Przejdź do zawartości

Czarny Mustang/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Czarny Mustang
Podtytuł Powieść podróżnicza z illustracyami
Wydawca Wyd. ilust. tyg. "Przez Lądy i Morza"
Data wyd. 1910
Druk Druk. A. Rippera w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów, Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der schwarze Mustang
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Napad.

Ua-pesz, u której stóp leżało Rocky-Ground, cała porosła była gęstym lasem. Wody, spływające z tej góry, zlewały się na dole w dość szeroki potok, który płynął na południowy wschód, a potem zbaczał na północ. Na tym zakręcie łączył się z nim mniejszy strumyk, wytryskający u stóp innej góry, zwanej już wówczas Corner-Top[1] i noszącej jeszcze dzisiaj to miano.
Wspomniane określenie miało swoją przyczynę, zarówno bowiem Ua-pesz, jak Corner-Top tworzyły narożniki. Były końcami dwu podłużnych górskich łańcuchów, otaczających szeroką i bardzo długą dolinę, o tak licznych zakrętach, że inżynierowie kolejowi woleli nie poprowadzić linii przez nią, lecz przebić między Firwood-Camp a Rocky-Ground krótszą drogę przez skały. Firwood-Camp położone było niedaleko od wejścia do tej doliny i oddzielone od niej tylko poprzecznym pasem górzystym.
Przez tę krętą dolinę musieli nadejść Komancze, gdyż do Alder-Spring nie mieli innej drogi. Źródlisko to leżało, otoczone wysokimi jesionami, u stóp Corner-Top i tworzyło wspomniany poprzednio mały strumyk, który łączył się z większym na skręcie. Poza obydwiema narożnemi górami zmieniała się dolina w szeroką preryę, przez którą płynęły połączone w jeden strumienie. Z soczystych traw wychylały się krzaki, podobne do pozasuwanych za siebie kulis i ułatwiające skradanie się większym nawet oddziałom.
Zdarzenia w Firwood-Camp i zamiary ludzi, biorących udział w wypadkach, kazały przewidywać, że dzień dzisiejszy przyniesie ważne i niebezpieczne rzeczy.
W przekonaniu, że Old Shatterhand i Winnetou pojadą do Alder - Spring, ruszyli Komancze naprzód, aby tam na nich zaczekać i wziąć ich do niewoli. Aby tego dokonać, musieli, zwłaszcza wobec takich ludzi jak wymienieni, być nadzwyczaj ostrożni. Chodziło o to, żeby ci nie domyślili się obecności Komanczów koło źródła i jesionów, a nawet przybywszy tam, nie dowiedzieli się, że Czarny Mustang znajduje się tam ze swoimi ludźmi. To też rozumiało się samo przez się, że Indyanie nie udadzą się prosto do źródła, lecz ukryją się w pobliżu. Ale gdzie? To było najważniejsze pytanie.
Dla Winnetou i Old Shatterhanda nie trudno było wniknąć w myśli i rachuby Indyan. Ponieważ Alder-Spring leżało po prawej stronie doliny, przeto było do przewidzenia, że przeciwnicy będą się trzymali lewej i wyjadą trochę dalej na preryę, aby potem zawrócić i nadejść z przeciwnej strony, a w ten sposób nie wzbudzić podejrzenia przez zdradzieckie ślady. Zbliżywszy się do źródła od strony preryi, byliby Komańcze ukryli się, aby zaczekać na tych, przeciwko którym wyruszyli, podejść ich, osaczyć i napaść na nich. Kto chciał Indyan uprzedzić i śledzić ich, musiał jeszcze dalej wyjechać na preryę i zakreślić łuk jeszcze większy. To powiedzieli sobie Old Shatterhand i Winnetou i z tego powodu nie udali się z Rocky - Ground wzdłuż Ua - pesz, lecz skoro tylko zaczęło dnieć, skręcili w lewo i pojechali na sawannę.
Po burzy dnia poprzedniego nastąpił przecudowny ranek. Promienie słońca zmieniały każdą kroplę rosy, wiszącą na trawach lub listkach, w brylanty, powietrze było ożywcze, świeże i czyste, a przyroda roztaczała się dokoła w swej milczącej, dziewiczej piękności. Jazda przez taka okolicę i w taki poranek musiała być rozkoszą dla każdego, tylko nie dla westmana, zamierzającego podejść Indyan. Powtarzające się od czasu do czasu parskanie koni i tupot ich kopyt słychać było daleko w rzadkiem powietrzu, a na wilgotnej dużej trawie pozostawał trop, który nawet do wieczora łatwo było odczytać. Te okoliczności groziły człowiekowi, który chętnie przebywa na sawannie, wielkiem niebezpieczeństwem, a jemu, jak każdemu innemu, milsze jest życie od wszelkich piękności natury. To też łatwo było pojąć, że Kaz przerwał panujące dotychczas milczenie:
— Cudowny poranek dzisiaj, zupełnie jak wtedy u spadkobierców Timpego! Wolałbym jednak, żeby nad preryą leżała tęga mgła zamiast tego blasku słonecznego.
Tych sześciu mężczyzn jechało obok siebie parami. Na przodzie Old Shatterhand i Winnetou, potem Frank z ciocią Droll, a na ostatku Kaz z kuzynem Hazem. Mały Hobble nie zapomniał poczciwemu Kazowi uwagi o wyspie Ischii. Gryzło go to jeszcze w tej chwili. Czepił się więc pierwszej sposobności do zadania mu ciosu i powiedział:
— Jesteś pan widocznie przyjacielem wszelkiego rodzaju mgieł. Czy na wyspie Ischii są one także?
Kaz odezwał się na to spokojnie:
— O to musisz pan spytać Drolla, on wie to napewno, bo miał przecież w nogach tę wyspę.
— Ale mgieł nie miał. Zrozumiano? Pochodzisz pan z Hofu na granicy bawarskiej. Tam mgły są częste, ale u nas w Moritzburgu powietrze jest zawsze czyste, jak szkiełko do lampy.
— Moritzburg? Słynny zamek myśliwski niedaleko Drezna? Czy to pańska ojczyzna?
— Ojczyzna? Szczególne pytanie! Mąż, cieszący się takiem satynowanem wykształceniem i przyrodniczem znaczeniem jak ja, ma w całym świecie ojczyznę. Nie przeczę jednak, że Moritzburg dużo zawdzięcza mnie przez to, że tam ujrzałem pierwszy raz światło dzienne. Są miejscowości, w których rodzą się tylko wielcy ludzie, a poznaje się je po większej części po tem, że odznaczają się pięknymi myśliwskimi zamkami.
— Hm! — mruknął na to Kaz.
— Hmmm? Czego pan tak mamroczesz? Czy panu jeszcze co nie jest jasnem co do tego zamku?
— Owszem, rozumiem wszystko!
— No, a z czem się pan nie zgadzasz?
— Z tem, że w Moritzburgu rodzą się wielcy ludzie.
— Tak! Czy może pan się tam urodziłeś?
— Nie.
— A zatem! To właśnie jest już także niezbitym dowodem, że tylko wielkości stamtąd pochodzą. W Moritzburgu rodzili się elektorowie, książęta i królowie, a ja także tem zacząłem moją życiową wędrówkę, ale mnie jest to całkiem ignoranckie i nieznane, żeby tam jaki Timpe postawił swój pierwszy krok na świecie. Byłby się zsunął za drugim krokiem i utonął w filharmonijnem zapomnieniu. No teraz mi lżej, a jeśli pan chcesz mieć we mnie przyjaciela, to nie ocieraj się pan o pięknie zaokrąglone kanty mojej systematycznej osobistości!
Zaspokoiwszy swoją ukrytą złość, zrobił się znowu serdecznym, jak zawsze, oczywiście z tem zastrzeżeniem, żeby mu się nie sprzeciwiano ponownie. Droll obrócił się w siodle i rzucił braciom Timpom błagalne spojrzenie. Ci zrozumieli je i milczeli.
