszyscy wznoszący się w górę, miotano na p. Madeleine oszczerstwa i potwarze; później odzywano się o nim zawistnie, złośliwie, w końcu wszelka nieprzyjaźń zniknęła; szacunek stał się zupełny, jednomyślny, serdeczny i nastał czas pod koniec roku 1821, że te słowa: pan mer, wymawiano prawie tym samym tonem, jak roku 1815 w D. wyrazy: monsinior Benvenuto. Z okolic dziesięć mil odległych przybywano zasięgać rady p. Madeleine. Kończył spory, nie dopuszczał procesów, godził powaśnionych. Każdy go obierał swoim sędzią polubownym. Zdawało się, że jego dusza była księgą prawa przyrodzonego. Jakaś zaraza czci i uszanowania w przeciągu sześciu czy siedmiu lat powoli rozpostarła się na całą okolicę.
Jeden tylko człowiek w mieście i w okręgu uniknął tej zarazy, i mimo najpiękniejszych postępków ojca Madeleine, uparcie pozostał jego przeciwnikiem, jak gdyby jakiś instynkt, niczem nie dający się zagłuszyć, budził go i niepokoił. Zdawałoby się w istocie, że w pewnych ludziach jest rzeczywisty instynkt, zwierzęcy, czysty, nieskażony, jak wszelki instynkt, z którego powstają sympatje i antypatje, który fatalnie dzieli jedną, naturę, od drugiej, który się nie zawaha, nie zmiesza, nie umilknie, nie oszuka nigdy, jasny w swej ciemności, nieomylny, rozkazujący, opierający się wszelkim radom rozumu, i jakkolwiek są koleje tajemne, przestrzegający człowieka-psa o obecności człowieka-kota, człowieka-lisa o obecności człowieka-lwa.
Często, gdy p. Madeleine przechodził ulicą, spokojny, serdeczny, otoczony błogosławieństwem wszystkich, zdarzało się, że mężczyzna słusznego wzrostu, w długim szarym surducie, z grubą trzciną w ręku, w kapeluszu naciśniętym na oczy, porywczo obrócił się za nim i dopóki nie zniknął wiódł go oczyma, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, potrząsając głową. podnosząc obydwie wargi aż do nosa, jakby chciał powiedzieć: — Co to u licha za człowiek? Gdzieś go widziałem. W każdym razie nie dam się złapać.
Człowiek ten groźnej prawie powagi, był z liczby tych, co nawet z pierwszego spojrzenia zwracają uwagę fizjonomisty.
Nazywał się Javert, należał do policji.
W M. — nad M. — sprawował przykre ale użyteczne obowiązki inspektora. Nie był świadkiem początków powodzenia Madeleina. Posadę inspektora winien był protekcji p. Chabouillet, sekretarza ministra stanu hr. Angles, a wówczas prefekta policji w Paryżu. Kiedy Javert przybył do M. — nad M. — powodzenie wielkiego rękodzielnika było już ustalone i ojciec Madeleine stał się panem Madeleine.
Niektórzy urzędnicy policji mają fizjonomię odrębną, będącą mięszaniną powagi, jaką nadaje władza i uniżenie. Javert miał tę fizjonomję, ale bez wyrazu uniżoności.
W przekonaniu naszem, gdyby dusze były widzialne dla oczu, dostrzeżonoby rzecz dziwną: że każda jednostka rodzaju ludzkiego, ma coś odpowiedniego którejkolwiek jednostce z gatunku zwierząt; łatwo poznanoby prawdę zaledwie dostrzeganą przez myślicieli, iż począwszy od ostrygi do orła, od wieprza do tygrysa, wszystkie zwierzęta są w człowieku i każden z nich w innym. Niekiedy nawet naraz kilku gatunków.
Zwierzęta nie są czem innem, jedno postaciami naszych cnót i wad, błądzącemi przed naszemi oczami, zewnętrznemi widziadłami dusz naszych. Bóg je ukazuje, by pobudzić nas do zastanowienia. Ale ponieważ zwierzęta są tylko cieniami. Bóg nie uczynił ich zdolnemi do wykształcenia, w pełnem znaczeniu tego słowa: bo i na cóż? Przeciwnie, ponieważ dusze nasze są rzeczywistościami z celem sobie właściwym. Bóg dał im rozum, to jest zdolność kształcenia się. Dobrze kierowane wychowanie społeczne zawsze i z każdej duszy wydobyć może cokolwiek jest w niej pożytecznego.
Rozumie się, mówimy to z ograniczonego stanowiska widomego życia ziemskiego, nie przesądzając głębokiej kwestji osobistości uprzedniej i późniejszej istot, które nie są człowiekiem. Jaźń widzialna w żadnym razie nie upoważnia myśliciela do zaprzeczenia jaźni ukrytej. To zastrzegłszy, idźmy dalej.
Jeżeli teraz przypuścimy na chwilę, że w każdym człowieku jest jakiś gatunek zwierzęcego stworzenia, łatwo nam przyjdzie skreślić charakter inspektora. Wieśniacy asturyjscy powiadają, że w każdym pomiocie wilczycy jest jeden pies, którego matka zabija, bo urósłszy, pożarłby inne szczenięta.
Dajcie oblicze ludzkie temu psu, synowi wilczycy, a mieć będziecie Javerta.
Javert urodził się w więzieniu z kabalarki, której mąż siedział na galerach. Podrósłszy pomyślał, że jest za obrębem społeczeństwa i wątpił, by kiedy do niego powrócił. Zauważył, że społeczeństwo nieodwołalnie odpycha dwie klasy ludzi: tych, co je napastują i tych, co je strzegą: miał więc tylko do wyboru między temi dwiema klasami; współcześnie czuł w sobie usposobienie do surowości, porządku i uczciwości, zmieszane z niewysłowioną nienawiścią ku klasie wyrzutków, do której sam należał. Obrał zawód policjanta. Powiodło mu się i w czterdziestym roku życia został inspektorem.
W młodości służył w więzieniach południowych.
Nim dalej pójdziemy, porozumiejmy się co do wyrazu: oblicze ludzkie, przed chwilą zastosowanego do Javerta.
Oblicze ludzkie Javerta wyrażało się płaskim nosem z dwoma szerokiemi nozdrzami, ku którym zbliżały się na dwóch policzkach ogromne faworyty. Przykro się robiło, patrząc po raz pierwszy na te dwa lasy i te dwie pieczary. Kiedy Javert roześmiał się — śmiech to był rzadki i straszny: rozstępowały się wązkie jego usta. dając widzieć nietylko zęby, ale i dziąsła, około nosa robiły się fałdy płaskie i dzikie, jak na pysku dzikiego zwierza. Javert poważny był brytanem; gdy się śmiał — tygrysem. Zresztą nizkie czoło, wydatne szczęki: włosy, zasłaniając skronie, spadały na brwi: między brwiami wieczny zmarszczek, jak gwiazda gniewu, spojrzenie zamglone, usta zaciśnięte i straszne, mina groźna, rozkazująca, sroga.
Człowiek ten składał się z dwóch uczuć bardzo prostych i względnie bardzo dobrych, ale które przesadzając, prawie złemi uczynił: poszanowania władzy i nienawiści ku buntom. W jego oczach kradzież, zabójstwo i wszelkie występki były tylko odmianami buntu. Ślepo i głęboko wierzył sprawującym jakikolwiek urząd w państwie, od pierwszego ministra do strażnika polnego. Gardził, nienawidził, brzydził się wszystkiem, cokolwiek raz przeszło legalny próg złego. Był bezwzględny i wyjątków nie przypuszczał. Z jednej strony mówił: — urzędnik nie może się omylić, sędzia nigdy nie błądzi. Z drugiej strony utrzymywał: — Ci zaś nieodwołalnie są zgubieni. Nic dobrego nie wydadzą.
W zupełności podzielał opinje tych krańcowych umysłów, co przypisują prawu ludzkiemu niesłychaną władzę, lub jeśli wolicie, wynajdywania czartów, i mieszczą Styx w dolnych warstwach społeczeństwa. Był stoicki, poważny, surowy, smutny marzyciel; pokorny i wyniosły jak fanatycy. Spojrzeniem jak świdrem ziębił i przeszywał. Całe jego życie zamykało się w dwóch słowach: czuwać i dozorować. Wytknąłby linję prostą w najkrzywszej rzeczy na świecie. Sumiennie był przekonany o swej użyteczności, czuł religijne poszanowanie dla swego urzędu. Biada temu, kto wpadł w jego ręce! Aresztowałby rodzonego ojca, uciekającego z galer; denuncjowałby matkę, gdyby umknęła z więzienia. I uczyniłby to z wewnętrznem zadowoleniem, jakie daje cnota. Dodaj do tego życie najskromniejsze, surową wstrzemięźliwość, samotność, zaparcie się, czystość obyczajów, żadnej rozrywki. Uosabiał nieubłagany obowiązek, policję pojętą tak jak Lacedemonie pojmowali Sparte, śledzenie niemiłosierne, dziką uczciwość: był szpiegiem-Katonem, Brutusem Vidocquiem.
Cała postać Javerta wyrażała człowieka, który śledzi i ukrywa się. Mistyczna szkoła Józefa de Maistre, która wówczas krasiła kosmogonją dzienniki ultra zwane, niechybnieby powiedziała, że Javert jest symbolem. Nie widziałeś jego czoła, znikającego pod kapeluszem: nie widziałeś jego oczów, zagłębionych pod brwiami, nie widziałeś jego brody, utkwionej w halsztuku, nie widziałeś jego rąk, ginących w długich rękawach, nie widziałeś jego kija, który nosił pod surdutem. Ale gdy sposobność się zdarzyła, nagle, jak z zasadzki wychodziło z tego cienia czoło wązkie i kanciaste, spojrzenie złowrogie, groźna broda, ogromne ręce i olbrzymia pałka.
W chwilach wypoczynku, rzadkich bardzo, czytał, chociaż nienawidził książek; nie był też zupełnie bez wykształcenia. Poznawałeś to z kilku górnych frazesów, któremi niekiedy zaprawiał swą mowę.
Powiedzieliśmy już, że nie miał żadnych nałogów, żadnych wad. Gdy był z siebie zadowolony, pozwalał sobie szczypty tabaki. Tem jednem stykał się z rodzajem ludzkim.
Łatwo pojmiemy, że Javert był postrachem całej klasy ludzi, których statystyka roczna ministerjum sprawiedliwości zamieszcza pod rubryką Włóczęgi. Płoszyło ich samo nazwisko Javerta; ujrzawszy jego oblicze, drętwieli.
Takim był ten straszny człowiek.
Javert ciągle miał na oku p. Madeleine. Gdy nań patrzył, w spojrzeniu malowała się podejrzliwość i mnóstwo domysłów. P. Madeleine spostrzegł to w końcu, ale nie zdawał się zwracać uwagi. Nie zadał żadnego zapytania Javertowi, nie szukał go, ani unikał, znosząc spokojnie ten wzrok badawczy ciążący ołowiem. Obchodził się z Javertem jak ze wszystkimi, swobodnie i z dobrocią.
Z kilku słówek, które się wyrwały Javertowi, domyślano się, że z ciekawością rasową, wiedziony zarówno instynktem jak wolą czynił tajemne poszukiwania śladów przeszłości p. Madeleine. Zdawał się wiedzieć i niekiedy mówił to półsłówkami, że ktoś zasięgał pewnych informacji z pewnej okolicy o pewnej znikłej rodzinie. Razu jednego powiedział do siebie: — Zdaje mi się, że go mam! Później trzy dni chodził zamyślony, słowa nie rzekłszy. Musiała urwać się nić, którą już trzymał w ręku.
Zresztą, — tu miejsce na konieczne sprostowanie zbyt bezwzględnego znaczenia, jakie mogą mieć pewne wyrazy. Nie masz nic istotnie nieomylnego w stworzeniu ludzkiem, i charakterem instynktu jest to właśnie, że go można zmięszać, wywieść w pole, oszukać. Inaczej instynkt byłby wyższym od rozumu, a zwierzę miałoby więcej światła od człowieka.
Oczywiście mięszała Javerta doskonała spokojność i naturalność p. Madeleina.
Jednego dnia wszakże dziwne jego obejście zrobiło pewne w rażenie na p. Madeleine. Jaki był powód, opowiemy zaraz.






VI.
Ojciec Fauchelevent.

Pan Madeleine przechodził jednego razu uliczką niebrukowaną miasteczka M. — nad M. — gdy usłyszał zdaleka krzyki gromady ludzi. Poszedł tam. Starzec nazwiskiem Fauchelevent wpadł pod wóz, u którego koń się potknął.
Ten Fauchelevent należał do rzadkich nieprzyjaciół, których miał jeszcze w owym czasie p. Madeleine. Kiedy Madeleine przybył w te strony, Fauchelevent, dawny pisarz, włościanin dość wykształcony, zajmował się handlem, ale źle mu się wieść zaczynało. Fauchelevent patrzył na bogacenie prostego robotnika, kiedy on, gospodarz, upadał. Obudziło to w nim zazdrość i przy każdej sposobności jak mógł, szkodził Madeleinowi. Starzec zrujnowany zupełnie, bezdzietny, mając tylko wóz i konia, najmował się teraz za woźnicę.
Koń złamał obydwie nogi i nie mógł się podnieść. Starzec leżał między kołami. Upadek był najnieszczęśliwszy; ciężar całego wozu spoczywał na jego piersiach; wóz był dość ciężko naładowany. Ojciec Fauchelevent jęczał okropnie. Probowano go wydobyć, ale daremnie; jedno niezręczne pociągnienie lub wstrząśnienie wozu, mogło go dobić. Jeden był tylko sposób wydobycia go: podnieść wóz z pod spodu. Javert, którego wypadek ten sprowadził, posłał po liwar.
Nadszedł p. Madeleine. Rozstąpiono się z uszanowaniem.
— Ratujcie! — wołał stary Fauchelevent. Nie znajdziesz się poczciwy chłopak, coby ocalił życie staremu?
P. Madeleine obrócił się do obecnych.
— Macie liwar?
— Posłano po niego — odpowiedział wieśniak.
— Jak prędko przyniosą?
— Poszedł jak najbliżej do kowala; zawsze jednak upłynie dobry kwadrans nim powróci.
— Kwadrans! — zawołał Madeleine.
Poprzedniego dnia padał deszcz, ziemia była błotnista, wóz co chwila się w niej zagłębiał i bardziej gniótł piersi starego woźnicy. Oczywistem było, że nim pięć minut upłynie, będzie miał żebra połamane.
— Niepodobna czekać, kwadransu — rzekł Madeleine do wieśniaków, patrzących mu w oczy.
— Cóż robić?
— Ależ będzie już zapóźno! Nie widzicie, że wóz grzęźnie w ziemi?
— Do licha!
— Słuchajcie — mówił Madeleine — jest jeszcze dość miejsca pod wozem, może się wsunąć tam jeden człowiek i podnieść wóz plecami. Tylko pół minuty, a wyciągniecie biedaka. Nie znajdzież się między wami człowiek silny i odważny? Zarobi pięć złotych luidorów!
Nikt nie poruszył się z gromady.
— Dziesięć luidorów — rzekł pan Madeleine.
Obecni spuścili oczy. Jeden z nich szepnął:
— Trzeba być djabelnie mocnym. A przytem wóz na śmierć przygniecie!
— No! — namawiał Madeleine — dwadzieścia luidorów!
Znowu milczenie.
— Nie zbywa im na dobrej woli — odezwał się głos z tyłu.
P. Madeleime obrócił się i poznał Javerta. Nie spostrzegł go przychodząc.
Javert mówił dalej:
— Ale zbywa na mocy. Trzeba być strasznie silnym, żeby tak i wóz podnieść na plecach.
Potem, utkwiwszy wzrok w p. Madeleine, mówił dalej, kładąc przycisk na każde słowo:
— Panie Madeleine, znałem jednego tylko człowieka, który zdolny był zrobić, co pan żądasz.
Madeleine zadrżał.
Javert dodał obojętnie, ale nie spuszczając oczu z Madeleina.
— Był to galernik.
— A! — rzekł Madeleine.
— W galerach Tulońskich.
Madeleine pobladł.
Tymczasem wóz zwolna zagłębiał się w ziemi.
Ojciec Fauchelevent chrapał i wył:
— Duszę się! Żebra mi łamie! liwara! czegokolwiek! ach!
Madeleine spojrzał dokoła: Nikt więc nie chce zarobić dwudziestu luidorów i ocalić życie biednemu starcowi?
Żaden z obecnych się nie ruszył. Javert powtórzył:
— Znałem tylko jednego człowieka, który mógł zastąpić liwar, był to galernik.
— Ach! gniecie mnie, zabija! — krzyczał starzec. Madeleine podniósł głowę, spotkał sokoli wzrok Javerta, zawsze w nim utkwiony, spojrzał na nieruchomych wieśniaków i uśmiechnął się smutnie. Potem, nie rzekłszy słowa, padł na kolana, i nim tłum osłupiały miał czas wykrzyknąć, był już pod wozem.
Nastała straszna chwila oczekiwania i ciszy.
Madeleine leżał krzyżem pod okropnym ciężarem i dwa razy napróżno usiłował zbliżyć łokcie i kolana. Wołano na niego: — Ojcze Madeleine! wyjdźcie z pod wozu! wyjdźcie! Sam stary Fauchelevent mówił: — Panie Madeleine, wyłaź. Kiedy już mam umierać, niech sam umrę! Wóz zgniecie i pana! Madeleine nie odpowiadał.
Obecni zatrzymali oddech. Koła bardziej zagłębiły się w ziemi, zdawało się już niepodobieństwem, by Madelaine mógł wydobyć się z pod wozu.
Nagle poruszyła się ogromna masa, wóz podnosił się zwolna, koła na pół wyszły z kolei. Usłyszano głos stłumiony: spieszcie się! pomagajcie! Tak wołał Madeleine, czyniąc ostatnie wysilenie.
Rzucili się do wozu. Poświęcenie jednego dodało siły i odwagi wszystkim. Dwadzieścia ramion podniosły wóz. Stary Fauchelevent ocalał.
Madeleine się podniósł. Był jak trup blady, choć kroplisty pot spływał z jego czoła. Ubranie miał podarte, zabłocone. Wieśniacy płakali, starzec całował mu kolana, nazywając Panem Bogiem. On miał na twarzy jakiś nie do opisania wyraz szczęśliwego, niebiańskiego cierpienia i utkwił wzrok spokojny w Javerta, który nań patrzył nieustannie.






VII.
Fauchelevent zostaje ogrodnikiem w Paryżu.

Fauchelevent zwichnął kość kolanową w tym upadku. Ojciec Madeleine kazał go przynieść do infirmerji, którą urządził dla robotników w samym gmachu fabryki pod kierunkiem dwóch sióstr miłosierdzia. Nazajutrz rano starzec znalazł na swym stoliku bilet tysiącfrankowy i karteczką z temi słowy, napisanemi ręką ojca Madeleine: Kupuję od was konia i wóz. Koń zdechł, wóz był potrzaskany. Fauchelevent wyzdrowiał, ale stawy kolana pozostały bezwładne. P. Madeleine przez rekomendację sióstr i swego proboszcza umieścił poczciwca jako ogrodnika w klasztorze kobiecym, na przedmieściu Ś-go Antoniego w Paryżu.
Wkrótce potem p. Madeleine został mianowany merem. Gdy Javert po raz pierwszy ujrzał p. Madeleine z przepaską, dającą mu w szelką władzę nad miastem, wstrząsnął go dreszcz, jak psa, który zwietrzy wilka pod odzieżą swego pana. Od tej chwili starannie go unikał. Gdy obowiązki służby koniecznie tego wymagały, gdy musiał osobiście stawić się u pana mera, mówił doń z najgłębszem uszanowaniem.
Pomyślność miasta M. — nad M. — dzieło ojca Madeleine, oprócz widomych oznak, któreśmy wyżej wskazali, wyrażała się jeszcze jednym symptomatem niewidzialnym wprawdzie, ale niemniej znaczącym. Symptomat taki nie myli. Gdy ludność cierpi, gdy braknie pracy, gdy niema handlu, kontrybuent nie uiszcza podatku z biedy, zaległości rosną i państwo wydaje dużo pieniędzy na koszta przymusowego poboru. Gdy pracy jest pod dostatkiem, gdy kraj jest szczęśliwy i bogaty, podatek łatwo wpływa do kasy i mało kosztuje państwo. Rzec można, że nędzy i bogactwa publicznego są nieomylnym termometrem koszta egzekucji podatkowej. W przeciągu lat siedmiu, w okręgu M. — nad M. — koszta egzekucji podatków zmniejszyły się o trzy czwarte; i z tego powodu p. de Villèle, ówczesny minister skarbu, często przytaczał ten okrąg M. — nad M. — jako wzorowy.
Taki był stan okolicy, gdy Fantina do niej wróciła. Nikt już nie przypomniał jej sobie. Szczęściem drzwi fabryki p. Madeleine były jak twarz przyjaciela. Poszła tam i została przyjętą do warsztatu kobiecego. Rzemiosło zupełnie nowe dla Fantiny, nie była dość zręczną, zarabiała więc niewiele; wystarczało to jednak i główne zadanie zostało rozwiązane: zapracowywała na życie.






VIII.
Pani Wikturnia wydaje trzydzieści franków
na moralność.

Fantina ucieszyła się widząc, że może zapracować na utrzymanie dziecka i siebie. Żyć uczciwie z własnej pracy! co za łaska niebios! W istocie zasmakowała w pracy. Kupiła zwierciadło, ucieszona przyglądała się swej młodości, pięknym włosom, pięknym zębom, zapomniała o wszystkiem, myślała jedynie o swej Cozecie, o przyszłości i była szczęśliwą. Najęła mały pokoik i umeblowała na rachunek zarobku; pozostałość nawyknień przeszłości.
Nie mogąc powiedzieć, że była zamężną, unikała mowy o swej córce.
W początkach, jakeśmy widzieli, regularnie płaciła Thenardierom. Umiejąc tylko podpisać się, musiała do listów najmować pisarza publicznego.
Listy były częste i zauważono to w fabryce. W warsztacie kobiecym szeptano pocichu, że Fantina pisuje listy i ukrywa jakąś tajemnicę.
Nikt tak gorliwie nie szpieguje czynności ludzkich jak ci, których one wcale obchodzić nie powinny. Dla czego ten jegomość zawsze w raca o zmroku? dlaczego we czwartek nie zostawia klucza u stróża? dlaczego obiera zawsze boczne ulice? dlaczego ta pani wysiada z fiakra, nie dojechawszy do domu? dlaczego posyła po papier listowy, kiedy go ma pełno w swem biórku? i t. d. i t. d. — Są istoty, które żeby rozwiązać te zagadki, najzupełniej dla nich obojętne, tracą więcej pieniędzy i czasu, niż potrzeba na dziesięć dobrych uczynków; i to bez żadnej korzyści, dla samej przyjemności: jedyną zapłatą jest zaspokojona ciekawość. Będą codziennie jak cień chodzić śladem tego jegomości, lub tej pani, po całych godzinach wartować na rogu ulicy, w alejach, w nocy, na deszczu i zimnie, przekupią posłańców, spoją doróżkarza i lokajów, ujmą sobie pokojówkę i stróża domu. Na co? Napróżno. Poprostu uwzięły się poznać, dowiedzieć, przeniknąć. Język je świerzbi, żeby wypaplać, co odkryją. I często te tajemnice poznane i rozgłoszone, te wyciągnione na jaw zagadki — pociągają za sobą katastrofy, pojedynki, bankructwa, ruinę rodzin, moralną śmierć wielu, ku wielkiej radości tych, co „wszystko odkryli“ bezinteresownie, wiedzeni tylko instynktem. Rzecz smutna.
Niektóre osoby są złe dlatego tylko, że czują potrzebę paplania. Ich rozmowy, gawędki salonowe, szepty w przedpokojach, są jak kominy, prędko zużywające drzewo; potrzebują dużo paliwa — tem paliwem jest bliźni.
Śledzono więc Fantinę.
Prócz tego niejedna zazdrościła jej pięknych blond włosów i białych zębów.
Spostrzeżono, że pracując z innymi w warsztacie, często odwracała głowę i łzy ocierała. Były to chwile, w których myślała o swem dziecku, a może i o mężczyźnie, którego kochała.
Ciężka to praca zrywanie węzłów, łączących ze smutną przeszłością.
Spostrzeżono, że pisywała najmniej dwa razy na miesiąc, zawsze pod jednym adresem i że frankowała listy. Dostano adres: Do pana Thenardier, oberżysty w Montfermeil. Zaproszono do karczmy pisarza publicznego i wyciągano na słówka; stary poczciwiec nie mógł zalać żołądka czerwonem winem, żeby nie wypróżnić serca ze wszystkich tajników. Słowem dowiedziano się, że Fantina ma dziecko. „Musiało to być coś na kształt córki.“ Znalazła się kuma, która umyślnie pojechała do Montfermeil, mówiła z Thenardierami, i powróciwszy rzekła: trzydzieści pięć franków kosztowała mię ta sztuka, ale zrzuciłam kamień z serca. Widziałam dziecko!
Kuma, co zrobiła to odkrycie, była to jędza, zwana panią Wikturnia, stróżka i odźwierna cnoty całego świata. Pani Wikturnia miała lat pięćdziesiąt sześć i była bardziej brzydką niż starą. Głos drgający, głowa kaprysów pełna. Rzecz dziwna, ta baba była niegdyś młodą. W młodości, 1793 roku, zaślubiła mnicha, który zbiegł z klasztoru w czerwonej czapce, i z Bernardyna stał się Jakobinem. Sucha, szorstka, cierpka, kolczasta, ciernista, prawie jadowita, często przypominała sobie mnicha, po którym owdowiała i który jej dobrze przytarł rogów. Była to pokrzywa zgnieciona habitem. Podczas restauracji, została dewotką tak zapamiętałą, że księża przebaczyli jej owego mnicha. Miała mająteczek, który z wielkim hałasem zapisała jakiemuś zgromadzeniu zakonnemu. Otóż ta pani Wikturnia jeździła do Montfermeil i powróciwszy rzekła: widziałam dziecko.
Wszystko to zajęło dużo czasu; Fantina od roku pracowała w fabryce, gdy jednego poranku dozorczyni warsztatu wręczyła jej od pana mera pięćdziesiąt franków oznajmiając, że już nie będzie pracować w fabryce, i imieniem pana mera wzywając, by opuściła miasto.
Właśnie w tym samym czasie Thenardierowie zażądali piętnaście franków zamiast dwunastu.
Fantina osłupiała. Nie mogła opuścić miasta, bo winna była za meble i komorne. Pięćdziesiąt franków nie wystarczałyby na pokrycie tego długu. Wybąkała kilka słów błagalnych. Dozorczyni oznajmiła, że natychmiast powinna wynieść się z fabryki. Zresztą Fantina była bardzo mierną robotnicą. Zgnębiona wstydem bardziej jeszcze niż rozpaczą, opuściła warsztat i wróciła do swej izby. Tak więc teraz wszyscy wiedzieli o jej błędzie.
Nie miała siły wyrzec ani słowa. Doradzono jej udać się do mera; nie śmiała. Mer dał jej pięćdziesiąt franków, bo był dobrym, i wygnał, bo był sprawiedliwym. Poddała się wyrokowi.






IX.
Powodzenie pani Wikturnji.

Wdowa po mnichu była więc na coś przydatna.
Zresztą p. Madeleine nic o tem wszystkiem nie wiedział. Podobnych kombinacji w wypadkach pełno jest w życiu ludzkiem. P. Madeleine miał zwyczaj nigdy prawie nie wchodzić do warsztatu kobiet.
Zarząd tego warsztatu powierzył starej pannie zaleconej mu przez proboszcza; pokładał w niej zupełne zaufanie, bo w rzeczy samej osoba ta była szanowną, sprawiedliwą, nieugiętą, prawą, pełną miłosierdzia, polegającego na dawaniu pomocy, ale nie mającą w równej mierze miłosierdzia, które polega na zrozumieniu słabości ludzkich i ich przebaczeniu. P. Madeleine we wszystkiem na nią się spuszczał. Nieraz najlepsi ludzie zmuszeni są składać swą władzę na innych. Takie mając pełnomocnictwo i przekonana, że dobrze czyni, nadzorczym wytoczyła proces, osądziła, potępiła i zgubiła Fantinę.
Owe pięćdziesiąt franków dała z sumy, którą jej powierzył p. Madeleine na jałmużny i wsparcia dla robotników, z której też nie zdawała rachunku.
Fantina chciała się nająć na służbę; obeszła wszystkie domy. Nikt jej nie przyjął. Miasta opuścić nie mogła, bo jej zapowiedział tandeciarz, u którego wzięła na kredyt nędzne meble: jeżeli wyjedziesz z miasta, każę cię aresztować jak złodziejkę. Właściciel domu, któremu winna była komorne, rzekł: jesteś młoda i ładna, możesz płacić. Podzieliła pięćdziesiąt franków między właściciela i tandeciarza, oddała mu prawie wszystkie meble, zatrzymawszy tylko łóżko, i znalazła się bez pracy, bez zajęcia, z długiem około dwustu franków.
Tymczasem stara kobieta, która jej zapalała świecę, gdy wracała wieczorem, uczyła jej sztuki życia w największym niedostatku. Można obywać się byle czem, można też żyć z niczego. Są to dwie izby; jedna ciemna, w drugiej — zupełna noc.
Fantina nauczyła się obywać bez ognia w zimie, wyrzec ptaka, który codziennie zjadał za szeląg prosa, ze spódnicy robić kołdrę i z kołdry spódnicę, oszczędzać świecę, jedząc wieczerzę przy oknie z przeciwka. Nie mamy wyobrażenia, co niektóre istoty słabe, postarzałe w nędzy i uczciwości, umieją wydobyć z jednego grosza. Oszczędność staje się talentem. Fantina nabyła ten talent szczytny i nabrała odwagi.
W owym czasie mówiła do jednej sąsiadki: — Ba! powiadam sobie: sypiając tylko pięć godzin, resztę czasu pracując, zawsze zarobię na kawałek chleba. Przytem, w smutku je się niewiele. Otóż cierpienia, niespokojność, trochę chleba i zmartwienia wyżywią mię dostatecznie.
W takim smutku byłoby dla niej wielkiem szczęściem mieć przy sobie córkę. Myślała, jakby ją sprowadzić. Ale co począć? maż biedne dziecię dzielić jej nędzę? a przytem zadłużyła się Thenardierom! czem dług zapłacić? a droga! za co ją odbyć?
Stara, co ją nauczyła żyć w niedostatku, była to poczciwa dziewczyna, imieniem Małgorzata, szczerze pobożna, biedna, miłosierna dla ubogich, nawet dla bogatych: umiała tylko podpisać swoje imię i wierzyła w Pana Boga; jest to już wielką nauką.
Podobne cnoty nie są rzadkie w najniższych warstwach społeczeństwa; z czasem przenikną do wyższych. Takie życie ma przed sobą przyszłość.
W pierwszych dniach po opuszczeniu fabryki Fantina wstydziła się pokazać na ulicy.
Gdy wyszła, odgadywała, że ludzie oglądają się za nią i pokazują palcami, wszyscy na nią patrzyli a nikt nie powitał; cierpka i zimna wzgarda przechodniów, jak mroźny wiatr przejmowała jej ciało i przenikała do duszy.
W małych miasteczkach, nieszczęśliwa kobieta zdaje się przechodzić obnażona przez rózgi szyderstw i ciekawości wszystkich. W Paryżu przynajmniej nikt cię nie zna, i to nieznanie stanowi twą odzież. O! jakżeby pragnęła wrócić do Paryża! Niepodobna.
Trzeba było oswoić się z tą wzgardą ogólną, jak już oswoiła się z nędzą. Zdobyła się na odwagę. Po dwóch czy trzech miesiącach zrzuciła wstyd fałszywy i zaczęła wychodzić, jakby nic się nie stało. — Wszystko mi jedno, mówiła.
Wychodziła i wracała z podniesioną głową i gorzkim uśmiechem na ustach; czuła, że się staje bezczelną.
Pani Wikturnia, widząc ją przechodzącą około swych okien, dostrzegła smutek „tego stworzenia,“ które z jej łaski, utraciło miejsce, i szczerze powinszowała sobie. Źli ludzie mają złowrogie szczęście.
Nadmiar pracy męczył Fantinę i coraz częściej napadał ją suchy kaszel. Mówiła niekiedy do sąsiadki Małgorzaty: — Zobaczcie, jakie mam rozpalone ręce.
Czasami rano czesząc starym złamanym grzebieniem piękne i bujne jak rozpuszczony jedwab włosy, szczęśliwa uśmiechała się zalotnie.






