Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz1.pdf/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

P. Madeleine, który nie częściej się śmiał od Javerta, parsknął śmiechem:
— Jako mera, wkraczającego w atrybucję policji?
— Jako dawnego galernika.
Mer pobladł.
Javert, nie podnosząc oczu z ziemi, mówił dalej:
— Tak mi się zdawało. Oddawna powziąłem podejrzenie. Podobieństwo rysów twarzy, wiadomości, jakieś pan zasięgał w Faverolles, pańska siła zdumiewająca, przygoda ze starym Fauchelevent, pańska celność strzału, jedna noga nieco utykająca i Bóg wie nieco! głupstwa jednem słowem; dość, żem brał pana za niejakiego Jana Valjean.
— Za kogo?... Powtórz pan nazwisko.
— Jan Valjean. Jest to galernik, którego widziałem przed dwudziestu laty, gdym był pomocnikiem nadzorcy więźniów w Tulonie. Wychodząc z galer, ten Jan Valjean, jak się zdaje, okradł biskupa, później popełnił zaraz kradzież ręką zbrojną u małego Sabaudczyka. Od ośmiu lat ukrywał się niewiadomo jak i gdzie; wszędzie go szukano. Uroiłem sobie... Głupie przywidzenie! Dość, że uniesiony gniewem, bez długiego namysłu, denuncjowałem pana do prefektury.
P. Madeleine, który od pewnego czasu znowu zatopił wzrok w papierach, zapytał tonem najzupełniej obojętnym:
— I cóż panu odpowiedziano?
— Żem zwarjował.
— I cóż?
— A cóż, miano zupełną rację.
— Prawdziwe szczęście, że sam pan to przyznajesz!
— Niepodobna nie przyznać, kiedy prawdziwy Jan Valjean się znalazł.
Papier wypadł z rąk p. Madeleine, podniósł głowę, bystro spojrzał na Javerta i rzekł niedającym się opisać tonem:
— A!