Jeźdźcy byli teraz już tak daleko za Ua-pesz, że należało się spodziewać, iż Komancze nie zajadą tak daleko na preryę. Skręcili więc na południe, zamierzając zbliżyć się do Corner-Top. Alder-Spring leżało po zachodniej stronie góry, a Winnetou i Shatterhand jechali tak, że musieli się doń dostać od wschodu. W ten sposób zapobiegli odkryciu swoich śladów. Corner-Top nie był na szczycie lasem pokryty, można więc było z niektórych miejsc rozglądnąć się daleko i w danym razie zauważyć, gdyby się Komancze zbliżali.
Nareszcie skończył się łuk w poprzek preryi i dojechano do wschodniego podnóża góry. Wyszukano dobrą kryjówkę, gdzie czterech jeźdźców mogło ukryć się z końmi, podczas gdy Old Shatterhand i Winnetou wspięli się na górę, aby stamtąd czuwać nad doliną.
Spotkanie się czterech ziomków na dzikim Zachodzie w gąszczu Corner-Top było istotnie rzadkim wypadkiem. Frank też zauważył:
— Zupełnie, jak gdyby nas dzikie gołębie razem pozbierały.
— Czemu dzikie, a nie swojskie? — zapytał Haz.
— Pan tego nie rozumiesz? Bo na Zachodzie nie żyją swojskie.
— Well! Masz pan słuszność, kochany panie Franku.
— Ja zawsze mam słuszność. Z tego poznasz mnie pan niebawem, podczas gdy pod innymi względami przeważnie trudno mnie przejrzeć. To właśnie jest jedną z największych mądrości naszego podsutannowego żywota, że człowiek zachowuje dary swoje wyłącznie dla siebie. Zapoznanym być nie można. Co najwyżej będą człowieka uważali za głupiego. Dla tego ja trzymam zazwyczaj błyski mojego ducha w zamkniętej puszce i tylko bardzo przezemnie uznawani ludzie mogą się z mojej strony doczekać tego chlornatrium, że pozwolę im wniknąć w głębię mojego rozumu i wynieść stamtąd skarby, jak na skrzydłach strzelistej modlitwy. Taka uprzywilejowana i poświęcona godzina nadeszła obecnie dla was. Chcecie zapewne wiedzieć, w jaki sposób uporamy się dziś z Komanczami. Jestem skłonny udzielić wam koniecznych wyjaśnień i pozwolić, żebyście zwrócili się do mnie z zapytaniami. Mów najpierw ty, kochany kuzynie Droll.
Droll nie chciał się sprzeciwiać, znając jednak wartość oczekiwanych wyjaśnień, potrząsnął tylko głową i powiedział:
— Czemuż ja, kochany Franku? Ja znam ciebie już oddawna i gotów jestem chętnie oddać pierwszeństwo obu tamtym panom. Człowiek powinien być uprzejmym.
— Masz słuszność! Znałem pewnego profesora zoologii, który zwykł był tak zawsze mawiać: „Uprzejmość jest tem przyzwyczajeniem, którego nie należy się odzwyczajać“. Co powie taki zawodowiec, to zawsze oparte jest na słusznej podstawie. Niechaj zatem Kaz powie, czego się chcecie odemnie dowiedzieć.
— Ja? — zapytał wymieniony. — Czego chcę się od pana dowiedzieć?
— No, tak.
— Nic nie chcę wiedzieć, wcale nic!
— Co? Nie, wcale nic? Czy to być może? — zapytał Frank w najwyższem zdumieniu.
— Zupełnie nic — odpowiedział Kaz.
— A pan, panie Haz?
— Także nic — odrzekł zagadniąty.
— Także nic? Naprawdę?
— Wcale nie żartuję.
Na to zrobił Frank minę, jakby się stało coś dlań zupełnie niepojętego, poczem twarz jego przybrała wyraz wątpliwości, a nareszcie gniewu.
— Czy może być coś podobnego? — zawołał. Czy dożył kto już takiej rzeczy? Nic nie chcecie wiedzieć, wcale nic! To niesłychane! Czy mogą rzeczywiście istnieć ludzie, którzyby utrzymywali, że już ani nic słyszeć, ani niczego nauczyć się nie potrzebują od myśliwca na preryi i niszczyciela niedźwiedzi, Heliogabala Morfeusza Edwarda Franka? Jesteśmy na zasadzce, aby Indyan podsłuchać, zamierzamy podejść ich i zwyciężyć, zamiar ten można przeprowadzić tylko dzięki obecnej tu mojej indywidualności, a na ziemi żyją istoty, które sądzą, że niczego odemnie nie potrzebują! To przechodzi już wszelkie granice, to obala całą moją miłość bliźniego. Okrywam głową rzymską jedwabną mantylą i nie wtrącam się ani słowem do niczego. Ale kiedy nadejdą nieprzyjaciele Komancze, kiedy to będzie znaczyło tyle, co „Hannibal ad Boardinghouses“, kiedy trwoga na nich padnie i bieda dosięgnie swego szczytu, wówczas przyjdą mnie prosić o pomoc. Ja jednak podziękuję za skisłą wątrobiankę i zamknę uszy na ich lamenty, jak się zasuwa drzwi, kiedy się kładzie do łóżka.
— Kaz potrząsnął głową ze zdziwieniem i rzekł:
— Co to było? Co powiedzieliście? Hannibal ad Boardinghouses?
— Tak właśnie wyraziłem się, a nie inaczej — odparł Frank z oczyma i z miną pantery, gotowej rzucić się na zdobycz.
— To przecież błędne — zauważył długi Kaz — tak błędne, że trudno sobie coś gorszego pomyśleć!
Droll dawał Kazowi znaki, ażeby milczał, ale napróżno, gdyż ten nie znał jeszcze Franka, który był zły już poprzednio, a obecnem sprzeciwianiem się tak został podrażniony, że wybuchnął ze złością na nierozważnego:
— Co? Jak? Błędne? Chyba pan nie przy zmysłach? Światowej sławy Hobble-Frank miałby utrzymywać coś, co jest nietylko nieprawdą, lecz nawet fałszem, coby się nie zgadzało z wyższą temperaturą nauk? Czy ludzkość słyszała coś tak impertynencko rażącego? Mnie oczywiście takie nieortograficzne wątpienie o mej niezbitej kapilarności nie wyprowadzi z olymfatycznego spokoju, dlatego pytam pana w najsmętniejszej tonacyi h - mol moim głosem bakteriologicznym: o ile to, co powiedziałem, było błędne?
— To zdanie brzmi właściwie: „Hannibal ante portas“.
— Tak?
— Hannibal przed bramami! To był okrzyk trwogi ówczesnych Rzymian.
— Fi, jak pan to pięknie umiesz wygłaszać! I któż to wmówił w pana ten idyotyzm?
— O wmawianiu niema mowy. Słyszeliśmy to na godzinie historyi.
— Ach tak? A cóż to za poczciwiec opowiadał wam takie historye?
— Nasz nauczyciel historyi.
— Niemiec, z Plauen, z dziewiętnastego saecularium?
— Oczywiście!
— Ten genialny nauczyciel historyi powszechnej nie był zatem starożytnym Rzymianinem?
— Nie.