X.
Dalszy ciąg powodzenia.

Odprawiono ją z warsztatu pod koniec zimy; lato przeszło, ale zima wróciła. Dnie krótkie, mniej roboty. W zimie nie ma ciepła, ani światła, ani południa; wieczór styka się z porankiem, mgły, zmrok, okna zamarznięte, nie można dobrze widzieć. Cały dzień jest jak piwnica, której okienkiem niebo. Słońce wygląda biednie. Szkaradna pora! Zima przemienia w kamień wodę niebios i serce człowieka. Wierzyciele dokuczali.
Fantina zarabiała mało. Długi urosły. Thenardierowie, źle płatni, pisywali często listy, których treść ją smuciła a portorja rujnowały. Pewnego dnia napisali, że Cozetta jest zupełnie nagą wśród ostrej zimy, że trzeba jej sprawić sukienkę wełnianą, a to kosztuje najmniej dziesięć franków. Cały dzień nosiła w ręku ten list nieszczęsny. Wieczorem poszła do fryzjera, mieszkającego na rogu ulicy i rozpuściła warkocz. Prześliczne błąd włosy sięgały do kolan.
— Piękne włosy! — zawołał fryzjer.
— Co mi pan dasz za nie? — zapytała.
— Dziesięć franków.
— Utnij warkocz.
Kupiła sukienkę wełnianą i wysłała do Thenardierów.
Małżonkowie Thenardier wściekali się ze złości. Pieniędzy chcieli nie sukni. Oddali ją Eponinie. Biedny skowronek po dawnemu drżał od zimna.
Fantina myślała: — Dziecku memu nie dokucza już zimno. Odziałam je własnemi włosami. — Ostrzyżoną głowę ukryła w okrągłym czepeczku, w którym była jeszcze wcale powabną.
Straszna walka toczyła się w sercu Fantiny. Ujrzawszy swą głowę ostrzyżoną, uczuła nienawiść do wszystkiego, co ją otaczało. Długo z innemi czciła ojca Madeleine, ale powtarzając sobie nieustannie, że on ją wygnał z fabryki, że on był sprawcą jej nieszczęścia, powzięła ku niemu zawziętą nienawiść. Przechodząc około fabryki w godzinach, gdy robotnicy wychodzili, przymuszała się do śmiechu i śpiewała.
Jedna stara robotnica, patrząc na ten jej śmiech i śpiewanie, rzekła: — Oj, ta dziewczyna źle skończy.
Wzięła sobie kochanka, pierwszego lepszego człowieka, którego wcale nie kochała; na złość drugim, z wściekłością w sercu. Był to jakiś nędznik, rodzaj żebrzącego muzykusa, próżniak i łotr, który ją bił i opuścił znudzony.
Fantina ubóstwiała swoje dziecko.
Im niżej spadała, im grubsza dokoła niej robiła się ciemność, tem jaśniej ten mały anioł promieniał w jej duszy. Mówiła: — Gdy się zbogacę, Cozetta będzie ze mną — i śmiała się jak szalona. Kaszel nie ustawał, zimny pot wilżył jej plecy.
Jednego dnia otrzymała od Thenardierów list następującej treści: „Cozetta zasłabła na chorobę grasującą w okolicy. Nazywają to petocie. Lekarstwa nas rujnują, nie mamy już za co ich kupować. Jeśli w przeciągu tygodnia nie przyślesz czterdziestu franków, mała umrze.“
Fantina śmiejąc się do rozpuku, rzekła do starej sąsiadki: — Wyborni ludziska! czterdzieści franków! wszak to całe dwa napoleony! A zkąd im wezmę! Nie głupie to wieśniacy!!
Poszła na schody i przy blasku lampy odczytała list powtórnie.
Potem jak szalona zbiegła ze wschodów, śmiejąc się i skacząc.
Ktoś przechodzący zapytał: — Zkąd ci się wzięła taka wesołość?
— Bo to, odpowiedziała, zabawni są chłopi na wsi. Żądają odemnie czterdzieści franków. Niedołęgi!
Przechodząc przez rynek, zobaczyła tłum ludzi, otaczający wózek dziwacznego kształtu, z którego prawił stojąc jakiś człowiek cały czerwono ubrany. Był to wędrowny kuglarz dentysta, który zalecał prześwietnej publiczności całe rzędy zębów, lekarstwa, proszki, eliksiry.
Fantina złączyła się z tłumem i śmiała z innemi z tej mowy zaprawionej konceptami, mogącemi rozśmieszyć gawiedź i zająć przyzwoitszą publikę. Wyrywacz zębów zobaczył śmiejącą się ładną dziewczynę i nagle zawołał.
— Panienka masz śliczne zęby. Sprzedaj mi dwie swoje palety, dam za każdą napoleona w złocie.
— Co to znaczy moje palety? — zapytała Fantina.
— Palety, objaśnił profesor dentysta, są zęby przednie, dwa u góry.
— Okropność! — zawołała Fantina.
— Dwa napoleony! — mruczała jakaś baba bez zębów. To mi szczęśliwa dziewczyna!
Fantina uciekła, zatkawszy uszy, aby nie słyszeć ochrypłego głosu kuglarza, który wołał za nią: — Zastanów się piękna, dwa napoleony mogą się przydać. Jak się namyślisz, to przyjdź wieczorem do austerji pod Srebrnym mostem. Tam cię czekam.
Fantina wróciła do domu, oburzona, wściekła, i opowiadała poczciwej sąsiadce Małgorzacie: — Jak wam się zdaje? nie obmierzły to człowiek? Jak mogą pozwalać takim ludziom włóczyć się po kraju? wyrwać mi dwa przednie zęby! Okropność! zgroza; włosy odrosną, ale zęby! Ach! potwór nie człowiek! wolałabym rzucić się na bruk z piątego piętra! Powiedział, że dziś wieczór będzie pod Srebrnym mostem.
— A ile dawał? — zapytała Małgorzata.
— Dwa napoleony.
— To czyni czterdzieści franków.
— Tak — rzekła Fantina — to czyni czterdzieści franków.
Zamyśliła się i zabrała do roboty. Po kwadransie rzuciła szycie i poszła na schody odczytać list.
Wróciwszy rzekła do Małgorzaty, która przy niej pracowała:
— Co to takiego petocie? Nie wiecie?
— Wiem — odpowiedziała stara — to choroba.
— Na to potrzeba dużo lekarstw?
— Okrutnie dużo.
— Wiec ta choroba czepia się dzieci?
— Nadewszystko dzieci.
— Umierają z niej?
— O! i jak! — rzekła Małgorzata.
Fantina wyszła i raz jeszcze odczytała list na schodach.
Wieczorem widziano ją idącą ku ulicy Paryzkiej, gdzie są austerje.
Nazajutrz rano, gdy przed świtem weszła Małgorzata do pokoju Fantiny, pracowały bowiem zawsze razem, by oszczędzić świecę, zastała Fantinę siedzącą na łóżku bladą, zmartwiałą. Tej nocy wcale się spać nie kładła. Czepek spadł na jej kolana. Świeca paliła się noc całą i pozostał z niej tylko knot niedopalony.
Małgorzata osłupiała na widok tak niezwykłego nieładu i stojąc w progu zawołała:
— Chryste Panie! świeca cała wypalona! zaszło coś nadzwyczajnego.
I spojrzała na Fantinę, która obróciła ku niej głowę bez włosów.
Od wczoraj Fantina postarzała o lat dziesięć.
— Jezus Marja! — krzyknęła Małgorzata — co ci jest Fantino.
— Nic — odpowiedziała Fantina. Owszem, moje dziecko nie umrze na tę straszną chorobę z braku pomocy lekarskiej. Jestem zadowolona.
To mówiąc, pokazała starej dziewczynie dwa napoleony błyszczące na stole.
— A mój Jezu! to majątek! zkąd wzięłaś te dukaty?
— Dostałam — odpowiedziała Fantina.
I uśmiechnęła się. Blask świecy padł na jej twarz wybladłą. Był to uśmiech krwawy. Czerwonawa ślina plamiła krańce jej wargi, w środku ust czarny otwór.
Dwa zęby były wyrwane.
Odesłała czterdzieści franków do Montfermeil.
Zresztą był to podstęp Thenardierów, żeby dostać pieniędzy. Cozetta nie chorowała.
Fantina wyrzuciła swoje zwierciadło za okno. Oddawna przeniosła się z pokoiku na drugiem piętrze do ciupki pod strychem zamykanej na kłódkę; było to poddasze, którego pułap tworzył kąt z podłogą, tak iż co chwila uderzać było trzeba o niego głową. Biedaczka nie mogła wejść w głąb tej izby, jak w głąb swego przeznaczenia, żeby nie schylać się coraz bardziej. Nie miała łóżka, pozostał jej nędzny łachman, który nazywała kołdrą, siennik na ziemi i stołek bez plecionki. Wyschły krzak róży stał w doniczce, w kącie izby, zapomniany. W drugim kącie konewka, w której wnętrzu zmarznięta w zimie woda tworzyła koła z lodu. Straciła wstyd, straciła zalotność. Ostatni znak upadku. Wychodziła w brudnych czepkach. Czy z braku czasu, czy z obojętności, nie naprawiała bielizny. Gdy pięty pończoch się zdarły, wciągała je w trzewiki. Poznać to można było po pewnych prostopadłych zmarszczkach. Łatała stary zużyty stanik kawałkami perkaliku, które rwały się za łada poruszeniem. Ludzie, którym była dłużną, ciągle jej „wyrabiali sceny,“ nie dając chwili spoczynku. Spotykała ich na ulicy, spotykała na schodach. Po całych nocach płakała i rozmyślała. Oczy jej się lśniły gorączkowo, czuła nieustanny ból w lewej łopatce. Kaszel ją męczył. Z całej duszy nienawidziła ojca Madeleine, lecz się nie skarżyła. Szyła siedmnaście godzin dziennie; ale pewien przedsiębiorca robót więziennych, któremu aresztanci szyli za bezcen, wpłynął na obniżenie ceny pracy tak, iż wolne robotnice mogły zarobić tylko dziewięć su dziennie! Wierzyciele stali się niemiłosierniejsi niż kiedykolwiek. Tandeciarz, który odebrał wszystkie meble, mówił jej nieustannie: „Kiedy mi zapłacisz hultajko?“ Boże drogi, czego od niej chciano! Ścigano ją jak dzikiego zwierza, czuła też rozwijające się w sobie zwierzęce instynkta. W owym właśnie czasie pisał Thenardier, że doprawdy za wiele okazywał dobroci, że musi mu przysłać sto franków natychmiast, bo inaczej wyrzuci za drzwi Cozettę, przychodzącą do zdrowia po ciężkiej słabości: że wypędzi ją na mróz, na gościniec, niech się z nią stanie co chce; niech zdycha. — Sto franków, pomyślała Fantina. Ale czyż podobieńswem jest zarobić sto su dziennie?
— Ha! — zawołała — sprzedajmy resztę.
I nieszczęsna została nierządnicą.






XI.
Christus nos liberavit.

Co znaczy ta historja Fantiny? To społeczeństwo, kupujące niewolnicę.
Od kogo? Od nędzy.
Od głodu, od chłodu, od samotności, od opuszczenia, od ostatniego niedostatku. Bolesny targ. Dusza ludzka za kawałek chleba. Nędza ofiaruje, społeczeństwo bierze.
Święte prawo Jezusa Chrystusa rządzi naszą, cywilizacją, ale jej nie przenika jeszcze; powiadają, że niewolnictwo znikło w cywilizacji europejskiej. To fałsz. Istnieje dotąd. Ale cięży tylko na kobiecie i nazywa się nierządem. Cięży na kobiecie, to jest na wdziękach, słabości, piękności, macierzyństwie. O, to nie najmniejsza hańba mężczyzny.
Doszliśmy w tym bolesnym dramacie do kresu, u którego Fantina straciła wszystko, czem była dawniej. Stała się marmurem, zostawszy błotem. Kto się jej dotknął, przejmowało go zimno. Przechodzi, poddaje ci się, i nie zna cię; postać to pozbawiona czci i surowa. Życie i porządek społeczny wypowiedziały jej ostatnie słowo. Spotkało ją wszystko, co kiedykolwiek spotkać może. Uczuła wszystko, zniosła wszystko, doświadczyła wszystkiego, wszystko przecierpiała, wszystko straciła, opłakała wszystko. Poddała się losowi tem poddaniem, które podobne jest do obojętności, jak śmierć do snu. Teraz niczego już nie unika, niczego się nie lęka. Niech spadną na nią obłoki, niech ją ogarnie ocean cały! Co ją to obchodzi: to gąbka nasycona wodą.
Przynajmniej tak sądzi. Błędem jest jednak wyobrażać sobie, że wyczerpuje się losy i dobiera do głębi czegokolwiek.
Niestety! czem są wszystkie losy, tak bezładnie rzucone? dokąd dążą? dlaczego są takie?
Ten wie tylko, co jasno widzi we wszystkich ciemnościach.
Bóg.






XII.
Jak pan Bamatabois czas zabija.

We wszystkich miasteczkach — więc i w M. — nad M. — jest klasa młodzieży, przejadającej swoje tysiąc pięćset franków rocznego dochodu zupełnie tak samo, jak złota młodzież paryzka pożera swoje dwakroć sto tysięcy rocznie. Istoty z wielkiej gromady stworzeń nijakich; próżniaki, pasożyty, moralne zera, z kawałkiem ziemi, sporą dozą głupoty i szczyptą dowcipu; byliby Maćkami w salonie, a mają się za paniczów w karczmie; na ustach wiecznie: moje pola, moje lasy, moi chłopi; gwiżdżą, na aktorki: dowód wykwintnego gustu; kłócą się z oficerami garnizonu: dowód odwagi; polują, ćmią fajki, ziewają, piją, o milę czuć ich tytuniem, grają w bilard, przyglądają się podróżnym, wysiadającym z dyliżansu, wycierają kąty w kawiarni, jedzą w oberży, mają psa, który ogryza kości pod stołem, mają kochankę, która nakrywa do stołu, targują się o każdy grosz, przesadzają mody, podziwiają tragedje, gardzą kobietami, dodzierają starych butów, małpują Londyn na wzór paryzki, i Paryż na wzór małych miasteczek, starzeją niedołężnie, nic nie robią, na nic nie przydatni i nie wiele szkodliwi.
P. Feliks Tholomyes gdyby pozostał na prowincji i nigdy nie widział Paryża, należałby do tej złotej młodzieży.
O bogatszych powiedzianoby: to eleganci: o uboższych: próżniacy. Po prostu są, to ludzie, zajęci zabijaniem czasu. Między nimi znajdziesz nudnych, znudzonych, półgłówków i błaznów.
W owym czasie poznałeś eleganta po ogromnych kołnierzykach, sutym halsztuku, zegarku z dewizkami; po trzech kamizelkach różnego koloru, niebieskiego i czerwonego pod spodem, po krótkim surducie oliwkowym, długim harcapie, podwójnym rzędzie guzików srebrnych gęsto szytych pod brodę, po spodniach jasno oliwkowych, z mnóstwem lampasów zawsze nieparzystych aż do jedenastu, nigdy więcej. Dodajcie do tego buty z żelaznemi podkówkami, kapelusz jak komin z wązkiemi brzegami, włosy fryzowane, ogromną trzcinę i rozmowę zaprawną niesmacznemi kalamburami. Na to wszystko włóżcie ostrogi i wąsy. W owym czasie wąsy znaczyły mieszczucha, a ostrogi piechura. Elegant prowincjonalny nosił dłuższe ostrogi i wąsy jak saper.
W owym czasie biły się rzeczpospolite Ameryki południowej z królem hiszpańskim, a Boliwar z Morillo. Kapelusze-kominy były rojalistowskie i zwały się morillo; liberalni nosili kapelusze nizkie z szerokiem i brzegami, zwane boliwar.
Otóż w ośm czy dziesięć miesięcy po tem, cośmy opowiedzieli na poprzedzających kartach, w pierwszych dniach stycznia 1823 roku, pewnego śnieżnego wieczoru jeden z tych elegantów, zabijających czas w kapeluszu morillo, owinięty ciepłym płaszczem, w zimie dopełniającym modnego kostjumu, zabawiał się dokuczaniem dziewczynie, która w sukni balowej, wygorsowana w kwiatach na głowie przechadzała się pod oknami kawiarni oficerów. Elegant palił cygaro, palenie tytuniu było już ustaloną modą.
Ile razy dziewczyna zbliżyła się do okna, elegant ciskał jej z dymem cygara kilka docinków, które zdawały mu się dowcipne i wesołe; takich np. „Jakżeś brzydka! szczerbata? — schowaj się lepiej“ i t. d. i t. d. Ten jegomość nazywał się pan Bamatabois. Kobieta, smutne przystrojone widmo, przechadzające się po śniegu, nie odpowiadała, nie patrzyła nawet, nie mniej jednak z ponurą regularnością, co pięć minut wracała pod szyderstwa, jak skazany żołnierz pod rózgi. Bezskuteczność dowcipu widocznie ubodła dumę próżniaka; i korzystając z chwili, gdy się kobieta odwróciła, pobiegł za nią na palcach, stłumił śmiech, podniósł z ziemi garść śniegu i z nienacka przylepił go na jej plecach, między dwie obnażone łopatki. Dziewczyna krzyknęła, obróciła się, i skoczywszy jak pantera, rzuciła się na mężczyznę, wpiła mu paznokcie w policzki, klnąc najstraszniejszemi słowy, jakie tylko paść mogą z kordegardy na rynsztok. Te przekleństwa, plwane ochrzypłym od gorzałki głosem, ohydnie miotały usta, w których w istocie brakowało dwóch przednich zębów. Była to Fantina.
Na ten hałas wszyscy oficerowie wyszli z kawiarni, zatrzymali się przechodnie i utworzyło się wielkie koło widzów śmiejących, przyklaskujących — tej walce dwóch istot, z których mężczyzna z obnażoną głową, oszpecony do niepoznania, bronił się kobiecie, bijącej go pięściami i nogami, sinej z gniewu, bez zębów, bez włosów, strasznej.
Nagle jakiś mężczyzna wysokiego wzrostu wyszedł z tłumu, chwycił kobietę za stanik atłasowy pokryty błotem i rzekł: pójdź za mną!
Kobieta podniosła głowę: wściekłe przekleństwa zamarły na jej ustach. Oczy stały się szklane, zbladła jak trup i zadrżała przerażona. Poznała Javerta.
Elegant korzystając z dywersji umknął.






XIII.
Rozwiązanie niektórych kwestji policji
municypalnej.

Javert usunął ciekawych, zerwał koło, otaczające tę scenę, i ciągnąc za sobą nędznicę, wielkim krokiem zdążał do biura policji, będącego na końcu rynku. Fantina dała się prowadzić bez oporu. Ani on, ani ona słowa nie rzekli. Postępował za nimi tłum ciekawców, szafujących konceptami. Najwyższa nędza nastręcza sposobność do wszetecznych dowcipów.
Przybywszy do biura policji, nizkiej sali ogrzanej piecem, z drzwiami od ulicy szklannemi i okratowanemi, Javert wszedł z Fantiną i zamknął drzwi za sobą, ku wielkiemu niezadowoleniu ciekawych, którzy wspięci na palcach, wyciągnąwszy szyję, usiłowali coś dojrzeć przez zabrudzone szyby kordegardy. Ciekawość jest nienasycenie łakomą. Patrzeć, to pożerać.
Wszedłszy, Fantina padła w kącie, nieruchoma, milcząca i skurczona, jak suka, która się boi.
Podoficer warty postawił na stole zapaloną świecę. Javert usiadł, wyjął z kieszeni papier stemplowy i zaczął pisać.
Prawa francuzkie oddają kobiety tej klasy zupełnie na łaskę i niełaskę policji. Czyni ona z niemi co zechce, karze jak się jej spodoba, zabierając im dowolnie dwie smutne rzeczy, które zowią swym przemysłem i swobodą. Javert miał minę obojętną, jego twarz poważna nie zdradzała żadnego wzruszenia. Był jednak wielce i głęboko zajęty. Właśnie była to jedna z tych chwil, gdy wykonywał straszną władzę dowolną bez kontroli, z wszelką skrupulatnością surowego sumienia. W takiej chwili czuł, że jego stołek ajenta policyjnego przemieniał się w trybunał. Sądził, wyrokował i potępiał. Gdy chodziło o rzecz takiej wagi, uprzytomiał sobie w umyśle wszystkie jakie miał idee o prawie. Im więcej zastanawiał się nad postępkiem tej dziewczyny, tem żywsze czuł oburzenie. Oczywiście dostrzegł w nim zbrodnię. Społeczeństwo, przedstawione w osobie właściciela — wyborcy, widział zelżonem i sponiewieranem na ulicy przez ohydnego wyrzutka. Nierządnica napastowała obywatela. I to widział on, Javert. Pisał w milczeniu.
Gdy skończył, podpisał, złożył papier, i oddał sierżantowi warty z temi słowy: Weź trzech żołnierzy i zaprowadź tę dziewczynę do więzienia. — Następnie obracając się do Fantiny dodał: — Posiedzisz za to półroku.
Nieszczęsna zadrżała:
— Pół roku! sześć miesięcy więzienia! — wołała. Przez sześć, miesięcy zarabiać tylko siedem su dziennie! W cóż się obróci moja Cozetta! moja córka! moja córka! Ależ ja jeszcze winna jestem sto franków Thenardierom, wiesz o tem panie inspektorze?
I czołgając się na kolanach po zabłoconej posadzce, złożyła ręce błagalnie.
— Panie Javert — rzekła — łaski! Zapewniam pana, że to nie moja wina. Gdybyś pan widział początek, inaczej byś sądził; przysięgam na Pana Boga, to nie moja wina. To ten pan mieszczanin, którego nie znam, rzucił mi śniegu na plecy. Alboż ma kto prawo rzucać nam śnieg na plecy, kiedy przechodzimy spokojnie, nikomu nie robiąc nic złego? To mię przejęło. Bo to widzi pan, jestem trochę chora, a przytem już oddawna ten pan gadał mi głupstwa. Jesteś brzydka nie masz zębów. Nic mu złego nie zrobiłam; powiedziałam sobie: ten pan się bawi. Byłam z nim grzeczną, nie rzekłam ani słówka, a on za to rzucił mi śniegiem. Panie Javert, dobry panie inspektorze? czyż nie ma nikogo, coby panu powiedział, jak rzeczywiście się stało? Możem zbłądziła, unosząc się gniewem. Pan wie, w pierwszej chwili nie jest się panem siebie. Złość porywa. A przytem, proszę pana, kładą ci coś tak strasznie zimnego, kiedy się wcale nie spodziewasz. Źlem zrobiła, zrzucając kapelusz tego pana; ale dlaczego odszedł? byłabym go przeprosiła. O! mój Boże, co mi szkodzi przeprosić. Przebacz mi ten jeden raz, panie Javert. Pan nie wiesz, w więzieniach zarabiają tylko siedem su, nie jest winą rządu, ale zarabiają tylko siedem su, a wyobraź pan sobie, muszę zapłacić sto franków, bo inaczej wypędzą moją małą! O mój Boże! nie mogę jej trzymać przy sobie. Tak szkaradnem rzemiosłem się trudnię! O moja Cozetto, o mój aniołku Przenajświętszej Panny, co się z tobą stanie, biedna dziecino! Widzi pan, ci Thenardiery, oberżyści, wieśniacy, to nie mają wyrozumienia. Tylko im dawaj i dawaj pieniędzy. Nie odsyłaj mię pan do więzienia! Biedaczkę wyrzucą za drzwi, na ulicę, w zimie: trzeba ulitować się nad tem, dobry panie Javert. Gdyby to było większe, zarobiłoby na życie, ale to nie może, w tym wieku. Nie jestem w gruncie złą kobietą. Nie podłość lub łakomstwo zrobiły mię tem, czem jestem. Piłam gorzałkę, to z nędzy. Brzydzę się nią, ale to odurza. Kiedym była szczęśliwszą, proszę było zobaczyć w moich szufladach; poznanoby, że nie jestem zalotnicą, nierządną. Miałam bieliznę czystą, dużo bielizny. Litości, panie Javert!
Tak mówiła złamana napoły, łkając, zaćmiona łzami, z obnażoną piersią, załamawszy ręce, kaszląc sucho, szepcząc pocichu głosem zamierającym. Wielka boleść, jak promień boski a straszny, przeistacza postać nędzników. W tej chwili Fantina znowu stała się piękną. Niekiedy zamilkła i tkliwie całowała surdut policjanta. Rozczuliłaby serce z granitu, ale nic drewnianego serca nie rozczuli.
— No! — rzekł Javert — dość cię słuchałem. Nagadałaś się dosyć? Ruszaj teraz! posiedzisz sześć miesięcy! Sam Ojciec Przedwieczny nic tu nie poradzi.
Z tych uroczystych słów: Sam Ojciec Przedwieczny nic tu nie poradzi, zrozumiała, że wyrok już zapadł. Opuściła ręce szepcząc: Łaski!
Javert obrócił się tyłem.
Żołnierze schwycili ją za ręce.
Od kilku minut wszedł był mężczyzna niepostrzeżony. Zamknął drzwi, oparł się o nie plecami i słuchał rozpacznych błagań Fantiny.
Kiedy żołnierze schwycili nieszczęśliwą i chcieli uprowadzić, postąpił krok naprzód i rzekł:
— Zaczekajcie, proszę!
Javert podniósł oczy i poznał p. Madeleine. Zdjął kapelusz i ukłonił się niezgrabnie i gniewnie.
— Przepraszam pana mera...
Ten wyraz mer dziwne sprawił wrażenie na Fantinie. Zerwała się z podłogi, wyprostowała jak widmo, wychodzące z pod ziemi, rękami odepchnęła żołnierzy i szła prosto ku panu Madeleine, patrząc obłąkanym wzrokiem.
— Ach! więc to ty jesteś merem! — zawołała.
Rozśmiała się dziko i plunęła mu na twarz.
P. Madeleine otarł twarz i rzekł:
— Inspektorze Javert, wypuścisz pan tę kobietę na wolność.
Javertowi się zdało, że oszalał. W tej chwili wstrząsnęły nim jedne po drugich, prawie zmieszane razem, dwa najgwałtowniejsze, jakich kiedy doznał w życiu, wzruszenia. Nierządnica, plująca w twarz merowi, wydała mu się czemś tak potwornem, że przypuszczenie czegoś podobnego uważał za świętokradztwo. Z drugiej strony w głębi duszy czuł jakieś zbliżenie między tem, czem była ta kobieta i tem, czem być mógł ten mer, i ze zgrozą widział w tym niesłychanym zamachu postępek bardzo naturalny. Ale kiedy ten mer, urzędnik, spokojnie otarłszy twarz, powiedział: wypuścisz tą kobietą na wolność, olśniony osłupiał; zabrakło mu słów i myśli; nie mógł już bardziej być zdumionym. Milczał.
Nie mniej dziwne wrażenie sprawiły te słowa na Fantinie. Podniosła obnażone ramię i jak pijana potoczyła się do pieca. Patrząc dokoła, szeptała półgłosem jakby do siebie:
— Na wolność! wypuszczają mię; nie pójdę na sześć miesięcy do więzienia? Kto to powiedział? Chyba tego nie mówiono. Źlem słyszała. Boć przecie nie ten potwór mer. Czy to pan, dobry panie Javert, mówiłeś, by mię puszczono na wolność? O, powiem coś panu, to mię uwolnisz. Ten potwór mer, ten zbrodzień jest przyczyną wszystkiego złego. Wyobraź sobie panie Javert, wypędził mię z warsztatu z powodu plotek kilku bab głupich. Nie jestże to okropne! Wypędzać biedną dziewczynę, która pracowała uczciwie, więc nie mogłam dość zarobić i ztąd całe nieszczęście. Panowie z policji powinniby pomyśleć naprzód o jednem ulepszeniu, nie pozwalać przedsiębiorcom więzień krzywdzić biednych ludzi. Zaraz to panu wytłumaczę. Zarabiasz dwanaście su na koszulach, tymczasem cena spada na dziewięć su, i nie masz sposobu do życia. Stajesz się więc, czem możesz. Ja miałam małą Cozettę, i zmuszona byłam zostać złą kobietą. Pojmujesz pan teraz, że to ten niegodziwiec mer jest sprawcą wszystkiego złego. Później podeptałam kapelusz tego pana mieszczanina przed kawiarnią oficerską. Ale on popsuł mi śniegiem całą suknię. Kobiety jak ja mają jedną tylko suknię jedwabną do wyjścia wieczorem. Widzisz panie Javert, że nie umyślnie źle zrobiłam, są daleko gorsze kobiety, a szczęśliwsze odemnie. O panie Javert, to pan powiedziałeś, by mię puszczono, wszak prawda? Zasięgnij informacji, wypytaj mego właściciela domu, teraz płacę komorne i powiedzą panu, że jestem rzetelną. A mój Boże, przepraszam, nieuważnie dotknęłam drzwiczek od pieca, i dymi.
P. Madeleine słuchał z głęboką uwagą. Kiedy mówiła, sięgnął do kieszeni, wyjął sakiewkę, otworzył. Była pusta. Schował ją do kieszeni i rzekł do Fantiny:
— Ile jesteście dłużni? Fantina, która patrzyła na Javerta, obróciła się ku niemu:
— Alboż ja do ciebie mówię?
Potem zwracając się do żołnierzy:
— Powiedzcie, wszak widzieliście, żem mu w twarz napluła? A, stary zbrodniarzu merze, chcesz mię nastraszyć, ale się ciebie nie lękam. Boję się tylko pana Javerta. Boję się poczciwego pana Javerta!
I tak mówiąc, obróciła się do inspektora:
— Z tem wszystkiem trzeba być sprawiedliwym, panie inspektorze. Pojmuję, że jesteś sprawiedliwym, panie inspektorze: w istocie rzecz prosta: człowiek bawił się rzucaniem śniegu na kobietę, to śmieszyło oficerów, trzebaż się czem zabawić, a od czegóż my jesteśmy, jeżeli nie od bawienia panów, oczywiście! A przytem pan zmuszony jesteś przestrzegać porządku, zabierasz więc kobietę, która zawiniła, lecz po rozwadze, ponieważ pan jesteś dobry, każesz mię puścić na wolność, przez wzgląd na małą, bo przez sześć miesięcy więzienia nie mogłabym czem żywić dziecięcia. Tylko już nie rób tego więcej, hultajko! O bądź pan spokojny, panie Javert, nie wrócę! niech teraz robią ze mną, co zechcą, ani pisnę. Dziś tylko krzyknęłam, bo mi się źle zrobiło, nie spodziewałam się śniegu od tego pana, a przytem powiedziałam panu, jestem trochę chora, kaszlę, coś mię pali w żołądku, i doktór mi mówi: pamiętaj o swem zdrowiu. Daj pan rękę, dotknij; niech pan się nie boi, to tutaj.
Przestała płakać, głos jej stał się pieszczotliwy, przyłożyła do swej białej delikatnej piersi grubą i szorstką rękę Javerta i patrzyła nań z uśmiechem.
Nagle poprawiła żywo nieład swego ubrania, opuściła fałdy sukni podniesione prawie do kolan, gdy czołgała się po ziemi, i szła ku drzwiom mówiąc do żołnierzy półgłosem, przyjacielskim tonem:
— Moje dzieci, pan inspektor kazał mię puścić, więc odchodzę.
Położyła rękę na klamce. Jeszcze krok jeden i byłaby na ulicy.
Aż do tej chwili stał Javert nieruchomy, z oczyma utkwionemi w ziemię, jak zbyteczny w całej scenie posąg, czekający, aby go usunięto gdzie na bok.
Rozbudziło go poruszenie klamki. Podniósł głowę z wyrazem najwyższej władzy, wyrazem tem straszniejszym, im ta władza niżej jest złożoną, srogim w dzikim zwierzu, okrutnym w człowieku bez znaczenia.
— Sierżancie, — zawołał — czy nie widzisz, że ta hultajka odchodzi! Kto wam kazał ją puścić?
— Ja — rzekł Madeleine.
Fantina na głos Javerta zadrżała; puściła klamkę jak schwytany złodziej wypuszcza przedmiot skradziony. Na głos Madeleina obróciła się i odtąd nie rzekłszy słowa, nie śmiejąc nawet odetchnąć swobodnie, wodziła oczyma kolejno po Madeleinie i Javercie, w miarę jak który z nich mówił.
Oczywiście Javert musiał się unieść, kiedy się tak absolutnie odezwał do sierżanta, po rozkazie mera? Czy wmówił w siebie, że władza nie mogła podobnego wydać rozkazu, i że niewątpliwie mer pomylił się i chciał co innego powiedzieć? Lub też, będąc od dwóch godzin świadkiem rzeczy tak niezwykłych, może powiedział sobie, że należy zdobyć się na krok stanowczy, z małego stać wielkim, z policjanta sędzią, ze sługi policyjnego urzędnikiem sprawiedliwości, i że w tej ostateczności, przywodzącej do rozpaczy, porządek, prawo, moralność, rząd, społeczeństwo całe uosobiało się w nim tylko, w Javercie.
Jakkolwiekbądź, gdy p. Madeleine wyrzekł ten wyraz ja, inspektor policji Javert obrócił się nagle ku merowi, blady, chłodny, z posiniałemi ustami, ze spojrzeniem rozpaczy pełnem, cały drżący, i odezwał się głosem silnym, ale ze spuszczonemi oczyma:
— Panie merze, to być nie może.
— Co znowu? — zapytał p. Madeleine.
— Ta nieszczęsna znieważyła mieszczanina.
— Inspektorze Javert — odparł p. Madeleine tonem pojednawczym i spokojnym; chciej posłuchać. Jesteś człowiekiem uczciwym, więc chętnie wchodzę z panem w objaśnienia. Oto jak się rzeczy mają. Przechodziłem przez rynek, gdyś pan prowadził tę kobietę; rozpytałem się zgromadzonych ludzi i dowiedziałem się o wszystkiem; to mieszczanin ją skrzywdził i podług ścisłej sprawiedliwości powinienby być uwięzionym.
Javert odpowiedział:
— Ta nędznica zelżyła pana mera.
— To już mnie dotyczy — odrzekł p. Madeleine. Być może, krzywda jest moją osobistą. Mogę postąpić, jak zechcę.
— Bardzo przepraszam pana mera. To nie jest jego osobista krzywda; to zniewaga, wyrządzona urzędowi i sprawiedliwości.
— Inspektorze Javert — odparł p. Madeleine, najpierwszą policją jest sumienie. Słuchałem pilnie tej kobiety i wiem, co czynię.
— A ja, panie merze, nic nie rozumiem tego, co widzę.
— Więc najlepiej bądź posłusznym.
— Jestem posłuszny obowiązkowi. Mój obowiązek chce, aby ta kobieta odsiedziała sześć miesięcy w więzieniu.
P. Madeleine odpowiedział łagodnie:
— Wysłuchaj pan dobrze, co ci mówię: ani jednego dnia nie będzie w więzieniu.
Na tą, mowę stanowczą Javert ośmielił się bystro spojrzeć na mera i rzekł tonem najgłębszego uszanowania.
— Jestem w rozpaczy, ale po raz pierwszy w życiu nie mogę być posłuszny panu merowi; raczy mi pan jednak pozwolić zrobić sobie uwagę, że postępuję zupełnie w zakresie moich atrybucji. Ponieważ pan mer tego żąda, mówię tylko o sprawie z mieszczaninem: i ja tam byłem. Ta dziewczyna rzuciła się na pana Bamatabois, wyborcę i właściciela pięknego domu z balkonem o trzech piętrach, z ciosowego kamienia. Nakoniec, przecież są rzeczy i ludzie na tym świecie, zasługujący na poszanowanie. Jakkolwiekbądź, panie merze, wszelkie wypadki na ulicy należą do policji, i ja zatrzymuję kobietę Fantinę.
Wówczas p. Madeleine założył ręce na piersi i rzekł głosem surowym, jakiego nigdy jeszcze nie słyszano w mieście.
— Wypadek, o którym asan mówisz, należy do juryzdykcji policji municypalnej. Według artykułów: 9, 11, 15 i 70 kodeksu instytucji karnej, ja jestem jego sędzią. Rozkazuję natychmiast uwolnić tę kobietę.
Javert próbował się opierać.
— Ależ panie merze...
— Przypominam panu artykuł 81 prawa z 13 grudnia 1799 r. o samowolnem aresztowaniu.
— Pozwól panie merze...
— Ani słowa więcej.
— Wszelako...
— Wychodź asan — rzekł p. Madeleine.
Javert otrzymał cios straszny, w samą twarz, jak żołnierz austrjacki. Skłonił się do ziemi panu merowi i wyszedł.
Fantina odstąpiła odedrzwi i osłupiała patrzyła, jak wychodził.
I ona także uczuła się dziwnie wzburzoną. Zdawało się jej, że dobijają się o nią dwie przeciwne potęgi. Patrzyła na walkę dwóch ludzi, w których rękach była jej swoboda, życie, dusza, dziecię; jeden ciągnął ją ku ciemnościom, drugi zawracał ku światłości. W tej walce, która w przerażonych jej oczach przybierała potworne rozmiary, dwaj ci ludzie wydali się olbrzymami: jeden mówił jak szatan, drugi jak anioł stróż. Anioł zwyciężył szatana, i dreszcze od stóp do głów przejmowały ją na tę myśl, że ten anioł, ten zbawca był właśnie człowiekiem, którego nienawidziła, tym merem, którego oddawna uważała za sprawcę wszystkich nieszczęść, tym Madeleine! I właśnie w chwili, gdy go znieważała w najohydniejszy sposób, on ją zbawił! Czyżby się pomyliła? czyżby jej należało zmienić całą swą duszę?... Nic nie wiedziała, tylko drżała jak listek. Przelękła, przerażona patrzyła na niego i za każdem słowem p. Madeleine, czuła że w niej topnieją i walą się w gruzy wszystkie ciemności nienawiści, a w sercu rodzi się coś niewysłowionego i ogrzewającego niby radość, zaufanie i miłość.
Po wyjściu Javerta p. Madeleine obrócił się ku niej i rzekł głosem powolnym, mówiąc z trudnością jak człowiek poważny, który nie chce płakać:
— Słyszałem, coście mówili. Nic zgoła o tem nie wiedziałem. Zdaje mi się, że mówicie prawdę, wierzę wszystkiemu. Nie wiedziałem nawet, że opuściliście nasze warsztaty. Czemu nie było udać się do mnie? Ale bądźcie spokojni: zapłacę wasze długi, sprowadzę dziecko, lub was do niego wyprawię. Możecie tu mieszkać, w Paryżu, gdzie chcecie. Obowiązuję się pamiętać o dziecku i o was. Jeśli chcecie, możecie nie pracować. Dam pieniędzy, ile będzie potrzeba. Znowu będziecie uczciwą, stając się szczęśliwą. A nawet słuchajcie, powiadam wam już teraz, że jeżeli, o czem nie wątpię, wszystko jest prawdą, co mówicie, nigdy nie przestaliście być cnotliwą w obliczu Boga. O biedna niewiasto!
Było to więcej, niż znieść mogła Fantina. Mieć Cozettę, wydobyć się z tego haniebnego życia! Żyć swobodną, w dostatku, szczęśliwą, uczciwą, z Cozettą! nagle ujrzeć rozkwitające wśród nędzy wszystkie rzeczywistości rajskie! Błędnemi oczyma wodziła po tym człowieku, i z piersi jej wyrwały się łkania: Oh! oh! oh! Zachwiały się nogi. Upadła na kolana przed p. Madeleine i nim zdołał zapobiedz, przycisnęła jego ręce do swych ust płonących.
I zemdlała.






KSIĘGA SZÓSTA.
JAVERT.
I.
Początek spoczynku.