— No, słyszycie! Taki dudek, któremu zielone łupki z orzechów ostatnich dziesiątków lat wiszą jeszcze za uszami, chce wiedzieć, jak mówili dawni Rzymianie! Portas! To nie jest wcale rzymsko - iryjskie słowo, gdyż każdy, trochę tylko podkształcony, człowiek wie, że zamiast portas należy mówić portiére, a któremuż ze starożytnych Rzymian przyszłoby na myśl wołać, że Hannibal wisi na portyerze. Takiego głupstwa nie dopuścił się żaden Rzymianin. Kiedy Piotr Wielki uzbroił swego admirała Hannibala przeciw Rzymianom, objechał on czemprędzej Przylądek Dobrej Nadziei, przeszedł zimą góry Kiölen, przyczem jego wielbłądy wlec musiały armaty, pobił najpierw pod Ligny hordy Tessaloników i Kolossów i zhołdował sobie potem całe rzymskie państwo. Cesarz Herodot wysłał wprawdzie przeciwko niemu swego generała konnicy Holofernesa, ale pobito go na głowę w wąwozie pod Szypką tak, że kazał ze strachu śpiewać sycylijskie nieszpory, a w następną noc św. Bartłomieja zmarł z powodu ran. Wobec tego został Rzymianom tylko jeden środek ocalenia: Musieli się postarać o to, żeby wojskom Hannibala zabrakło żywności. Spalili więc Moskwę za sobą, spustoszyli bagna Pontyńskie i zatrzymali się pod górą Ararat, czekając na skutki zniszczenia. Przekonali się jednak niebawem, że przeliczyli się co do Hannibala, który był na tyle chytry, że zabrał z sobą takie masy prowiantów, iż głodu się wcale nie obawiał. Wobec mrozów zimowych wydał nawet rozkaz kwatermistrzowi Fidyaszowi, ażeby zabrał przenośne domy z blachy i piece amerykańskie. Ustawiono je i urządzono częścią jako mieszkania, a częścią jako restauracye. Wojsko Hannibala żyło w tem wspaniale i przyjemnie. Kiedy Rzymianie usłyszeli o tem, poznali, że są zgubieni i zawołali: „Hannibal ma boardinghouses!“ To ad bowiem jest germańskiem hat, to pozna każdy Niemiec, jeśli go nie ochrzczono serbskowendyjskiem nazwiskiem Timpe. Tak, teraz wiesz pan już, o co chodzi, panie Kazimierzu Obadio Timpe młodszy! A gdybym kiedy miał umrzeć, to postaraj się pan o to łaskawie, żeby mnie nie pochowano obok pańskiego nieboszczyka profesora historyi, bo sięgnąłbym do niego i dopóty ciągnął go za uszy, dopókiby nie uznał, że portyery to nie restauracye.
Frank mówił tak prędko w komicznym zapale, że mu aż tchu zabrakło, Kaz i Haz spoglądali na siebie ze zdumieniem, nie wiedząc, czy mają odpowiedzieć co na to, czy śmiać się, czy płakać. Szczęściem zauważyli jeszcze dość wcześnie energiczne ruchy cioci Droll, nakazujące im milczenie i posłuchali jej rady. To uspokoiło cokolwiek małego zapaleńca, bo odezwał się już umiarkowaniej:

— Przypuszczałem, że ośmielicie się znowu mnie się sprzeciwić. Ponieważ jednak wasze uniżone milczenie dowodzi, że poddajecie się mojej wyższej mądrości, odczuwam skłonność ułaskawienia was w mojej fiat iustitia i proszę jak najgoręcej, żebyście weszli w siebie i uznali, że to nie jest byle co, jeśli się kto nazywa Frank Heliogabal Morfeusz, nie licząc Edwarda. Odprawcie zatem pokutę w worku i w popiele i nie zapominajcie nigdy, że są na świecie niezwykłe inteligencye i siły duchowe, których nawet sam właściciel ich nie pojmuje. Nikt nie jest urodzonym do czegoś, chyba że się do tego urodził, a pierwszeństwo jednego człowieka przed drugim jest tylko wówczas prawdziwem, jeżeli się nie łączy z jakiemi niekorzyściami. Człowiekiem może być każdy, nie pytajcie mnie tylko, jakim. Całkiem uzdolnionym i znakomitym człowiekiem zaś potrafi być tylko ten, kto ma prawo powiedzieć „i ja byłem w Arkadyi i Moritzburgu“, albo ktoś, czyje pylniki dadzą się ułożyć w porządku linneuszowym. Było to wolą stworzenia, żeby panowała rozmaitość, dlatego każdy podobny jest sam do siebie, a kto jest inny, nie zdoła już tego zmienić. Kto jednak ma takie szczęście jak ja, że zajmuje w filozofii znakomitości wybitne miejsce, może nawet pierwszy numer w pierwszym rzędzie amfiteatru, a przynajmniej w pierwszym szeregu parteru miejsce środkowe, tuż przed za
Old Shatterhand siedział z Winnetou na trawie.
słoną nieśmiertelności, ten mimo wszelkiej skromności może się z diuną rozstać ze światem dawnym i współczesnym, aby dowieść potomności, że po pierwsze: także należy do świata, a powtóre: że ten świat musi później również umrzeć! Z tej prawdy nie da się nigdy nic uszczknąć, ona jest zbudowana tak mocno i niewzruszenie, że już Szyller, słynny twórca „Lenory“ Uhlanda wyśpiewał w swoim „Götzu z Berlichingen“: Przeszłość nie wije potomności wieńców, ale wiosna pachnie już na wiosnę!

Gdy ta osobliwa rozmowa toczyła się w kryjówce, dostali się Winnetou i Old Shatterhand na szczyt Corner-Top. Znaleźli tam kilka łysin, z których widać było daleko. Jedna z nich, położona na zachód, nadawała się szczególnie dla celów obu przyjaciół. Stąd można było objąć okiem całą dolinę, którą przebyć mieli Komancze, aż do pierwszego zakrętu, odległego o milę angielską. Winnetou usiadł tutaj, a Old Shatterhand obok niego, nie zamieniwszy z sobą ani słowa. Ci dwaj ludzie nie potrzebowali się nawzajem wzywać, ani długo objaśniać. Znali się tak dokładnie i tak wżyli się w siebie, że jeden znał lub odgadywał życzenia i postanowienia drugiego, zanim one znalazły ustny wyraz dla siebie. Często im się zdarzało, że jechali przez dzień cały z sobą, że ważne rzeczy przeżyli, a nie padło między nimi ani słowo.
Tak było i teraz. Siedzieli obok siebie w milczeniu jedną, dwie, trzy godziny i żaden z nich nie wymówił ani zgłoski, chociaż spodziewali się wypadków, w których szło o śmierć i życie. Gdyby ktoś był ich obserwował niepostrzeżenie, byłby pewny, że nie sprowadziło ich tu nic innego, jak chęć położenia się i spoczynku. Ani jedno drgnienie ich twarzy, ani jedno spojrzenie nie świadczyło o tem, że uwaga ich zwrócona była bystro na zachód, że na całej przestrzeni, jak daleko można było sięgnąć okiem na dolinę, nic nie mogło ujść ich baczności. Jest to wielką sztuką westmana, żeby nawet w najwyższem napięciu wszystkich swoich władz duchowych i uczuć był niewzruszonym na pozór. Był i jest jeszcze niejeden myśliwiec preryowy, zawdzięczający największe swoje powodzenia, a nawet często ocalenie z niebezpieczeństw jedynie tej okoliczności, że całą swoją stronę zewnętrzną, każdy członek ciała tak w swej mocy posiadał, że nie można było u niego przejrzeć ani tego, co myślał lub czuł, ani tego, co zamierzał lub był zdolnym dokonać. Old Shatterhand naprzykład tylko dlatego tryumfował tylekroć nad nieprzyjaznymi warunkami lub przeciwnikami, że umiał, jak mało kto, nadawać swej twarzy wyrazu obojętnego wówczas, kiedy drugi zwaryowałby z przerażenia.
Teraz siedział z Winnetou na trawie. Obaj mieli spuszczone powieki, a ponieważ żaden z nich się nie ruszył, wyglądali tak, jak gdyby spali. Mimo to słyszeli pewnie dobrze drozda, wyciągającego z ziemi robaka o dwadzieścia kroków za nimi i równie dobrze widzieli sępa, który teraz jak plamka, wielkości połowy dłoni, ukazał się na wschodniej stronie nieba.
— Uff! — rzekł Winnetou.
— Well! — potwierdził Old Shatterhand i dodał: — Nadchodzą.
Wbrew tym słowom na pustej jak poprzednio dolinie nie było widać żadnej żywej istoty, ale sposób, w jaki sęp poruszał się w powietrzu, zdradzał znawcy, że pod nim znajdują się niewątpliwie istoty, po których się łupu spodziewał. Uniósł się trochę na lewo od zakrętu doliny, ale potem zbliżył się do niego szybko. Kiedy się nad nim unosił, wyjechał na dolinę jeździec, stanął na chwilę, żeby się jej przypatrzyć, a nie zauważywszy nic podejrzanego, ruszył spokojnie dalej. Za nim wychyliło się dwu jeźdźców, pięciu, dziesięciu, dwudziestu, czterdziestu, ośmdziesięciu i więcej. Wszystkich widać było dokładnie, chociaż z powodu odległości konie ich nie przewyższały rozmiarów małego psa. Jak nadzwyczajnie bystrym wzrokiem cieszył się Winnetou, dowodziło to, że mimo tej odległości, oświadczył:
— To są rzeczywiście Komancze.
— Tak — potwierdził Old Shatterhand. Tokwi Kawa jedzie na czele.
— Ten wódz Komanczów wyobraża sobie, że jest bardzo chytrym wojownikiem, a mimo to popełnia błąd, niepojęty zarówno dla mnie, jak dla mego brata Shatterhanda.
— Well! On utrzymywał pewnego razu, że pod względem roztropności i męstwa nikt się z nim nie może równać. Wiem o czem mój czerwony brat Winnetou myśli. Tokwi Kawa nadciąga z Firwood - Camp i jest przekonany, że my wyruszymy stamtąd dziś rano i przybędziemy po nim. Nie zastanowił się nad tem, że przecież musielibyśmy zobaczyć ślady, zostawione przez jego wojowników na wilgotnej trawie. Ślepy nie dostrzegłby ich zapewne, ale odczułby je dotykiem. Tak bowiem są wyraźne. To jest wprost śmieszne!
Winnetou, po którego poważnej twarzy przemknął teraz także lekki uśmiech, wywołany na poły pogardą, a na poły litością, dodał:
— I mimo to chce pochwycić Old Shatterhanda i Winnetou! Uff!
— Ty, jako mały chłopiec nie byłbyś popełnił tak ciężkiego błędu.
— A ty również, nawet wtedy, kiedy byłeś jeszcze w tych rzeczach nowicyuszem. Patrz, nasz domysł się sprawdza. Oni zwracają się na drugą stronę doliny, abyśmy, idąc za nimi, nie przypuścili, że dążyli właściwie do Corner-Top i Aider-Spring przeciwko nam.
Komancze jechali przeciwną stroną doliny, dopóki nie dostali się na skraj Ua-pesz, ale i tu nie zmienili kierunku, lecz puścili się biegiem na preryę, jak gdyby chcieli dotrzeć do jakiegoś miejsca, daleko poza nią położonego.
— W pewien czas okrążą tak, jak przewidujemy i przybędą tutaj — rzekł Old Shatterhand. — Jeden z nas musi zejść i zobaczyć, gdzie się ukryją i rozłożą obozem, a drugi pozostanie jeszcze tu na górze.
Wprawdzie Old Shatterhand nie powiedział, dlaczego ten drugi ma zostać, ale Winnetou odgadł natychmiast gdyż skinął lekko głową i rzekł:
— Aby zaczekać na Ik Senandę, który chciał oszukać i zdradzić białych mężów z drogi konia ognistego. Wczoraj wieczorem wyjechał za Komanczami i nie mógł ich znaleźć z powodu ciemności. Ponieważ jednak zna drogę to niewątpliwie dziś, kiedy się jaśniej zrobiło, natknął się na ich ślady i nadjedzie tutaj niebawem. Niech mój biały brat tu na niego zaczeka, a ja zejdę, by się dowiedzieć, gdzie Komancze wybrali sobie kryjówkę.
Tak więc obaj rozstali się na razie. Old Shatterhand nie myślał bynajmniej o niebezpieczeństwie, w jakiem znajdował się razem z towarzyszami, gdyż, kto codziennie prawie naraża się na nie, ten się z niem już tak zżyje, że dla niego nie wygląda ono już na niebezpieczeństwo. Zdarzało się nawet, że mu nieswojo było kiedy niebezpieczeństwa brakło, a z niem razem wytężenia wszystkich duchowych i cielesnych władz i zdolności.
Minęła znowu godzina, potem jeszcze jedna, a oczekiwany ciągle się jeszcze nie pokazywał, chociaż powinien był już tam być dawno. Old Shatterhand nie stracił jednak cierpliwości, wiedząc, że sto rozmaitych powodów mogło zatrzymać w drodze zdradzieckiego półindyanina. Dopiero po upływie jeszcze pół godziny zobaczył go, jak spieszył tropem Komanczów na preryę.
Mógł więc dopiero za godzinę stanąć pod Corner-Top. Old Shatterhand opuścił wobec tego swoje stanowisko i zeszedł jak najszybciej do towarzyszy. Zastał ich tam, gdzie ich zostawił, a z nimi Winnetou. Kiedy oznajmił, że widział mieszańca, zauważył Apacz:
— To bardzo się spóźnił. Czy mój brat się domyśla, co go zatrzymało?
— Mogło być wiele powodów do opóźnienia jazdy — rzekł Old Shatterhand.
— Kto wie, czy był do tego zmuszony, czy nie uczynił tego z własnej woli?
— Byłoby mi najprzyjemniej, gdyby po swej pospiesznej ucieczce z obozu był się rozmyślił i zawrócił, by nas podsłuchać.
— Co pan mówisz? — spytał Frank, usłyszawszy te słowa. — Wam byłoby przyjemnie, gdyby nas podsłuchał?
— Tak.
— Ależ zwracanie na siebie uwagi nieprzyjaciela jest zawsze rzeczą, za którą podziękować należy!
— Nie zawsze, a przynajmniej w tym wypadku.
— Tego ja pojąć nie mogę, chociaż mam bardzo otwartą duszę, a jeszcze większą zdolność pojmowania. Jeżeli nas podsłuchał, to wie dobrze naprzykład, że nie jechaliśmy wcale doliną na koniach, lecz koleją.
— Chciałbym właśnie, żeby to wiedział.
— Słuchaj pan, panie Shatterhand, pan jesteś dziś strasznie dziwny! Nasza podróż koleją jest nadzwyczaj ważna, a skoro się zdradzi coś tak ważnego, to skutki tego nie mogą być dobre!
— Nie troszcz się o to, kochany Franku! Nie uważasz mnie chyba za nierozważnego, ani za lekkomyślnego?
— To nie, zaklinam się! Taka straszna myśl nie wkradnie się w moją namiętną wzajemność. Pan wiesz, że jesteś moim wzorem, przykładem, moją nicią przewodnią, ideałem pod każdym względem. Przyświecasz mi pan na drodze żywota, jak latarnia przy siodłowym koniu łużyckiego woźnicy. Jesteś mi pan gwiazdą przewodnią, za którą dążę, jak trzoda owiec za ulubionym pasterzem. Pomyśl pan zatem, jakiego to wymaga zaufania z mojej strony! Czyż jest wobec tego możliwem, żebym pana uważał za lekkomyślnego? To przecież byłoby największą obrazą majestatu, oczywiście, że bardziej mojego, aniżeli pańskiego!
— Trzymajże sobie swój majestat za wszystkie cztery końce i zaufaj mnie! Dowiesz się prawdopodobnie wkrótce, że miałem słuszność. Ja odejdę razem z Winnetou, aby podsłuchać Komanczów, a wy zostańcie tutaj, zachowujcie się spokojnie i nie opuszczajcie tego miejsca, dopóki nie powrócimy.