P. Madeleine kazał przenieść Fantinę do infirmerji, którą miał we własnej fabryce. Siostry miłosierdzia, których pieczy ją powierzył, położyły ją do łóżka. Rozwinęła się mocna gorączka. Przez noc całą majaczyła, rozmawiając z sobą głośno. W końcu usnęła.
Nazajutrz koło południa Fantina się obudziła, usłyszawszy oddech blizko swego łóżka; odsłoniła firankę i ujrzała p. Madeleine, który, stojąc, patrzył na jakiś przedmiot ponad jej głową. Spojrzenie wyrażało litość, niepokój i błaganie. Zwróciła oczy w jego kierunku i zobaczyła, że było utkwione w krucyfiks przybity do ściany.
Teraz p. Madeleine przemienił się w oczach Fantiny. Zdawało jej się, że go otaczają światłości. Był pogrążony w modlitwie. Długo mu się przypatrywała, nie śmiejąc przerwać. Nakoniec rzekła trwożliwie:
— Co pan tu robi?
P. Madeleine stał na tem miejscu od godziny. Czekał aż się obudzi Fantina. Wziął ją za rękę, dotknął pulsu i odpowiedział:
— Jakże zdrowie?
— Dobrze — rzekła — spałam, zdaje się, że mi będzie lepiej. Choroba przejdzie.
Madeleine, odpowiadając na pierwsze jej zapytanie, jakby w tej chwili uczynione, rzekł:
— Modliłem się do męczennika, który jest w niebiesiech.
I dodał w duchu: — Za męczennicę na ziemi.
Madeleine całą noc i poranek zbierał informacje. Teraz wiedział wszystko. Znał najdrobniejsze szczegóły bolesnej historji Fantiny.
— Wiele cierpiałaś, biedna matko — rzekł. — O! nie uskarżaj się: czeka cię nagroda wybranych. W ten sposób ludzie czynią aniołów. Nie ich to wina, że inaczej brać się do dzieła nie umieją. Widzisz, moje dziecko, to piekło, z którego wychodzisz, jest pierwszą formą niebios. Trzeba było przejść przez nie.
I westchnął głęboko. Ona uśmiechała się doń szczytnym uśmiechem, któremu brakło dwóch zębów.
Tej samej nocy Javert napisał list. Nazajutrz rano oddał go na pocztę. Adres był taki: Do pana Chabouillet, sekretarza pana prefekta policji w Paryżu. Pogłoski o zajściu w kordegardzie rozeszły się po mieście, więc urzędnicy pocztowi i osoby, które list widziały i poznały charakter ręki Javerta, wpadły na domysł, że podał się do dymisji.
P. Madeleine spiesznie napisał list do Thenardierów. Fantina dłużna im była sto franków. Posłał im trzysta franków, polecając wytrącić z tej kwoty dług, a za resztę bezwłocznie przywieźć dziecko do M. — nad M. — do chorej matki.
Olśniło to Thenardiera. — Do licha! — rzekł — nie puszczajmy dziecka. Ten chudy skowronek może się stać dojną krówką. Odgaduję. Jakiś mazgaj rozkochał się w matce.
W odpowiedzi posłał rachunek na pięćset kilkanaście franków, wcale dokładny. Pierwsze miejsce zajmowały na przeszło trzysta franków dwie noty autentyczne, jedna doktora, druga aptekarza, z których jeden leczył, drugi dawał lekarstwa, podczas dwóch długich słabości Eponiny i Anzelmy: Cozetta, jakeśmy powiedzieli, nigdy nie chorowała. Podstawiono tylko imiona. Thenardier napisał tylko u spodu memorjału: wzięto á conto trzysta franków.
P. Madeleine bezwłocznie posłał jeszcze trzysta franków i napisał: „śpiesznie przywoźcie Cozettę“.
— Do pioruna! — rzekł Thenardier — nie puszczajmy dziecka.
Tymczasem Fantina nie przychodziła do zdrowia. Zawsze leżała w infirmerji.
Z początku siostry ze wstrętem przyjęły i pielęgnowały „tę dziewczynę“. Kto widział płaskorzeźby w Reims przypomina sobie nadęcie dolnej wargi dziewic czystych, patrzących na dziewice rozpustne. Ta starożytna wzgarda westalek dla ladacznic jest jednym z najgłębiej wkorzenionych instynktów godności niewieściej; doznawały jej siostry podwójnie, bo ze wstrętem, jaki obudzą uczucie religijne. Ale po kilku dniach rozbroiła je Fantina: mówiła z taką słodyczą, łagodnością i pokorą, a macierzyństwo je rozrzewniało. Pewnego dnia siostry słyszały ją mówiącą w gorączce: — Byłam grzesznicą, ale jak będzie przy mnie dziecko, to znak, że Pan Bóg mi przebaczył. Kiedym źle czyniła, nie ośmieliłabym się mieć przy sobie Cozetty, nie zniosłabym widoku jej oczów zdziwionych i smutnych. A jednak dla niej tylko czyniłam źle i dlatego Bóg mi przebacza. Uczuję błogosławieństwo Pana Boga, gdy Cozetta będzie tutaj. Spojrzę na nią i widok jej niewinności mię ożywi. Nic nie wie o mych błędach. Widzicie moje siostry, to anioł. W tym wieku jeszcze nie opadają skrzydła.
P. Madeleine przychodził dwa razy dziennie, za każdym razem pytała:
— Czy prędko zobaczę Cozettę?
Odpowiadał:
— Może jutro rano. Spodziewam się jej lada chwila.
Blada twarz matki promieniała szczęściem.
— O! — mówiła — jakże będę szczęśliwą!
Powiedzieliśmy, że nie przychodziła do zdrowia. Przeciwnie, stan jej zwolna, ale z dniem każdym się pogarszał. Ta garść śniegu, przyłożona na obnażone ciało między dwie łopatki, nagle przerwała transpirację, skutkiem czego zarody choroby, tkwiące w niej od lat kilku, rozwinęły się nagle i gwałtownie. W owym czasie zaczynano w leczeniu chorób piersiowych stosować wyborną metodę Laënneca. Lekarz osłuchał Fantinę i potrząsnął głową.
P. Madeleine zapytał lekarza:
— I cóż?
— Czy nie ma dziecięcia, które pragnie widzieć? — rzekł doktór.
Nie.
— Więc spiesznie je sprowadzić trzeba.
P. Madeleine zadrżał.
Fantina zapytała:
— Co powiedział doktór?
P. Madeleine zdobył się na uśmiech.
— Powiedział, żeby prędko sprowadzić wasze dziecię. To wam wróci zdrowie.
— O! — zawołała — ma słuszność! Ale dlaczego ci Thenardierzy zatrzymują mą Cozettę? O! przyjedzie! Szczęście moje się zbliża.
Tymczasem Thenardier nie puszczał dziecka, zmyślając tysiące pozorów. Cozetta była nieco cierpiąca i nie mogła podróżować zimą. A przytem pozostało trochę długów, które należałoby wprzód zaspokoić i t. p. i t. p.
— Poślę kogo po Cozettę — rzekł ojciec Madeleine. — W potrzebie sam pojadę.
I za dyktowaniem Fantiny napisał list następujący, który podpisała:
„Panie Thenardier, oddasz pan Cozettę oddawcy tej kartki. Zapłacę panu wszystkie drobne długi.

Fantina.

Już miano jechać po Cozettę, gdy zdarzył się ważny wypadek. Daremnie staramy się jaknajmisterniej ciosać tajemniczy kloc naszego życia, zawsze na nim ukaże się czarny słój przeznaczenia.






II.
Jakim sposobem Jean może stać się Champ.

Pewnego poranku p. Madeleine pracował w swoim gabinecie, zajęty załatwieniem zawczasu pilniejszych spraw municypalnych na przypadek, gdyby sam musiał jechać do Montfermeil, gdy mu oznajmiono, że inspektor policji Javert pragnie z nim mówić. Usłyszawszy to nazwisko, p. Madeleine drgnął mimowolnie. Od zajścia w biurze policji, Javert staranniej niż kiedy go unikał i p. Madeleine nie widział go od tej pory.
— Prosić — rzekł.
Javert wszedł do gabinetu.
P. Madeleine siedział blizko kominka, z piórem w ręku, oczy zwrócone na akta, które przewracał notując; były to protokuły przestępstw na ulicach. Dla Javerta nie odrywał się od roboty. Stała mu na myśli biedna Fantina i miał powód okazać chłód lodowaty.
Javert z uszanowaniem skłonił się przed merem, który siedział tyłem obrócony. P. mer nie spojrzał na niego, ciągle pisząc notaty na aktach.
Javert postąpił kilka kroków i zatrzymał się milczący.
Fizjonomista, oswojony z naturą Javerta, oddawna studjujący tego dzikiego człeka na usługach cywilizacji, tę dziwną mięszaninę Rzymianina, Spartańczyka, mnicha i kaprala, tego szpiega niezdolnego kłamać, tego policjanta czystego jak dziewica; fizjonomista, któryby znał jego tajemny i dawny wstręt do p. Madeleine, jego starcie z merem z powodu Fantiny, i w tej chwili spojrzał na Javerta, — mimowoliby zapytał: co się takiego stało? Widocznem było dla każdego, kto znał to sumienie proste, jasne, szczere, uczciwe, surowe i dzikie, że w Javercie odbyła się jakaś wielka walka wewnętrzna. Cokolwiek działo się w jego duszy, zwykle widziałeś na twarzy. Jak wszyscy ludzie gwałtowni, podlegał silnym w strząśnieniom i zmianom: Nigdy też fizjonomja jego nie była dziwniejszą, i bardziej zmienioną. Wchodząc skłonił się przed p. Madeleine, w jego spojrzeniu nie było ani urazy, ani gniewu, ani nieufności; zatrzymał się kilka kroków za krzesłem mera; stał prosto, wyciągnięty jak żołnierz, z naiwną i zimną szorstkością człowieka, który nigdy nie był łagodnym, a zawsze cierpliwym; czekał, nie rzekłszy słowa, nie poruszywszy się, ze szczerą pokorą i spokojną rezygnacją, aż spodoba się panu merowi obrócić; spokojny, pogodny, z kapeluszem w ręku, z oczyma spuszczonemi w ziemię, z wyrazem twarzy, środkującym między fizjonomją żołnierza, stojącego przed oficerem, i winowajcy przed sędzią. Z tej twarzy znikły wszystkie uczucia i wspomnienia, któreśmy w nim przypuszczali. Na tej twarzy niedocieczonej i prostej jak granit, malował się tylko spokojny smutek. Cała postać wyrażała pokorę i stanowczość, i jakieś mężne znękanie.
Nakoniec p. mer położył pióro i na wpół się obrócił.
— No cóż tam? co zaszło — Javert?
Javert milczał chwilę, jakby zbierał myśli, potem podniósł głos smutnie uroczysty, ale pełen prostoty.
— Oto, panie merze, popełniono czyn występny.
— Jaki czyn?
— Niższy ajent władzy wielce uchybił wysokiemu urzędnikowi. Przychodzę z obowiązku mojego zawiadomić o tem p. mera.
— Któż jest ten ajent? — zapytał p. Madeleine.
— Ja — rzekł Javert.
— Pan?
— Ja.
— A jakiż to urzędnik może się żalić na ajenta?
— Pan, panie merze.
P. Madeleine wyprostował się na krześle. Javert mówił dalej z miną, surową, z oczami spuszczonemi w ziemię:
— Panie merze, przychodzę prosić, abyś pan raczył zażądać od wyższej władzy wydalenia mię ze służby.
P. Madeleine zdumiony otworzył usta. Javert mu przerwał.
— Powie pan, że mogłem sam podać się do dymisji; ale tego nie dosyć. Podać się do dymisji, to zaszczytne. Ciężko zawiniłem, powinienem być ukarany. Trzeba mię wypędzić ze służby.
I po chwili milczenia dodał:
— Panie merze, byłeś pan innego dnia niesprawiedliwie względem mnie surowy. Bądź nim dziś sprawiedliwie.
— Co mówisz? dlaczego? — zawołał p. Madeleine. — Co znaczy ta krętanina? w czem pan przeciw mnie zawiniłeś? coś mi zrobił? Jaką krzywdę wyrządzałeś? oskarżasz się, chcesz być przeniesionym...
— Wypędzonym — rzekł Javert.
— Wypędzonym, zgoda. Bardzo dobrze. Nic zgoła nie rozumiem.
— Zaraz pan zrozumie, panie merze.
Javert westchnął głęboko i mówił dalej zimno i smutnie:
— Panie merze, przed sześciu tygodniami, po owej scenie z tą dziewczyną, byłem wściekły i denuncjowałem pana.
— Denuncjowałeś!
— Do prefektury policji paryzkiej.
P. Madeleine, który nie częściej się śmiał od Javerta, parsknął śmiechem:
— Jako mera, wkraczającego w atrybucję policji?
— Jako dawnego galernika.
Mer pobladł.
Javert, nie podnosząc oczu z ziemi, mówił dalej:
— Tak mi się zdawało. Oddawna powziąłem podejrzenie. Podobieństwo rysów twarzy, wiadomości, jakieś pan zasięgał w Faverolles, pańska siła zdumiewająca, przygoda ze starym Fauchelevent, pańska celność strzału, jedna noga nieco utykająca i Bóg wie nieco! głupstwa jednem słowem; dość, żem brał pana za niejakiego Jana Valjean.
— Za kogo?... Powtórz pan nazwisko.
— Jan Valjean. Jest to galernik, którego widziałem przed dwudziestu laty, gdym był pomocnikiem nadzorcy więźniów w Tulonie. Wychodząc z galer, ten Jan Valjean, jak się zdaje, okradł biskupa, później popełnił zaraz kradzież ręką zbrojną u małego Sabaudczyka. Od ośmiu lat ukrywał się niewiadomo jak i gdzie; wszędzie go szukano. Uroiłem sobie... Głupie przywidzenie! Dość, że uniesiony gniewem, bez długiego namysłu, denuncjowałem pana do prefektury.
P. Madeleine, który od pewnego czasu znowu zatopił wzrok w papierach, zapytał tonem najzupełniej obojętnym:
— I cóż panu odpowiedziano?
— Żem zwarjował.
— I cóż?
— A cóż, miano zupełną rację.
— Prawdziwe szczęście, że sam pan to przyznajesz!
— Niepodobna nie przyznać, kiedy prawdziwy Jan Valjean się znalazł.
Papier wypadł z rąk p. Madeleine, podniósł głowę, bystro spojrzał na Javerta i rzekł niedającym się opisać tonem:
— A!
Javert mówił dalej:
— Rzecz tak się ma, panie merze. Zdaje się, że w stronie Ailly-le-Haut-Clochet mieszkał rodzaj poczciwca, którego zwano ojcem Champmathieu. Było to nędzne stworzenie. Nie zwracano nań uwagi. Tego rodzaju ludzie niewiadomo z czego żyją. Ostatecznie, tej jesieni ojciec Champmathieu został przytrzymany za kradzież jabłek w ogrodzie... Mniejsza u kogo, dość że była kradzież, mur przeskoczony, złamane gałęzie drzewa. Uwięziono mego Champmathieu. Miał jeszcze gałęź jabłoni w ręku. Pakują go do kozy. Dotychczas cała sprawa należała do policji poprawczej. Ale otóż zrządzenie Opatrzności. Więzienie było w złym stanie, więc sędzia inkwirent uznał za stosowne przenieść Champmathieu do Arras, gdzie jest więzienie departamentowe. W tem więzieniu siedzi dawny galernik nazwiskiem Brevet, zatrzymany nie wiem już za co; teraz zrobiono go odźwiernym, bo się dobrze prowadzi. Panie merze, zaledwie wpakowano do więzienia Champmathieu, ów Brevet, ujrzawszy go zawołał: — Ależ znam tego człowieka. Stary kajdaniarz. Przypatrz mi się poczciwcze! Wszak jesteś Jan Valjean! — Jan Valjean! co to za Jan Valjean? Champmathieu udaje zdziwionego. — No, no, nie udawaj — rzekł Brevet. — Jesteś Jan Valjean! Byłeś na galerach tulońskich przed dwudziestu laty, Pracowaliśmy razem. — Champmathieu zaprzecza. Do licha! łatwo pan mer pojmuje. Zarządzają śledztwo: uwiadamiają mię o tej przygodzie. I cóż się okazuje? Ów Champmathieu przed trzydziestu laty był chłopcem u ogrodników w wielu miejscach, był i w Faverolles. Dalej ślad jego znika. Po długim przeciągu czasu spotykają go w Owernji, później w Paryżu, gdzie, jak mówił, był dorożkarzem i miał córkę praczkę, ale rzecz niedowiedziona, nakoniec przebywał w tych okolicach. Otóż, nim dostał się do galer za kradzież gwałtowną, czemże był Jan Valjean? Ogrodniczkiem. Gdzie? W Faverolles. Drugi fakt. Jan Valjean miał imię chrzestne Jan, a jego matka nazywała się z domu Mathieu. Udaje się do Owernji. W owym kraju Jan wymawiają, Chan, nazywają go więc Chan Mathieu. Nasz rycerz, pozwala na wszystko i otóż mamy ojca Champmathieu. Pan mer uważa? Wypytują się w Faverolles. Rodzina Jana Valjean zniknęła. Niewiadomo gdzie się podziała. W takich klasach, jak panu wiadomo, często zdarzają się podobne zniknienia rodzin. Dowiadujesz się, szukasz, ani śladu. Ci ludzie, jeśli nie są błotem, stają się pyłem. A przytem, ponieważ początek tej historji datuje od lat trzydziestu, nie masz nikogo w Faverolles, coby znał Jana Valjean. Wypytują się w Tulonie. Prócz Breveta, dwóch tylko galerników widziało Jana Valjean: są to skazani na dożywotnie więzienie Cochepaille i Chenildieu. Wyciągają ich z galer, przywożą i stawiają na oczy mniemanemu Champmathieu. Jak Brevet, bez wahania powiadają, że to Jan Valjean. Ten sam wiek, ma pięćdziesiąt cztery lat, wzrost, postawa, słowem — ten sam człowiek. W owym to czasie wysłałem denuncjację do prefektury paryzkiej. Odpowiedziano mi, że chybam oszalał, bo Jan Valjean jest w Arras w ręku sprawiedliwości. Łatwo pan mer pojmuje, jak to mnie zdziwiło, mnie, com sądził, że mam w swych szponach tego właśnie Jana Valjean! Napisałem do sędziego inkwirenta. Kazał mi przyjechać, przyprowadzają Champmathieu.
— I cóż? — przerwał p. Madeleine.
Javert odpowiedział spokojnie i smutnie:
— Ach, panie merze, prawda jest prawdą. Przykro mi bardzo, ale tamten człowiek rzeczywiście jest Janem Valjean... I ja go poznałem.
— Jesteś pan tego pewnym?
Javert roześmiał się boleśnie z głębokiem przekonaniem:
— O, pewny!
Milczał chwilę zamyślony, machinalnie biorąc szczyptę piasku z piaseczniczki na stole, i dodał:
— A nawet teraz, gdy poznałem prawdziwego Jana Valjean, nie pojmuję, jak mogłem tak grubo się pomylić. Racz mi pan przebaczyć, panie merze.
Tak poważnie błagając tego, co przed sześciu tygodniami upokorzył go wobec żołnierzy i rzekł: Wychodź Jayert! człowiek wyniosły, był nie wiedząc o tem, pełnym prostoty i godności. P. Madeleine odpowiedział na jego prośbę porywczem zapytaniem:
— A co mówi ten człowiek?
— A, do licha! panie merze, zła sprawa. Jeśli to Jan Valjean, więc recydywa. Przeskoczyć mur, złamać gałęź, to swawola, jak na małego chłopca; ale gdy dopuści się tego dojrzały mężczyzna, to występek; gdy galernik, to zbrodnia. To już nie do policji poprawczej, ale do sądu kryminalnego należy. Nie kilka dni aresztu, ale całe życie na galerach czeka winowajcę. A dalej sprawa z małym Sabaudczykiem, jak się spodziewam, także wyjdzie na stół. Do djaska! jest z czego się wykręcać; nieprawdaż? Tak, ale dla Jana Valjean to bagatela. Jan Valjean to wytrawna sztuka. Po tem go także poznaję. Inny wyrabiałby sceny, krzyczał i śpiewał, jak kocioł z wodą wrzącą na ogniu, że nie chciałby być Janem Valjean et cetera. On zaś udaje, że niczego nie rozumie, i mówi: Jestem Champmathieu i od tego nie odstąpię. Udaje zdziwionego, głupca, to daleko dowcipniej. O przebiegły łotr! ale nic nie pomoże, są dowody. Poznały go cztery osoby; stary niegodziwiec będzie potępiony. Odesłano go do sądu kryminalnego w Arras. Wyjeżdżam tam zaraz jako świadek.
P. Madeleine zabrał się do pracy, przewracał spokojnie akta, notował, czytając i pisząc jak człowiek zajęty. Nagle obrócił się do Javerta i rzekł:
— Dość tego, mój Javercie. Prawdę mówiąc, szczegóły te niewiele mnie obchodzą. Tracimy czas drogi, a mamy pilne sprawy. Javert, udasz się pan bezwłocznie do poczciwej kobiety Buseaupied, która sprzedaje warzywa na rogu ulicy Ś-go Salwjana. Powiesz jej pan, żeby zaniosła skargę na woźnicę Piotra Chesnalong. To brutal, o mało nie zabił tej kobiety i jej dziecka. Trzeba go ukarać. Dalej, pójdziesz pan do pana Chercellay, ulica Montre de Champigny. Skarży się, że z rynny sąsiedniego domu ścieka deszcz do niego i podmywa fundamenta jego kamienicy. Następnie sprawdzisz pan przestępstwa policyjne, na ulicy Guiborg u wdowy Doris, i na ulicy Gavraud Blanc u pani Renée le Bossé, i spiszesz protokuł. Ale daję panu zawiele roboty. Podobno odjeżdżasz? wszak mówiłeś, że się udajesz do Arras, za tydzień czy dziesięć dni?
— Wcześniej, panie merze.
— Kiedyż?
— Zdaje mi się, że powiedziałem panu merowi, iż sprawa sądzoną będzie jutro, i że dziś w nocy odjeżdżam dyliżansem.
Pan Madeleine poruszył się nieznacznie.
— A jak długo potrwa proces?
— Dzień najwięcej. Najdalej jutro w nocy zapadnie wyrok. Nie będę jednak czekał wyroku, który jest naprzód wiadomy, i jak tylko złożę zeznanie, powrócę.
— Dobrze — rzekł p. Madeleine.
I skinieniem ręki pożegnał Javerta.
Javert nie odchodził.
— Przepraszam pana mera. ale...
— Cóż tam znowu? — zapytał pan Madeleine.
— Panie merze, muszę przypomnieć panu jedną, prośbę.
— Jaką?
— Że powinienem być wydalony ze służby.
P. Madeleine się podniósł.
— Javert, jesteś człowiek honorowy i mam dla ciebie szacunek. Przesadzasz swoją winę. Zresztą jest to także obraza mnie dotycząca. Javert, zasługujesz raczej na awans, niż na dymisję. Chcę, żebyś pozostał na swej posadzie.
Javert spojrzał na pana Madeleine źrenicą pełną szczeroty, w której głębi dostrzegałeś mało oświecone, ale surowe i niezachwiane sumienie, i rzekł spokojnie:
— Panie merze, nie mogę się na to zgodzić.
— Powtarzam panu — odparł Madeleine — że to rzecz moja.
Ale Javert, zajęty jedną, myślą, mówił dalej:
— Co do przesady, bynajmniej nie przesadzam. Rozumuję sobie w ten sposób. Podejrzewałem pana niesprawiedliwie. To jeszcze rzecz mała. My policjanci mamy prawo podejrzywać, chociaż jest nadużyciem podejrzywać wyższego urzędnika. Ale ja, bez dowodów, w przystępie gniewu, w celu zemsty, denuncjowałem jako galernika, pana, szanownego męża, mera, wysokiego urzędnika! To błąd ciężki, bardzo ciężki. Obraziłem władzę w pańskiej osobie, ja, ajent władzy! Gdyby który z moich podwładnych uczynił to, co ja uczyniłem, wygnałbym go bez litości, jako niegodnego służby. A co? — Jeszcze słówko, panie merze. Często byłem surowym dla drugich. I sprawiedliwie; czyniłem dobrze. Jeżeli teraz nie będę surowym względem siebie, cokolwiek uczyniłem sprawiedliwego, stanie się niesprawiedliwem. Mamże oszczędzać siebie bardziej niż drugich? Nie. Jakto! Byłżebym na to tylko, by karać drugich, a siebie nie: ależ w takim razie byłbym nędznikiem! ależ ci, co mówią: łajdak Javert! mieliby słuszność! Panie merze, nie żądam, abyś się obchodził ze mną z dobrocią; pańska dobroć dużo mi krwi napsuła, gdy ją okazywałeś drugim, więc jej nie chce dla siebie. Dobroć, która przyznaje słuszność nierządnicy przeciw obywatelowi, ajentowi policji przeciw merowi, człowiekowi bez znaczenia przeciwko zajmującemu wysokie stanowisko, taką dobroć nazywam złą. Z taką to dobrocią upada społeczeństwo. Miły Boże! nic łatwiejszego jak być dobrym; cała trudność być sprawiedliwym. Wierz mi pan! gdybyś był tem, czem cię podejrzywałem niesłusznie, o pewnie nie byłbym dobrym dla pana! Przekonałbyś się! Panie merze, powinienem z tobą obchodzić się, tak jak z innymi. Gdym karcił złoczyńców, gdym się srożył na hultajów, często mówiłem do siebie: słuchaj, jeżeli w czem się potkniesz, jeżeli cię schwytam na jakiej zdrożności, biada ci! — Potknąłem się, schwytałem na gorącym uczynku, tem gorzej! Trzeba mię zdegradować, wypędzić! To konieczność. Mam zdrowe ręce, najmę się za parobka, wszystko mi jedno. Panie merze, dobro służby wymaga przykładu. Żądam poprostu oddalenia ze służby inspektora Javert.
Wszystko to mówił tonem pokornym i dumnym, z rozpaczą i głębokiem przekonaniem, i mimowoli upatrywałeś jakąś dziwaczną wielkość w tym dziwnie uczciwym człowieku.
— Zobaczymy — rzekł p. Madeleine.
I podał mu rękę.
Javert cofnął się i rzekł dzikim tonem:
— Przepraszam pana mera, to być nie może.
Potem nizko się ukłonił i szedł ku drzwiom.
Tu zatrzymał się i rzekł, spuściwszy oczy:
— Panie merze, pozostaję w służbie, dopóki nie otrzymam dymisji.
Wyszedł. P. Madeleine zamyślony słyszał rozlegający się po posadzce korytarza jego chód pewny i mocny.






KSIĘGA SIÓDMA.
SPRAWA CHAMPMATHIEU.
I.
Siostra Symplicja.

Zdarzenia, które niżej opowiemy, nie wszystkie były znane w M. — nad M. — I to jednak, co doszło do wiadomości miasta, wyryło tak niezatarte wspomnienia, że brakowałoby wiele naszej książce, gdybyśmy nie opowiedzieli najdrobniejszych tych zdarzeń.
W szczegółach tych czytelnik spotka się z dwiema lub trzema okolicznościami nieprawdopodobnemi, które zachowaliśmy przez szacunek dla prawdy.
Popołudniu, po rozmowie z Javertem, p. Madeleine o zwykłej godzinie poszedł odwiedzić Fantinę.
Nim wszedł do jej sali, kazał prosić siostrę Symplicją.
Dwie zakonnice, które usługiwały w infirmerji, panny zgromadzenia Ś-go Wincentego à Paulo, jak wszystkie Siostry Miłosierdzia, nazywały się: siostra Perpetua, i siostra Symplicja. Siostra Perpetua była to prosta wieśniaczka, po chłopsku siostra miłosierdzia, która wstąpiła do klasztoru, jak na zwyczajną służbę. Została zakonnicą jak inna kucharką. Typ dość pospolity. Zgromadzenia zakonne we Francji chętnie przyjmują tę ciężką glinę wieśniaczą, z której łatwo wyrabiają się kapucyni i urszulinki. To prostactwo używa się do grubych robót klasztornych. Przemiana parobka w 6 kapucyna nic nie ma rażącego; jeden staje się drugim bez zachodu i wielkiej pracy; wspólne tło ciemnoty wiejskiej i klasztornej jest doskonałem przygotowaniem i odrazu czyni zakonnika z kmiecia. Nieco obszerniejsza siermięga — macie habit. Siostra Perpetua była to krzepka zakonnica z pod Pontoise, mówiąca z chłopska, śpiewająca psalmy, zrzędna, cukrząca rumianek według bigoterji lub obłudy chorego, burcząca na chorych, opryskliwa z umierającymi, rzucająca im w twarz Pana Boga, kamienująca ich gniewnemi modłami, śmiała poczciwa i jak rydz czerwona.
Siostra Symplicja była biała, białością woskową. Przy siostrze Perpetui wyglądała jak świeca jarząca przy łojówce. Wincenty à Paulo bosko skreślił przeznaczenie siostry miłosierdzia w tych przedziwnych słowach, w których wielka swoboda łączy się z wielką służebnością: „Monasterem ich będzie dom chorych, celą izba najęta, kaplicą kościół ich parafji, klasztorem ulice miasta lub sale szpitalne, zamknięciem posłuszeństwo, kratą bojaźń Boża, zasłoną skromność.“ Ten ideał żył w siostrze Symplicji. Niktby z pewnością nie powiedział, ile lat miała; nigdy nie była młodą i zdawało się, że nigdy nie zestarzeje. Była to osoba — nie śmiemy powiedzieć kobieta — łagodna, surowej pobożności, dobrze wychowana, zimna, nie zdolna skłamać. Nadzwyczaj łagodna, zdawała się wątłą, a była wytrwałą jak granit. Dotykała nieszczęśliwych ślicznemi palcami delikatnemi i miękiemi. W jej słowach było, że tak powiem, milczenie; mówiła tyle tylko, ile konieczność wymagała; dźwięk jej głosu zbudowałby spowiednika i zachwycił salonowca. Ta delikatność wybornie się godziła z grubą suknią zakonną, znajdując w szorstkiem zetknięciu nieustanne przypomnienie nieba i Boga. Kładziemy nacisk na jeden szczegół. Nigdy nie skłamać, nie rzec nawet najobojętniejszego słówka, któreby nie było szczerą prawdą, — święta miłość prawdy, był wybitny rys siostry Symplicji, główne znamię jej charakteru. Sławną też była w całem zgromadzeniu z tej niezachwianej prawdomówności. Ksiądz Sicard mówi o siostrze Symplicji w liście do głuchoniemego Massieu: „Choćbyśmy byli najszczerszymi i najczystszymi, zawsze na naszej szczerocie znajdą się skazy małego niewinnego kłamstwa.“ Ona ich nie miała. Czyż są małe kłamstwa, kłamstwa niewinne? Kłamstwo to złe bezwzględne. Nie można trochę kłamać; kto kłamie, kłamie zupełnie; kłamstwo jest obliczem szatana; szatan ma dwa nazwiska: nazywa się szatan i nazywa się kłamstwo. Tak sobie myślała, i jak myślała, czyniła. Ztąd pochodziła jej białość, o której mówiliśmy, białość promieńmi swemi otaczająca usta i oczy. Uśmiech jej był biały i spojrzenie białe. Na szybie tego sumienia nie było najdrobniejszej pajęczynki ani ździebełka kurzu. Wchodząc do zgromadzenia Ś-go Wincetego à Paulo, sama wybrała imię Symplicji. Symplicja Sycylijska, jak wiadomo, pozwoliła raczej wyrwać sobie piersi, byle nie skłamać, że urodziła się w Segescie, kiedy pochodziła z Syrakuzy: kłamstwo byłoby ją ocaliło. Taka patronka była stosowną dla tej duszy.
Siostra Symplicja, wchodząc do zgromadzenia, miała dwie wady, z których poprawiła się z czasem; lubiła jeść łakocie i odbierać listy. Później zawsze czytała tylko z łacińskiej książki do nabożeństwa. Nie bardzo rozumiała łacinę, ale doskonale rozumiała książkę.
Świątobliwa panna polubiła Fantinę, prawdopodobnie przeczuwając w niej cnotę ukrytą, i prawie wyłącznie zajęła się jej pielęgnowaniem.
P. Madeleine odprowadził na ustęp siostrę Symplicję i polecił jej Fantinę jakimś dźwiękiem głosu szczególnym, który długo pamiętała siostra.
Opuściwszy siostrę, zbliżył się do Fantiny. Fantina każdego dnia wyglądała p. Madeleine, jak promieni ciepła i radości. Mówiła do sióstr: — Czuję, kiedy pan mer przychodzi.
W dniu tym goryczka się wzmogła. — Ujrzawszy p. Madeleine, zapytała:
— A Cozetta?
Odpowiedział z uśmiechem:
— Wkrótce!
P. Madeleine rozmawiał z Fantiną jak zwykle, tylko dłużej. Ku wielkiej jej radości zabawił całą godzinę, zamiast połowy. Prosił wszystkich, by niczego nie brakowało chorej. Zauważono, że przez chwilę twarz jego nachmurzyła się posępnie. Później wytłumaczono to, dowiedziawszy się, że lekarz szepnął mu do ucha:
— Niknie w oczach.
Następnie wrócił do biura i posługujący chłopiec widział, jak z wielką uwagą wpatrywał się w mapę dróg Francji, która wisiała w jego gabinecie. Napisał ołówkiem kilka cyfr na kawałku papieru.






II.
Przenikliwość majstra Scaufflaire.

Z biura poszedł na koniec miasta do flamandczyka, majstra Scaufflaer, z francuzka Scaufflaire, który wynajmował konie.
Najkrótszą drogą do Scaufflaira była mało uczęszczana ulica, przy której stała plebania parafji p. Madeleine. Proboszcz jej, jak mówiono, był człowiek zacny, szanowny i dający dobre rady. W chwili, gdy p. Madeleine mijał plebanję, na ulicy był tylko jeden przechodzień i ten przechodzień zauważył, że p. mer, minąwszy plebanję, zatrzymał się, postał nieruchomy, później wrócił do drzwi mieszkania proboszcza, schwycił już za sznurek od dzwonka, lecz zatrzymał się znowu, zamyślił, i po kilku sekundach, zamiast pociągnąć sznurek, lekko go puścił i poszedł dalej, śpieszniej niż wprzódy.
P. Madeleine zastał majstra Scaufflaire zajętego naprawianiem uprzęży.
— Majstrze Scaufflaire — zapytał — czy masz dobrego konia?
— Panie merze — odpowiedział flamandczyk — moje konie wszystkie są dobre. Co pan rozumie przez dobrego konia?
— Rozumiem konia, który może zrobić dwadzieścia mil dziennie.
— Do licha! — rzekł flamandezyk — dwadzieścia mil!
— Tak.
— Zaprzężony do kabrjoletu?
— Tak.
— A jak długo ma odpoczywać po jeździe?
— W potrzebie odjedzie nazajutrz.
— Żeby odbyć tę samą drogę?
— Tak.
— Do djabła! czy pewno mil dwadzieścia?
P. Madeleine wyjął z kieszeni papier, na którym napisał ołówkiem cyfry. Pokazał go flamandczykowi. Stały liczby 5, 6, 8½.
— Widzicie — rzekł. Razem dziewiętnaście i pół, wyjdzie to na jedno, co dwadzieścia mil.
— Panie merze — odpowiedział flamandczyk — mam, czego panu trzeba. Mój biały konik, zapewne go pan widział kiedy, pochodzi z dolnego Boulonnais. Jest pełen ognia. Chciano zrobić z niego wierzchowca. Ba! wierzgał i zrzucał wszystkich. Myślano, że narowny, nie wiedziano, co z nim zrobić. Kupiłem go i zaprzęgłem do kabrjoletu. Panie merze, tego mu właśnie było potrzeba; łaskawy jak panienka, a pędzi jak wicher. Naturalnie! na grzbiet mu nie siadaj. Nie życzy sobie być wierzchowcem. Każdy ma swoją ambicję. Ciągnąć, i owszem; nosić, nie; musiał sobie to powiedzieć.
— I przebiegnie drogi?...
— Pańskie mil dwadzieścia, dobrym kłusem, w ośmiu niespełna godzinach. Ale pod pewnemi warunkami.
— Mówcie.
— Naprzód, pozwolisz mu pan wytchnąć godzinę w połowie drogi; będzie jadł, a pan nie pozwoli, żeby chłopiec z oberży wykradał mu owies, bo zauważyłem, że w oberżach owies częściej przepijają chłopcy niż zjadają konie.
— Będę doglądał.
— Powtóre... czy to dla pana mera ten kabrjolet?
— Dla mnie.
— Pan umie powozić?
— Umiem.
— A więc, pan mer pojedzie sam, bez bagaży, żeby nie obciążać konia.
— Zgoda.
— Ale pan mer nie mając nikogo z sobą, raczy sam pilnować owsa.
— Już mówiłem.
— Żądam trzydzieści franków dziennie. Płaci się tak samo za dni spoczynku. Ani szeląga mniej, żywienie konia należy do pana mera.
P. Madeleine wyjął z sakiewki trzy napoleony i położył na stole.
— Oto za dwa dni z góry.
— Poczwarte, do takiej jazdy kabrjolet byłby zaciężki i zmęczyłby konia. Pan mer zgodzi się podróżować w małym tilbury?
— Zgodzę.
— Jest lekki, ale odkryty.
— Wszystko mi jedno.
— Czy pan mer zastanowił się, że mamy zimę?..
P. Madeleine nie odpowiedział; flamandczyk mówił dalej:
— Że chłód przejmujący?
P. Madeleine milczał.
— Że może deszcz padać?
P. Madeleine podniósł głowę i rzekł:
— Tilbury i koń będą jutro przed memi drzwiami o wpół do piątej zrana.
— Stanie się tak, panie merze — odpowiedział Scaufflaire; potem drapiąc paznokciem wielkiego palca plamę na stole, mówił dalej tonem obojętnym, którym flamandczycy umieją pokryć swą przebiegłość.
— Ale, dopierom teraz sobie przypomniał! Pan mer nie powiedział mi, dokąd jedzie. Gdzież to udaje się pan mer?
Od początku rozmowy o niczem innem nie myślał, ale jakoś, nie wiedząc dlaczego, nie śmiał zadać pytania.
— Czy wasz koń mocne ma przednie nogi? — zapytał p. Madeleine?
— Doskonałe, panie merze. Będzie go pan nieco powściągał przy zjeżdżaniu z góry. Dużo jest pagórków tam, gdzie się pan udaje?
— Nie zapomnij pan stawić konia punkt o wpół do piątej rano, odpowiedział p. Madeleine i wyszedł.
Flamandczyk zgłupiał zupełnie, jak później sam opowiadał.
P. mer wyszedł od kilku minut, gdy znowu drzwi się otworzyły; był to p. mer.
Zawsze miał tę samą minę zimną i roztargnioną.
— Panie Scaufflaire — rzekł — ile cenisz konia i tilbury, które od pana najmuję?
— Czy p. mer chce je kupić?
— Nie, ale na wszelki wypadek, chcę żebyś nie miał straty. Za powrotem oddasz mi pan pieniądze. Ile za kabrjolet i konia?
— Pięćset franków, panie merze.
— Oto je masz.
P. Madeleine położył na stole bilet bankowy i wyszedł; tym razem już nie wrócił.
Majster Scaufflaire okrutnie żałował, że nie powiedział tysiąc franków. Zresztą koń i tilbury razem warte były sto talarów.
Flamandczyk przywołał żonę i opowiedział całą przygodę. Gdzie u djabła pan mer może jechać? Złożyli radę. — Udaje się do Paryża — rzekła żona. — Nie zdaje mi się — odparł mąż. — P. Madeleine zapomniał na kominku papier z cyframi. Flamandczyk wziął go i rozważał. — Pięć, sześć, ośm i pół? to widać znaczy stacje pocztowe. Obrócił się do żony. — Odgadłem! — Jakim sposobem? — Ztąd jest pięć mil do Hesdin, z Hesdin sześć do Saint-Pol, ośm i pół z Saint-Pol do Arras. Jedzie do Arras.
P. Madeleine powrócił do domu. Wychodząc od majstra Scaufflaire, obrał najdłuższą drogę, jak gdyby drzwi plebanji wiodły go na pokuszenie i usiłował ich uniknąć. Wszedł do swego pokoju, zamknął się, co zdawało się rzeczą bardzo prostą, zwykle bowiem wcześnie spać chodził. Wszelako odźwierna fabryki, która zarazem była jedyną służącą p. Madeleina, spostrzegłszy, że świeca zgasła o wpół do dziewiątej, powiedziała to wracającemu kasjerowi, dodając:
— Może pan mer zachorował? miał jakąś osobliwszą minę.
Kasjer mieszkał na dole pod samym pokojem p. Madeleine.
Nie zwrócił uwagi na słowa odźwiernej, położył się i zasnął. Około północy nagle się obudził; przez sen słyszał jakiś hałas nad głową. Wytężył słuch. Ktoś chodził po pokoju na górze. Przysłuchawszy się uważniej, poznał kroki pana Madeleine. Zdziwiło go to, bo zwykle aż do rana panowała zupełna cisza w pokoju p. Madeleine. Po chwili usłyszał coś nakształt otwierania i zamykania szafy. Później usunięto ciężki mebel, nastała cisza, i znowu rozpoczęło się chodzenie. Kasjer wybił się ze snu, usiadł na łóżku, spojrzał przez okno i zobaczył na murze naprzeciwko czerwone odbicie światła z okien. Wniósł z kierunku promieni, że światło wychodziło z okna pokoju p. Madeleine. Jasny odblask drgał, jakby w pokoju palił się ogień nie świeca. Ramy szyb nie rzucały cienia, co wskazywało, że okno było zupełnie otwarte. Okno otwarte w zimie, rzecz zadziwiająca. Kasjer usnął. W parę godzin obudził się znowu. To samo stąpanie regularne rozlegało się nad głową.
Odblask światła rysował się na murze, ale był blady i spokojny, jak odbicie lampy lub świecy. Okno ciągle otwarte.
Opowiedzmy, co się działo w pokoju p. Madeleine.






III.
Burza pod czaszką.

Czytelnik niewątpliwie odgadł, że p. Madeleine nie kim innym był, tylko Janem Valjean.
Zaglądaliśmy już w głębiny tego sumienia; nadeszła chwila zajrzyć tam raz jeszcze. Czynimy to wzruszeni i drżący. Nic bardziej nie przejmuje grozą, jak tego rodzaju badanie. Oko ducha nigdzie nie znajduje tyle olśnienia i ciemności, jak w człowieku; nie spotka przedmiotu, coby był straszniejszym, bardziej zawikłanym, tajemniczym i nieskończonym. Jest widowisko wspanialsze od morza — niebo; jest widowisko wznioślejsze od niebios — wnętrze duszy.
By napisać poemat ludzkiego sumienia, choćby tylko z powodu jednego człowieka, choćby z powodu najnędzniejszego z ludzi, jużby trzeba było zlać wszystkie epopeje w jedną wyższą, wznioślejszą i ostateczną. Sumienie, to odmęt złudzeń, pragnień, pożądań i pokuszeń, piec ognisty marzeń, jaskinia myśli, których się wstydzimy; to pandemonjum fałszów ułudnych, pole bitwy namiętności. W pewnych chwilach przeniknij wskroś bladą twarz myślącej istoty ludzkiej, dobierz się do wnętrza, zajrzyj w głąb duszy, spojrzyj w te ciemności nocy. Znajdziesz tam, pod milczeniem zewnętrznem, walki olbrzymów jak w Homerze, starcia smoków z hydrami, ćmy widm jak w Miltonie, wężownice widziadeł jak w Dancie. Ponurą jest ta nieskończoność, którą każdy człowiek nosi w sobie, z rozpaczą przymierzając do niej wolę swego ducha i czynności swego życia.
Jednego dnia Alighieri natrafił na drzwi złowrogie, przed któremi się zawahał. Takie drzwi stoją przed nami i wahamy się u ich progu.
Nie wiele zostaje nam dodać do tego, co już wie czytelnik o losach Jana Valjean, od przygody z Gerwazkiem. Od tej chwili, jakeśmy widzieli, stał się innym człowiekiem. Cokolwiek biskup chciał z niego zrobić, zrobił. Nie była to zmiana, ale przemienienie.
Valjean zdołał umknąć, zniknąć, sprzedał srebra biskupa, zachował tylko świeczniki na pamiątkę, wciskał się z jednego miasta do drugiego, przebiegł całą Francję, przybył do M. — nad M. — wpadł na szczęśliwy pomysł, któryśmy opowiedzieli, zdołał stać się nieujętym i niedostępnym, i odtąd osiadłszy w M. — nad M. — szczęśliwy, że sumienie jego smuciło się przeszłością, a druga część życia była w sprzeczności z pierwszą, żył spokojnie, bezpiecznie, pełen nadziei, dwiema tylko zajęty myślami: jak ukryć swoje nazwisko i uświętobliwić życie: wymknąć się ludziom, a wrócić do Boga.
Dwie te myśli tak ściśle były złączone w jego umyśle, że tworzyły tylko jedną; obydwie przeważne i górujące, kierowały najdrobniejszemi jego czynnościami. Pospolicie obydwie zgodnie wpływały na jego postępowanie; kazały mu kryć się w cieniu, być życzliwym. łagodnym i prostym; radziły jedno i to samo. Wszelako niekiedy ścierały się z sobą. W takich razach, jakeśmy widzieli, człowiek, którego cała okolica M. — nad M. — nazywała p. Madeleine, nie wahał się poświęcić pierwszą dla drugiej, bezpieczeństwo osobiste dla cnoty. Tak, na przekór względom ostrożności, chował świeczniki biskupa, nosił po nim żałobę, przywoływał i rozpytywał małych Sabaudczyków wędrownych, dowiadywał się o krewnych w Faverolles, i ocalił życie staremu Fauchelevent, nie zważając na niepokojące podejrzenia Javerta. Zdawało się, że na wzór mędrców starożytności, mężów świętych i sprawiedliwych, sądził, iż najpierwszy jego obowiązek nie był względem siebie.
Jednakże wyznać trzeba, że nigdy nie był w takim przypadku, jak obecnie.
Nigdy dwie myśli, rządzące nieszczęśliwym człowiekiem, którego opowiadamy cierpienia, nie stoczyły tak zaciętej walki. Zrozumiał to niewyraźnie, ale głęboko zaraz po pierwszych słowach Javerta. W chwili, gdy w tak dziwny sposób wyrzeczone zostało nazwisko, które starannie i głęboko zakopał, krew lodem ścięła mu się w żyłach na widok złowrogiego dziwactwa losów, i zadrżał, przeczuwając straszne wstrząśnienia; pochylił głowę jak dąb przed zbliżającą się burzą, jak żołnierz w chwili przypuszczenia szturmu. Czuł, że nad jego głową przeciągają chmury, pełne piorunów i błyskawic. Jeszcze słuchając Javerta, pierwszą jego myślą było iść, pobiedz, denuncjować się, wydobyć Champmathieu z więzienia i samemu zająć jego miejsce; myśl bolesna, dojmująca jak nacięcie w żywem ciele; prędko jednak przemknęła i rzekł do siebie: Zobaczymy! zobaczymy! — Stłumił pierwszy popęd szlachetny i cofnął się przed heroizmem.
Byłoby rzeczą piękną niewątpliwie, gdyby po świętych słowach biskupa, po tylu latach żalu i zaparcia, wśród pokuty przedziwnie rozpoczętej, ten człowiek nie potknął się ani chwili, nawet wobec tak strasznej przyszłości i zawsze szedł krokiem pewnym ku otwartej przepaści, w głębi której było niebo; zaiste, byłoby to bardzo piękne, ale inaczej w rzeczywistości się stało. Musiemy niestety, zdawać sprawę z tego, co się działo w jego duszy i możemy tylko mówić to, co w istocie w niej było. Pierwsze zwycięztwo odniósł instynkt zachowawczy: naprędce zebrał myśli, stłumił wzruszenie, zważył niebezpieczeństwo obecności Javerta, odroczył wszelkie postanowienie z mocą i stanowczością przestrachu, zagłuszył myśl o przyszłości i odzyskał spokojność, jak gladjator podnoszący tarczę.
W takim stanie przepędził resztę dnia z nawałnicą w duszy, z głębokim spokojem na twarzy; przedsięwziął jedynie to, coby nazwać można „środkami zachowawczemi.“ W jego głowie wszystko jeszcze mięszało się, ścierało; zamęt był tak wielki, że nie odróżniał żadnej myśli i chyba to jedno mógłby powiedzieć o sobie, że dosięgnął go cios śmiertelny. Jak zwykle, poszedł do łoża boleści Fantiny, przedłużył odwiedziny, wiedziony instynktem dobroci i mówiąc sobie, że należy tak postąpić, polecając ją opiece sióstr, na przypadek długiej nieobecności. Niby przez mgłę przewidywał, że może wypadnie mu udać się do Arras, i bynajmniej nie zdecydowawszy się na tę podróż, powiedział sobie, że będąc zupełnie wolnym od wszelkich podejrzeń, mógł bez narażenia się być obecnym w sali sądowej; dlatego zamówił tilbury u Scaufflaira, by przygotować się na wszelki wypadek.
Zjadł obiad z dość dobrym apetytem.
Wróciwszy do pokoju, zebrał myśli.
Rozważył położenie i wydało mu się niesłychane, tak dalece niesłychane, że pogrążony w marzeniach, pod wpływem jakiejś niewytłumaczonej obawy, podniósł się z krzesła i zamknął drzwi na klucz. Obawiał się, żeby kto nie wszedł. Warował się przeciw możliwemu niebezpieczeństwu.
Po chwili zgasił świecę. Świeca go niepokoiła.
Zdawało mu się, że go zobaczą.
Zobaczą? Kto taki?
Niestety! co chciał wyrzucić za drzwi, weszło, co chciał oślepić, patrzyło nań iskrzącemi oczami: — jego sumienie.
Jego sumienie, to jest Bóg.
A jednak w pierwszej chwili łudził się biedny; czuł pewne bezpieczeństwo w samotności: zasunąwszy rygiel, zdało mu się, że jest nieujęty; zgasiwszy świecę, miał się za niewidzialnego. Wówczas zapanował nad sobą, wsparł się łokciami na stole, głowę skrył w dłoniach i zaczął myśleć w ciemnościach.
— Gdzie jestem? — Nie jestżem sam igraszką?
— Co mi mówiono? — Prawdaż to, że widziałem Javerta i że on mi to mówił? — Co za jeden ów Champmathieu? — Więc między nami jest podobieństwo? — Może to być?
— Ach! wczoraj jeszcze tak byłem spokojny, nie przeczuwający niczego! — Com robił wczoraj o tej samej godzinie? — Co wyniknie z tego zdarzenia?
— Jak się rozwiąże? — Co czynić?
Tak dręczył, się nieustannie. Umysł jego nie miał już siły się zatrzymać, myśli przesuwały się jak fale: żeby je zatrzymać, chwytał się za czoło.
Z tego zgiełku, burzącego wolę i rozum, napróżno usiłował wydobyć myśl jasną i mocne postanowienie; dobywał tylko trwogę śmiertelną.
Głowa mu płonęła. Poszedł do okna i otworzył je na rozcież. Na niebie nie było ani jednej gwiazdy. Wrócił i usiadł przy stole.
Tak upłynęła pierwsza godzina.
Powoli w rozmyślaniach jego tworzyły się i utrwalały słabe zarysy, mógł z dokładnością rzeczywistości widzieć nie ogół położenia, ale przynajmiej niektóre szczegóły.
Najprzód poznał, że jakkolwiek znajdował się w nadzwyczajnem i krytycznem położeniu, był przecież zupełnie jego panem.
Zdumienie bardziej wzrosło.
Niezależnie do religijnego i świętego celu swych postępków, cokolwiek dotychczas czynił, było jakby kopaniem dołu w którym usiłował zagrzebać swoje nazwisko. W godzinach rachunku sumienia, wśród nocy bezsennych, lękał się najbardziej, by nigdy nie usłyszał wymówionego swego nazwiska; mówił sobie, że to by było jego zgubą; że w dniu, w którymby to nazwisko na jaw wyszło, na zawsze znikłoby jego nowe życie, a kto wie? może i nowa jego dusza. Na samą tę myśl drżał jak listek. Zaiste, gdyby mu powiedziano w tych chwilach niepokoju i obawy, że wybije godzina, gdy to nazwisko obije się o jego uszy, gdy ów ohydny wyraz Jan Valjean nagle wysunie się z przepaści nocy i stanie przed nim; gdy to straszne światło, mające rozproszyć tajemnicę, którą się otaczał, zapłonie łuną nad jego głową; gdyby mu powiedziano, że to nazwisko nie będzie mu grozić, że to światło sprawi jeszcze ciemności, że ta zasłona rozdarta zdwoi tajemnicę, że to trzęsienie ziemi utrwali jego budynek, że jakkolwiekbądź, ten dziwny wypadek uczyni tylko pogodniejszym i zarazem bardziej niedocieczonym byt jego — i że z tego stawienia na oczy z widmem Jana Valjean, dobry i zacny obywatel pan Madeleine wyjdzie więcej poważanym, spokojniejszym i szanowniejszym niż kiedy: — gdyby mu to powiedziano, potrząsnąłby głową i nazwał szalonemi te słowa. A jednak wszystko to właśnie się zdarzyło, cały ów stos niepodobieństw był faktem i Bóg dozwolił, że te rzeczy szalone stały się rzeczywistemi!
Marzenia jego zaczynały się wyjaśniać. Coraz dokładniej zdawał sobie sprawę z położenia.
Zdało mu się, że zbudził się z jakiegoś snu przykrego, że zawisł na pochyłości wśród nocy i że stał drżący, cofając się daremnie nad brzegiem przepaści. Wyraźnie widział w cieniu jakiegoś nieznajomego, obcego; dziwaczne losy, biorąc jednego za drugiego, zamiast niego popychały w otchłań owego przybysza. Przepaść się nie zamknie, dopóki jeden z nich w nią nie wpadnie: on, albo ten drugi.
Dość mu było zdać się na zrządzenie losów.
Wyjaśniło się zupełnie; poznał, że jego miejsce na galerach było próżne, że cokolwiek uczyni, nie uniknie kajdan, że okradzenie Gerwazka wrzuca go do więzienia, że to próżne miejsce na galerach czekać go i przyciągać będzie dopóty, aż go nie zajmie, że taki jest los jego nieuchronny, fatalny. Później mówił do siebie, że w tej chwili miał zastępcę, że jakiś Champmathieu miał ten smutny los w udziale, on zaś odtąd obecny na galerach w osobie tego Champmathieu i obecny w społeczeństwie pod nazwą p. Madeleine, nie miał się już czego obawiać, jeśli nie przeszkodzi ludziom zapieczętować na głowie owego Champmathieu kamienia niesławy, który jak kamień grobowy, zapada i nie podnosi się więcej.
Wszystko to było tak gwałtowne i tak dziwne, że nagle w jego duszy stał się jakiś ruch nieopisany, którego człowiek ledwie dwa lub trzy razy doświadcza w życiu; coś nakszałt konwulsji sumienia, poruszających wszystkie wątpliwości serca, konwulsji pełnych ironji, radości i rozpaczy, któreby nazwać można wewnętrznym wybuchem śmiechu. Zerwał się z krzesła i zapalił świecę.
— A więc — rzekł do siebie — czegóż się lękam? po co tak rozmyślam? Wszakem ocalał! wszystko skończone! Jedne tylko drzwi były otwarte, któremi przeszłość moja mogła wedrzeć się do teraźniejszego życia. Otóż te drzwi są zamurowane na zawsze! Ten Javert, który mnie oddawna niepokoi, ten straszny instynkt, który zdawał się mnie odgadnąć, przebóg! który mnie odgadł, i który mnie ścigał wszędzie, ten srogi pies gończy mnie tropiący: dziś zmylony, oszukany, zajął się gdzieindziej, zupełnie zgubił me ślady! Zadowolony pomyłką, zostawi mnie w pokoju, bo trzy ma swego Jana Valjean! Kto wie, może nawet zechce opuścić miasto! I to wszystko stanie się bezemnie, bez żadnego z mej strony udziału! Tak, ale dla czegóż upatruję w tem jakieś nieszczęście? Ktoby mnie ujrzał, byłby na honor pomyślał, że dotknęła mnie jaka katastrofa. Z resztą, jeśli nieszczęście kogo spotyka, nie moja to bynajmniej wina. Opatrzność wszystko zrządziła! Widocznie sama chce tego. Mamże prawo niweczyć jej zrządzenia? O cóż mi teraz chodzi, w co się chcę mięszać? to nie moja sprawa. Jakto! nie jestem zadowolony? więc czegóż mi trzeba więcej? To bezpieczeństwo, cel, ku któremu od tylu lat dążę, marzenia nocy bezsennych, przedmiot modłów gorących, wszakże je mam teraz zupełne! Tak Bóg chce. Mamże iść przeciw woli Bożej? A dlaczego Bóg tak chce? Abym prowadził życie jakiem rozpoczął, abym z czasem stał się przykładem wielkim i zachęcającym, aby powiedziano, że jest nareszcie trochę szczęścia przywiązanego do pokuty, którą odbywam i cnoty, do której wróciłem. Doprawdy nie pojmuję, dlaczego przed chwilą bałem się wejść do poczciwego proboszcza, opowiedzieć mu wszystko jak spowiednikowi i prosić go o radę; oczywiście byłby mi to samo powiedział. Rzecz postanowiona! Zostawmy wypadki ich biegowi, niech się dzieje wola Boża!
Tak mówił do siebie, w głębinach sumienia, pochylony, że tak powiem, nad własną przepaścią. Podniósł się z krzesła i zaczął chodzić po pokoju. — No — rzekł — nie myślmy już o tem. Postanowienie powzięte. Nie czuł jednak żadnej radości.
Przeciwnie.
Jak nie przeszkodzisz morzu powrócić do brzegu, tak niepodobna przeszkodzić myśli, by nie wróciła do pierwszej idei. Majtek nazywa to przypływem morza, winowajca — zgryzotami sumienia. Bóg podnosi duszę jak ocean.
Po kilku chwilach mimowolnie rozpoczął znowu ten ponury djalog, w którym sam mówił i sam słuchał: mówił, coby chciał przemilczeć, słuchał, czegoby nie chciał słyszeć. Ulegał on tej potędze tajemniczej, która wołała na niego: myśl! jak przed dwoma tysiącami lat wołali na innego potępieńca: idź!
Nim pójdziemy dalej, by dobrze nas zrozumiano, dodajemy tu jedną konieczną uwagę.
Jest pewnem, że człowiek rozmawia z sobą; nie ma istoty myślącej, któraby tego nie doświadczyła. Rzec nawet można, że słowo nie ma wspanialszej tajemnicy, jak gdy wewnątrz człowieka przechodzi od myśli do sumienia i powraca od sumienia do myśli. W tem też tylko znaczeniu brać trzeba wyrazy, często używane w tym rozdziale: rzekł, zawołał, mówimy do siebie, rozmawiamy z sobą, wołamy w sobie, nie przerywając zewnętrznego milczenia. W wielkim zamęcie wszystko w nas mówi, usta tylko milczą. Rzeczywistości duszy choć niewidzialne i nieujęte, niemniej są rzeczywistościami.
Pytał się więc, na czem stanął. Rozważał powzięte postanowienie. Wyznał przed sobą, że cokolwiek dotychczas ułożył w duchu, było potwornem, że zostawić wypadki ich biegowi, i opuściwszy ręce, zdać się na boskie zrządzenie, było poprostu okropnem. Pozwolić spełnić się tej pomyłce losów i ludzi, nie przeszkodzić, poprzeć swem milczeniem, nic nie czynić, a czynić wszystko — to ostatni stopień niegodziwości obłudnej, to zbrodnia podła, nikczemna, skryta, podstępna, ohydna.
Po raz pierwszy od ośmiu lat nieszczęśliwy ten człowiek uczuł gorzki smak złej myśli i złego czynu.
I splunął z obrzydzeniem.
Badał się znowu. Zapytał surowo, co rozumiał mówiąc, że celu swego dosięgnął. Powiedział sobie, że w istocie życie ma cel. Ale jak i cel? Czy ukrywać swoje nazwisko? oszukać policję? Więc dla tak błahej rzeczy robił wszystko, co dotychczas uczynił? Nie miałże innego celu, który jest rzeczywiście wielkim i prawdziwym? Zbawić nie osobę, ale duszę swoją, stać się uczciwym i dobrym, być sprawiedliwym: — nie jestże to, i jedynie to, czego zawsze pragnął, co mu biskup zalecił? Zamknąć drzwi za swą przeszłością. Ależ ich nie zamknął, wielki Boże! Otworzył je postępkiem haniebnym, stawał się znowu złodziejem, najniegodziwszym ze złodziejów, kradł innemu jego byt, jego życie, spokój, miejsce pod słońcem! Stawał się mordercą, zabijał, zabijał moralnie niewinnego człowieka, zadawał mu tę straszną śmierć żyjącą, tę śmierć pod gołem niebem, którą zowią galerami! Przeciwnie, wydać się, ocalić człowieka, jęczącego pod ciosem złowrogiego błędu, wrócić do swego nazwiska, z obowiązku stać się galernikiem, Janem Valjean; to byłoby rzeczywistem dokonaniem zmartwychwstania, to na zawsze zamknęłoby piekło, z którego wychodził! Napozór wpadnie w to piekło, a rzeczywiście z niego wyjdzie. Tak mu czynić należy; nic dobrego dotychczas nie uczynił, jeżeli tego nie uczyni: całe jego życie było bezużyteczne, cała pokuta straconą. Dość byłoby zapytać: na co to wszystko?
Czuł, że biskup stał przed nim, tem obecniejszy, że umarły, i patrzył nań surowo; czuł, że mer Madeleine w oczach świętego kapłana był obmierzłym, a galernik stałby się czystym i podziwu godnym; że ludzie widzą maskę, ale biskup patrzy w oblicze, że ludzie widzieli jego życie, ale biskup patrzył w sumienie. Należało więc udać się do Arras, oswobodzić mniemanego Jana Valjean, denuncjować prawdziwego! Niestety! Była to największa z ofiar, najboleśniejsze zwycięztwo, ostatni a konieczny krok do przebycia. O losie okrutny! Nie mógł zostać świętym w oczach Boga, nie stawszy się sromotnym zbrodniarzem w oczach ludzi.
— Więc — rzekł — obierzmy tę drogę, spełnijmy naszą powinność, ocalmy owego człowieka.
Te słowa wyrzekł donośnie, nie zważając, że mówi głośno.
Wziął się do książek, sprawdził rachunki i uporządkował. Rzucił w ogień paczkę rewersów od niezamożnych kramarzy, napisał list i zapieczętował; na kopercie, gdyby kto był w tej chwili w jego pokoju, przeczytałby adres: Do pana Lafitte bankiera, ulica Artois w Paryżu.
Wyjął z biórka pugilares, zawierający kilka biletów bankowych i paszport, za którym jeździł w tym roku na wybory.
Ktoby go widział spełniającego te różne czynności, wśród tak głębokich rozmyślań, aniby się domyślił, co się w nim działo. Czasem poruszył ustami, lub podniósł głowę i utkwił wzrok w jaki punkt na ścianie, jakby tam właśnie widział to, co chciał wyjaśnić lub wypytać.
Napisawszy list, włożył go do kieszeni w raz z pugilaresem i znowu zaczął chodzić.
Marzenia jego nieustannie krążyły około jednego przedmiotu. Widział jasno swój obowiązek, napisany ognistemi głoskami, które, błyszcząc przed jego oczyma, zmieniały miejsce z kierunkiem spojrzenia: Idź! wydaj się! denuncjuj!
Podobnie widział przed sobą w oddzielnych kształtach dwie myśli, które dotychczas były podwójnem prawidłem jego życia: ukryć swoje nazwisko, uświętobliwić duszę. Po raz pierwszy ukazały się one zupełnie oddzielnie i wyraźnie widział ich różnicę. Poznawał, że jedna z nich jest koniecznie dobra, kiedy druga mogła stać się złą; że jedna jest poświęceniem, a druga interesem osobistym; że jedna mówiła: bliźni, a druga — ja; że jedna pochodziła od światła, druga z nocy.
Walczyły z sobą i widział tę walkę. Zwolna w miarę, jak zagłębiał się w dumaniach, rosły przed oczyma jego duszy; nakoniec przybrały kolosalne rozmiary; zdawało mu się, że widzi wewnątrz siebie, w tej nieskończoności, o którejśmy przed chwilą mówili, w śród ciemności i blasków, walczącą boginię z olbrzymką.
Był przerażony, ale mu się zdało, że myśl dobra zwycięża.
Czuł, że zbliża się do drugiej stanowczej chwili dla swego sumienia i losów, że biskup napiętnował pierwszą fazę jego życia, a ów Champmathieu drugą. Po wielkiem przesileniu, wielka próba.
Wszelako goryczka na chwilę uśmierzona, wracała. Tysiące myśli snuły się po głowie, ale wszystkie umacniały go w postanowieniu.
Raz powiedział sobie, że może zbyt gorąco bierze do serca tę sprawę, że bądź co bądź ten Champmathieu nie zasługiwał na poświęcenie, był złodziejem.
I odpowiedział: — Jeżeli ten człowiek w istocie ukradł kilka jabłek, posiedzi za to miesiąc w więzieniu. Krótki areszt, to nie galery. Kto wie zresztą? czy dowiedziono, że ukradł? Ciąży na nim nazwisko Jana Valjean, i uwalnia sędziów od żądania dowodów. Wszakże prokuratorowie królewscy zwykle nie inaczej postępują. Mają go za złodzieja, bo wiedzą, że był galernikiem.
Przyszła mu jeszcze myśl, że gdy sam się oskarży, uwzględnią może heroizm jego postępku, jego siedmioletnie uczciwe życie, usługi świadczone krajowi, i uwolnią.
Przypuszczenie to jednak wkrótce znikło i uśmiechnął się z goryczą, pomyślawszy, że ukradzenie Gerwazkowi czterdzieści su znaczyło recydywę, że wytoczonoby z pewnością tę sprawę i według wyraźnego brzmienia kodeksu karnego skazanyby został na całe życie do galer.
Porzucił wszystkie złudzenia, coraz bardziej odrywał się od ziemi, szukając pociechy i siły gdzieindziej. Powiedział sobie, że należy spełnić obowiązek, że może nie być nieszczęśliwszym spełniając swą powinność, niż gdyby uniknął jej spełnienia, że gdyby dopuścił zgubę owego Champmathieu, gdyby pozostał w M. — nad M. — jego poważanie, dobra sława, piękne uczynki, popularność, cnoty zaprawione byłyby zbrodnią: jakąż przyjemność sprawiłyby mu święte czyny, zmieszane z taką ohydą? Kiedy, przeciwnie, spełniając ofiarę, te galery, ten pręgież, obroża na szyi, zielona czapka, ta praca nieustanna i nieubłagana sromota, łączyłyby się z myślą niebiańską!
Nakoniec powiedział sobie, że taka była konieczność, że losy tak chciały, że nie w jego było mocy zmienić wyroki Najwyższego, że w każdym razie należało wybrać: albo cnotę powierzchowną z wewnętrzną ohydą, lub świątobliwość wewnętrzną z pozorną sromotą.
Poruszając tyle ponurych myśli, nie stracił odwagi, ale znużył umysł. Mimowolnie zaczął myśleć o czem innem, o rzeczach obojętnych.
Tętna biły mu gwałtownie w skroniach. Ciągle się przechadzał tam i napowrót. Północ wybiła na zegarze kościoła parafjalnego, potem na ratuszu. Liczył uderzenia obydwóch zegarów i porównywał dźwięki dzwonów. I zaraz sobie przypomniał, że przed kilku dniami widział w handlu żelaztwa stary dzwon do sprzedania, na którym wyryte było nazwisko: Antoni Albin de Romainville.
Uczuł zimno, zapalił ogień na kominie. Nie przyszło mu na myśl zamknąć okna.
Wpadł w odrętwienie. Po wielkiem dopiero wysileniu zdołał przypomnieć sobie, o czem myślał przed północą.
— A prawda! — rzekł — postanowiłem denuncjować się.
I nagle przyszła mu na myśl Fantina.
— Ach! — zawołał — a ta biedna kobieta?
Nastąpiło nowe przesilenie.
Fantina ukazała się nagle w jego dumaniach, jak promień niespodziewanej światłości. Wszystko dokoła niego zdawało się przybierać inną postać i zawołał:
— Ależ tak! dotychczas myślałem tylko o sobie, o własnem dobru! Czy przemilczę, czy wyjawię moje nazwisko, — czy ukryję mą osobę, czy zbawię mą duszę, czy będę godnym wzgardy a szanowanym urzędnikiem, lub galernikiem czci pozbawionym a czcigodnym, zawsze to ja i tylko ja! Ależ mój Boże, toć to samolubstwo: tylko różne formy samolubstwa, ale zawsze samolubstwo! Gdybym nieco pomyślał o drugich? Najpierwszą świętością jest myśleć o drugich. Zobaczmy, rozważmy! Usuńmy moje ja, zniszczmy je, zapomnijmy o niem: to cóż będzie z tej sprawy? — Jeżeli się zadenuncjuję, biorą mię, wypuszczają owego Champmathieu, wsadzają mię znowu na galery; bardzo dobrze, cóż dalej? Co tutaj się stanie? A! tutaj jest kraj, miasto, fabryki, przemysł, robotnicy, mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci — tyle biedaków! Wszystko to dźwignąłem z nędzy i dziś daję im utrzymanie; gdziekolwiek dymi się komin, ja położyłem drzew na ognisko i mięsa do garnka, stworzyłem pomyślność, ruch handlowy, kredyt. Cóż tu było wprzód, nimem przybył? Jam dźwignął, ożywił, użyźnił, zbogacił całą okolicę; mnie zabraknie, duszy zabraknie. Usunę się, wszystko zamrze. — A ta kobieta, co wycierpiała tyle, co mimo upadku ma tyle przymiotów, której nieszczęść byłem mimowolnym sprawcą! A to dziecię, które przyrzekłem matce sprowadzić! Czyliż nie jestem obowiązanym wynagrodzić tej kobiecie złe jej wyrządzone? Jeżeli zniknę, cóż się stanie? Matka umrze, dziecię stanie się igraszką losu. A gdybym się nie denuncjował? No zobaczmy, gdybym się nie denuncjował?
Zadawszy sobie to pytanie, zatrzymał się i przez chwilę zawahał się i zadrżał: ale chwila ta krótko trwała i odpowiedział spokojnie:
— Dobrze, ten człowiek pójdzie na galery, to prawda, ależ do djabła, kradł! Próżno w siebie wmawiam, że nie ukradł: ukradł! Ja pozostaję tutaj i dalej pracuję. Za lat dziesięć zarobię dziesięć miljonów, włożę je w kraj, dla siebie nie potrzebuję, po co mi to? Przecież nie dla siebie pracuję! Pomyślność wszystkich wzrasta, przemysł się ożywia, wywołuje współzawodnictwo, fabryki i huty się mnożą, rodziny, sto rodzin, tysiące rodzin są szczęśliwe, i okolica się zaludnia; powstają sioła z folwarków, folwarki na pustkowiach; nędza znika a za nędzą znikają rozpusta, nierząd, kradzież, zabójstwo, wszystkie występki, wszystkie zbrodnie! A i ta biedna matka wychowa swoje dziecię! — Cały kraj bogaty i uczciwy! Dalibóg, byłem warjatem, głupcem — zkąd mi się wzięło mówić o denuncjowaniu siebie? Doprawdy, trzeba być uważniejszym i nie postanawiać pospiesznie. Co! że mi się podobało grać rolę wielkiego, szlachetnego! — Melodrama na honor! — Ponieważ myślałem o sobie, tylko, więc dla uwolnienia od kary, może za surowej, lecz w gruncie sprawiedliwej, jakiegoś złodzieja, oczywiście hultaja, mam zgubić kraj cały! biedna kobieta ma zamrzeć w szpitalu! biedne dziecię zdechnąć, jak pies na bruku! Ależ to obmierzłe! Matka nie zobaczy swego dziecięcia, dziecię nie pozna matki! I to wszystko dla starego niegodziwca złodzieja jabłek, który niezawodnie zasłużył na galery za co innego, jeżeli nie za to! Śliczne skrupuły, co ocalają winowajcę a poświęcają niewinnych, co zbawiają starego włóczęgę, który zresztą ledwie kilka lat pożyje i nie wiele będzie nieszczęśliwszym na galerach, jak pod swą nędzną strzechą, a wydają na pastwę całą ludność, matki, kobiety, dzieci! Ta biedna Cozetta ma tylko mnie jednego na świecie i zapewne w tej chwili jęczy zsiniała od zimna w ciupie tych Thenardierów! A i to jakieś łotry niegodziwe! I miałbym zaniedbać obowiązków względem tylu istot biednych! I denuncjować się! Zrobiłbym takie głupstw o niedorzeczne? W najgorszym razie przypuśćmy, że postąpię źle i że sumienie kiedyś mi to wyrzuci; dla dobra bliźnich przyjąć wyrzuty mnie tylko obciążające, przyjąć zły postępek, szkodzący tylko mojej duszy, ależ to poświęcenie, cnota.
Podniósł się i zaczął chodzić. Tym razem zdało mu się, że jest zadowolony.
Djamenty znajdują się tylko w ciemnościach ziemi; prawdy znajdują się tylko w głębinach myśli. Zdawało mu się, że zstąpiwszy w te głębiny, długo po omacku szukając w najgrubszych ciemnościach, nakoniec wynalazł jeden z tych djamentów, jedną z tych praw i trzymał ją w ręku; olśnił go jej widok.
— Tak — pomyślał — to właśnie! Znalazłem istotną prawdę. Rozwiązałem zagadkę. Trzebaż w końcu trzymać się jednego. Postanowienie powzięte. Co miało się stać, niech się stanie! Nie chwiejmy się już, nie cofajmy. Tego wymaga interes wszystkich, nie mój. Jestem Madeleine i pozostaję. Biada temu, kto jest Janem Valjean! To już nie ja. Nie znam tego człowieka, nie wiem, co za jeden; jeżeli teraz znalazł się jaki Jan Valjean, niech sobie radzi! To mnie nic nie obchodzi! Fatalne to nazwisko buja w ciemnościach, jeśli się zatrzyma i spadnie na czyją głowę, tem gorzej dla niej!
Przejrzał się w lusterku, stojącem na kominku i rzekł:
— Doprawdy! powzięcie postanowienia przyniosło mi ulgę. Teraz zupełnie inaczej wyglądam.
Postąpił kilka kroków i zatrzymał się nagle:
— No! nie trzeba się cofać przed żadnem następstwem powziętego postanowienia. Są jeszcze nici, wiążące mię z tym Janem Valjean. Trzeba je zerwać! W samym tym pokoju znajdą się przedmioty, mogące mię oskarżyć, nieme rzeczy, mogące być świadkami; słowo się rzekło, trzeba je zniszczyć.
Poszukał w kieszeniach, wydobył sakiewkę, otworzył i wyjął kluczyk.
Włożył kluczyk do zamka, którego ledwie widzialna dziurka ginęła w najciemniejszym deseniu obicia ściany. Otworzyła się skrytka, rodzaj szafki w murze. W skrytce tej były tylko łachmany, opończa z niebieskiego płótna, stare spodnie, stary mantelzak i gruby kij sękaty w obu końcach okuty żelazem. Ci, co widzieli Jana Valjean w październiku 1815, gdy przechodził miasto D. — łatwoby poznali wszystkie szczegóły tego nędznego odzienia.
Zachował je podobnie jak srebrne lichtarze, aby mu zawsze przypominały przeszłość. Tylko pozostałość z galer starannie ukrywał, a świeczniki biskupa pozostawił na widoku.
Ukradkiem spojrzał na drzwi, jakby się lękał, by ich kto nie otworzył, chociaż były na zamek zamknięte, potem schwycił odrazu w garść łachmany, kij i mantelzak, i nie spojrzawszy nawet na rzeczy, które lat tyleż z narażeniem się na największe niebezpieczeństwo przechowywał religijnie, rzucił wszystko w ogień.
Zamknął szafkę i podwajając ostrożność zbyteczną teraz, bo szafka była próżną, starannie zasłonił drzwiczki, przysunąwszy ciężką komodę.
Po kilku minutach czerwona łuna oświeciła pokój i mur przeciwka; łachmany płonęły w ogniu, kij syczał i pryskał iskrami na środek pokoju.
Gdy spaliły się szkaradne szmaty z mantelzaka, zabłyszczało coś w popiele. Schyliwszy się, łatwobyś rozpoznał monetę srebrną. Prawdopodobnie była to sztuka czterdziesto susowa, skradziona Sabaudczykowi.
Nie patrzył na ogień i przechadzał się jednostajnym krokiem.
Nagle spojrzenie jego padło na dwa świeczniki srebrne, słabo połyskujące przy blasku ogniska.
— Ba! pomyślał — nie całego Jana Valjean wrzuciłem w ogień: trzeba i to zniszczyć.
Zdjął z kominka dwa świeczniki.
Ogień był dość silny, mógł łatwo je przetopić na sztabę.
Nachylił się ku ognisku i grzał się przez chwilę.
Uczuł błogi wpływ ciepła i rzekł: — Jak miłe ciepło!
Jednym świecznikiem poruszył żarzące się węgle.
W minutę były obydwa w ogniu.
W tej chwili zdało mu się, że słyszy głos, wołający wewnątrz niego: Janie Valjean! Janie Valjean!
Włosy stanęły mu dębem na głowie, miał postać człowieka, przysłuchującego się strasznym rzeczom.
— Tak, dokonaj dokonaj! mówił głos. Dokończ roboty! zniszcz te świeczniki! zniwecz tę pamiątkę! zapomnij biskupa! zapomnij wszystko! zgub Champmathieu! no! to dobrze. Przyklaśnij sobie! Więc ułożone, postanowione, wyrzeczone; ów człowiek, starzec, który nie wie, czego chcą od niego, który może w niczem nie zawinił, niewinny, twoje nazwisko całym jego występkiem, twoje nazwisko ciąży na nim jak zbrodnia, i tego człowieka wzięto za ciebie, potępią go i zakończy dni swoje w sromocie i zgrozie! To dobrze. A ty bądź uczciwym człowiekiem. Pozostań panem merem, pozostań szanownym i szanowanym, zbogacaj miasto, żyw nędzarzy, wychowuj sieroty, żyj szczęśliwy, cnotliwy i podziwiany, i gdy tak rozkoszować się będziesz, tymczasem ktoś inny włoży za ciebie czerwoną opończę, nosić będzie twe imię sromotne i brzękać na galerach twemi kajdanami! Tak, to dobre postanowienie! A, nędzniku!
Pot kroplami ściekał mu z czoła. Obłąkanemi oczami patrzył na świeczniki, a głos wewnętrzny mówił doń jeszcze:
— Janie Valjean! Dokoła ciebie rozlegną się hałaśliwe głosy i błogosławić ci będą, ale jeden głos, którego nikt nie usłyszy, nie przestanie złorzeczyć ci w ciemnościach. Więc słuchaj nikczemniku! wszystkie te błogosławieństwa spadną na ziemię, nie dosięgnąwszy niebios, tylko przekleństwo przedrze się do Boga!
Głos ten, z początku słabo wychodzący z kryjówek sumienia, stopniowo stawał się donioślejszym, strasznym — teraz już słyszał go uszami. Zdawało mu się, że głos wyszedł z niego i mówił przed nim. Ostatnie wyrazy usłyszał tak wyraźnie, że przerażony, obłąkany powiódł oczami po pokoju i zawołał głośno. — Kto tu?
Później dodał, śmiejąc się głupowato:
— Jakżem śmieszny, któżby tu mógł być?
Był jednak ktoś, ale ten ktoś nie należał do istot, które ogląda ludzkie oko.
Postawił świeczniki na kominku.
I znowu rozpoczął przechadzkę jednostajną, posępną, która zakłócała marzenie i rozbudzała uśpionego w nim człowieka.
Przechadzka sprawiała mu ulgę i współcześnie odurzała. Niekiedy się zdaje, że umyślnie w ruchu, zmieniając miejsce, szukamy rady u wszystkiego, co napotkać możemy. Po kilku chwilach nie wiedział już, na czem zatrzymały się jego myśli.
Z równem przerażeniem uciekał teraz od dwóch postanowień, które powziął kolejno. Słuchał natchnienia dwóch myśli i obydwie zdawały się doradzać zgubę. — Co za fatalność! jaki dziwny zbieg okoliczności ów Champmathieu brany za niego! Gubił go ten właśnie wypadek, który Opatrzność zdawała się zsyłać umyślnie dla jego ocalenia.
Chwilami ośmielał się zajrzeć w przyszłość. Wielki Boże! denuncjować się, oddać w ręce sprawiedliwości! Z niewymowną rozpaczą patrzył na wszystko, co mu przyjdzie opuścić i do czego wypadnie powrócić. Więc należy pożegnać się na wieki z życiem spokojnem, uczciwem, czystem, promiennem, z szacunkiem u wszystkich, z poważaniem, ze swobodą. Nie pójdzie już przechadzać się w pole, nie usłyszy śpiewu ptasząt w miesiącach wiosennych, nie będzie dawał jałmużny drobnym dziatkom! Nie uczuje słodyczy zwróconych ku sobie spojrzeń miłości i wdzięczności pełnych! Opuści dom, który sam postawił, opuści ten pokoik! W tej chwili wszystko wydawało mu się miłem, powabnem. Nie będzie czytał w księgach, nie będzie pisał na stoliku z białego drzewa! Stara odźwierna, jedyna jego służąca, nie przyniesie mu rano kawy. Wielki Boże! Zamiast tego, czeka go wieża, obroża na szyję, kaftan czerwony, łańcuch u nogi, utrudzenie, więzienie, posłanie z desek, wszystkie okropności już znane! W jego wieku, po tylu przygodach! Gdyby przynajmniej był młody! Ale starem u słyszeć grubijańskie słowa od pierwszego lepszego, być rewidowanym przez stróżów więzienia, być bitym przez dozorców, mieć bose nogi w podkutych trzewikach! Co rano i co wieczór wyciągać nogę do młota strażnika, opatrującego kłódkę kajdan; być wystawionym na ciekawość obcych, którym powiedzą: Oto jest sławny ów Jan Valjean, który był merem w M. — nad M! Wieczorem, spocony, znękany ciężką pracą, w zielonej czapce na głowie, wchodzić parami pod batem sierżanta na drabinę galery pływającej! O! co za nędza! Więc losy mogą być równie złośliwe, jak rozumna istota i stać się potworne, jak serca ludzkie?
I zawsze fatalnie wracał do bolesnego dylemmu, tkwiącego na dnie jego marzeń: — Pozostać w raju i stać się szatanem! Wrócić do piekła i stać się aniołem!
Co czynić, wielki Boże! co czynić?
Męczarnia, z której z, takim trudem się wydobył, znowu zawzięta, wściekła rzuciła się na niego. W myślach nowy odmęt. Odrętwiały, zmartwiały, obezwładniały jak zwykle bywa, gdy człowieka zdejmie rozpacz. Nazwisko Romainville ciągle mu majaczyło po głowie z dwoma wierszykami piosnki niegdyś słyszanej. Myślał, że Romainville jest laskiem pod Paryżem, gdzie młodzi kochankowie zrywają kwitnące bzy i fijołki.
Chwiał się w duchu, chwiał na nogach. Taczał się jak drobne dziecię, puszczone samopas.
Niekiedy walcząc ze znużeniem, usiłował pochwycić wątek myśli. Poraz ostatni i stanowczo chciał zadać sobie pytania, które go, że tak powiem, wyczerpały zupełnie. Denuncjować się, czy milczeć? — Niczego już nie mógł widzieć wyraźnie. Mgliste postacie wszelkich rozpoczętych rozumowań rozpływały się jak dym, znikając jedne po drugich. Czuł tylko, że cokolwiekby przedsięwziął, koniecznie i nieuchronnie musiało w nim coś umrzeć, że na prawo i na lewo czekał go grób, że konał, że albo jego szczęście, lub też jego cnota konały.
Niestety! niepewność, niestanowczość wróciły. Po tylu męczarniach wrócił do tego, od czego był zaczął.
Tak pod brzemieniem ciężkich utrapień łamała się ta dusza nieszczęsna. Ośmnaście wieków temu, mąż boleści, istota tajemnicza, w której uosobiły się wszystkie świętości i wszystkie cierpienia człowieczeństwa, i on także, gdy drzewa oliwne drżały smagane dzikiemi wichry nieskończoności, długo odpychał ręką kielich, który ukazał mu się, przepełniony cieniem, rozlewający ciemności w głębinach gwiazd pełnych.