— A jeżeli pan nie powrócisz?
— Wrócimy, a przynajmniej jeden z nas. Tego możecie być zupełnie pewni.
Zwracając się zaś do Winnetou, zapytał Shatterhand:
— Czy mój brat wie, gdzie obóz nieprzyjaciół?
— Tak — odrzekł wódz Apaczów.
— Czy daleko stąd?
— Nie.
— Czy trudno ich podejść?
— Dla innych byłoby trudno, ale Old Shatterhandowi i mnie będzie łatwo. Niech mój brat idzie za mną!
Strzelby, których pożyczyli sobie byli od inżyniera w miejsce swoich, odłożyli, żeby im nie przeszkadzały w ich przedsięwzięciu, i odeszli. Winnetou prowadził swego białego przyjaciela z dziesięć minut bez szczególnych środków ostrożności przez las, poczem dostali się do miejsca, gdzie już nie było drzew stojących, a natomiast ujrzeli tem więcej leżących na ziemi. Olbrzymy leśne leżały jedne na drugich, wydarte z ziemi z ogromnemi koronami korzeni i potrzaskanemi gałęziami. Spowodowała to trąba powietrzna, jeden z owych huraganów, jakie często zdarzają się na Zachodzie, a osobliwie w południowej jego części. Huragan, ta nagle zrywająca się burza, przebiega zwykle wązki, ostro odgraniczony, pas ziemi i przewraca wszystko, co spotka na drodze. Huraganem nazywają także pole zniszczenia tej burzy, która w Ameryce środkowej czyni jeszcze większe spustoszenia.
Między powalonymi i obumarłymi pniami wybujała już była dość wysoko nowa roślinność, tak gęsta, że zdawało się, iż nawet i zwierzyna nie zdołałaby się przez nią przebić.
— Tędy? — zapytał Old Shatterhand.
Winnetou skinął głową i dodał zcicha:
— Tu na lewo jest skała. Na górę się nie dostaniemy. Na prawo rozciąga się prerya, na której znajdują się konie nieprzyjaciół, a tam zobaczyliby nas strażnicy. Po tamtej stronie za pasem huraganu, szerokim na dwieście kroków, obozują wojownicy. Musimy się więc tam przedostać.
— Czy mój czerwony brat był już koło ich obozu?
— Tak. Mój biały brat zobaczy wkrótce bardzo ukrytą ścieżkę, którą sobie musiałem utorować.
— Czy wiesz, gdzie się znajduje wódz?
— Wiem. Może uda się nam na tyle do niego zbliżyć, że usłyszymy, o czem będzie mówił.
Teraz poskoczył kilka kroków brzegiem pasu huraganowego, potem położył się na ziemi i wsunął się w gęstwinę gałęzi i listowia. Old Shatterhand wstępował dokładnie w jego ślady. Pokazało się wtedy znowu, jak niezrównanym człowiekiem był Apacz. Wykroił on poprzednio nożem drogę na szerokość dwu stóp, poobcinał gałęzie i pręty, przygniótł je do ziemi, przyczem zostawił ich tyle, że nad ścieżką utworzył się rodzaj dachu, który czynił ją całkiem niewidzialną. Nie można było posuwać się prosto, bo droga zbaczała to w prawo, to w lewo, stosownie do trudności, jakie przedstawiał teren i chaos roślinności. Sam Old Shatterhand zdumiał się nad tem, ile wysiłku poświęcił Winnetou na utorowanie ścieżki. Praca ta, dokonana w tak krótkim przeciągu czasu, była arcydziełem, jakie mogło powstać jedynie w rękach takiego Winnetou.
Wobec takiego ułatwienia przejścia nie miały już noże ich wiele do roboty. Oni musieli teraz zważać przedewszystkiem na to, żeby zarośla, poruszając się nad nimi, nie zdradziły ich w ten sposób. Spotkali dwa jadowite węże. Jeden uciekł, a drugiego zabił Winnetou nożem. Po pewnym czasie zatrzymał się, odwrócił głowę do towarzysza i wskazał na nos. Old Shatterhand zrozumiał to wezwanie i zaczął zwolna badawczo wciągać w nozdrza powietrze. Doszła go woń ogniska, potwierdził więc domysł Apacza skinieniem głowy. To był znak, że zbliżali się do miejsca pobytu Komanczów.
Posunęli się jeszcze naprzód aż tam, gdzie Winnetou wyrąbał ukrytą ścieżkę w podwójnej szerokości. Apacz skinął na swego towarzysza i szepnął:
— Czy mój brat słyszy, że znajdujemy się całkiem blizko nieprzyjaciół?
— Nie — brzmiała również cicha odpowiedź.
— Wystarczy odgiąć tych kilka pędów, a zobaczymy Komanczów, leżących przed nami.
— Nie słychać jednak żadnego szmeru. Nikt nie rozmawia. Czyżby posnęli?
— Tak, spoczywają, ponieważ przez całą noc jechali.
— To istotnie prawda. Wódz pewnie jest szczególnie znużony, bo jeszcze wczoraj wieczorem jeździł do Firwood-Camp i z powrotem.
— Well! Niechaj mój brat zobaczy, jak blizko niego jesteśmy. Możemy go niemal ręką dosięgnąć.
Winnetou rozsunął nieco pędy zarośli i kazał Old Shatterhandowi popatrzyć przez powstały przez to otwór. Jakże się zdumiał biały strzelec, ujrzawszy nie dalej jak o pięć kroków od siebie Tokwi Kawę, leżącego na ziemi! Obaj podsłuchujący znajdowali się na brzegu pasu huraganowego, a zarazem na skraju zaklęsłości preryowej. Gruby, obumarły, pień drzewa, powalony na ziemi, wysterczał z orkanowego chaosu, a trawa, wyrosła z jednej i drugiej jego strony, tworzyła miękkie łoże, na którem wódz rozciągnął się i zasnął. Nieopodal widać było innych wojowników, śpiących na ziemi. Byli zmęczeni i czuli się bezpiecznie pod osłoną straży, postawionych od strony preryi. Wódz zwyczajem wszystkich czerwonych i białych na Zachodzie miał tuż obok siebie strzelbę nabitą, mógł więc ją każdej chwili pochwycić. O pień drzewa stał oparty długi i wązki pakunek, owinięty kocem Tokwi Kawy i obwiązany troskliwie lassem. Na ten widok zabłysły oczy Old Shatterhanda, a Winnetou zapytał zcicha, wskazując na to:
— Czy mój brat wie, co jest w tym kocu?
— Oczywiście, że nasze strzelby.
— Wódz śpi i wszyscy inni śpią. Możemy więc sobie strzelby zabrać.

— Ale nam to ani przez myśl nie przejdzie!
Wódz spoglądał przed siebie i ani nie drgnął na twarzy;
nie powiedział ani: tak, ani: nie.
— Hugh! Mój brat zawsze powie to, co słuszne! Musimy jeszcze na razie zostawić je u Komanczów.

— Niestety! Chodzi o to, żeby się nie domyślili, że ich odkryto, a zniknięcie strzelb zdradziłoby im to właśnie.
— Tak będzie przez krótki czas, później odzyskamy prawdopodobnie strzelby.
— Napewno! Mimo to trudno mi pogodzić się z tą koniecznością. To broń nietylko cenna, lecz dla nas wprost niezbędna, z największą niechęcią tylko zostawiam ją, choćby na kilka godzin, w rękach tego człowieka. Jak łatwo może się z nią coś stać, co się potem już nie da naprawić! Ciężko mi to, naprawdę ciężko, ale musimy tym razem pójść za wskazówką rozumu. Słuchajno, co to za okrzyk?
— To głos któregoś z ludzi, stojących na straży — rzekł Winnetou. — Skut zapewne zbliżył się do niej.