IV.
Jakie postacie przybiera we śnie cierpienie.

Trzecia po północy wybiła: już pięć godzin tak chodził, prawie bez przerwy, gdy znużony upadł na krzesło.
Zasnął i miał sen.
Sen ten, jak większą część snów, nie był w związku z jego położeniem, wszelako łączył się z niem czemś złowrogiem i bolesnem i pozostawił głębokie wrażenie. Trapiące to widzenie tak go przejęło, że później je opisał. Znaleźliśmy opis w papierach, które po nim pozostały. Przepisujemy go tu dosłownie.
Jakikolwiek był ten sen, historja owej nocy byłaby niezupełną, gdybyśmy go opuścili. Posępna to przygoda schorzałej duszy.
Oto ów sen. Na kopercie stoi napis: Co mi się śniło owej nocy.
„Byłem w polu. Smutne pole, rozległe, puste, bez trawy. Ani to był dzień, ani noc.
Przechadzałem się z bratem moim, bratem lat dziecinnych, o którym nigdy nie myślę i którego nawet nie przypominam sobie.
Rozmawiając spotkaliśmy przechodniów. Mówiliśmy o dawnej sąsiadce, która zwykle pracowała przy otwartem oknie od ulicy. Tak rozmawiając, uczuliśmy zimno z powodu otwartego okna.
Na polu nie było drzew.
Ujrzeliśmy przechodzącego około nas człowieka. Był nagi, popielatego koloru i siedział na koniu koloru ziemi. Człowiek nie miał włosów, na obnażonej czaszce widać było jej żyły. W ręku trzymał laseczkę giętką, jak wić a ciężką jak żelazo. Jeździec minął nas, słowa nie wyrzekłszy.
Mój brat rzekł do mnie: — Zejdźmy na boczną ścieżkę.
Weszliśmy na drogę, na której nie było ani krzaczka, ani źdźbła trawy. Wszystko miało barwę ziemi, nawet niebo. Uszedłszy kilka kroków, spostrzegłem, że nie odpowiadano na moje słowa. Obróciłem się, brata już nie było.
Wszedłem do wioski, którą przed sobą widziałem. Zdawało mi się, że powinna się nazywać Romainville (dla czego Romainville?)[1].
Pierwsza ulica była pusta, wszedłem na drugą. Na rogu obu ulic stał człowiek oparty o ścianę. Zapytałem go: co to za kraj, gdzie jestem? Człowiek nie odpowiedział. Zobaczyłem otwarte drzwi domu i wszedłem.
Pierwsza izba była pusta. W szedłem do drugiej. Za drzwiami tej izby stał człowiek oparty o ścianę. Zapytałem go: czyj ten dom? gdzie jestem? Człowiek nie odpowiedział. Za domem ciągnął się ogród.
Opuściłem dom i wszedłem do ogrodu. Ogród był pusty. Za pierwszem drzewem stał człowiek. Zapytałem go: co to za ogród? gdzie jestem? Człowiek nie odpowiedział.
Błądziłem po wiosce i spostrzegłem, że jestem w mieście. Wszystkie ulice były puste, wszystkie drzwi otwarte. Żadnej istoty żyjącej, ani na ulicach, ani w domach, ani w ogrodach. Ale w tyle każdego domu, za każdemi drzwiami, za każdem drzewem stał człowiek milczący. Ludzie ci patrzyli, jakem przechodził.
Wyszedłem z miasta i błądziłem po polach.
Po pewnym czasie obróciłem się i ujrzałem za sobą tłum ludu. Poznałem, że to byli owi ludzie, których widziałem w mieście. Mieli dziwne głowy. Nie zdawali się spieszyć, a jednak szli prędzej odemnie. Chód ich nie wydawał żadnego szmeru. Po chwili tłum mię otoczył. Twarze tych ludzi miały kolor ziemi.
Wówczas pierwszy, któregom ujrzał i zapytał, wchodząc do miasta, rzekł do mnie: Dokąd idziesz? Azali nie wiesz, że już oddawna umarłeś?
Otworzyłem usta do odpowiedzi, alem spostrzegł, że już dokoła mnie nie było nikogo.
Obudził się. Był zdrętwiały od zimna. Chłodny wiatr poranny poruszał na zawiasach otwarte okna. Ogień zagasł, świeca się dopalała. Jeszcze była noc ciemna.
Podniósł się i zbliżył do okna. Na niebie ani jednej gwiazdy.
Z okna widać było podwórko i ulicę. Nagle usłyszał szmer ostry i suchy. Spuścił oczy i ujrzał pod sobą dwie czerwone gwiazdy, których promienie dziwacznie przedłużały się i skracały w cieniu.
Na poły pogrążony w marzeniach sennych rzekł do siebie: Ach! nie ma ich na niebie. Są teraz na ziemi.
Drugi łoskot podobny do pierwszego rozbudził go zupełnie, spojrzał i poznał, że dwie gwiazdy były latarniami powozu. Przy ich świetle ujrzał kształty tego powozu. Był to tilbury, do którego stał zaprzężony biały konik. Ów łoskot, który słyszał, były to uderzenia kopyta końskiego o bruk.
— Co to za powóz? — rzekł. — Co tu robi tak rano?
W tej chwili zapukano do drzwi.
Zadrżał od stóp do głów i zawołał strasznym głosem:
— Ko tam?
Odpowiedziano:
— Ja, panie merze.
Poznał głos starej swej odźwiernej.
— Czego chcecie? — zapytał.
— Panie merze, już piąta godzina.
— Cóż mnie to obchodzi?
— Panie merze, stoi kabrjolet.
— Jaki kabrjolet?
— Tilbury.
— Co za tilbury?
— Czy pan mer nie najął dla siebie tilbury?
— Nie.
— Furman powiada, że przyjechał po pana mera.
— Co za furman?
— Od pana Scaufflaire.
— P. Scaufflaire!
Na to nazwisko zadrżał, jakby błyskawica mignęła mu przed oczyma.
— A tak! — rzekł — p. Scaufflaire!
Gdyby stara odźwierna widziała go w tej chwili, przestrachby ją ogarnął.
Nastało długie milczenie. Bezmyślnie wpatrywał się w płomień świecy, odrywał wosk stopiony około knota i gniótł go w palcach. Stara Czekała. Nakoniec odważyła się raz jeszcze odezwać.
— Panie merze, co mam odpowiedzieć?
— Powiedzcie, że dobrze, zaraz zejdę na dół.






V.
Przeszkody w drodze.

Służba pocztowa z Arrass do M. — nad M. — odbywała się wówczas małemi wózkami z czasów cesarstwa. Były to kabrjolety na dwóch kołach, wybite wewnątrz płową skórą, zawieszone na resorach, mające dwa siedzenia, jedno dla woźnicy, drugie dla podróżnego. Z piast wystawały przedłużone osie, dziś jeszcze używane w Niemczech, aby trzymać w pewnej odległości inne powozy. Ogromne podłużne pudło z depeszami przymocowane z tyłu kabrjoletu, tworzyło z nim jedną całość. Pudło pomalowane było czarno, Kabrjolet żółto
Te powozy, dziś wcale nieznane, były szpetne, niekształtne, garbate, podobne do drobnych mrówek, ciągnących długie ciężary. Zresztą szły prędko. Poczta z Arras, wyruszająca z miejsca o pierwszej z północy po przejeździe kurjera z Paryża, stawała w M. — nad M. — przed piątą rano.
Tej nocy poczta, wjeżdżająca do M. — nad M. — drogą z Hesdin, zaczepiła na zakręcie o małe tilbury ciągnione przez białego konia, które pędziło w przeciwnym kierunku, powożone przez mężczyznę owiniętego płaszczem. Kabrjolet pocztowy silnie uderzył o koło tilbury. Pocztyljon wołał na mężczyznę, aby się zatrzymał, ale podróżny nie słuchał i pędził wielkim kłusem.
— Djabelnie mu się coś spieszy! — rzekł pocztyljon.
Człowiek, który tak spieszył, był ten sam, którego przed chwilę, widzieliśmy, jak łamał się w konwulsjach, zaiste, godnych politowania.
Dokąd jechał? Sam nie umiałby powiedzieć. Dlaczego się spieszył? nie wiedział. Jechał bez celu. Dokąd? Zapewne do Arras, a może i gdzieindziej. Chwilami czuł to i drżał. Zanurzał się w tę noc jak w przepaść. Coś go pchało, coś przyciągało. Niepodobna opisać, co się w nim działo, ale każdy to zrozumie. Komuż nie zdarzyło się choćby raz w życiu wejść do tej posępnej pieczary nieznanego?
Zresztą nie zdecydował się na nic, niczego nie przedsięwziął, nic nie uczynił. W jego sumieniu nie było żadnego postanowienia. Wszystko w nim bardziej niż kiedy było jeszcze jak w pierwszej chwili.
Dlaczego jechał do Arras?
Powtarzał sobie to, co już powiedział, najmując kabrjolet u Scaufflaira, że cokolwiek się stanie, nie było nic niestosownego zobaczyć na własne oczy, samemu sądzić o wypadku, — że nawet było to roztropnem, gdyż powinien był wiedzieć, co się działo, bo niczego nie można postanowić, nie widziawszy i nie zbadawszy, — że zdaleka wszystko przesadzamy, że wreszcie, gdy zobaczy tego Champmathieu, zapewne jakiegoś nędznika, z mniejszym wyrzutem sumienia pozwoli mu iść za siebie na galery; że wprawdzie będą tam Javert, Brevet, Chenildieu i Cochepaille, dawni galernicy, którzy go znali, ale z pewnością nie poznają go teraz; ba! co za myśl? że Javert o sto mil był od tego przypuszczenia, że wszystkie domysły skierowane były na owego Champmathieu, a nic nie masz uporczywiej zaślepionego, jak przypuszczenia i domysły: — że więc nie było żadnego niebezpieczeństwa.
Że niewątpliwie była to straszna przygoda, lecz że — szczęśliwie z niej wyjdzie, — że zresztą jakkolwiek złowrogim jest los, ma go w swem ręku, jest jego panem. I uczepił się tej myśli.
Zapewne, jeśli mamy wyznać całą prawdę, wolałby był nie jechać do Arras.
Wszelako jechał.
Tak myśląc, zacinał konia, który przebiegał wybornym i pewnym kłusem półtrzeci mili na godzinę.
W miarę jak pędził kabrjolet, czuł w sobie, jakby coś cofało się nazad.
O świcie był na otwartem polu; miasto M. — nad M. — zostało daleko w tyle. Spojrzał na rozwidniający się horyzont, nie widząc patrzył na przesuwające się przed oczami chłodne postacie jutrzenki zimowej. Ranek ma swoje widma jak wieczór. Nie widział ich, ale mimo jego wiedzy, prawie fizycznym wpływem czarne te wizerunki drzew i pagórków złowrogo i posępnie oddziaływały na gwałtowny stan jego duszy.
Ilekroć przejeżdżał około domów, samotnie stojących przy drodze, mówił sobie: a jednak mieszkają tam ludzie, śpiący spokojnie!
Koń bił kopytem, brzęczały dzwonki u chomąta, koła warczały na bruku; miły, jednotonny, przyjemny łoskot, gdy jesteś wesoły, — posępny, gdy cię smutek owładnie.
Rozwidniało zupełnie, gdy przyjechał do Hesdin. Zatrzymał się przed oberżą, by dać wytchnąć koniowi i nasypać mu owsa.
Koń, jak powiedział Scaufflaire był z drobnej rasy bulońskiej, dużej głowy, dużego brzucha, małej szyi, szeroki w piersiach i zadzie, cienki w nogach, silny w stopach; rasa brzydka, ale silna i zdrowa. Poczciwe zwierzę przebiegło pięć mil w dwóch godzinach i nie spotniało nic a nic.
Nie wysiadł z tilbury. Chłopiec usługujący w oberży przyniósł owsa, schylił się i patrzał na lewe koło.
— Czy oddawna pan tak jedzie? — rzekł chłopiec.
Zapytany, nie wychodząc z zadumy, odpowiedział:
— Dlaczego?
— Czy zdaleka pan jedzie? — powtórzył chłopiec.
— Pięć mil ztąd.
— A!
— Dlaczego się dziwisz?
Chłopiec znowu się schylił, milczał przez chwilę, wlepiwszy oczy w koło, potem podniósł głowę i rzekł:
— Może to koło przejechało pięć mil, ale niezawodnie teraz ani ćwierci mili nie ujedzie.
Zeskoczył z tilbury.
— Co mówisz przyjacielu?
— Mówię, że to cud prawdziwy, żeś pan przejechał pięć mil nie zwaliwszy się w raz z koniem w jaki rów na drodze. Niech pan patrzy.
W istocie koło było bardzo uszkodzone. Uderzenie pocztowego powozu złamało dwie szprychy i rozsadziło piastę tak, że łon i kurczaba ledwie się trzymały.
— Przyjacielu — rzekł do chłopca — macie tu kowala?
— Mamy, panie.
— Bądź łaskaw, zawołaj go.
— Jest niedaleko. Hej majstrze Bourgaillard!
Majster Bourgaillard stał na progu przed swojem mieszkaniem. Przyszedł obejrzeć i skrzywił się jak chirurg, patrzący na złamaną nogę.
— Czy możecie mi zaraz naprawić to koło?
— Mogę, panie.
— A jak prędko będzie gotowe?
— Jutro.
— Jutro?
— Jest roboty na cały dzień! Czy panu bardzo pilno?
— Bardzo. Muszę odjechać najdalej za godzinę.
— To być nie może.
— Zapłacę, co zechcecie.
— Niepodobna.
— No! za dwie godziny.
— Niepodobna dziś. Trzeba dać nowe dwie szprychy i piastę. Musi się pan do jutra zatrzymać.
— Nie mogę czekać do jutra. A gdyby zamiast naprawiania dać inne koło?
— Jakto?
— Wszak jesteście kowalem?
— Ma się rozumieć, panie.
— Więc macie koła do sprzedania; odjechałbym natychmiast.
— Dać inne koło?
— A tak.
— Nie mam odpowiedniego koła do pańskiego kabrjoletu. Dwóch kół tak łatwo nie dopasujesz.
— Więc sprzedajcie mi dwa koła.
— Panie, nie wszystkie koła przystaję do każdej osi.
— Spróbujcie jednak.
— Napróżno, panie. Mam tylko proste koła od wozów chłopskich. Innych nie robimy.
— A może macie do wynajęcia kabrjolet?
Majster kowal z pierwszego spojrzenia poznał, że tilbury było najęte. Wzruszył ramionami i odparł:
— Ślicznie pan obchodzi się z najętemi kabrjoletami! Choćbym miał, tobym panu nie wynajął.
— Więc sprzedajcie?
— Nie mam.
— Co, żadnego wózka! — wszak widzicie, ze mnę nie ma targu.
— Jesteśmy prości wieśniacy; powozów nie mamy. Mam wprawdzie w wozowni stary kocz pewnego mieszczanina, który tylko w święto go używa. Wynająłbym go panu, co mi to szkodzi? ale nie chciałbym, żeby o tem dowiedział się mieszczanin, a przytem to kocz, trzeba zaprządz dwa konie.
— Wezmę pocztowe.
— A dokąd pan jedzie?
— Do Arras.
— I dziś pan chce tam stanąć?
— Ależ tak.
— Biorąc konie pocztowe?
— Czemu nie?
— A czy nie jedno byłoby stanąć w Arras jutro o czwartej rano?
— Nie.
— Bo to widzi pan, biorąc konie na poczcie... Czy pan ma paszport?
— Mam.
— Otóż biorąc konie pocztowe, nie dojedzie pan dziś do Arras. Nie jesteśmy na głównym trakcie. Na stacjach pocztowych niedbale obsługują. Konie są w polu. Zaczęła się orka; trzeba mocnego sprzężaju, więc biorą wszystkie konie, nawet pocztowe. Na każdej stacji poczeka pan trzy lub cztery godziny. A przytem konie idą stępa. Droga nierówna, górzysta.
— Ha, pojadę wierzchem. Odprzężcie konia. Przecież sprzedadzą mi tu siodło?
— Rozumie się, sprzedadzą, ale czy koń przyzwyczajony do siodła?
— Ach prawda! zapomniałem, nie przyzwyczajony.
— Więc...
— Ależ w wiosce znajdzie się koń do wynajęcia?
— Co! żeby jednym tchem szedł aż do Arras?
— A tak.
— Takich koni nie ma w naszej okolicy. Najprzód trzebaby go kupić, bo nikt pana nie zna. Ale czy nająć, czy kupić, ani za pięćset, ani za tysiąc franków go pan nie znajdzie!
— Cóż począć?
— Najlepiej, słowo uczciwego człowieka, zaczekać do jutra, a ja tymczasem naprawię koło.
— Jutro będzie zapóźno.
— Do licha!
— Wszak jeździ poczta do Arras? Kiedy przejeżdża tędy?
— W nocy. Obydwie poczty przejeżdżają nocą, tam jadąca i wracająca.
— Więc aż cały dzień potrzebujecie na naprawienie tego koła.
— Caluteńki!
— A gdyby wziąść dwóch czeladników?
— Choćby dziesięciu.
— Gdyby postronkami przymocować szprychy?
— Szprychy można, ale do piasty postronki się nie przydadzą. A przytem dzwona są uszkodzone.
— Nie wynajmuje kto powozów w mieście?
— Nie.
— A drugiego kowala nie ma?
Chłopiec z oberży i majster kowal odpowiedzieli współcześnie, potrząsając głową:
— Nie.
Uczuł radość niewymowną.
Oczywiście Opatrzność mu sprzyja. Ona to strzaskała koło tilbury i zatrzymała go w drodze. Nie usłuchał tej pierwszej wskazówki, owszem robił wszystko, żeby jechać dalej; uczciwie i skrupulatnie wyczerpał wszelkie środki; nie zraziło go ani ostra pora roku, ani strudzenie, ani wydatki; nie miał sobie nic do wyrzucenia. Jeżeli nie pojedzie dalej, to już nie jego wina! Nie jego to sprawa, ale widoczne zrządzenie Opatrzności.
Odetchnął. Odetchnął swobodnie, pełną piersią, po raz pierwszy od rozmowy z Javertem. Zdawało mu się, że zwolniały żelazne kleszcze, które mu ściskały serce od dwudziestu godzin.
Zdawało się, że Bóg teraz brał jego stronę i oświadczał się za nim.
Powiedział sobie, że zrobił wszystko, co było w jego mocy i że teraz pozostaje mu tylko powrócić spokojnie do domu.
Gdyby rozmowa jego z kowalem odbyła się w izbie oberży, nie miałaby świadków, niktby jej nie słyszał, wszystkoby się na tem zakończyło i prawdopodobnie nie mielibyśmy do opowiedzenia wypadków, o których niżej czytać będziecie; ale rozmawiano na ulicy. Wszelka rozmowa na ulicy nieuchronnie ściąga ciekawych. Zawsze się znajdą ludzie, gotowi brać w niej udział. Kiedy wypytywał kowala, zatrzymało się kilku przechodniów. Posłuchawszy kilka minut, jakiś chłopiec, na którego nikt nie zwracał uwagi, odłączył się od gromady ciekawych i pobiegł.
W chwili gdy podróżny, poradziwszy się w duchu, już zabierał się zawrócić do domu, chłopiec powrócił prowadząc starą kobietę.
— Panie — rzekła kobieta — mój chłopiec mówił, że pan życzy sobie nająć kabrjolet?
Na te proste słowa wyrzeczone przez staruszkę którą chłopiec prowadził, zimny pot wystąpił mu na czoło. Czuł ukazującą się w cieniu za sobą rękę, która go wypuściła, gotową znowu schwycić go za serce.
Odpowiedział:
— Tak, dobra kobieto, chciałbym nająć kabrjolet.
I spiesznie dodał:
— Ale tu nie ma powozów.
— Kto wie — rzekła stara.
— Gdzieżby był? — zapytał kowal.
— U mnie — odpowiedziała staruszka.
Zadrżał. Fatalna dłoń go chwytała.
W istocie staruszka miała w szopie rodzaj karjolki łozowej. Kowal i chłopak z oberży, zmartwieni, że wymykał się im szczodry podróżny, zaprotestowali.
— To szkaradna bryka, osadzona po prostu na osi, bez resorów — siedzenie z desek wisi na rzemieniach, od deszczu nie ma zasłony, koła zardzewiałe, zniszczone, nie dalej pojedzie jak tilbury — prawdziwa arka Noego. Na miejscu pana, nigdybym w nią nie wsiadał i t. d., i t. d.
Wszystko to było prawdą, ale ta bryka, ta arka, ta rzecz jakaś toczyła się na kołach i od biedy mogła się dostać do Arras.
Zapłacił, co żądano, zostawił tilbury u kowala do naprawy, zamierzywszy zabrać go za powrotem, kazał zaprządz białego konia do karjolki, wsiadł i pojechał dalej.
Gdy karjolka ruszyła z miejsca, przyznał się, iż przed chwilą radowała go myśl, że dalej nie pojedzie. Z gniewem rozważał tę radość i wydała mu się niedorzeczną. Dlaczego radować się z powrotu? Bądź co bądź, wszakże podróżował dobrowolnie? Nikt go nie przymuszał.
I w istocie, nic się nie stanie, czegoby sam nie chciał. Wyjeżdżając z Hesdin, usłyszał za sobą głos wołający: niech pan poczeka! Konwulsyjnym ruchem jakby jeszcze zaświecił mu promyk nadziei, zatrzymał konia.
Był to chłopiec staruszki.
— Co takiego?.
— Pan mi nic nie dał.
On, co chętnie i łatwo dawał wszystkim, oburzył się jakby na żądanie nadzwyczajne, prawie obmierzłe.
— A ty hultaju! — zawołał — nic nie dostaniesz! Zaciął konia i odjechał dobrym kłusem. W Hesdin zmitrężył dużo czasu, chciał to powetować. Dziarski konik ciągnął za dwóch, ale było to w lutym, pora dżdżysta, złe drogi. Przytem karjolka ciężka, a grunt górzysty. Blizko cztery godziny jechał z Hesdin do Saint-Pol, mil pięć.
W Saint-Pol stanął przed pierwszą spotkaną oberżą i kazał zaprowadzić konia do stajni. Jak obiecał Scaufflairowi, sam stał przy żłobie, gdy koń jadł owies. Marzył smutnie, bezładnie.
Żona oberżysty weszła do stajni.
— Czy pan nie będzie jadł śniadania?
— Prawda — rzekł — mam nawet dobry apetyt.
Poszedł za kobietą twarzy świeżej i wesołej.
Zaprowadziła go do izby gościnnej, gdzie były stoły nakryte ceratą.
— Dawajcie żywo — rzekł — pilno mi, muszę zaraz odjechać.
Tłusta dziewczyna flamandka skwapliwie postawiła przed nim talerz, łyżkę, nóż i widelec. Patrzył na dziewczynę zadowolony.
— Tego mi było trzeba, pomyślał. Nie jadłem śniadania.
Podano do stołu. Rzucił się na chleb, ugryzł kawałek, potem zwolna położył chleb na stole i więcej nie ruszył.
Jakiś furman jadł przy drugim stole. Rzekł do niego:
— Dlaczego ich, chleb taki gorzki?
Furman Niemiec nie zrozumiał.
Powrócił do oberży po konia.
W godzinę opuścił Saint-Pol i jechał do wioski Tinques, pięć mil odległej od Arras.
O czem myślał w drodze? Co czynił? Jak z rana patrzył na mijające drzewa, na dachy chałup, na pola uprawne, na znikanie krajobrazu, rozrywającego się na każdym zakręcie drogi. Taki widok wystarcza niekiedy duszy, uwalniając od myślenia. Widzieć tysiące przedmiotów poraz pierwszy i poraz ostatni, cóż może być melancholiczniejszego i głębszego! Podróżować — to rodzić się i umierać każdej chwili. W najchaostyczniejszych głębiach swego ducha, może porównywał te zmienne widnokręgi z istnieniem ludzkiem. Cokolwiek żyje, nieustannie ucieka przed nami. Mroki i blaski mięszają się ciągle. Po olśnieniu, zaćmienie; patrzysz, spiesznie wyciągasz rękę, by ująć przedmiot uciekający; każdy wypadek jest zakrętem drogi, aniś się spostrzegł, jak zestarzałeś. Czujesz wstrząśnienia, wszystko jest czarne, dostrzegasz drzwi w cieniu; tu zatrzymał się ponury koń życia, który cię ciągnął. Ktoś zasłoniony i nieznany odprzęga konia w ciemnościach.
Zmierzchało, gdy dzieci, wychodzące ze szkoły, zobaczyły wjeżdżającego do Tinques podróżnego. Prawda, że to były krótkie dnie zimowe.
Nie zatrzymywał się w Tinques. Gdy wyjeżdżał z wioski, dróżnik, sypiący żwir na drodze, podniósł głowę i rzekł:
— A to szkapa zmęczona!
W istocie biedny konik ledwie mógł iść stępa.
— Czy pan jedzie do Arras? — dodał dróżnik.
— Tak.
— Jeżeli tak dalej będzie pan jechał, to nie dojedzie wcześnie.
Zatrzymał konia i zapytał:
— Ile mil jeszcze do Arras?
— Dobrych siedm mil.
— Co znowu? — karta pocztowa znaczy pięć mil i ćwierć.
— A! odparł dróżnik, to pan nie wie, że droga jest w naprawie. Za kwadrans ztąd zobaczy ją pan przerwaną.
— Doprawdy?
— Musi pan zawrócić na lewo, do Carancy, przeprawić się przez rzekę, z Cambley znowu zawrócić na prawo; będzie to droga z Mont-Saint Eloy prowadząca do Arras.
— Noc zapada, zabłąkam się.
— Pan nie zna tych stron?
— Nie.
— A tu same boczne drogi. Chce pan usłuchać mej rady? Pański koń zmęczony; wracaj pan do Tinques. Jest tam dobra austerja. Przenocuje pan i jutro pojedzie do Arras.
— Muszę tam być dziś wieczór.
— To co innego. Więc i tak wróć pan do austerji i weź drugiego konia. Parobczak będzie przewodnikiem.
Usłuchał rady dróżnika, zawrócił i w półgodziny potem przejeżdżał przez to samo miejsce, dobrym kłusem, mając na przyprzążce świeżego konia. Chłopak z oberży, tytułujący się pocztyljonem, siedział na koźle.
Wszelako czuł, że stracił dużo czasu.
Zciemniało zupełnie.
Zjechali z głównego gościńca. Droga stała się nieznośną. Karjolka z jednej kolei wpadała w drugą. Rzekł do pocztyljona:
— Zawsze jedź dobrym kłusem, podwójny tryngield.
— Od silnego trzęsienia złamała się sztelwaga.
— Panie — rzekł pocztyljon — sztelwaga złamana, nie wiem, jak przyprządz konia, droga w nocy niegodziwa; gdybyśmy wrócili do Tinques, moglibyśmy jutro wcześnie stanąć w Arras.
Odpowiedział: — Masz dobry postronek i nóż?
— Mam, panie.
Uciął gałęź i zrobił sztelwagę.
Nowa strata dwudziestu minut: ale pojechali galopem.
Zrobiło się zupełnie ciemno. Czarne mgły pełzały po wzgórzach, odrywając się jak kłęby dymu. W obłokach bladawe światełka. Wiatr od morza szumiał w czterech stronach widnokręgu, jakby kto sprzęty przestawiał. Tyle przedmiotów drżało w tym potwornym oddechu nocy!
Chłód wskróś go przejmował. Od wczoraj nic nie miał w ustach. Przypomniał sobie inną wycieczkę nocną na wielkiej płaszczyźnie w okolicach D. — przed ośmiu laty; zdało mu się, że to było wczoraj.
Wybiła godzina na dzwonnicy gdzieś daleko.
Zapytał chłopca:
— Która godzina?
— Siódma panie, o ósmej będziemy w Arras. Zostało tylko trzy mile.
W tej chwili poraz pierwszy przyszło mu na myśl (dziwił się, dla czego nie wcześniej): — że może daremnie się tylko trudził, że nie wiedział nawet, o której godzinie rozpocznie się proces, że należało przynajmniej wypytać się o to, że jest dziwactwem puszczać się w drogę, nie wiedząc, czy to przyda się na co. Później tak sobie rachował: pospolicie posiedzenia sądów kryminalnych rozpoczynają się o dziewiątej rano; — ta sprawa nie mogła trwać długo; — kradzież jabłek prędko odsądzą; — dalej tylko sprawa tożsamości osoby, cztery lub pięć zeznań, krótkie mowy, adwokatów; — przyjadę, gdy wszystko będzie skończone!
Pocztyljon zacinał konie. Przejechali most, zostawiając za sobą Mont Saint-Eloy.
Noc coraz głębiej zapadała.






VI.
Siostra Symplicja wystawiona na próbę.

Tymczasem Fantina doznawała wielkiej radości.
Noc przepędziła jak najgorzej. Straszny kaszel, gorączka się wzmogła; trapiły ją sny dręczące. Rano, gdy przyszedł doktór, bredziła w malignie. Poczciwy lekarz przeraził się i polecił uprzedzić p. Madeleine, żeby przyszedł coprędzej.
Całe rano Fantina smutna, małomówna, zamyślona, robiła fałdy na kołdrze, mrucząc pod nosem, jakby liczyła odległości. Oczy zapadnięte, prawie zagasłe, czasami zapalały się i błyszczały jak gwiazdy. Gdy się zbliża pewna godzina ponura, zda się, że światłość niebios napełnia tych, których ziemskie światło opuszcza.
Ile razy siostra Symplicja zapytała ją o zdrowie, odpowiadała niezmiennie: — Mam się dobrze, ale chciałabym widzieć pana Madeleine.
Kilka miesięcy temu, gdy Fantina straciła ostatni wstyd niewieści i ostatnią radość, była tylko cieniem siebie; teraz wyglądała jak widmo. Choroba fizyczna dopełniła moralnego nieszczęścia. Dwudziestopięcioletnia kobieta miała czoło pomarszczone, obwisłe policzki, ściśnięte nozdrza, zęby obnażone z dziąseł, płeć zczerniałą, wyschłą szyję, wystające kości, wychudłe członki, siwe włosy zmięszane z jasnemi. Niestety! choroba tak żywo przyspiesza starość!
W południe powrócił doktór, przepisał lekarstwa, zapytał czy p. Madeleine wstępował do infirmerji i potrząsnął głową.
P. Madeleine zwykle o trzeciej po południu przychodził odwiedzić chorą. Punktualność znaczy dobroć, był więc punktualny.
Około wpół do trzeciej Fantina zaczęła się niepokoić. W przeciągu dwudziestu minut z dziesięć razy zapytała zakonnicę: — Siostro, która godzina?
Wybiła trzecia. Za trzeciem uderzeniem Fantina usiadła na łóżku, chociaż zwykle poruszyć się nie mogła, konwulsyjnie załamała ręce wychudłe i zżółkłe i westchnęła głęboko, jakby kamień spadł jej z serca. Obróciła się i patrzyła na drzwi.
Nikt nie wszedł; drzwi się nie otwierały. Nieruchoma, wstrzymując oddech, z kwadrans miała oczy wlepione we drzwi. Na kościele katedralnym wybiło kwadrans na czwartą. Fantina bezsilna padła na poduszki.
Nie rzekła słowa i znowu zaczęła robić fałdy na kołdrze.
Upłynęło pół godziny, potem godzina, nikt nie przychodził; ilekroć zadzwonił zegar, Fantina podnosiła się, patrzyła na drzwi i znowu padała znękana.
Wyraźnie czytano jej myśli, ale nie rzekła słowa, nie żaliła się, nie skarżyła. Tylko kaszel męczył ją okrutnie. Rzekłbyś, spadała na nią jakaś ciemność tajemnicza. Była blada, usta miała zsiniałe. Niekiedy bolesny uśmiech skrzywił jej wargi.
Wybiła piąta. Wówczas siostra usłyszała, jak mówiła z cicha i łagodnie: — Jutro mam umrzeć, źle robi, że dziś nie przychodzi!
I siostrę Symplicję zdziwiła ta nieobecność p. Madeleine.
Tymczasem Fantina patrzyła z łóżka na niebo. Zdawała się szukać i coś przypominać. Nagle zaczęła śpiewać głosem słabym jak oddech. Zakonnica słuchała i zapamiętała słowa pieśni. Były takie:

Na mieście ogromne zrobimy wydatki
I wiele kupimy z szczodrotą rozrzutną; —
Różowe są róże, a modre bławatki,
Co kocham, jest przy mnie, nie mogę być smutną.

W wzorzystej oponie, z gwiaździstą koroną,
Najświętsza Panienka przyjść — do mnie raczyła,
I rzekła z dobrocią; „Oto pod zasłoną
Przynoszę ci dziecię, o któreś prosiła“.

Biegnijcie do miasta, biegnijcie sąsiadki,
Po igły, naparstek, po nici i płótno,
Na mieście ogromne poróbcie wydatki
I wiele kupujcie z szczodrotą rozrzutną.

Kolebkę ustawię, pościołkę dam czystą,
Wstążkami przystroję powłoczki, sukienki; —
Chociażby Bóg dał mi swą gwiazdkę złocistą.
Ja wolę me dziecię z rąk Świętej Panienki.
Pytacie: — „dlakogo potrzebne mi płótno?“
„Dla mego dziecięcia od Marji mej Matki“.
Różowe są róże, a modre bławatki,
Co kocham, jest przy mnie, nie mogę być smutną.

— „Upierzcie to płótno“. — „Gdzie?“ — W rzece nad brzegiem...
I zróbcie sukienkę z wielkiemi fałdami;
Ja na niej wyszycia złocistym dam ściegiem,
Przystroję ją całą wstążkami, kwiatami...“
— „Ach! dziecię nie żyje!... cóż z płótnem się stanie?“ —
— „Przykryjcie niem moje śmiertelne posłanie“.

Na mieście ogromne zrobimy wydatki,
I wiele kupimy z szczodrotą rozrzutną; —
Różowe są róże, a modre bławatki,
Co kocham, jest przy mnie, nie mogę być smntną.


Była to stara piosnka, śpiewana przy kołyskach, którą, Fantina usypiała małą Cozettę; przypomniała ją sobie teraz po pięciu latach. Śpiewała głosem tak smutnym i rozdzierającym, że nawet zakonnica nie mogła się od łez wstrzymać. Siostra, przywykła do najsmutniejszych widowisk, uczuła łzy, zalewające jej źrenice.

Zegar wybił szóstą. Fantina nie zdawała się słyszeć, ani zwracać uwagi na to, co się dokoła niej działo.
Siostra Symplicja wysłała służącą dowiedzieć się od odźwiernej fabryki, czy pan mer powrócił i czy prędko przyjdzie do infirmerji. Dziewczyna wróciła po kilku minutach.
Fantina, zawsze nieruchoma, zdawała się być pogrążoną w dumaniach.
Służąca odpowiedziała po cichu siostrze Symplicji, że p. mer wyjechał przed szóstą rano w małem tilbury odkrytem, mimo pory zimowej; że pojechał sam bez woźnicy, niewiadomo dokąd, że widziano go, jak zawracał na drogę do Arras, a inni zapewniali, że go widzieli na drodze do Paryża. Że odjeżdżając był jak zwykle dobry, łagodny, tylko powiedział odźwiernej, żeby go nie czekała na noc.
Kiedy dwie kobiety tak szeptały, tyłem obrócone do łóżka Fantiny, ta z gorączkowy żywością pewnych chorób organicznych uklękła na łóżku, zaciśnięte dwie pięści oparła na poduszce i wysunąwszy głowę za firanki, słuchała. Nagle zawołała:
— Mówicie o p. Madeleine! dlaczego szepczecie pocichu? co się z nim stało? dlaczego nie przychodzi.
Głos jej stał się tak mocny i ostry, że dwie kobiety wzięły go za głos mężczyzny i obróciły się przerażone.
— Odpowiadajcie — wołała Fantina.
Służąca wyjąkała:
— Odźwierna powiedziała mi, że nie może przyjść dzisiaj.
— Moje dziecko — rzekła siostra — uspokój się i połóż.
Fantina, nie zmieniając postawy, odparła głosem doniosłym, groźnym i rozdzierającym:
— Nie może przyjść? dlaczego nie może? Wiecie przyczynę. Szeptałyście o tem przed chwilą. Chcę wiedzieć.
Służąca rzekła do ucha zakonnicy. — Powiedz pani, że jest zajęty w radzie municypalnej.
Siostra Sympłicja zlekka zarumieniła się, bo służąca doradzała kłamstwo. Z drugiej strony zdawało się, że prawda, powiedziana chorej, zadałaby cios straszny i zaszkodziła zdrowiu. Rumieniec znikł prędko. Siostra podniosła na Fantinę wzrok spokojny i smutny, i rzekła:
— Pan mer wyjechał.
Fantina wyprostowała się i usiadła na nogach.
Oczy jej zabłysły, niewymowna radość promieniała z całej tej zbolałej fizjonomji.
— Wyjechał! — zawołała. — Przywiezie Cozettę! Wyciągnęła ręce ku niebu, twarz przybrała wyraz nie do opisania. Usta jej poruszały się cichą modlitwą.
Gdy przestała modlić się, rzekła: — Siostro, chętnie położę się i zrobię, cokolwiek chcecie; przed chwilą byłam zła, przepraszam cię, siostro, jestem bardzo szczęśliwa. Pan Bóg jest dobry, pan Madeleine jest dobry; wyobraź sobie, siostro, pojechał po moją Cozettę do Montfermeuil.
Fantina położyła się, pomogła zakonnicy poprawić poduszki i ucałowała srebrny krzyżyk, który miała na szyi — podarunek od siostry Symplicji.
— Moje dziecko — rzekła siostra — uspokój się teraz i przestań mówić.
Fantina wilgotnemi rękami ujęła rękę siostry, której sprawiało przykrość, że chora była tak spoconą.
— Pojechał dziś rano do Paryża. Niepotrzebnie nawet jechał na Paryż, bo Montfermeuil leży nieco na lewo, ztąd jadąc. Czy przypomina sobie siostra, co mówił wczoraj, gdym go pytała o Cozettę: wkrótce! wkrótce! Chce mi sprawić niespodziankę. Wie siostra? kazał mi podpisać list, który odda Thenardierom. Nie mogą się sprzeciwić, nieprawdaż? oddadzą Cozettę. Zapłacił im, ile chcieli. Władze nie pozwolą, żeby zatrzymywali dziecko, kiedy są zapłaceni. Siostro, nie mrugaj, że powinnam przestać mówić. Jestem nadzwyczajnie szczęśliwa, mam się dobrze, zupełnie jestem zdrowa, zobaczę Cozettę, już mi się nawet jeść zachciało. Pięć lat upływa, jak jej nie widziałam. O siostro, nie wyobrazisz sobie, jak drogie są dzieci! A potem ona taka miła i grzeczna, zobaczysz! Gdyby siostra wiedziała, jakie ma śliczne paluszki różowe! O będzie miała piękne ręce. Kiedym ją karmiła, miała zabawne rączyny, ot takie! Teraz musiała wyróść. Ma siedem lat, pannica. Nazywam ją Cozettą, ale jej na imię Eufrazja. Powiem coś siostrze; dziś rano patrzyłam na kurz na kominku i coś mi szepnęło, że wkrótce zobaczę Cozettę. Mój Boże! jak to źle, niegodziwie, kilka lat nie widzieć swego dziecka! Trzebaby zastanowić się, że życie nie jest wieczne! O, jak dobrze zrobił pan mer, że pojechał! Na dworze tak zimno! A wziął przynajmniej płaszcz? Jutro przyjedzie, nieprawdaż? To będzie radość! Jutro rano siostra mi przypomni, żebym włożyła czepeczek z koronkami. Montfermeuil to kraj daleki. Niegdyś odbyłam tę drogę piechotą, dla mnie było bardzo daleko. Ale dyliżanse prędko chodzą; jutro przyjedzie z Cozettą. Ile ztąd mil do Montfermeuil?
Siostra nie miała żadnego wyobrażenia o odległościach miejsc, więc odpowiedziała: — Zdaje mi się, że może jutro przyjechać.
— Jutro! jutro! — rzekła Fantina — jutro zobaczę Cozettę! Czy wie droga siostra boża, że już nie jestem chora? Oszalałam z radości. Tańczyłabym, gdyby chciano.
Ktoby ją widział kwadrans temu, nie pojąłby tej przemiany. Była rumiana, mówiła głośno, swobodnie i naturalnie, cała jej postać się uśmiechała. Chwilami śmiała się, mówiąc pocichu. Radość matki, to prawie dziecinna radość.
— Teraz, kiedy jesteś szczęśliwą — rzekła zakonnica — więc bądź posłuszną i przestań mówić.
Fantina położyła głowę na poduszkę i rzekła półgłosem: — Tak, leż spokojnie, bądź grzeczną, kiedy wkrótce masz ujrzeć swoje dziecko. Siostra Symplicja ma słuszność. Wszyscy tu mają słuszność.
Później, nie ruszając się, nie podnosząc głowy, wodziła dokoła wielkiemi oczami, promieniejącemi radością — i nie wyrzekła już ani słowa.
Siostra Symplicja zasunęła firanki, spodziewając się, że uśnie.
Między siódmą i ósmą przyszedł doktór. Nie słysząc żadnego szmeru, sądził, że Fantina śpi i na palcach zbliżył się do łóżka. Odsłonił firanki i przy świetle nocnej lampy ujrzał zwrócone na siebie wielkie, spokojne oczy Fantiny.
— Panie — rzekła — wszak prawda, że pozwolą jej spać tu przy mnie na małem łóżeczku?
Lekarz myślał, że bredzi w malignie. Fantina dodała:
— Niech pan spojrzy, jak raz będzie miejsce na łóżeczko.
Lekarz odprowadził na ustęp siostrę Symplicję, która objaśniła co zaszło: że p. Madeleine na parę dni odjechał i że zapewne nie należało wyprowadzać z błędu chorej, której się zdaje, że pan mer pojechał do Montfermeuil; kto wie nawet, może chora w istocie odgadła. Lekarz uznał trafność spostrzeżenia.
Zbliżył się do łóżka Fantiny, która mówiła dalej:
— Bo to, widzi pan, rano gdy się obudzi, powiem dzień dobry biednemu kotkowi, a w nocy nie śpię, więc będę nad nią czuwała. Jej spokojny oddech mię uszczęśliwi.
— Podajcie rękę — rzekł doktór.
Wyciągnęła ramię i śmiejąc się, zawołała:
— Ba, prawda! pan nic nie wie! jam zupełnie już wyzdrowiała. Cozetta przyjeżdża jutro.
Lekarz się zdumiał. W istocie była zdrowszą. Oddech swobodny, puls mocniejszy i regularniejszy. Świeże życie nagle ożywiło tę biedną istotę wyczerpaną.
— Panie doktorze — rzekła — czy siostra powiedziała panu, że pan mer pojechał po moje złotko?
Lekarz zalecił spokojność, milczenie i unikanie wszelkich przykrych wzruszeń. Przepisał dekokt z czystej chininy i na przypadek gorączki w nocy, napój chłodzący. Odchodząc, rzekł do siostry: — Doprawdy, ma się lepiej. Jeżeli szczęśliwem zrządzeniem Opatrzności pan mer w istocie przywiezie dziecko jutro, kto wie, bywają przesilenia tak zdumiewające. Zdarzało się nieraz, że wielka radość nagle zatrzymywała choroby, a chociaż słabość pacjentki jest organiczną i bardzo rozwiniętą, któż odgadnie wszystkie tajemnice organizmu ludzkiego! Może ją jeszcze uratujemy.






VII.
Podróżny, przyjechawszy zawczasu, zapewnia sobie odjazd.

Była już ósma w wieczór, gdy karjolka, którą zostawaliśmy na drodze, wjechała w bramę gmachu pocztowego w Arras. Człowiek, któremuśmy towarzyszyli dotychczas, wysiadł, z roztargnieniem odpowiadał na zapytania służby w austerji, odesłał konia przyprzężonego, sam zaprowadził do stajni białego konika, potem wyszedł do sali bilardowej na dole, usiadł i wsparł się łokciami na stole. Czternaście godzin trwała podróż, którą spodziewał się odbyć tylko w sześciu. Oddał sobie jednak sprawiedliwość, że to nie jego wina, ale w duchu nie gniewał się na opóźnienie.
Weszła właścicielka austerji.
— Czy pan nocuje? czy podać wieczerzę?
Potrząsnął głową odmownie.
— Stajenny powiada, że koń pański jest bardzo znużony.
Podróżny przerwał milczenie.
— Czy koń nie będzie mógł iść w drogę jutro rano?
— A! panie! najmniej dwa dni musi odpocząć.
— Wszak tu jest poczta? — zapytał.
— Tak, panie.
Gospodyni zaprowadziła go do biura; pokazał paszport, wypytał, czy nie możnaby tejże nocy powrócić do M. — nad M. powozem pocztowym; miejsce obok pocztyljona w istocie nie było zajęte, zamówił i zapłacił.
— Panie — rzekł urzędnik pocztowy — nie zapomnij pan być tu przed pierwszą po północy, bo poczta nie czeka.
To uczyniwszy, wyszedł z hotelu i zaczął chodzić po mieście.
Nie znał Arras, na ulicach było ciemno, szedł więc na chybi trafi. Zdawało się, że umyślnie nie pyta przechodniów o drogę. Przeszedł most rzeczki Crinchon i zabłąkał się w labiryncie małych uliczek. Jakiś mieszczanin przechodził z latarką. Po pewnem wahaniu, zdecydował się zapytać mieszczanina, spojrzawszy wprzód dokoła, jakby się obawiał, by kto nie usłyszał, co mówi.
— Panie — rzekł — chciej powiedzieć, gdzie są sądy.
— Pan nie tutejszy? — odpowiedział mieszczanin, mężczyzna już podeszłego wieku; chodź pan ze mną. Właśnie idę w tę stronę, to jest w stronę pałacu prefektury. W tej chwili bowiem naprawiają gmach sądowy i tymczasowo trybunały odbywają posiedzenia w prefekturze.
— Czy i posiedzenia w sprawach kryminalnych?
— Ma się rozumieć, panie; widzi pan, dzisiejsza prefektura była przed rewolucją pałacem biskupim. Pan Conzié, który był biskupem w 1782 roku, kazał tam zbudować wielką salę. W tej to sali odbywają się sądy.
Idąc dalej, mieszczanin rzekł:
— Jeżeli chcesz pan widzieć proces, to trochę zapóźno. Zwykle posiedzenia kończą się o szóstej.
Tymczasem weszli na wielki plac i mieszczanin pokazał mu cztery ogromne okna oświecone, na fasadzie obszernego gmachu posępnej miny.
— Dalibóg panie, przychodzisz na czas, jesteś pan szczęśliwy. Te cztery okna to sąd kryminalny. Są oświecone, więc sprawa nieskończona, widać przeciągnęła się długo i odbywają posiedzenie wieczorne. Pana ta sprawa obchodzi? Czy to proces kryminalny? jesteś pan świadkiem?
Odpowiedział:
— Nie sprowadza mię żadna sprawa, chciałem tylko rozmówić się z jednym adwokatem.
— To co innego — rzekł mieszczanin. — Widzi pan te drzwi, gdzie stoi szyldwach? Wejdź pan prosto na wielkie schody.
Postąpił według wskazówek mieszczanina i w kilka minut później znalazł się w wielkiej sali pełnej ludzi, gromadkami szepczących z adwokatami w togach.
Serce się ściska na widok tych gromadek ludzi, ubranych czarno, szepczących na progu sali sprawiedliwości. Rzadko tam usłyszysz słowa miłosierdzia i politowania. Najczęściej wyrywa się z ust potępienie zawczasu. W oczach rozmarzonego dostrzegacza gromady te wydały się jak posępne ule, w których szemrzące duchy budują wspólnie ponure budynki wszelkiego rodzaju.
Ta sala obszerna i jedną tylko lampą oświecona była dawniej salą gościnną biskupią, a dziś ustępową. Wielkie drzwi, w tej chwili zamknięte, prowadziły do sali posiedzeń sądu kryminalnego.
W sali było tak ciemno, że nie wahał się zaczepić pierwszego z brzegu adwokata.
— Panie — zapytał — jak stoi sprawa?
— Już skończona — rzekł adwokat.
— Skończona!
Słowa te wyrzekł takim tonem, że adwokat się obrócił.
— Przepraszam pana — rzekł — może pan krewny.
— Nie. Nie znam tu nikogo. Winowajca skazany?
— Oczywiście nie mogło być inaczej.
— Do ciężkich robót?...
— Na całe życie.
Zapytał raz jeszcze słabym, ledwie dosłyszanym głosem:
— Więc tożsamość osoby dowiedziona?
— Jaka tożsamość? — odpowiedział adwokat. Nie trzeba było sprawdzać tożsamości. Sprawa prosta: kobieta zabiła swoje dziecko; dzieciobójstwo dowiedzione; sąd przysięgłych skazał ją na całe życie.
— Więc to kobieta? — zapytał.
— A rozumie się, że kobieta. Niezamężna Limosin. O kogo panu chodzi?
— O nikogo, ale kiedy sprawa skończona, dla czegóż świeci się jeszcze w sali?
— Bo przed dwoma godzinami rozpoczęto inną sprawę.
— Jaką? — O! i ta bardzo prosta. Rodzaj hultaja, recydywisty, galernika, który popełnił kradzież. Zapomniałem nazwisko. Ale ma minę rozbójnika. Za samą tę minę jużbym go posłał na galery.
— Panie — zapytał — czy nie możnaby wejść do sali?
— Wątpię, doprawdy. Tłok niezmierny. Ale posiedzenie jest zawieszone. Niektórzy powychodzili.
Gdy rozpocznie się znowu posiedzenie, może pan spróbować.
— Którędy się wchodzi?
— Temi drzwiami.
Adwokat odszedł. W kilku chwilach doznał prawie współcześnie, prawie razem wszystkich możliwych wzruszeń. Obojętne słowa adwokata przeszywały go ostrzem ognistem i kłuły igłami lodu. Dowiedziawszy się, że sprawa nieskończona, odetchnął; nie umiałby jednak powiedzieć, czy uczuł zadowolenie, lub boleść.
Zbliżył się do kilku grup i przysłuchiwał, co mówiono. Uzbierało się wiele spraw i prezydujący wyznaczył na ten dzień dwie sprawy proste i krótkie. Rozpoczęto od dzieciobójstwa, teraz przyszła kolej na galernika, niepoprawnego recydywistę. Miał kraść jabłka, ale mu tego nie dowiedziono; dowiedzionem jest tylko, że już był na galerach w Tulonie. To właśnie pogorszało jego sprawę. Zresztą skończyły się już badania oskarżonego i zeznania świadków, pozostawały jeszcze obrona adwokata i wnioski prokuratora; nie skończy się to przed północą. Prawdopodobnie człowiek będzie potępiony; prokurator jest bardzo zdolny, nie chybi swego oskarżonego; utalentowany chłopak, pisze nawet wiersze.
Woźny stał przy drzwiach, pilnując wejścia do sądu kryminalnego. Zapytał tego woźnego:
— Chciej mi pan powiedzieć, czy prędko drzwi się otworzą?
— Nie otworzą się wcale — odparł woźny.
— Czemu? czyż nie otwierają się z rozpoczęciem posiedzeń? czy zawieszono audjencję?
— Audjencja zaraz się znowu rozpocznie, ale drzwi się nie otworzą.
— Dlaczego?
— Bo sala jest zapełniona.
— Co! ani jednego próżnego miejsca?
— Ani jednego. Drzwi są zamknięte, nikt już wejść nie może.
Woźny dodał po chwili milczenia:
— Są wprawdzie dwa lub trzy miejsca za panem prezesem, ale pan prezes wpuszcza tam tylko wysokich urzędników.
To rzekłszy, woźny odwrócił się do niego tyłem.
Odszedł ze spuszczoną głową, minął przedpokój i powolnie zstępował ze schodów, jakby się wahał na każdym kroku. Prawdopodobnie odbywał naradę z sobą samym. Nie skończyła się jeszcze gwałtowna walka, którą wczoraj stoczył; co chwila przechodził nową, straszną zmianę. Zeszedłszy ze schodów, oparł się o poręcz i skrzyżował ręce na piersiach. Nagle rozpiął surdut, wyjął pugilares, wydarł kartkę, dobył ołówek i przy świetle lampy napisał te słowa: P. Madeleine, mer M. — nad M.; — potem wielkim krokiem przebiegł schody, przedarł się przez tłumy, poszedł prosto do woźnego i oddał mu kartkę, mówiąc rozkazującym tonem: — Oddaj to panu prezesowi.
Woźny wziął papier, rzucił nań ukradkowe spojrzenie i posłuszny odszedł.






VIII.
Wejście dla osób uprzywilejowanych.

Mer z M. — nad M. — ani się domyślał, że był sławnym człowiekiem. Od lat siedmiu rozgłos cnót jego napełnił całą okolicę dolnego Boulonnais, przekroczył granice szczupłego okręgu i przeniknął do dwóch lub trzech departamentów sąsiednich. Oprócz usług, oddanych głównemu miastu, przez rozwinięcie przemysłu czarnych świecidełek, nie było ani jednej ze stu czterdziestu gmin okręgu M. — nad M. — któraby nie zawdzięczała mu czegokolwiek. W potrzebie nawet umiał dopomódz przemysłowi innych okręgów. Tak przy sposobności poparł swym kredytem i funduszami fabrykę tiulów bulońskich, fabrykę tkanin lnianych mechanicznych w Frevert i hydrauliczną fabrykę płócien w Bourber nad Canche. Wszędzie ze czcią wspominano nazwisko p. Madeleine. Arras i Douai zazdrościły mera szczęśliwemu miasteczku M. — nad M.
Radca sądu królewskiego w Douai, który prezydował na tem posiedzeniu sądu kryminalnego w Arras, jak wszyscy, znał to nazwisko głęboko i powszechnie szanowane. Gdy woźny pocichu otworzywszy drzwi, łączące pokój radny z salą posiedzeń, pochylił się na krzesło prezesa i podał mu papier z nazwiskiem p. Madeleine, dodając że ten pan życzy sobie być obecnym na audjencji, prezes poruszył się skwapliwie, porwał za pióro, napisał kilka słów u spodu i oddał papier woźnemu, mówiąc: prosić!
Nieszczęśliwy człowiek, którego historię opowiadamy, pozostał przy drzwiach sali w tem samem miejscu i w tej samej postawie, jak go opuścił woźny. Pogrążony w marzeniach słyszał, że mu ktoś mówił: raczy pan z łaski swojej pójść za mną. Był to ten sam woźny, który przed chwilą obrócił się tyłem do niego, a teraz kłaniał się do ziemi. Współcześnie woźny podał mu papier. Rozwinął, a że była blizko lampa, przeczytał:
„Prezes sądu kryminalnego przesyła swoje uszanowanie panu Madeleine.
Zmiął papier w rękach, jakby w tych słowach uczuł jakiś smak dziwny i gorzki.
Poszedł za woźnym.
W kilka minut później był sam w gabinecie ze ścianami, wyłożonemi futrowaniem, ponuro oświeconym dwoma woskowemi świecami, stojącemi na stole, zielonem suknem okrytym. W uszach brzmiały mu jeszcze ostatnie słowa woźnego: „Jest pan w izbie radnej; naciśnie pan tylko klamkę mosiężną i niebawem będzie w sali posiedzeń za krzesłem pana prezesa.“ Te słowa łączyły się w jego myśli z mglistem wspomnieniem ważkich korytarzy i schodów, któremi niedawno przechodził.
Woźny zostawił go samego. Nadeszła chwila uroczysta, ostateczna. Chciał zebrać i skupić swe myśli, lecz nie mógł. W tedy właśnie, gdy najżywszą czujemy potrzebę przywiązać się do rozdzierających serce rzeczywistości życia, rwą się w mózgu nici myśli. Znajdował się w miejscu, gdzie sędziowie naradzają się i potępiają. Z bezmyślną spokojnością patrzył na tę izbę cichą i straszną, gdzie tyle istnień zdruzgotano, gdzie jego nazwisko miało rozledz się za chwilę i jego losy rozstrzygnąć. Patrzył na ściany, spojrzał na siebie i zdumiał się, że to był ów pokój i że to był on.
Nie jadł od dwudziestu czterech godzin, był cały zbity od trzęsienia powozu po najgorszej drodze, ale nie czuł niczego; zdało mu się, że zupełnie stracił uczucie.
Zbliżył się do ciemnych ram, wiszących na ścianie, w których za szkłem był własnoręczny list Jana Mikołaja Pache, mera Paryża i ministra, datowany zapewne błędnie 9 czerwca II roku, w którym Pache wysyłał do gminy listę ministrów i deputowanych trzymanych w więzieniu. Ktoby patrzył na niego w tej chwili, byłby pewnym, że ten list szczególniejszą budził w nim ciekawość, bo nie spuszczał zeń oczu i przeczytał go dwa lub trzy razy. Czytał, nie myśląc o treści i nie wiedząc, że czytał. Myślał o Fantinie i Cozecie.
Tak marząc, obrócił się i spojrzenia jego padły na mosiężną klamkę drzwi, oddzielających go od sali posiedzeń. Prawie o nich zapomniał. Spojrzał na klamkę zrazu spokojnie, potem bystro, z obłąkaniem, w końcu z największem przerażeniem. Grube krople potu ściekały mu z włosów na skronie.
Chwilami pasując się z sobą, poruszał ręką, z gestem rozkazującym i buntowniczym razem, jakby chciał mówić: I cóż mię do tego przymusza? Później zawrócił się żywo, postąpił ku drzwiom, któremi wszedł, otworzył je i wyszedł. Dostał się na korytarz długi, wązki, przerywany schodkami i drzwiczkami, pełen zakrętów, tu i owdzie oświecony lampą, jak przy łożu chorych: ten sam korytarz, przez który przechodził do pokoju radnego. Odetchnął, słuchał; żadnego szmeru ani za nim ani przed nim; jął uciekać, jakby go kto gonił.
Ubiegłszy kilkanaście kroków na korytarzu, zatrzymał się i słuchał jeszcze. Taż sama cisza i ciemność dokoła. Tchu mu zabrakło, zachwiał się i oparł o ścianę. Od zimnego muru pot zlodowaciał mu na czole; zadrżał i odstąpił.
Tak stojąc sam, w ciemnościach, drżący z zimna i zapewne z czego innego jeszcze, myślał.
Myślał noc całą, myślał dzień cały — i teraz słyszał tylko wewnątrz siebie głos wołający: Niestety!
Kwadrans tak stał zamyślony. Nakoniec pochylił głowę, ciężko i boleśnie westchnął, opuścił ręce i zawrócił. Szedł powolnie, znękany. Zdawałoby się, że ktoś go schwycił uciekającego i przyprowadzał.
Wszedł do pokoju radnego. Pierwsza rzecz, którą zobaczył, była klamka drzwi. Ta klamka okrągła, gładka, mosiężna, błyszczała przed nim jak straszna gwiazda. Patrzył na nią, jak owca patrzy w oczy tygrysa.
I nie mógł oderwać wzroku od klamki.
Niekiedy postąpił krok naprzód i zbliżył się do drzwi.
Gdyby słuchał, usłyszałby jakiś pomięszany szmer, jakiś hałas w sali sąsiedniej; ale nie słuchał i nie słyszał niczego.
Nagle, sam nie wiedząc jak się to stało, znalazł się przy drzwiach i konwulsyjnie chwycił za klamkę; drzwi się otworzyły.
Był w sali audjencjonalnej.