Okrzyk, który usłyszeli Winnetou i Old Shatterhand, powtórzyło kilka głosów. Śpiący pozrywali się z ziemi, a wódz także się podniósł. Domysł Apacza sprawdził się: to nadjeżdżał mieszaniec. Ujrzawszy wodza, zwrócił konia ku niemu i zsiadł z siodła obok niego. Tokwi Kawa zapytał zdziwiony:
— To ty jesteś, syn mojej córki! Czy pozwoliłem ci spieszyć za nami?
Nie słysząc narazie odpowiedzi i widząc, że wnuk chce usiąść, dodał:
— Czy nie nakazałem ci pilnować bladych twarzy i wytrwać tam, dopóki my nie nadejdziemy, albo nie zjawi się od nas posłaniec?
— Kazałeś — odrzekł zapytany.
— A ty mimo to opuściłeś swoje stanowisko!
— Ponieważ musiałem. Ojciec mojej czerwonej matki uzna, że nie mogłem nic innego uczynić.
— Gdybym tego nie uznał, nie wyszłoby ci to na dobre! Z pewnością ważne rzeczy się stały, skoro ośmieliłeś się przybyć tutaj z Firwood - Camp.
— Zaiste bardzo ważne.
— I pewnie wydarzyły się zaraz po naszem oddaleniu się, ponieważ wyruszyłeś wkrótce po nas. Mów! Niechaj usłyszę twe usprawiedliwienie.
— Jesteś ojcem mojej matki i znasz mnie od urodzenia. Czy dałem ci kiedy powód do surowej nagany? Dlaczego przyjmujesz mnie wyrzutami, nie przekonawszy się wprzód, jaka przyczyna mię tu sprowadza.
— Ponieważ idzie o największy połów, jaki kiedykolwiek mogliśmy lub możemy jeszcze zrobić, idzie o największych wrogów naszego szczepu, o wodza Apaczów i tę nienawistną bladą twarz, która się nazywa Old Shatterhand.
— Nie pochwycisz ich — rzekł wnuk z takim samym spokojem, jak poprzednio.
— Nie? — wybuchnął wódz. — Czemu?
— Ponieważ ich już niema.
— Niema? Rozumie się, że nie mogą teraz być w Firwood - Camp, gdyż mieli rano wybrać się w drogę, aby tu przybyć wieczorem.
— Zapominasz, że już wczoraj wieczorem musiałem opuścić Firwood-Camp. Jeśli zatem mówię, że ich niema, to musieli odjechać wczoraj, a nie dzisiaj.
— Uff! Oni już wczoraj Camp opuścili?
— Tak.
— Ale dopiero po nas!
— Tak.
— Uff, uff, to trzeba się przygotować, bo mogą pokazać się tu każdej chwili!
— Nie pokażą się, bo wcale ich tutaj nie będzie, nie przyjdą tutaj.
— Nie... tutaj? — rzekł przeciągle wódz, stropiony widocznie. — A dokądże się udają?
— Tego nie wiem, ale prawdopodobnie bardzo daleko stąd, gdyż pojechali na wozie konia ognistego. Biali myśliwcy zaś czynią to tylko wówczas, jeśli mają długą, długą drogę przed sobą, bo zresztą zwykle jeżdżą konno.
— Na koniu ognistym? Czy jesteś tego pewny?
— Sam widziałem.
— I nie pomyliłeś się?
— Nie. Widziałem jak wsiedli do wozu, a potem jak koń ognisty odjechał z tym wozem w największym pośpiechu.
— Uff, uff, uff! Przecież zamierzali udać się tu do Alder-Spring! Co ich wygnało tak prędko?
— Trwoga!
— Milcz! Winnetou i Shatterhanda nienawidzę w najwyższym stopniu, ale wiem, że strachu ani trwogi oni nie znają.
— Tak oni nie, ale trzeba uwzględnić, że dwie inne blade twarze są z nimi, nie tak odważne, jak oni. Dla tych bladych twarzy wyruszyli oni tak prędko.
— Mówisz o trwodze, ale nie wymieniasz, kogo oni tak bardzo się bali.
— Ciebie i naszych wojowników.
— Nas? Wszak nic o nas nie wiedzą!
— O was nie, a przynajmniej niedokładnie, przypuszczają jednak, że czerwoni wojownicy chcą napaść na obóz.
— Uff, uff! Jak mogli się o tem dowiedzieć? Kto im to zdradził? Może sam byłeś nieostrożny?
Na te słowa stracił wnuk dotychczasowy spokój i odpowiedział gniewnie:
— Nie mów o mnie! Czy widziałeś u mnie kiedy nieostrożność? Twoja własna nierozwaga zdradziła wszystko i pozbawiła nas wielkiego połowu!
Wtem położył dziadek rękę na głowni noża za pasem i zawołał:
— Chłopcze, nie zapominaj, z kim mówisz, bo cię nóż mój nauczy szacunku, należnego ojcu twej matki i najsławniejszemu wodzowi Komanczów! Jak śmiesz mnie, Czarnemu Mustangowi, zarzucać nierozwagę!
— Ponieważ ganisz mnie za błąd, który sam popełniłeś!
— Udowodnij to!
— Powiedz, czy bylibyśmy dzisiaj wieczorem pochwycili Winnetou i Old Shatterhanda, gdyby tu byli przyszli?
— Tak pewnie, jak pewnem jest to, że siedzę tu przy tobie.
— I wszystko, co posiadali, byłoby się stało naszym łupem?
— Oczywiście.
— I konie także?
— I one.
— Czemuż nie zaczekałeś do dzisiejszego wieczora? Dlaczego zabrałeś się wczoraj do tych koni?
— Zabrałem się wczoraj? — powtórzył powoli wódz, aby sobie uprzytomnić zarzut, jaki usłyszał. — Co ty wiesz o tem?
— Ja wiem o wszystkiem, zwłaszcza od tej chwili, kiedy nieprzyjaciele sądzili, że już umknąłem. Wszystko się zapowiadało dobrze i gdybyście byli nie poszli do szopy po konie, lecz czemprędzej się oddalili, byliby najwięksi i najsławniejsi wrogowie naszego szczepu teraz w drodze, aby prosto wpaść w nasze ręce. Jakaż radość byłaby zapanowała wszędzie, gdzie przeciągają wojownicy Komanczów! Wprawdzie Kita Homasza, wysłany przez ciebie do shopu, wzbudził pewną nieufność, ale udało mi się ją rychło usunąć, gdyż blade twarze nie mogły nam nic udowodnić. Wtem zaparskały nagle konie Winnetou i Old Shatterhanda przed drzwiami i wywołały nadzwyczajny ruch. Blade twarze były wprawdzie na tyle mądre, że pozornie uwierzyły w to, iż konie wyrwały się z szopy, ale mnie nie złudziły, ponieważ szopa była zamknięta na zasuwę, a cugle, któremi konie przywiązano, nie były uszkodzone, ale za to wisiał na nich rzemień, obcy rzemień, którym chciano je potem zatrzymać, a ten był rozerwany. Konie nie uciekły więc same, lecz zostały ukradzione. Kto je skradł? Czy zaprzeczysz temu?
Wódz spoglądnął przed siebie i ani nie drgnął na twarzy; nie powiedział ani tak, ani nie, a wnuk jego mówił dalej:
— Milczeniem przyznajesz mi słuszność. Blade twarze zaczęły naturalnie szukać złodziei.
— Ale ich już dawno nie było! — wtrącił wódz.
— Czy ślady także znikły? A może sądzisz, że Old Shatterhand i Winnetou nie potrafią wyczytać z twego tropu więcej, daleko więcej, aniżelibyś sam się przyznał? Znaleźli ślady wasze, znaleźli moje i znaleźli ślady Kity Homaszy i odgadli natychmiast nasze porozumienie i nasze zamiary. Chcieli mnie pojmać i zlynchować na miejscu, lecz udało mi się szczęśliwie umknąć. Pobiegłem do mego konia i pognałem za wami.
— Uff, uff! Czy ta ucieczka była konieczna?
— Tak.
— Nie mogli ci nic udowodnić!
— Ślady były dostatecznym dowodem. Spalili także moje mieszkanie. Czy byliby to uczynili wbrew przekonaniu? Wiesz, z jaką surowością wykonują blade twarze swoje prawa preryowe. Tylko ucieczka mogła mnie ocalić. Gdybym był został, byliby mnie z pewnością powiesili. Byłem już daleko, kiedy przyszło mi na myśl, żeby potajemnie zawrócić i podsłuchać, czy Winnetou i Old Shatterhand porzucili swój plan jazdy do Alder-Spring, bo to było najważniejsze. I dobrze zrobiłem, gdyż widziałem, jak razem z końmi wsiedli do wozu konia ognistego i odjechali. Nie przybędą więc do Alder-Spring. Kiedy ich już nie było, opuściłem także Firwood Camp i przyjechałem tutaj, by ci donieść, co się stało. I oto jestem, a ty skarć mnie, jeśli masz do tego prawo! Kara, jeśliby należało ją wymierzyć, niech dosięgnie tego, kto kradzieżą koni zniweczył piękny plan Komanczów! Powiedziałem. Howgh!
Mieszaniec skończył sprawozdanie i czekał na odpowiedź dziadka. Wódz trzymał przez jakiś czas głowę spuszczoną, niebawem jednak podniósł ją znowu i rzucił dokoła siebie badawcze spojrzenie, chcąc się przekonać, czy nie słyszał całej rozmowy kto niepowołany. Z przybycia mieszańca wywnioskowali wprawdzie wojownicy, że się coś stało, lub stać miało, ale żaden z nich nie ośmielił się zbliżyć do tak bardzo poważanego wodza bez osobnego wezwania. Dzięki temu też nikt nie słyszał wyrzutów, które wnuk i podwładny czynił swemu przodkowi i przełożonemu. Ten drugi odezwał się stłumionym głosem:
— Zabrałem konie z szopy. Ilczi i Hatatitla, to tak słynne konie, że mądrość mojego wieku zamieniła się w głupotę młodości. Chciałem i musiałem je dostać natychmiast, nie myśląc o tem, że dziś wieczorem byłyby przecież moją własnością. W żyłach twoich płynie krew moja i dlatego nie powiesz naszym wojownikom, jakie skutki pociągnął za sobą ten czyn przedwczesny.
— Będę milczał — oświadczył młodzieniec.
— Czy Old Shatterhand i Winnetou wiedzą, ilu nas było wczoraj w Firwood-Camp?
— Tak.
— Czy wiedzą także, kto był?
— Nie. Są tylko pewni, że to byli nieprzyjacielscy czerwoni mężowie.
— Czy wiedzieli, że zamierzaliśmy napaść na obóz?
— Domyślili się tego.
— U takich ludzi domysł równa się pewności. Czy przewidują, o jakim czasie nastąpi napad?
— Nie. Ale muszę ci powiedzieć, że rzucili mi w twarz imieniem Ik Senanda, twierdząc, że się nie nazywam Yato Inda.
— Uważają więc ciebie za zdrajcę?
— Tak.
— W takim razie są pewni, że jesteś moim wnukiem i że to ja postanowiłem uderzyć na Firwood - Camp. Jak się zachowali wobec utraty swoich strzelb?
— Strzelb? — zapytał mieszaniec zdumiony. — Czy je zgubili?
— Tak.
— Uff, uff, uff! Gdzie?
— W Firwood-Camp. Ja znalazłem je.
— Ty... je... znalazłeś... ty... ty...? Strzelby Old Shatterhanda i Winnetou? — wybuchnął metys, zaskoczony tą wiadomością.
— Ja! — potwierdził Tokwi Kawa z błyszczącemi radością oczyma.
— Srebrną rusznicę Winnetou?
— Tak.
— Małą czarodziejską strzelbę Shatterhanda?
— Tak.
— I wielką rusznicę na niedźwiedzie?
— Tak.
— Gdzie, gdzie jest ta cenna broń? Mów prędko!
— Tu — odrzekł wódz, wskazując na wspomniany pakunek.
— Uff, uff, uff! Dzisiaj Wielki Manitou spogląda promiennem obliczem na wojowników Komanczów! To zdobycz, której zazdrościć nam będą wszystkie szczepy czerwonego narodu. Jak ta broń niezrównana dostała się w twoje ręce?
— Przez złodziei, którzy ją ukradli i mnie oddać musieli.
Czarny Mustang opowiedział przebieg tego zdarzenia, a zaledwie skończył, wybuchnął okrzykiem:
— Uff, uff! Nie po myślałem dotąd nad tem. Old Shatterhand i Winnetou odjechali, pomimo że im zabrano broń. Czy to nie dziwne? Czy niema w tem jakiego podstępu? Oni nie wyrzekną się swojej broni i odważą się raczej na wszystko, aby ją odzyskać!
Wnuk potrząsnął głową i orzekł:
— Nie odważą się na nic.
— Czemu tak sądzisz?
— Kto ma mózg zdrowy, musi sądzić tak samo. Przez co te szakale zdobyły taką sławę? Tylko dzięki swej broni. Czem dokonali swoich czynów? Strzelbami. Przez te strzelby stali się bohaterami, bez nich nie znaczą nic. Ukradziono im broń tę, czują więc, że już nic nie mogą począć, że nie zdołają stawić czoła napadowi na obóz, lecz zginą. Dlatego to umknęli tak prędko. Teraz już wiem, dlaczego zaniechali jazdy do Alder-Spring i tak nagle opuścili Firwood - Camp. Nie wątpię, że razem z tą bronią opuściła ich wszelka moc i że w walce z nami musieliby ulec. Wypędziła ich trwoga jak najdalej, trwoga przed nami i przed zgubą!
Pewność i zapał młodzieńca porwał także starego.
— Uff, uff! Powiedziałeś prawdę! — przyznał Czarny Mustang. — Boją się nas i napadu. Uciekli z wyciem, jak psy przed batami. Umknęły nam ich osoby, ale mamy ich broń. Teraz musimy się udać po skalpy żółtych ludzi. Tam będą o tem mówili, że chcemy napaść na obóz i oglądną się za pomocą. Musimy zatem śpiesznie wrócić do Firwood-Camp, zanim pomoc nadejdzie. Niema czasu na wypoczynek. Ponieważ Old Shatterhand i Winnetou dziś nie przybędą, wobec tego nie będziemy czekać, lecz wyruszymy stąd natychmiast. Konie nasze wprawdzie znużone, a my także, ale jeśli tak będziemy jechali, że dostaniemy się wieczorem do miejsca, zwanego przez blade twarze Birch - Hole, to może konie pod nami nie padną..
— A więc przecież chcesz zaczekać w Birch-Hole na chwilę napadu, jak ci pierwotnie radziłem?
— Żadne miejsce nie nadaje się tak dobrze do napadu, dlatego zaprowadzę tam wojowników, oni się zatrzymają, a ja podejdę Camp, by się dowiedzieć, o jakim czasie najłatwiej go osaczyć, trzeba bowiem tak działać, żeby nam nie uszła ani jedna blada, ani żółta twarz.
— Zwiadów podejmę się ja, bo znam obóz i jego mieszkańców lepiej niż ty.
— Nie, ty wcale z nami nie pojedziesz.
— Nie? — zapytał zdumiony metys.
— Naturalnie.
— Czemu?
— Właśnie dla tego, że cię tam znają, a to mogłoby zdradzić nas łatwo. Ponadto zaś jest jeszcze jeden, ważniejszy powód, a mianowicie te strzelby.
— Jak to strzelby?