IX.
Miejsce, gdzie przekonania się tworzą.

Postąpił krok naprzód, machinalnie zamknął drzwi za sobą i stanął patrząc na to, co widział.
Była to sala obszerna, źle oświecona, to pełna wrzawy, to ponurego milczenia, w której wszystkie przybory procesu kryminalnego roztaczały się przed oczyma tłumu z powagą dziecinną i posępną.
W końcu sali, tam gdzie on się znajdował, siedzieli sędziowie w wyszarzanych togach, roztargnieni, ogryzając paznokcie lub drzemiąc; w przeciwnym końcu obszarpana tłuszcza; adwokaci w przeróżnych postawach, żołnierze z miną poczciwą i szorstką; stare futrowania poplamione, sufit brudny, stoły pokryte wyżółkłem suknem zielonem, drzwi poczernione od rąk; na gwoździach w bitych w futrowania, lampy jak w szynkowniach, więcej wydające dymu niż światła; na stołach świece łojowe w lichtarzach mosiężnych; wszędzie ciemno, brzydko, smutnie. Wszystko to jednak przejmowało cię zgrozą i poszanowaniem, bo czułeś tu wielką sprawę ludzką, zwaną prawem i wielką rzecz boską, zwaną sprawiedliwością.
Nikt w tym tłumie nie zwracał na niego uwagi. Wszystkie spojrzenia utkwione były w jeden przedmiot, na ławkę przysuniętą do małych drzwiczek przy ścianie, na lewo od prezesa. Na tej ławce, na którą padało światło świec kilku, siedział człowiek między dwoma żandarmami.
Tym człowiekiem był oskarżony.
Nie szukał go oczami, zobaczył natychmiast. Oczy jego padły nań odrazu, jakby zawczasu widział, gdzie siedzi ta postać.
Zdało mu się, że ujrzał siebie samego, podstarzałego, nie zupełnie wprawdzie podobnego z twarzy, ale takiej samej postawy, podobnych rysów, z najeżonemi włosami, płową, i niespokojną źrenicą, w bluzie, którą miał na sobie, gdy wchodził do D. — z wyrazem nienawiści na twarzy, kryjąc w głębi duszy ohydny skarb strasznych myśli, które przez lat dziewiętnaście starannie zbierał na bruku więziennym.
Drżąc, rzekł do siebie: — O Boże! czyż takim znowu się stanę?
Człowiek ten zdawał się mieć lat około sześćdziesięciu; miał coś w sobie szorstkiego, głupowatego i dzikiego.
Na odgłos otwierających się drzwi, usunięto się, by zrobić miejsce, prezes odwrócił głowę i domyślając się, że wchodzącym był pan mer z M. — nad M. — skłonił mu się uprzejmie. Prokurator, który widział p. Madeleine w M. — nad M. — dokąd nieraz powoływały go obowiązki urzędu, poznał go i także powitał. On ledwie to spostrzegł. Jak urzeczony patrzył przed siebie.
Sędziowie, pisarze, żandarmi, mnóstwo głów okrutnie ciekawych — wszystko to widział już raz przed dwudziestu laty. Te złowrogie rzeczy spotyka znowu: stoją przed nim, ruszają się, żyją; to prawdziwi żandarmi, prawdziwi sędziowie, prawdziwy tłum prawdziwych ludzi z ciała i kości. Stało się; dokoła niego ukazały się i odżyły z całą straszną rzeczywistością potworne postacie przeszłości.
Wszystko czychało nań, jak przepaść otwarta. Zgroza go przejęła, zamknął oczy i zawołał w najskrytszych głębiach swej duszy: nigdy!
Dziwnie tragiczną, igraszką losów, przywodzącą go do szaleństwa, drugi on sam stał przed nim. Wszyscy nazywali sądzonego Janem Valjean!
Niesłychany miał widok przed oczami: był na przedstawieniu najokropniejszej sceny ze swego życia, granem przez własne widmo.
Wszystko jak dawniej: taż sama złowroga wystawa, ta sama godzina nocna, prawie te same twarze sędziów, żołnierzy i widzów. Tylko nad głową prezesa wisiał krucyfiks, którego nie było w trybunałach wówczas, gdy go potępiono. Kiedy go sądzono, Bóg był nieobecnym.
W tyle za nim stało krzesło, padł na nie, przerażony myślą, że mogą go widzieć. Usiadłszy, skrył twarz za stos aktów, leżących na stole sędziów i mógł widzieć, nie będąc widzianym. Powoli oprzytomniał i przyszedł do siebie. Tyle już był spokojny, że mógł słuchać.
P. Bamatabois był w liczbie sędziów przysięgłych.
Szukał Javerta, ale go nie zobaczył. Stół pisarza zasłaniał świadków. A przytem jakeśmy mówili, sala była źle oświeconą.
Właśnie gdy wchodził, adwokat oskarżonego skończył obronę. Sprawa trwała od trzech godzin i publiczność słuchała jej z wytężoną uwagą. Od trzech godzin w oczach ciekawego tłumu, uginał się pod brzemieniem strasznego prawdopodobieństwa człowiek nieznajomy, jakiś nędznik nadzwyczajnie głupi albo przebiegły. Był włóczęgą, którego schwytano na polu, niosącego gałęź z dojrzałemi jabłkami, złamaną w ogrodzie Pierrona. Co za jeden? Zarządzono śledztwo, przesłuchano świadków, wszyscy zeznali jednomyślnie i wyświeciła się prawda z procesu. Stało w oskarżeniu: — Trzymamy w ręku nie tylko złodzieja owoców, włóczęgę, trzymamy nadto bandytę, zbiegłego z miejsca, dokąd był delegowany, dawnego galernika, najniebezpieczniejszego zbrodniarza, złoczyńcę nazwiskiem Jan Valjean, którego sprawiedliwość oddawna poszukuje, który przed ośmiu laty opuściwszy galery tulońskie, dopuścił się na gościńcu rozboju na osobie chłopca Sabaudczyka imieniem Gerwazek, zbrodni przewidzianej w art. 383 kodeksu karnego, którą, poszukiwać będziemy później, gdy tożsamość osoby sądownie udowodnioną zostanie. Teraz popełnił nową kradzież. Jest to więc recydywa. Ukarzcie go za nowy fakt, później się osądzi dawniejszy. — Wobec takiego oskarżenia i jednomyślności świadków, oskarżony nie tak się bronił, jak raczej okazywał wielkie zdziwienie. To machał rękami i gestykulował przecząc oskarżeniu, to gapił się na sufit. Mówił z trudnością, odpowiadał zakłopotany, ale od stóp do głów całą postacią swoją zaprzeczał. Był idjotą wobec rozumów, dokoła niego ustawionych w szyku bojowym i wydawał się zupełnie obcym w tem napastniczem towarzystwie. A jednak chodziło o najgroźniejszą przyszłość; prawdopodobieństwo co chwila zdawało się większe, tłum ciekawych z większą niż on obawą czekał nieszczęsnego wyroku, zawieszonego nad jego głową. Przewidywano nawet karę śmierci zamiast galer, gdyby dowiedziona została tożsamość osoby i sprawa Gerwazka zakończyła się później nowem potępieniem. Co był za jeden ten człowiek? Co znaczyła jego obojętność? Byłaż to chytrość czy niedołęstwo? Czy aż nadto dobrze rozumiał swoje położenie, lub też nic zgoła go nie pojmował? Takie pytania zadawali sobie widzowie i jak się zdaje, takie wątpliwości różniły opinje sędziów przysięgłych. W procesie tym było i to, co przeraża i to, co zaciekawia; dramat był nietylko ponury, ale nadto ciemny i zawikłany.
Adwokat nieźle bronił owym stylem prowincjonalnym, oddawna będącym znamieniem wymowy sądowej, która niegdyś właściwa adwokatom zarówno Paryża, jak lada lichej mieściny, dziś stała się wymową klasyczną i wyłącznie używaną przez mówców urzędowych, którym przystoi krasomówstwo poważne i majestatyczne. W tym stylu mąż zowie się małżonkiem, żona małżonką, Paryż ogniskiem sztuk i cywilizacji, król monarchą, ksiądz biskup świętym arcykapłanem, prokurator wymownym tłumaczem pomsty sprawiedliwości, obrony głosami przed chwilą słyszanemi, wiek Ludwika XIV wielkiem stuleciem, teatr świątynią Melpomeny, rodzina panująca dostojną krwią naszych królów, koncert uroczystością muzykalną, jenerał dowodzący załogą w departamencie znakomitym wojownikiem, który i t. d.; alumni seminarjum młodocianymi lewitami, błędy przypisywane dziennikom fałszem, sączącym truciznę w kolumny tych organów i t. d. i t. d.
Otóż adwokat rozpoczął mowę od wyłuszczenia sprawy kradzieży jabłek, co w pięknym stylu rzecz nie lada trudności; ale sam wielki Bossuet zmuszony był raz podczas mowy pogrzebowej wspomnieć o kurze, a świetnie wybrnął z kłopotu. Adwokat utrzymywał, że kradzież jabłek materjalnie nie była dowiedzioną. Nikt nie widział, żeby jego klijent, którego jako obrońca nie przestawał nazywać Champmathieu, przeskoczył mur i złamał gałęź. Wprawdzie schwytano go z gałęzią w ręku, ale mówił, że ją podjął z ziemi. Przeciwnego dowodu nie miano. Nie ulegało wątpliwości, że gałęź była odłamaną z jabłoni i wyniesiona z ogrodu przed złodzieja, który później przestraszony rzucił ją na ziemię. Nic jednak nie dowodziło, że tym złodziejem był Champmathieu. Pozostawał jedyny zarzut: że był dawniej galernikiem. Adwokat nie przeczył, że na nieszczęście rzecz zdawała się dowiedzioną, oskarżony mieszkał w Faverolles, był tam ogrodniczkiem, nazwisko Champmathieu mogło początkowo brzmieć Jan Mathieu, to prawda; wreszcie czterech świadków bez wahania zeznało, że ów Champ Mathieu był galernikiem Janem Valjean; przeciw tym wskazówkom i świadectwom adwokat mógł tylko postawić zaprzeczenie swego klijenta, przeczenie niestety interesowne; ale przypuszczając nawet, że był galernikiem Janem Valjean, czyż to dowodziło, że kradł jabłka? Prosty domysł, bez dowodu. Wprawdzie obrońca w dobrej wierze przyznać musiał, że oskarżony używał, „złego systemu obrony.“ Uporczywie przeczył wszystkiemu i kradzieży i swej przeszłości na galerach. Niewątpliwie lepiej byłoby przyznać się do ostatniego punktu: toby mu zjednało pobłażanie sędziów: sam adwokat tak mu doradzał, ale oskarżony uporczywie sprzeciwiał się, sądząc zapewne, że wszystko ocali, nie przyznając się do niczego. Był to błąd, ale czyż nie należało uwzględnić ograniczonego jego rozumu? Człowiek ten widocznie jest idjotą. Długoletnie nieszczęścia na galerach, długa nędza po wyjściu z galer ogłupiła go i t. d.; źle się bronił, ale to nie jest dostateczną przyczyną do potępienia. Co do sprawy z Gerwazkiem, adwokat jej nie dotykał, gdyż nie należała do procesu. W końcu adwokat błagał prześwietny sąd, aby zastosował do niego karę policyjną za opuszczenie miejsca wyznaczonego na mieszkanie, zamiast strasznej kary, spadającej na galernika recydywistę.
Prokurator odpowiedział na obronę. Jak zwykle wszyscy prokuratorowie był gwałtowny i kwiecisty.
Powinszował obrońcy jego „uczciwości“ i zręcznie z niej skorzystał. Wszystkich ustępstw adwokata użył jako broni przeciw oskarżonemu. Adwokat zdawał się zgadzać, że oskarżony był Janem Valjean. Prokurator uważał już to za fakt niezawodny. Człowiek ten był więc Janem Valjean. To już zaprzeczeniu nie ulegało. Tu, używając zręcznej figury retorycznej, od szczegółu przechodząc do ogółu, od pojedynczego faktu do źródeł występków, prokurator piorunował przeciw niemoralności szkoły romantycznej, powstającej wówczas pod nazwą Szkoły szatańskiej, którą ją ochrzciły krytyki Gazety codziennej i Oriflammy i nie bez wielkiego prawdopodobieństwa przypisał wpływowi nowej literatury szkaradny występek Champ-Mathieu’go, a raczej Jana Valjean. Wyczerpawszy te uwagi, przeszedł do samego Jana Valjean.
Kto był Jan Valjean? Tu jego opis: potwór, którego wyzionęły piekła i t. d. Wzór tego rodzaju opisów znajduje się w opowiadaniu Therameny, które mało użyteczne dla sztuki dramatycznej, codziennie świadczy wielkie usługi wymowie sądowej. Słuchacze i sędziowie „zadrżeli.“ Dokonawszy opisu, prokurator mówił dalej, używając krasomówskiego zwrotu, który nazajutrz miał do najwyższego stopnia obudzić entuzjazm Dziennika prefektury: I taki to człowiek i t. d. i t. d. włóczęga, żebrak, bez sposobu utrzymania i t. d. i t. d., przeszłem życiem wdrożony w występki, nie poprawiony pobytem na galerach, jak tego dowodzi zbrodnia, popełniona na Gerwazku i t. d., taki to człowiek, ujęty na gorącym uczynku kradzieży o kilka kroków od przeskoczonego muru, z przedmiotem skradzionym w ręku, przeczy przeskoczeniu muru, przeczy wszystkiemu, wypiera się aż do swego nazwiska, aż do tożsamości osoby! Oprócz tysiąca innych dowodów, których tu nie przytaczamy, poznają go czterej świadkowie: Javert, nieskazitelny inspektor policji. Javert i trzej dawni towarzysze sromoty, galernicy: Brevet, Chenildieu i Cochepaille. Cóż mówi przeciw tej piorunującej jednomyślności? Przeczy. O zatwardziałości niesłychana! Panowie przysięgli wymierzcie sprawiedliwość i t. d. i t. d.
Gdy tak prawił prokurator, oskarżony słuchał, otworzywszy gębę, ze zdziwieniem i pewnym podziwem. Oczywiście zdumiewało go, że człowiek może tak wspaniale mówić. Niekiedy słysząc najenergiczniejsze ustępy wniosków prokuratora, gdy jego wymowa w zbierała potokiem hańbiących przymiotników i jak nawałnica zalewała oskarżonego — kiwał zwolna głową, protestując smutnie i milcząco. Dwa czy trzy razy bliżej stojący widzowie słyszeli, jak rzekł półgłosem: — Otóż na co mi wyszło, żem nie zapytał się pana Baloup! — Prokurator zwrócił uwagę sędziów przysięgłych na tę bezmyślną postawę, widocznie wyrachowaną, która świadczyła nie o niedołęztwie, lecz o przebiegłości, podstępie, chytrości i wprawie w oszukiwaniu sprawiedliwości, w całem świetle ukazującym „głęboką przewrotność“ tego człowieka. Zakończył zastrzeżeniem sprawy Gerwazka i żądaniem surowego wyroku.
Chodziło jak na teraz o skazanie na dożywotnie galery.
Podniósł się obrońca, powiedział kilka grzeczności panu prokuratorowi, chwalił jego „cudowną mowę“ i odpowiedział jak mógł, ale widocznie słabnął, czując, że nie ma na czem wesprzeć obrony.






X.
Zawsze się zapiera.

Zbliżała się chwila zamknięcia obrad. Prezes kazał oskarżonemu powstać i według zwyczaju zapytał: — Czy masz co dodać do swojej obrony?
Człowiek stojąc trzymał w rękach obrzydliwą czapkę i nie zdawał się nawet słyszeć.
Prezes powtórzył zapytanie.
Tym razem człowiek usłyszał. Zdało się, że zrozumiał. Zrobił poruszenie jak ze snu zbudzony, powiódł dokoła oczami, spojrzał na publiczność, na żandarmów, swego adwokata, sędziów, prezesa, wsparł ogromne pięści na krawędzi kratki przed jego ławą będącej, spojrzał raz jeszcze i nagle utkwiwszy wzrok w prokuratora, zaczął mówić. Mowa jego była jakby wybuchem wulkanu. Zdawało się, że wyrazy te gwałtowne, niezgodne i bezładne, biły się z sobą, aby razem wydostać z piersi. I mówił: — Dodam to. Byłem kołodziejem w Paryżu, powiem nawet, że to było u pana Baloup. Ciężki to zarobek rzemiosło kołodzieja: pracujesz cały dzień pod gołem niebem, pod szopą u dobrych majstrów, nigdy w zamkniętych warsztatach, bo widzicie panowie, potrzeba dużo miejsca. W zimie tak marzniesz, że musisz machać rękami by się rozgrzać, ale majstrowie i na to nie pozwalają mówiąc, że traci się czas drogi. Ciężka rzecz obrabiać żelazo, gdy woda marznie na bruku. Człek prędko się zużywa. Młody wiekiem robisz się stary w tej pracy. Masz lat czterdzieści, jużeś do niczego. A ja miałem pięćdziesiąt trzy i jeszcze pracowałem. A potem, jacy złośliwi ci, robotnicy! Kiedyś już nie młody, wyśmiewają cię nazywając starym kanarkiem, starym osłem! Zarabiałem ledwie trzydzieści su dziennie, majstrzy korzystając z mego wieku, płacili mi jak najmniej. Prócz tego miałem córkę, która prała bieliznę w rzece. I ona trochę zarabiała; we dwoje jakoś się żyło. I jej praca ciężka wielce! Cały dzień bebłać w balji podkasana, na deszczu, na śniegu, na wichrze smagającym w oczy; choć marznie, pierz, nie pytaj; wiele osób mało ma bielizny i czeka na nią; jeśli nie wypierzesz na czas, stracisz praktykę. Deski źle spojone, woda zewsząd ciecze; spódnice ci zalewa; przemakasz do nitki. Pracowała także w pralni Dzieci Czerwonych, gdzie wodę sprowadzają rurami i płuczą chusty w miednicy. Pralnia jest zamknięta, więc nie tak zimno. Ale używają ługu do moczenia chust, a to strasznie wyżera oczy. Powracała o siódmej wieczór i wcześnie się spać kładła, tak była zmęczona. Mąż ją bił. Umarła. Nie byliśmy szczęśliwi. Poczciwa córka nie znała, co zabawa, spokojna jak trusia. Pamiętam tłusty czwartek i ostatki; kładła się spać o ósmej wieczór. Oto cała prawda. Zapytajcie, kogo chcecie. Ba! tom głupi! a kogo się zapytacie? Paryż to otchłań. Któżby tam znał ojca Champmathieu? Ale wspomniałem o panu Baloup. Zapytajcie pana Baloup. A teraz, nie wiem już, czego chcecie.
Człowiek zamilkł i nie siadał. Wszystko to wypowiedział donośnie, prędko, głosem ostrym, ochrzypłym, surowym z jakąś szczerotą gniewną i dziką. Raz przerwał mowę, kłaniając się komuś w tłumie. Niby z czkawką wyrywały mu się słowa, którym towarzyszyły gesty drwala, robiącego kloce. Gdy skończył, publiczność śmiała się do rozpuku. Kiedy na nią spojrzał i spostrzegł ten śmiech ogólny, nie zrozumiał niczego i śmiał się także.
Ponure widowisko.
Prezes, człek rozważny i życzliwy zabrał głos:
— Przypomniał panom sędziom przysięgłym, że majster Baloup, pryncypał, u którego oskarżony miał służyć, był napróżno wzywany na świadka. Zbankrutował i nie można go było znaleść. Później obracając się do oskarżonego, wezwał go, aby uważnie słuchał, co mu powie i dodał: — Powinieneś się dobrze zastanowić nad swojem położeniem. Ważne podejrzenia ciążą na tobie i mogą mieć najzgubniejsze następstwa. Oskarżony, we własnym interesie twoim wzywam cię, wytłumacz się jasno w tych dwóch rzeczach: — Najprzód, czyś przeskoczył lub nie przeskoczył mur ogrodu Pierron, czyś złamał gałęź i ukradł jabłka, to jest, czyś popełnił kradzież gwałtowną? Powtóre, tak czy nie, jestżeś uwolnionym galernikiem Janem Valjean?
Oskarżony potrząsnął głową pojętnie jak człowiek, który dobrze zrozumiał i wie, co ma odpowiedzieć. Otworzył gębę, obrócił się do prezesa i rzekł:
— Najprzód...
Potem spojrzał na swą czapkę, na sufit i zamilkł.
— Oskarżony — odezwał się tonem surowym prokurator — zważaj, co czynisz. Nie odpowiadasz wcale na zapytanie. Pomięszanie twoje cię potępia. Widocznie się nie nazywasz Champmathieu, jesteś galernikiem Janem Valjean, ukrytym naprzód pod nazwiskiem Jana Mathieu, po matce; byłeś w Owernji, urodziłeś się w Faverolles, gdzie byłeś ogrodniczkiem. Oczywiście ukradłeś jabłka w ogrodzie Pierron, przeskoczywszy mur. Panowie przysięgli osądzą.
Oskarżony usiadł, ale gdy prokurator skończył, porwał się z siedzenia i zawołał:
— Jesteś pan bardzo złośliwy, mój panie! To chciałem powiedzieć, ale mi nie przyszło od razu na myśl. Niczego nie ukradłem, należę do ludzi, którzy nie każdego dnia jedzą. Szedłem z Ailly, właśnie było po ulewie, całe pole było żółte, nie widziałeś źdźbła trawki na drodze, znalazłem na ziemi gałęź odłamaną z jabłkami, podniosłem ją nie wiedząc, że mię za to spotka nieszczęście. Od trzech miesięcy włóczą mię po więzieniach i sądach. Dalibóg nie wiem, co gadać; świadczą przeciw mnie, mówią: odpowiadaj! Żandarm, poczciwe człeczysko, trąca mię łokciem i szepcze: Ależ odpowiedz cokolwiek. Nie umiem się tłumaczyć, nie jestem piśmienny, nie uczyłem się, jestem biedny człowiek. Źle bardzo, że tego panowie nie wiedzą. Nie kradłem, podjąłem z ziemi, co leżało. Mówicie Jan Valjean. Jan Mathieu! Nie znam tych ludzi. Muszą to być wieśniacy. Ja pracowałem u pana Baloup na bulwarze szpitalnym. Nazywam się Champmathieu. Bardzoście przenikliwi odgadując, gdzie się urodziłem. Ja bo tego nie wiem. Nie wszyscy mają domy do przyjścia na świat. Byłoby to zbyt wygodne. Zdaje mi się, że mój ojciec i moja matka tułali się po drogach; więcej nie wiem. Gdym był dzieckiem, zwano mię Mały, teraz nazywają mię Stary. Oto moje imiona chrzestne. Wybierajcie, które się wam spodoba. Byłem w Owernji; byłem i w Faverolles. Więc cóż! to nie można być w Owernji lub w Faverolles i nie być na galerach? Powiadam wam, że nie kradłem i że jestem ojciec Champmathieu. Byłem u pana Baloup, u niego mieszkałem. Nudzicie mię nakoniec swojemi bzdurstwami! Nie rozumiem, dlaczego takeście się uwzięli na mnie?
Prokurator stał podczas tej mowy i gdy oskarżony umilkł, obrócił się do prezesa.
— Panie prezesie, wobec tak zagmatwanych, ale bardzo zręcznych zaprzeczeń oskarżonego, który widocznie chce uchodzić za idjotę, ale mu się to nie uda, uprzedzamy go o tem — żądamy, abyś pan i prześwietny sąd raczyli powołać świadków, skazanych Brevet, Cochepaille i Chenildieu, oraz inspektora policji Javerta i raz jeszcze wezwać ich do oświadczenia się co do tożsamości oskarżonego z galernikiem Janem Valjean.
— Zwrócę uwagę pana prokuratora, odpowiedział prezes, że inspektor policji Javert, którego obowiązki powoływały do głównego miasta sąsiedniego okręgu, bezzwłocznie po złożeniu zeznania opuścił audjencję i miasto. Upoważniliśmy go do tego za zgodą pana prokuratora i obrońcy oskarżonego.
— To prawda, panie prezesie — odparł prokurator. W nieobecności inspektora Javert, czuję się w obowiązku przypomnieć panom przysięgłym, co powiedział w tem tu miejscu przed kilkoma godzinami. Javert jest człowiek szanowany, surowością i ścisłością wykonywania służby przynosi zaszczyt urzędowi swemu, podrzędnemu wprawdzie ale wielkiej wagi. Oto są słowa jego zeznania: „Nie potrzebuję domysłów moralnych i dowodów materjalnych, zadających fałsz przeczeniom oskarżonego. Poznaję go doskonale. Człowiek ten nie nazywa się Champmathieu; to dawny galernik niebezpieczny i straszny, nazwiskiem Jan Valjean. Po wysiedzeniu kary, uwolniono go z wielkim żalem. Siedmnaście lat na galerach za kradzież gwałtowną. Pięć czy sześć razy usiłował uciec. Oprócz kradzieży u Gerwazka i w ogrodzie Pierron, mam podejrzenie, że okradł jego wysokość nieboszczyka biskupa w D. — Często go widywałem, będąc pomocnikiem nadzorcy więzień w Tulonie. Powtarzam, poznaję go doskonale.“
To oświadczenie tak dobitne sprawiło wielkie wrażenie na przysięgłych i publiczności. Prokurator nalegał, aby w nieobecności Javerta przywołano trzech świadków: Breveta, Chenildieu i Cochepaille i zapytano ich uroczyście.
Prezes wydał rozkaz woźnemu i wkrótce otworzyły się drzwi od izby świadków. Woźny w towarzystwie żandarma, gotowego dać czynną pomoc, wprowadził skazanego Breveta. Zawieszono posiedzenie; wszystkich serca, jak jednego człowieka gwałtownie zabiły.
Były galernik Brevet miał na sobie opończę wpół czarną wpół szarą, jaką noszą w domach kary i poprawy. Miał lat około sześćdziesięciu i wyglądał na negocjanta podszytego hultajem. Taka spółka czasami się zdarza. W więzieniu, do którego się dostał za nowe łotrowstwa, był pewnym rodzajem stróża. Nadzorcy mawiali o nim: — Stara się być użytecznym. Kapelani chwalili jego pobożność. Nie należy zapominać, że się to działo za Restauracji.
— Brevet — rzekł prezes — odsiedziałeś karę zniesławiającą i nie możesz złożyć przysięgi.
Brevet spuścił oczy.
— Wszelako — mówił prezes — nawet w człowieku potępionym przez prawo, jeśli miłosierdzie boskie dozwoli, zostaje uczucie honoru i słuszności. Do tego to uczucia odwołuję się w tej stanowczej godzinie. Jeżeli masz je, jak się spodziewam, więc zastanów się, nim odpowiesz, rozważ, że jedno twe słowo może zgubić człowieka, a z drugiej strony może oświecić sprawiedliwość. Chwila jest uroczystą, jeszcze masz czas odwołać zeznanie, jeśli sądzisz, żeś się omylił. Oskarżony, powstań. Brevet przypatrz się dobrze oskarżonemu, zbierz swe wspomnienia i sumiennie powiedz, czy i teraz poznajesz, że ten człowiek był dawnym towarzyszem twoim w więzieniu. Janem Valjean?
Brevet spojrzał na oskarżonego, potem obrócił się do sądu i rzekł.
— Tak panie prezesie. Ja pierwszy go poznałem i obstaję przy swojem. Człowiek ten jest Jan Valjean, który wszedł do Tulonu 1796 r. a wyszedł 1815. Ja rokiem później opuściłem galery. Dziś wygląda na niedołęgę — widać zniedołężniał z laty, bo na galerach był chytry poznaję go stanowczo.
— Usiądź — rzekł prezes. Oskarżony stój jeszcze.
W prowadzono Chenildieu, galernika skazanego na całe życie, co poznawałeś po czerwonej opończy i zielonej czapce. Odsiadywał karę w Tulonie, zkąd go przywieźli dla tej sprawy. Był to człowiek niskiego wzrostu, około lat pięćdziesięciu, żywy, pomarszczony, szczupły, wyżółkły, bezczelny, gorączkowy; wszystkie jego członki i cała osoba wyrażały chorowitą, niemoc, a spojrzenie siłę niezmierną. Towarzysze galernicy przezwali go Je-nie Dieu.
Prezes powtórzył słowa powiedziane do Breveta. W chwili, gdy mu przypominał, że infamja odejmowała mu prawo składania przysięgi, Chenildieu podniósł głowę i zuchwale spojrzał na widzów. Prezes wezwał go, by zebrał swe wspomnienia i zapytał jak Breveta, czy i teraz poznaje oskarżonego.
Chenildieu roześmiał się na całe gardło.
— Do djabła! czy go poznaję! przez pięć lat byliśmy przykuci do jednego łańcucha. Dąsasz się, mój stary!
— Idź usiądź — rzekł prezes.
Woźny przyprowadził Cochepailla. Równie skazany na całe życie i ubrany czerwono jak Chenildieu. Cochepaille był wieśniakiem w Lourdes i półniedźwiedziem w Perynejach. Pasał bydło w górach i z pastucha stał się rozbójnikiem. Cochepaille był równie dzikim jak oskarżony, a zdawał się jeszcze głupszym. Był to jeden z tych nieszczęśliwych ludzi, których natura rodzi na dzikie zwierzęta, a społeczeństwo wykształca na galerników.
Prezes starał się go poruszyć kilku patetycznemi i poważnemi słowy i zapytał jak drugich, czy i teraz bez wahania poznaje człowieka, stojącego przed nim.
— To Jan Valjean — rzekł Cochepaille. Ten sam, którego nazywano Janem-Windą, taki był mocny.
Za każdem twierdzeniem tych trzech ludzi widocznie z dobrą wiarą czynionem, rozlegał się między widzami szmer złej wróżby dla oskarżonego; szmer ten wzrastał i przedłużał się po każdem powtórzeniu zeznania. Oskarżony słuchał ich ze zdumieniem, które według aktu oskarżenia było jego głównym środkiem obrony. Po pierwszem zeznaniu, żandarmi przy nim stojący słyszeli, jak mruczał pod nosem: A co? już jeden! Po drugiem rzekł nieco głośniej z miną prawie zadowoloną: Dobry! Za trzecim zawołał: Sławne!
Prezes go zapytał:
— Oskarżony, czy słyszałeś? Co mówisz na to?
Odpowiedział:
— Mówię że — sławne!
Wszczęła się wrzawa między publicznością i prawie między sędziami. Oczywiście człowiek był zgubiony.
— Woźni — rzekł prezes — przywróćcie spokojność. Zamykam posiedzenie.
W tej chwili zrobił się ruch tuż obok prezesa i usłyszano głos wołający:
— Brevet, Chenildieu i Cochepaille! spójrzcie w tę stronę.
Serce się ścisnęło wszystkim, którzy ten głos usłyszeli, tak był żałosny i straszny. Obrócono oczy w stronę, zkąd wychodził. Jakiś człowiek, siedzący między uprzywilejowanymi widzami w tyle sędziów, powstał, pchnął drzwiczki kratek, oddzielających trybunał od sali posiedzeń i wyszedł na środek. Prezes, prokurator, p. Bamatabois i ze dwudziestu innych poznali go i zawołali razem:
— Pan Madeleine!






XI.
Champmathieu coraz bardziej zdziwiony.

On to był w istocie. Lampa ze stołu pisarza oświecała twarz jego. Trzymał kapelusz w ręku, żadnego nieładu w ubraniu, surdut starannie zapięty pod szyję. Był bardzo blady i drżał nieznacznie. Jego włosy szpakowate jeszcze, gdy przyjechał do Arras, teraz zupełnie zbielały. Osiwiał przez godzinę pobytu w tem miejscu.
Podniosły się wszystkie głowy, wrażenie było nie do opisania. Przez chwilę malowało się na wszystkich twarzach wahanie i niepewność. Głos był tak przenikający, człowiek, który go wyrzekł, tak spokojny, że z początku nie rozumiano, co to znaczy. Pytano, kto zawołał. Nie chciano wierzyć, żeby człowiek tak spokojny mógł tak straszny krzyk wydać.
Niepewność trwała kilka sekund. Nim prezes i prokurator wyrzekli słowo, nim poruszyli się żandarmi i woźni, człowiek, którego wszyscy jeszcze w tej chwili nazywali panem Madeleine, zbliżył się do świadków Chochepaille, Brevet i Chenildieu.
— Nie poznajecie mię? — rzekł.
Wszyscy trzej zdumieni milczeli i tylko skinieniem głowy wyrażali, że go nie poznają. Chochepaille wylękły powstał i salutował go po wojskowemu. P. Madeleine obrócił się do prezesa i sędziów przysięgłych, i rzekł łagodnie:
— Panowie przysięgli, każcie uwolnić oskarżonego. Panie prezesie, każ mię aresztować. Nie on, lecz ja jestem człowiekiem, którego szukacie. Jestem Janem Valjean.
Powstrzymano oddech: po pierwszem wzruszeniu zdumienia, nastało milczenie grobowe. Wszyscy uczuli tę grozę religijną, która zdejmuje tłumy, gdy coś wielkiego się spełnia.
Powoli twarz prezesa przybrała wyraz współczucia i smutku, mrugnął na prokuratora i szepnął coś z radcami asesorami. Później powstał i obracając się do publiczności, zapytał tonem, który wszyscy zrozumieli.
— Czy nie ma tu lekarza?
Prokurator zabrał głos:
— Panowie przysięgli, dziwny i niespodziewany wypadek, przerywający audjencję, budzi w nas, zarówno jak w was uczucia, których wyrażać nie widzimy potrzeby. Wszyscy znacie, przynajmniej z rozgłosu, szanownego pana Madeleine, mera M. — nad M. Jeżeli między publicznością jest lekarz, przyłączam się do prośby pana prezesa i wzywam, aby dał pomoc lekarską panu Madeleine i odprowadził go do domu.
P. Madeleine nie dał dokończyć prokuratorowi i przerwał tonem łagodnym lecz pełnym powagi. Oto są jego słowa; przytaczamy je dosłownie, jak były spisane zaraz po audjencji przez jednego ze świadków tej sceny, jak brzmią jeszcze w uszach tych, co je słyszeli przed czterdziestu laty:
— Dziękuję panu, panie prokuratorze, ale nie jestem warjatem. Zaraz to pan poznasz. O mało nie popełniliście wielkiego błędu: wypuście na wolność tego człowieka; wypełniam obowiązek, ja jestem tym nieszczęśliwym skazanym. Ja tu jeden widzę jasno i powiadam istotną prawdę. Na to, co czynię w tej chwili, patrzy Bóg w Niebiesiech i to mi wystarcza. Możecie mię uwięzić, ponieważ tu jestem. A jednak robiłem, jak mogłem najlepiej. Ukryłem się pod innem nazwiskiem, zostałem bogatym, zostałem merem; chciałem wrócić do ludzi uczciwych. Widać, że to być nie może. Zresztą, wielu rzeczy powiedzieć nie mogę, nie będę opowiadał mego życia: kiedyś dowiedzą się o niem. Okradłem księdza biskupa, to prawda, okradłem Gerwazka i to prawda. Słusznie wam powiedziano, że Jan Valjean był niebezpiecznym nędznikiem. Ale może nie cała wina na niego spada. Słuchajcie, panowie sędziowie. Człowiek tak poniżony jak ja, nie powinien czynić wyrzutów Opatrzności, ani dawać rad społeczeństwu, ale zważcie, że niesława, z której wydobyć się chciałem, jest rzeczą szkodliwą. Galery tworzą, galernika. Skorzystajcie z tego, jeśli chcecie. Przed pójściem do galer byłem biednym chłopem, nierozgarniętym, rodzajem idjoty; galery mię zmieniły. Z głupiego stałem się złym, z kloca — rozpaloną głownią. Później ocaliły mię pobłażanie i dobroć, jak surowość zgubiła. Ale przepraszam, panowie tego nie zrozumiecie. W mieszkaniu mojem znajdziecie na kominku w popiele sztukę czterdziestosusową, którą przed siedmiu laty skradłem Gerwazkowi. Nie mam nic więcej do dodania. Uwięźcie mię. Mój Boże! pan prokurator porusza głową i zda się mówić: — P. Madeleine oszalał. Nie wierzycie mi. Rzecz smutna. Przynajmniej nie potępiajcież tego człowieka! Co! i ci mię nie poznają! Chciałbym, żeby tu był Javert. O, tenby mię poznał!
Niepodobna wyrazić, ile było łagodnej i przejmującej melancholji w głosie, którym te słowa były wymówione.
Obrócił się do trzech galerników i rzekł:
— Nie poznajecie mnie, ale ja was poznaję! Brevet! przypomnijno sobie?...
Umilknął, zawahał się chwilę i dodał:
— Czy przypominasz sobie wełniane szelki w kratki, któreś nosił na galerach?
Brevet wstrząsnął się ze zdumienia i wodził po nim przerażonym wzrokiem. On mówił dalej:
— Chenildieu, który się sam przezwałeś Je-nie Dieu, masz całe prawe ramię mocno spalone, boś jednego dnia przyłożył je do piecyka z rozżarzonemi węglami, aby zniszczyć trzy litery T. F. P., które mimo to zawsze widać. Odpowiedz, prawdaż to?
— Prawda — rzekł Chenildieu.
Obrócił się do Cochepailla:
— Cochepaille, masz przy łokciu lewej ręki wypalone prochem litery niebieskie. Jest to data wylądowania cesarza w Cannes 1 marca 1815 roku. Odwiń rękaw.
Cochepaille odwinął rękaw, wszystkie spojrzenia zwróciły się na jego obnażony łokieć. Żandarm przybliżył lampę; data była wyrytą.
Nieszczęśliwy człowiek obrócił się ku widzom i sędziom z uśmiechem, na który patrząc, serce się krajało. Był to uśmiech tryumfu i uśmiech rozpaczy.
— Widzicie — rzekł — że jestem Janem Valjean.
W zgromadzeniu tem nie było już ani sędziów, ani oskarżycieli, ani żandarmów! Były tylko wzruszone serca i oczy w jeden przedmiot utkwione. Każdy zapomniał o roli, jaką miał odegrać; prokurator zapomniał, że jest tu, by żądać wymiaru sprawiedliwości, prezes by prezydować, obrońca by bronić. Rzecz zdumiewająca: nie zadano żadnego zapytania, nie wmieszała się żadna władza. Taka jest właściwość szczytnych widowisk, że porywają wszystkie dusze i ze świadków czynią widzów. Nikt może nie zdawał sobie sprawy z tego, co doświadczał; nikt bezwątpienia nie powiedziałby, że zajaśniało wielkie światło, ale wszyscy czuli się w duchu olśnionymi.
Oczywiście miano przed sobą Jana Valjean. To biło w oczy. Ukazanie się tego człowieka dostateczne było do rozjaśnienia sprawy tak ciemnej przed chwilą. Nie potrzebując już żadnego objaśnienia, wszyscy obecni, jakby ich przeniknęło objawienie elektryczne, pojęli natychmiast, jednym rzutem oka, tę prostą a wspaniałą historję człowieka, który się oddawał, by inny człowiek nie był zamiast niego potępionym. Szczegóły, wahania, drobne możliwe opory, ginęły w tym wielkim, światła pełnym fakcie.
Wrażenie takie przeminęło prędko, ale w tej chwili było nieprzeparte.
— Nie chcę dłużej przerywać audjencji — mówił dalej Jan Valjean. Odchodzę, kiedy mię nie aresztują. Mam jeszcze wiele spraw do załatwienia. Pan prokurator wie, kim jestem, dokąd się udaję, każe mię uwięzić, kiedy zechce.
I szedł ku drzwiom wchodowym. Żaden głos się nie odezwał, żadna ręka nie wyciągnęła, by go zatrzymać. Wszyscy ustępowali mu z drogi. Miał w tej chwili coś boskiego w sobie: tłum rozstępował się przed nim, ulegając niewytłumaczonemu urokowi; oddalił się wolnym krokiem. Nie dowiedziano się nigdy, kto otworzył drzwi, ale jest pewnem, że drzwi przed nim otworzyły się narozcież. Doszedłszy do nich, obrócił się i rzekł:
— Panie prokuratorze, jestem do pańskiego rozporządzenia.
Potem dodał, obracając się do widzów.
— Wy wszyscy, którzy tu jesteście, macie mię za godnego politowania, nieprawdaż? Boże mój! gdy pomyślę, czem przed chwilą stać się mogłem, uważam się za godnego zazdrości. Wszelako stokroćbym wolał, aby nic z tego wszystkiego się nie stało.
Wyszedł, drzwi zamknęły się za nim podobnie, jak się otworzyły, bo dokonywający wielkich czynów, pewni być mogą, że im zawsze ktoś z tłumu usłuży.
W godzinę niespełna potem, wyrok sędziów przysięgłych uwolnił od wszelkiej winy oskarżonego Champmathieu. Champmathieu, bezwłocznie puszczony na wolność, odchodził zdumiony, niczego nie pojmując z całego tego widzenia i pewny, że wszyscy zwarjowali.






KSIĘGA ÓSMA.
ZAPŁATA.
I.
W jakiem zwierciadle p. Madeleine widzi swe włosy.

Świtało. Fantina przepędziła noc bezsenną, w gorączce, zresztą pełną widzeń szczęśliwych; nad ranem zasnęła. Czuwająca przy niej siostra Symplicja skorzystała ze snu, by przygotować nowy dekokt z chininy. Zacna siostra od kilku minut zajęta była w laboratorjum infirmerji, pochylona wpatrując się zblizka we flaszeczki i proszki, bo światło jutrzenki słabo jeszcze oświecało, — gdy nagle obróciła głowę i z cicha krzyknęła przestraszona. Stał przed nią p. Madeleine; wszedł do pokoju na palcach.
— Ach to pan, panie merze! — zawołała.
Odpowiedział zniżonym głosem:
— Jakże się ma ta biedna kobieta?
— W tej chwili nieźle. Byłyśmy tak niespokojne o pana!
Opowiedziała mu, co zaszło, że Fantina wczoraj była bardzo chorą, że teraz ma się lepiej, gdyż jej się zdaje, że pan mer pojechał po jej dziecię do Montfermeuil. Siostra nie śmiała wypytywać pana mera, ale poznała z jego fizjonomji, że nie ztamtąd przybywał.
— Bardzo dobrze — rzekł — dziękuję pani, żeś jej nie wywiodła z błędu.
— Ale teraz — mówiła dalej siostra — gdy ujrzy pana mera bez dziecięcia, co jej powiemy?
— Bóg nas natchnie — rzekł.
— A przecież nie będzie można skłamać — szepnęła półgłosem siostra.
Rozwidniało w pokoju. Światło dzienne padło na twarz p. Madeleine. Siostra przypadkiem podniosła oczy.
— A mój Boże! — zawołała — co się panu stało? masz włosy zupełnie białe!
— Białe! — powtórzył.
Siostra Symplicja nie miała zwierciadła; poszukała w pudełku i wyjęła lusterko, którego używał lekarz dla przekonania się, że chory umarł i już nie oddycha. P. Madeleine wziął lusterko, przejrzał się i rzekł:
— Prawda!
Wymówił to obojętnie, jakby o czem innem myślał.
Siostrę mróz przejął, jak gdyby w tem wszystkiem przeczuwała coś nadzwyczajnego.
Zapytał:
— Mogę ją widzieć?
— Czy pan mer nie sprowadzi jej dziecka? — ośmieliła się zapytać siostra.
— Niewątpliwie, ale na to potrzeba najmniej dwóch lub trzech dni.
— Gdyby teraz nie zobaczyła pana mera, odparła bojaźliwie siostra, nie wiedziałaby, że pan mer powrócił; łatwiej byłoby zalecić jej cierpliwość, a gdy przywiozą dziecko, oczywiście będzie pewną, że pan mer je przywiózł. Uniknie się tym sposobem kłamstwa.
P. Madeleine zamyślił się i rzekł po chwili ze spokojną powagą:
— Nie, siostro, muszę ją widzieć. Kto wie, może mi pilno.
Zakonnica nie zdawała się zwracać uwagi na to „kto wie“, nadające jakieś tajemnicze i osobliwsze znaczenie słowom pana mera. Odpowiedziała z uszanowaniem i spuszczając oczy:
— W takim razie pan mer może wejść, ale ona śpi.
Zwrócił uwagę, że drzwi się źle zamykają i że skrzypienie może rozbudzić chorą, wszedł do pokoju Fantiny, zbliżył się do łóżka i odsłonił firanki. Spała. Oddech jej był ciężki, nierówny, właściwy tego rodzaju chorobom, rozdzierający serce matek, które w nocy czuwają przy dziecku śpiącem a zawczasu na śmierć skazanem. Oddech ten wszakże prawie nie zakłócał niewymownej pogody rozlanej na całej twarzy i przemieniającej ją we śnie. Bladość jej stała się białością, policzki krasił rumieniec. Długie jasne rzęsy, jedyna piękność pozostała z jej dziewictwa i młodości, drgały, chociaż zamknięte i spuszczone. Cała jej postać poruszała się, jakby roztwierały się skrzydła gotowe ją unieść; czułeś, że się ruszają, ale ich widać nie było. Patrząc na nią, anibyś przypuścił, że masz przed oczyma chorą bez nadziei. Podobniejszą była raczej do mającej odlecieć, niż do mającej umrzeć.
Gdy ręka zbliża się, by kwiat zerwać, gałęź drży i zdaje się zarazem usuwać i poddawać. Ciało ludzkie ma coś z tego drżenia, kiedy zbliża się chwila, gdy tajemnicze palce śmierci mają uszczknąć duszę.
P. Madeleine stał czas pewien nieruchomy przy łóżku, patrząc to na chorą, to na krucyfiks, podobnie jak przed dwoma miesiącami, kiedy po raz pierwszy widział ją w tem schronieniu; ona spała, on modlił się; tylko teraz po dwóch miesiącach ona miała włosy posiwiałe, a on zupełnie białe.
Siostra nie weszła z nim. Stał przy łóżku z palcem na ustach, jakby komu w sali nakazywał milczenie.
Otworzyła oczy, ujrzała go i rzekła spokojnie z uśmiechem: — A Cozetta?






II.
Fantina szczęśliwa.

Ani się zdziwiła, ani uradowała: była uosobioną radością. To proste zapytanie; — A Cozetta? uczyniła z tak głęboką wiarą, z taką pewnością, z tak zupełnym brakiem niepokoju i powątpiewania, że nie wiedział, co odpowiedzieć. Mówiła dalej:
— Wiedziałam, że pan jesteś, spałam, ale widziałam pana mera. Oddawna już pana widzę i śledziłam oczami noc całą. Byłeś pan uwieńczony glorją, otaczały cię wszystkie postacie niebieskie.
Podniósł oczy na krucyfiks.
— Ale — dodała — powiedzże pan, gdzie jest Cozetta? Czemu jej nie położyliście na łóżku, abym ją zobaczyła, gdy się obudzę? Bez myśli odpowiedział coś, czego sobie nigdy później przypomnieć nie mógł.
Szczęściem zawiadomiony przez siostrę lekarz przyszedł w pomoc panu Madeleine.
— Moje dziecko — rzekł lekarz — uspokój się. Twoja córka jest tutaj.
Oczy Fantiny rozjaśniły się i zalały światłością twarz całą. Złożyła ręce jak do modlitwy, wyrażającej wszystko, co może być najgwałtowniejszego i najłagodniejszego zarazem.
— O! — zawołała — przynieście mi ją!
Tkliwe złudzenie matki. Cozetta zawsze była dla niej małem dzieckiem, które się przynosi na rękach.
— Jeszcze nie teraz — odparł, lekarz — w tej chwili nie można. Masz trochę gorączki. Widok dziecka wzruszyłby cię i zaszkodził. Trzeba najprzód cię uleczyć.
Przerwała mu, wybuchając gniewem:
— Ależ jestem uleczona! powiadam panu, że jestem uleczona. Nie głupi ten doktór! Koniecznie muszę widzieć moje dziecko!
— A co — rzekł doktór — wszak się unosisz gniewem? Dopóki tak będziesz postępować, nie pozwolę ci zobaczyć dziecka. Nie dość je widzieć, trzeba żyć dla niego. Jak będziesz rozsądną, sam je przyprowadzę.
Biedna matka spuściła głowę.
Panie doktorze, przepraszam, bardzo pana przepraszam. Dawniej nigdybym tak nie powiedziała jak teraz, ale tyle przeszłam nieszczęść, że już czasami nie wiem, co mówię. Pojmuję, obawiasz się pan wzruszenia, będę czekała tak długo, jak pan każe, ale przysięgam panu, że nie zaszkodziłby mi widok córki. Widzę ją, od wczoraj wieczór nie spuszczam jej z oczu. Wiesz pan, że gdyby mi ją teraz przyniesiono, mówiłabym do niej jaknajspokojniej. Tak, niezawodnie. Bardzo naturalnie, że mam ochotę widzieć moje dziecko, po które umyślnie jeżdżono do Montfermeuil; ale się wcale nie gniewam. Wiem dobrze, że będę szczęśliwą. Całą noc widziałam białe rzeczy i osoby do mnie się uśmiechające. Kiedy pan doktór zechce, przyniesie mi Cozettę. Nie mam już gorączki, bo jestem uleczona. Czuję, że mię już nic nie boli; ale postąpię tak, jakbym była chorą i ani pisnę, żeby się przypodobać pannom tutejszym. Gdy się przekonają, że jestem spokojna, powiedzą: trzeba jej oddać dziecko.
P. Madeleine usiadł na krześle przy łóżku. Obróciła się ku niemu, widocznie usiłując okazać się spokojną i „grzeczną“, jak mawiała osłabiona chorobą, która zbliża ludzi do dziecinnego wieku; spodziewała się, że gdy ją zobaczą spokojną, przyprowadzą Cozettę. Wszelako powściągając się, nie mogła się powstrzymać od zadania tysiąca zapytań panu Madeleine.
— Czy szczęśliwie pan odbył podróż, panie merze? O, jaki pan dobry, że po nią jeździł! Powiedz mi pan przynajmniej, jak wygląda? Czy nie znużyła jej podróż! Niestety! pewnie mnie nie pozna! Oddawna mię zapomniała, biedny robaczek! Bo to dzieci jak ptaszki, nie mają pamięci. Dziś to widzą, jutro owo i nie myślą o niczem. A czy miała świeżą bieliznę? Ci Thenardierzy czy schludnie ją odziewali? Jak ją karmili? O, ilem wycierpiała, żebyś pan wiedział! Dopominali się wszystkiego odemnie, gdym była w takiej nędzy! Ale teraz to przeszło! Jestem szczęśliwa, uradowana! O, jakżebym pragnęła ją ujrzeć! Panie merze, jakże, czy ładna? Prawda, że piękna moja córka? Musiało być panu bardzo zimno w dyliżansie? Czyby nie można przyprowadzić jej choćby na chwileczkę? Zabranoby ją zaraz! Powiedz pan! wszak jesteś tu panem, chciej rozkazać!
Wziął ją za rękę: — Cozetta jest piękną — rzekł. Cozetta ma się dobrze, wkrótce ją zobaczycie, — ale trzeba się uspokoić. Mówicie zbyt żywo, wyciągacie rękę z pod kołdry, a to sprawia kaszel.
W istocie Fantina kaszlała, krztusząc się prawie za każdem słowem.
Spokojnie wysłuchała napomnienia, — lękając się zbyt żywą skargą narazić życzliwość i stracić zaufanie, które ku sobie obudziła, i zaczęła mówić o rzeczach obojętnych.
— Nieprawdaż, że to wcale ładne miejsce Montfermeuil? W lecie przyjeżdżają tam na spacer. Czy Thenardierom dobrze się powodzi? Mało kto jeździ tamtędy. Ich austerja to jakaś garkuchnia.
P. Madeleine ciągle trzymał ją za rękę i z trwogą na nią patrzył; widocznie przyszedł z zamiarem powiedzenia jej czegoś ważnego, ale teraz — się zawahał. Po skończonej wizycie lekarz odszedł. Siostra Symplicja sama przy nich została.
Po chwili milczenia Fantina zawołała nagle:
— Słyszę ją! mój Boże, słyszę ją! Wyciągnęła ręce, jakby zalecając milczenie, wstrzymała oddech i słuchała zachwycona.
Jakieś dziecko bawiło się na podwórku, zapewne odźwiernej lub której robotnicy. Przypadki takie zdarzają się niekiedy, niby biorąc udział w tajemniczem przedstawieniu na scenie złowrogich wydarzeń. Mała dziewczynka biegała tu i owdzie, śmiejąc się i śpiewając głośno. Niestety! jakże często igraszki dziecinne łączą się z najsmutniejszemi wypadkami! Tę to dziewczynkę śpiewającą słyszała Fantina.
— O — mówiła dalej — to Cozetta, poznaję jej głos.
Dziecię oddaliło się, głos zamilkł. Fantina słuchała jeszcze, potem twarz jej zachmurzyła się i p. Madeleine słyszał, jak szepnęła półgłosem: — Niegodziwy lekarz, nie pozwala mi widzieć córki. Ten człowiek ma bardzo złą minę.
Wkrótce jednak wróciły wesołe myśli. I znowu mówiła do siebie, wsprałszy głowę na poduszce: — O, będziemy szczęśliwi! Najprzód dostaniem mały ogródek! p. Madeleine nam obiecał. Moja córka będzie się bawić w ogródku. Pewnie już zna abecadło, ja ją nauczę sylabizować. Będzie gonić motyle na trawniku. A ja nie spuszczę jej z oczu. Później przystąpi do pierwszej komunji. Prawda! kiedy przystąpi do pierwszej komunji?
Jęła rachować na palcach.
— ...Jeden, dwa, trzy, cztery... ma siedm lat. Za pięć lat. Włożę na nią białą zasłonę, pończoszki ażurowe, będzie wyglądać jak słuszna osoba. O moja dobra siostro, nieprawdaż, jaka ja głupia, już myślę o pierwszej komunji mojej córki.
I zaczęła się śmiać.
Puścił rękę Fantiny. Słuchał jak gwarzenia, niby wiatru wiejącego, ze spuszczoną głową, pogrążony w bezdennych dumaniach. Nagle przestała mówić, machinalnie podniósł głowę i spojrzał. Fantina była straszną.
Nie mówiła już, nie oddychała, na wpół podniosła się na pościeli, wychudłe ramię ukazało się z pod koszuli; jej twarz przed chwilą promienna, trupio zbladła, zdawała się na coś strasznego przed sobą w przeciwnym końcu sali patrzeć wielkiemi przerażonemi oczami.
— Boże mój — zawołał. Co ci jest, Fantino?
Nie odpowiedziała, wzrok jej tkwił ciągle na tym samym przedmiocie; jedną ręką poruszyła jego ramię, a drugą dawała znak, by spojrzał za siebie.
Obrócił się i zobaczył Javerta.






III.
Javert zadowolony.

Opowiedzmy, co zaszło.
Biło w pół do pierwszej po północy, gdy p. Madeleine opuścił salę posiedzeń sądu kryminalnego w Arras. Wrócił do austerji w sam czas, by odjechać dyliżansem, w którym, jak sobie przypominacie, zamówił miejsce. Przed szóstą rano przyjechał do M. — nad M. — oddał na poczcie list do pana Lafitte i poszedł do infirmerji odwiedzić Fantinę.
Tymczasem zaledwie opuścił salę audjencjonalną sądu kryminalnego, prokurator, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, zabrał głos, ubolewał nad szaleństwem szanownego mera M. — nad — M.; oświadczył, że ten dziwaczny wypadek, który się później wyjaśni, w niczem nie zmienia jego przekonań i żądał na teraz potępienia Champmathieu, oczywiście prawdziwego Jana Valjean. Upór prokuratora w widocznej był sprzeczności z ogólną opinją publiczności, sądu i sędziów przysięgłych. Obrońca z łatwością zbił wnioski prokuratora, twierdząc, że zeznania p. Madeleine, to jest prawdziwego Jana Valjean, przemieniły zupełnie postać sprawy i że oskarżony był w istocie niewinnym. Zakończył cytacją nie nową o pomyłkach sądowych i t. d. i t. d.; prezes, streszczając przebieg procesu, stanął po stronie obrońcy i w kilka minut później sąd przysięgłych uwolnił oskarżonego Champmathieu.
Ale prokuratorowi potrzebny był Jan Valjean i nie mając już Champmathieu’go, chwycił się Madeleine’a.
Bezzwłocznie po uwolnieniu Champmathieu’go, prokurator zamknął się w pokoju radnym z prezesem. Naradzali się „nad potrzebą ujęcia osoby p. mera M. nad M.“ Prokurator napisał ten frazes na nocie swego raportu do prokuratora jeneralnego. Gdy minęło pierwsze wzruszenie, prezes nie bardzo się opierał. Sprawiedliwość musiała być wymierzoną. A przytem, jeśli mamy całą prawdę wyznać, prezes był człowiekiem dobrym i dość rozumnym, lecz zarazem zapalonym rojalistą, raziło go wielce, że mer M. — nad M. — mówiąc o wylądowaniu w Cannes, powiedział: Cesarz a nie Bounaparte.
Wyprawiono więc rozkaz aresztowania. Prokurator wysłał go przez umyślnego kurjera, polecając wykonanie inspektorowi policji Javertowi.
Wiemy, że Javert powrócił do M. — nad M. — zaraz po złożeniu zeznania.
Javert wstawał z łóżka, gdy kurjer wręczył mu rozkaz uwięzienia i dostawienia p. Madelaine.
Kurjer, człek rozgarnięty, należał sam do policji i w kilku słowach objaśnił Javerta o tem, co zaszło w Arras. Rozkaz aresztowania brzmiał, jak następuje; „Inspektor Javert uwięzi osobę Imci p. Madeleine, mera M. — nad M. —, w którym na audjeneji dzisiejszej poznano uwolnionego galernika Jana Valjean“.
Ktoby nie znał Javerta i zobaczył go w chwili, gdy wszedł do przedpokoju infirmerji, wcaleby się nie domyślił tego, co zaszło i powiedziałby, że ma minę najpospolitszą w świecie. Był zimny, spokojny, szpakowate włosy gładko zaczesane na skroniach; wszedł na schody zwolna, jak zwykle. Znający go jednak bliżej, zadrżałby, przypatrzywszy mu się z uwagą. Sprzączka jego halsztucha, zamiast leżeć na karku, przesunęła się pod lewe ucho; był to znak niesłychanego wzburzenia.
Javert regularny jak doskonały zegarek, nie rozumiał zaniedbania ani w obowiązkach, ani w mundurze; surowy dla zbrodniarzy, był także nieubłagany dla guzików swego surduta.
Żeby źle zapiąć sprzączkę halsztucha, doznać musiał wielkiego wzruszenia, któreby nazwać można wewnętrznem trzęsieniem ziemi.
Wszedł spokojnie, wziąwszy po drodze z odwachu kaprala i czterech żołnierzy; pozostawił ich na podwórku i zapytał o pokój Fantiny odźwiernę, która nie powzięła żadnej nieufności, przyzwyczajoną będąc do widoku ludzi zbrojnych, pytających o pana mera.
Stanąwszy pod drzwiami pokoju Fantiny, Javert zakręcił kluczem, zlekka, jak doglądający chorych, lub szpieg, otworzył drzwi i wszedł.
Właściwie mówiąc nie wszedł. Stanął we drzwiach na pół otwartych w kapeluszu na głowie, lewa ręka w surducie zapiętym pod szyję. W zaciśniętej pięści można było widzieć ołowianą gałkę ogromnej trzciny w tyle ukrytej.
Tak stał minutę i nikt nie spostrzegł jego obecności. Nagle Fantina podniosła oczy, zobaczyła go i pokazała panu Madeleine.
W chwili, gdy spojrzenie p. Madeleine spotkało wzrok Javerta. Javert milczący, nieruchomy, był strasznym. Żadne uczucie ludzkie nie może być tak strasznem, jak pewien rodzaj radości.
Był to wzrok szatana, co schwytał potępieńca.
Pewność, że nakoniec trzyma w ręku Jana Valjean, wyraziła na jego twarzy wszystko, cokolwiek miał w duszy. Wzburzone jej dna męty wystąpiły na powierzchnię. Upokorzenie, że trochę zgubił ślady i pomylił się na Champmatieu, ustąpiła miejsca zadowolonej dumie, że od razu tak dobrze odgadł i przez tak długi czas miał trafny instynkt. Zadowolenie Javerta wyraziło się w postawie wszechwładnej. Jego wązkie czoło lśniło się potwornym tryumfem. Miałeś przed oczami całą wystawę zgrozy, jaką obudzić może postać zadowolona.
Javert w tej chwili był w siódmem niebie. Jasno, nie zdając sobie sprawy, ale wiedziony poczuciem swej ważności i powodzenia, wyobrażał sobie, że on, Javert, uosabia sprawiedliwość, światło i prawdę w ich boskim urzędzie tępienia złego. Miał za sobą, dokoła siebie w nieskończonej głębi, władzę, słuszność, osądzoną sprawę, sumienie legalne, pomstę publiczną, wszystkie gwiazdy; bronił porządku, dobywał piorunów z prawa, mścił się za krzywdy społeczeństwa i niósł pomoc sprawiedliwości; zdawało mu się, że go glorja otacza. Jego zwycięstwo miało jeszcze w sobie coś bojowego i wyzywającego; butny, wyniosły, jaśniejący potęgą, roztaczał w błękitach nadludzką bydlęcość srogiego archanioła; straszny cień czynności, którą spełniał, uwidoczniał w jego zaciśniętej pięści blady połysk miecza społecznego. Szczęśliwy i oburzony deptał nogami zbrodnię, zepsucie, bunt, zatracenie, piekło; promieniał, wytępiał, uśmiechał się: była niezaprzeczona wielkość w tym potwornym świętym Michale.
Javert straszny, nie miał w sobie nic nikczemnego.
Prawość, szczerota, otwartość, przekonanie i poczucie obowiązku źle skierowane mogą stać się ohydnemi, ale przy całej ohydzie, nie przestają być wielkie; ich majestat, właściwy sumieniu ludzkiemu, trwa pomimo okropności: są to cnoty, których jedyną wadą, że poszły drogą błędną. Nieubłagana radość uczciwego fanatyka, wśród najsroższego okrucieństwa, zachowuje jakąś ponurą jasność poszanowania godną. Ani się domyślał Javert, że w swem okropnem szczęściu był godzien litości, jak każdy ciemny prostak tryumfujący. Nic dotkliwiej raniącego i straszniejszego nad tę twarz, na której malowało się wszystko, cokolwiek być może najgorszego w dobrem.






IV.
Władza odzyskuje swoje prawa.

Fantina nie widziała Javerta od dnia, w którym p. Madeleine wyrwał ją ze szponów tego człowieka. Chorobliwa jej myśl nie zdawała sobie sprawy z niczego, ale nie wątpiła, że po nią przychodził. Nie mogąc znieść widoku tej strasznej postaci, czuła, że zamiera; ukryła twarz w dłoniach i zawołała boleśnie:
— Ocal mię, panie Madeleine.
Jan Valjean — odtąd inaczej go nazywać nie będziemy — powstał i rzekł do Fantiny łagodnie i spokojnie:
— Nie obawiaj się niczego. Nie po ciebie on przychodzi.
Potem obrócił się do Javerta i dodał:
— Wiem, po co pan przychodzisz.
Javert odpowiedział:
— No, żywo!
Słowa te wyrzekł jakimś akcentem dzikiego zwierza, wściekłym; był to ryk — nie głos ludzki.
Nie postąpił sobie według zwyczaju; nie wyłuszczył powodu przyjścia, nie wspomniał o rozkazie aresztowania. Dla niego Jan Valjean był wojownikiem tajemniczym i nieujętym, atletą piekielnym, z którym pasował się od lat pięciu, nie mogąc go powalić. To aresztowanie nie było początkiem, lecz końcem. Powiedział więc tylko: No, żywo!
Tak mówiąc, nie postąpił kroku, rzucił tylko na Jana Valjean spojrzenie niby hak, którym zwykł był gwałtownie ciągnąć ku sobie nędzników.
Takie to spojrzenie padło przed dwoma miesiącami na Fantinę i przeniknęło ją do szpiku kości.
Na krzyk Javerta, Fantina otworzyła oczy. Ale pan mer był obecny, czegóż miała się lękać?
Javert postąpił na środek pokoju i zawołał:
— No pójdziesz ty?
Nieszczęśliwa obejrzała się dokoła. Nie było nikogo prócz zakonnicy i pana mera. Do kogo stosowało się to obmierzłe tykanie? Oczywiście do niej. Zadrżała.
Wówczas ujrzała rzecz niesłychaną, tak niesłychaną, że nic podobnego nie widziała w najposępniejszych gorączkowych widzeniach.
Ujrzała, jak policjant Javert chwycił za kołnierz pana mera, widziała, że pan mer spuścił głowę. Zdało się jej, że świat się wali.
W istocie Javert wziął Jana Valjean za kołnierz.
— Panie merze! — wołała Fantina.
Javert parsknął śmiechem strasznym, pokazującym wszystkie zęby obnażone z dziąseł.
— Nie ma tu już pana mera!
Jan Valjean nie usiłował uwolnić się od ręki, trzymającej go za kołnierz i rzekł:
— Javert...
Javert przerwał.
— Nazywaj mię panem inspektorem.
— Panie, — rzekł Jan Valjean, chciałbym powiedzieć ci słówko na osobności.
— Głośno! mów głośno! — odpowiedział Javert — do mnie mówi się tylko głośno!
Jan Valjean mówił dalej zniżonym głosem:
— Mam do pana prośbę...
— Powiadam ci, mów głośno.
— Kiedy to pan tylko masz usłyszeć....
— Co mię to obchodzi? nie słucham!
Jan Valjean obrócił się ku niemu i rzekł prędko po cichu:
— Dozwól mi trzech dni tylko! Trzech dni, bym mógł sprowadzić dziecię tej nieszczęśliwej kobiety! Zapłacę, ile zechcesz! Możesz mi towarzyszyć, jeśli ci się spodoba.
— Kpisz, czy co! — zawołał Javert. — Patrzajcie go! Nie myślałem, żeś taki głupi! Chcesz, abym ci dał trzy dni czasu do ucieczki! Powiadasz, że pójdziesz po dziecko tej Fantiny! Ach! wyborne! doskonałe!
Fantinę przejął dreszcz śmiertelny.
— Po moje dziecko! — zawołała — po moje dziecko. Więc jej tu nie ma! Siostro, odpowiedz, gdzie Cozetta! Chcę widzieć moje dziecię! panie Madeleine! panie merze!
Javert tupnął nogą.
— Teraz ta znowu! Będziesz ty milczała, hultajko! Przeklęty kraj, gdzie galernicy są urzędnikami, a nierządnice pielęgnowane jak hrabiny! No! ale to się zmieni; czas bo wielki!
Bystro spojrzał na Fantinę i dodał, chwytając garścią za chustkę, koszulę i kołnierz surduta Jana Valjean:
— Powiadam ci, że nie ma już pana Madeleine, ani pana mera. Jest tylko złodziej, rozbójnik, galernik nazwiskiem Jan Valjean; jego trzymam w ręku: rozumiesz ty mnie?
Fantina zerwała się na łóżku i wsparłszy na poręczy wychudłemi rękami, patrzyła kolejno na Jana Valjean, na Javerta i zakonnicę: otworzyła usta, jakby chciała mówić; chrap konania wydarł jej się z gardła, zęby zazgrzytały, konwulsyjnie wyciągnęła ramiona i otworzyła dłonie, niby ratując kogoś, co tonie, potem osłabiona nagle padła na poduszki.
Głowa uderzyła o krawędź łóżka i opadła na pierś, usta pozostały otwarte, oczy otwarte i zagasłe.
Umarła.
Jan Valjean położył rękę na ręce Javerta, który go trzymał za szyję, otworzył ją, jakby rączynę dziecięcia i rzekł do Javerta:
— Zabiłeś tę kobietę.
— Czy skończymy raz! — wołał wściekły Javert — nie po to przyszedłem, by słuchać banialuków. Nie traćmy czasu; straż jest na dole, ruszajmy zaraz, albo kajdanki na ręce i nogi!
W kącie pokoju stało stare łóżko żelazne w dość złym stanie, na którem spoczywały siostry, gdy czuwały w nocy, Jan Valjean postąpił ku temu łóżku, rozebrał je w mgnieniu oka, ujął w pięść główny pręt i spojrzał na Javerta. Javert cofnął się ku drzwiom.
Jan Valjean, trzymając sztabę żelazną w dłoni, szedł zwolna do łoża Fantiny. Stanąwszy przy niem, obrócił się i rzekł ledwie dosłyszanym głosem:
— Nie radzę ci przeszkadzać mi teraz.
To pewna, że Javert drżał, jak listek.
Przyszło mu na myśl wyjść i zawołać wartę, ale Jan Valjean mógł skorzystać z tej chwili i uciec. Pozostał więc, porwał kij za cieńszy koniec i oparł się o ramę drzwi, nie spuszczając z oczów Jana Valjean.
Jan Valjean wsparł łokieć na krawędzi łóżka, czoło opuścił na dłoń i patrzył na Fantinę nieruchomą i rozciągniętą. Tak pogrążony w zadumie, milczący, widocznie nie myślał o żadnej rzeczy tego świata. Na jego twarzy i w całej postawie malowała się litość niewysłowiona. Pomarzywszy chwilę, pochylił się ku Fantinie i mówił do niej po cichu.
Co mówił? Co mógł powiedzieć człowiek, wyrzutek społeczeństwa do kobiety umarłej? Jakie były te słowa? Nikt na ziemi ich nie słyszał. Czy usłyszała zmarła? Są rozczulające złudzenia, kto wie? może szczytne rzeczywistości! To jedno nie ulega wątpliwości, że siostra Symplicja, jedyny świadek tego, co się działo, często opowiadała, że w chwili, gdy Jan Valjean mówił do ucha Fantiny, widziała wyraźnie wykwitający cudowny uśmiech na jej bladych ustach i zamglonych powiekach, pełnych zdumienia grobu.
Jan Valjean ujął w obie ręce głowę Fantiny i jak matka swe dziecię, ułożył ją na poduszce, potem zawiązał tasiemkę u jej koszuli i wsunął włosy pod czepek. To uczyniwszy, zamknął jej powieki.
Twarz Fantiny wydała się dziwnie jaśniejącą w tej chwili.
Śmierć — to wnijście do wielkiej światłości.
Ręka Fantiny była zwieszona za łóżko. Jan Valjean ukląkł, podniósł ją ostrożnie i pocałował.
Potem powstał i obracając się do Javerta, rzekł:
— Teraz służę panu.






V.
Grób przyzwoity.

Javert zamknął Jana Valjean w więzieniu miejskiem.
Aresztowanie p. Madeleine sprawiło w M. — nad M. — wielkie wrażenie, albo lepiej mówiąc — nadzwyczajne wzruszenie. Ze smutkiem atoli wyznać musimy, że na to jedno słówko: był galernikiem, wszyscy prawie go opuścili. W przeciągu niespełna dwóch godzin zapomniano wszystko, cokolwiek dobrego uczynił, w oczach miejskiej gawiedzi był tylko galernikiem. To prawda, że nie znano jeszcze szczegółów wypadku w Arras. Przez cały dzień słyszałeś we wszystkich dzielnicach miasta rozmowy tego rodzaju:
— Wiesz pani? To uwolniony galernik! — Kto taki? — Mer. — Ba! p. Madeleine? — A tak. — Doprawdy? — Nie nazywa się Madeleine; ma jakieś okropne nazwisko Bejean, Bojean, Boujean. — A mój Boże! — Aresztowany! Siedzi w więzieniu miejskiem, dopóki go nie przeniosą. — Dopóki go nie przeniosą! Więc go gdzieindziej przeniosą! Dokąd? — Stawią go przed sądem za kradzież gwałtowną dawniej popełnioną. — Wiesz, żem się domyślała. Zanadto był dobry, nazbyt doskonały, nazbyt słodki. Nie przyjął orderu, dawał pieniądze małym hultajom, których spotkał na drodze. Zawsze mi na myśl przychodziło, że kryje się pod tem jakaś zła historja.
Mianowicie „w salonach“ gadano w tym duchu.
Pewna stara dama, prenumeratorka dziennika Biała chorągiew, zrobiła tę głęboką uwagę, której przeniknąć niepodobna:
— Wcale mię to nie smuci. Będzie to nauką dla Buonapartystów!
Tak znikło w M. — nad M. — widmo, które się zwało p. Madeleine. Tylko trzy, lub cztery osoby pozostały wierne jego pamięci. Do tej liczby należała stara jego odźwierna.
Wieczorem tego dnia zacna staruszka siedziała w swej stancyjce przerażona, rozmyślając smutnie. Fabryka cały dzień była zamkniętą, brama zasunięta ryglami, a ulica pusta. W domu były tylko dwie zakonnice: siostra Perpetua i siostra Symplicja, czuwająca przy ciele Fantiny.
Gdy zbliżyła się godzina, w której p. Madeleine zwykle powracał do domu, poczciwa odźwierna machinalnie się podniosła, wzięła klucz z szafki i świecę, którą mu podawała, gdy wszedł na górę do siebie; klucz zawiesiła na gwoździu i postawiła z brzegu świecę, jakby go oczekiwała. Później usiadła na krześle i zamyśliła się smutnie. Biedna staruszka uczyniła wszystko to bezwiednie.
Upłynęło blisko dwie godziny, gdy rozbudziła się z marzenia i zawołała: Chryste Panie! zawiesiłam klucz na gwoździu! W tej chwili otworzyło się okienko stancji, wsunęła się ręka przez otwór, wzięła klucz, świecę i zapaliła ją u łojówki obok stojącej.
Odźwierna podniosła oczy, otworzyła usta, krzyk zamarł jej w gardle.
Poznała tę rękę, to ramię, ten rękaw surduta.
Był to p. Madeleine.
Przez kilka sekund nie mogła wyrzec słowa, odrętwiała, jak mówiła później, opowiadając swoją przygodę.
— Mój Boże, panie merze, — zawołała nakoniec, myślałam, że pan jesteś...
Zatrzymała się, koniec frazesu byłby nie poszanował początku. Jan Valjean zawsze w jej oczach był panem merem.
Dokończył za nią:
— W więzieniu, tak. Wyłamałem kratę w oknie, skoczyłem z dachu i jestem tutaj. Idę do mojego pokoju, poproście do mnie siostrę Symplicję. Zapewne jest przy tej biednej kobiecie.
Staruszka z pośpiechem wykonała rozkaz.
Nie zalecał jej bynajmniej milczenia, był najpewniejszym, że lepiej niż on dochowa tajemnicy.
Nigdy nie dowiedziano się, jakim sposobem wszedł na podwórko, nie otwierając bramy. Miał wprawdzie zawsze przy sobie klucz do małych drzwi bocznych, ale zapewne zrewidowano go w więzieniu i odebrano wszystko. Rzecz ta nie została wyjaśnioną.
Wszedł na schody, prowadzące do jego pokoju. Stanąwszy na górze, postawił lichtarz na ostatnim stopniu schodów, otworzył drzwi, poszedł na palcach zamknąć okno i okiennice, potem powrócił po świecę i wszedł do pokoju.
Ostrożność konieczna: przypominamy, że z ulicy można było widzieć jego okno.
Obejrzał się dokoła, spojrzał na stół, na krzesło, na łóżko, od trzech dni nie rozbierane. Nie było śladu nieporządku onegdajszej nocy. Odźwierna „uprzątnęła“ w pokoju. Tylko wyjęła z popiołu i położyła na stole dwie skówki kija i sztukę czterdziesto susową poczerniałą od ognia.
Wziął arkusz papieru i napisał na nim: „ Oto dwie skówki mego kija i sztuka czterdziesto-susowa skradziona Gerwazkowi, o którym mówiłem to sądzie kryminalnym“ i położył pieniądz i dwa kawałki żelaza, tak, by wchodzącego do pokoju wzrok najprzód padał na te przedmioty. Wyjął z szafy starą koszulę, podarł ją na kawałki i zawinął w nie dwa świeczniki srebrne. Zresztą ani się spieszył, ani był wzruszony. Okręcając płótnem świeczniki biskupa, zajadał chleb czarny, który prawdopodobnie zabrał, uciekając z więzienia. Przekonano się o tem później z okruszyn chleba, znalezionych na posadzce, gdy sąd nakazał rewizję w mieszkaniu.
Zastukano dwa razy do drzwi.
— Proszę wejść — rzekł.
Była to siostra Symplicja.
Siostra Symplicja blada, z czerwonemi oczami, trzymała lichtarz w drżącej ręce. Gwałtowne przewroty losów mają tę właściwość, że choćbyśmy byli najdoskonalsi, lub zupełnie wyziębieni, wyciągają nam z wnętrzności naturę ludzką i zmuszają okazać ją zewnętrznie. Po wzruszeniach dnia tego, zakonnica stała się znowu kobietą. Płakała i drżała.
Jan Valjean napisał kilka słów na papierze, który podał zakonnicy, mówiąc: — Moja siostro, oddasz to pani księdzu proboszczowi.
— Może siostra przeczytać — rzekł.
Czytała: „Proszę księdza proboszcza czuwać nad tem, co pozostawiam. Należy zapłacić koszta mego procesu i sprawić pogrzeb kobiecie dziś zmarłej. Reszta na biednych.“
Siostra chciała mówić, ale wyszeptała kilka wyrazów niezrozumiałych. Nakoniec zdobyła się na te słowa:
— Czy pan mer nie chce zobaczyć raz jeszcze tej biednej nieszczęśliwej.
— Nie — odpowiedział — poszukują mię, mogliby aresztować w jej pokoju, toby zakłóciło jej spokojność.
Ledwie domówił tych słów, gdy wszczął się wielki hałas na schodach. Usłyszano kroki kilku osób wchodzących i starą odźwiernę, krzyczącą jak mogła najgłośniej. — Przysięgam panu, że nikt tu cały dzień nie wchodził, ani wieczór, że na krok nie odchodziłam odedrzwi!
Jakiś mężczyzna odpowiedział:
— A jednak jest światło w pokoju.
Poznali głos Javerta.
Rozkład izby był taki, że drzwi otwierając się, zasłaniały róg muru na prawo. Jan Valjean zgasił świecę i ukrył się w rogu. Siostra Symplicja uklękła przy stole.
Drzwi się otworzyły. Wszedł Javert.
Słyszano szepty wielu ludzi i opór odźwiernej na korytarzu. Zakonnica nie podniosła oczu: modliła się. Świeca stojąca na kominku słabo oświecała pokój.
Javert zobaczył siostrę i zatrzymał się zdumiony.
Przypominamy, że gruntem charakteru Javerta, jego żywiołem i duszą prawie, była cześć dla wszelkiej władzy, część bezwzględna, nie przypuszczająca zarzutów i ograniczeń. Ma się rozumieć, władzę kościelną uważał za najpierwszą ze wszystkich, był pobożny, formalista i nieugięty w tym względzie, jak we wszystkich innych. W jego oczach kapłan był duchem nieomylnym, zakonnica istotą nie grzeszącą. Były to dusze zamurowane dla tego świata, z jedynemi drzwiami, otwierającemi się tylko dla wypuszczenia prawdy.
Zobaczywszy siostrę, już chciał się cofnąć. Ale drugi obowiązek gwałtownie popychał go naprzód. Zdecydował się pozostać i przynajmniej zadać pytanie.
Miał przed sobą siostrę Symplicję, która nigdy w życiu nie skłamała. Wiedział to Javert i osobliwie ją szanował z tego powodu.
— Siostro — rzekł — czy jesteś pani sama w tym pokoju?
Nastała straszna chwila, podczas której biedna odźwierna mało nie zemdlała.
Siostra podniosła oczy i odpowiedziała:
— Tak.
— Więc — mówił dalej Javert — raczy siostra wybaczyć moją natrętność, obowiązek mi nakazuje zapytać raz jeszcze, czyś pani nie widziała tego wieczora człowieka, który uciekł i poszukiwany jest, tego Jana Valjean, nie widziałaś go pani.
Siostra odpowiedziała: Nie.
Skłamała. Skłamała dwa razy raz poraz, bez wahania, z pośpiechem poświęcenia.
— Przepraszam — rzekł Javert i odszedł, kłaniając się nizko.
O święta dziewico, od wielu już lat nie należysz do tego świata; połączyłaś się w wiekuistej światłości z siostrami dziewicami i aniołami braćmi; oby to kłamstwo policzono ci w Niebiesiech!
Twierdzenie siostry było dla Javerta czemś tak stanowczem, że nawet nie zwrócił uwagi na dymiący się knot świecy woskowej, zagaszonej na stole.
W godzinę później przechodził lasem jakiś mężczyzna, szybko oddalający się od M. — nad M. w stronę Paryża. Mężczyzną tym był Jan Valjean. Z zeznania dwóch czy trzech furmanów, którzy go spotkali na drodze, pokazuje się, że niósł zawiniątko i miał na sobie bluzę. Zkąd wziął bluzę, nigdy się nie dowiedziano. Przed kilku dniami umarł w infirmerji fabrycznej pewien stary wyrobnik i została po nim tylko bluza. Może to była ta sama.
Jeszcze słówko o Fantinie.
Wszyscy mamy wspólną matkę, ziemię. Wrócono Fantinę tej matce.
Proboszcz sądził, że uczyni dobrze i zapewne dobrze uczynił, zachowując w pozostałości po Janie Valjean jaknajwięcej pieniędzy dla ubogich. Bo zresztą o co chodziło? o galernika i nierządnicę. Kazał wiec jaknajskromniej pochować Fantinę, to jest wrzucić do wspólnego dołu.
Pogrzebano ciało Fantiny w bezpłatnym kącie cmentarza, przeznaczonym dla wszystkich i dla nikogo, gdzie wrzucają biedaków. Szczęściem, Bóg umie odszukać duszę. Wrzucono Fantinę w ciemności między pierwsze lepsze kości; w grobie uległa sprośnemu pomięszaniu popiołów. Wrzucono ją do publicznego dołu! Grób podobny był do jej łoża boleści.



KONIEC TOMU DRUGIEGO.







  1. Ten nawias dopisany jest ręką Jana Valjean.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.