— Będziemy wracali przez to miejsce, na którem teraz jesteśmy. Po co mam je wlec z sobą do Campu, a po
„Toż to jest skut, który Komanczom chciał wydać pod
nóż mieszkańców Firwood-Campu!“ zawołał Kazimierz.
tem znowu z powrotem? Zbyt są cenne na to. Być może, że trzeba będzie walczyć, a w tym wypadku łatwo mógłbym je uszkodzić. Zapewniam cię, że ta broń więcej jest warta dla mnie, niż wszystkie skalpy, które spodziewamy się zdobyć w Firwood - Camp. To też nie chcę jej narażać na niebezpieczeństwo i zostawię ją tutaj, dopóki jutro nie powrócimy. Ty zostaniesz przy niej na straży, gdyż nie mam do tego nikogo pewniejszego.

Metysowi pochlebiło widocznie to zaufanie, ale mimo to spróbował się temu sprzeciwić:
— Chciałbym jednak pojechać z wami ze względu na ową część łupu, którą mi obiecałeś.
— Otrzymasz ją. Powiedziałem to, a moje słowa posiadają ważność przysięgi.
— A zatem złoto i pieniądze?
— Tak. Przyrzekam ci to jeszcze raz. Jesteś synem mej córki i jedynym moim spadkobiercą. Człowiek rozumny musi myśleć o wszystkiem. Napad nie będzie prawdopodobnie niebezpieczny, ale mimoto może mnie dosięgnąć kula, lub ostrze noża. W takim razie ty zostałbyś właścicielem tej broni, która łatwo mogłaby wpaść w inne ręce, gdybym ciebie nie zostawił przy niej. Powiedziałem i tak się stanie. Howgh!
Usłyszawszy to metys, nie ociągał się dłużej ze zgodą. Z Kitą Hamaszą, który w obozie nazwał się Juwaruwa, i z innymi wybitnymi wojownikami odbył wódz krótszą naradę i odjechał z Komanczami znów na dolinę, którą tu przybył. Wnuk jego, Ik Senanda, został sam przy ukradzionych strzelbach.
Zaledwie upłynęło kilka chwil po oddaleniu się czerwonych, zaledwie metys rozsiodłał konia i przywiązał go do wbitego w ziemię kołka, już nie mógł swej ciekawości utrzymać na wodzy. Rozwiązał lasso, otworzył pakunek i wyjął strzelby, aby się napaść ich widokiem. Łatwo sobie wyobrazić, z jaką rozkoszą przypatrywali mu się Old Shatterhand i Winnetou, którzy siedzieli wciąż jeszcze w poblizkich zaroślach. O szczęśliwszym obrocie sprawy nawet sami nie marzyli. Widzieli, z jaką pożądliwością oglądał metys broń, jak mu się przytem oczy iskrzyły, słyszeli okrzyki zachwytu, których nie powstrzymywał, sądząc, że w tej odległej okolicy jest zupełnie sam i bez świadków. Okoliczność, że trzymał w ręku trzy najlepsze strzelby dzikiego Zachodu, napełniła go rozkoszą, jakiej sobie przedtem nie wyobrażał.
Niedługo oczywiście na tem używał, bo niebawem miał się ocknąć z tego zachwytu w sposób, wcale niespodziewany. Winnetou rozsunął zlekka gałązki i przecisnął się pomiędzy niemi niedosłyszalnie. Old Shatterhand uczynił to z tą samą ostrożnością. Później się wyprostowali. W kilku krokach, których nawet bystre ucho mieszańca nie zdołało usłyszeć, znaleźli się tuż za nim. W tej chwili właśnie mówił on do siebie z promienną od radości twarzą:
— Tak, to przepyszna srebrna rusznica Apacza. To ciężka strzelba na niedźwiedzie, ważąca tyle co trzy inne, a to niezrównany sztuciec Henryego białej „grzmiącej ręki“, o którym zabobonni Indyanie bają, że jest zaczarowany. Ja to wiem oczywiście lepiej, o wiele lepiej. Czary polegają na tem, co blade twarze nazywają konstrukcyą i na wielkiej celności, z jaką Old Shatterhand zwykł wysyłać kule. Nie wypuszczę już z ręki tej strzelby. Nawet Tokwi Kawa nie dostanie jej już na powrót, chociaż jest ojcem mojej matki. Będę się ćwiczył dopóty, dopóki z tej zaczarowanej strzelby nie będę tak strzelał, jak Old Shatterhand, a potem sława moja rozszerzy się jeszcze dalej, niż jego!
Wtem usłyszał głos białego myśliwca:
— Nie marz o sławie, nędzny mieszańcze! Nie nauczysz się nigdy używać tej strzelby!
Metys odwrócił się w najwyższem przerażeniu i zobaczył Winnetou i Old Shatterhanda tuż obok siebie. Przerażenie to było w tej chwili tak wielkie, że nie zdobył się narazie ani na jedno słowo i stał się na chwilę niezdolny do żadnego ruchu.
— Tak — powtórzył Old Shatterhand z uśmiechem. — Nie nauczysz się nigdy z niej strzelać, gdyż po pierwsze: nie wiesz, jak się robi naboje, a powtóre: ja przyszedłem właśnie, aby strzelbę odebrać.
Metys w dalszym ciągu wpatrywał się milcząco w białego, a ten tak mówił:
— Powiadasz, że nie oddałbyś z ręki tych strzelb. Czyż ty, który nie jesteś niczem w naszych oczach, wyobrażasz sobie naprawdę, że Winnetou i Old Shatterhand pozwolą sobie broń ukraść i nie odbiorą jej? Czy ty, nędzny robaku, istotnie wpadłeś na tę myśl zuchwałą, że koniem ognistym umknęliśmy ze strachu przed wami? Jeśli tak, to myśl ta była czemś tak ogromnie głupiem, że nikt nie znajdzie odpowiednich słów, by dobitnie zaznaczyć, jak głupi jesteś, jak nieopisanie i bezdennie głupi!
Teraz dopiero obudził się ruch w członkach szpiega. Nie zerwał się jednak, aby spróbować ucieczki. Na to był jeszcze zbyt przerażony. Powstał jednak bardzo powoli, jak ktoś cierpiący na bolesny bezwład w członkach i wykrzykiwał urywane słowa:
— Old... Shatter... hand... i Winne... tou...! Rzeczywiście... na... prawdę! To oni... to oni... rzeczywiście!
— Tak to my rzeczywiście — zaśmiał mu się dumnie myśliwiec w skrzywioną od strachu twarz. — Z twoich rysów wyziera blady lęk. Chciałeś nas pochwycić, a teraz stoisz przed nami, jak partacz, który z trwogi nawet kilku słów nie potrafi dobrze wymówić. Ty się jąkasz ze strachu! Wstydź się!
Pogarda, przebijająca się w tych słowach, wróciła mieszańcowi panowanie nad sobą. Cofnął się, trzymając jeszcze w ręku wszystkie trzy strzelby, o krok i odrzekł:
— Co ty sobie myślisz? Ja miałbym się was bać? Mnie ani Old Shatterhand, ani Winnetou nie nastraszy! Chcecie sobie odebrać strzelby? Uff! Spróbujcie!
Podczas tych słów zwrócił się błyskawicznie do ucieczki. Konno uciekać nie mógł, ponieważ byłby stracił dużo czasu na odwiązanie konia. Musiał go więc zostawić i umykać pieszo. Ale nie żałował oczywiście konia, byle tylko ocalić kosztowne strzelby! Pobiegł więc w szybkich skokach krawędzią pasa huraganowego, poczem rzucił się w jego gęstwinę. Ale zrobił rachunek bez swych przeciwników, którzy byli zbyt mądrzy i doświadczeni na to, aby naprzód nie odgadnąć, jak on sobie pocznie w swem położeniu. Zaledwie wykonał czwarty, czy piąty skok, Old Shatterhand doścignął go, a Winnetou nawet prześcignął, poczem pochwycili go obaj i zatrzymali. Biały myśliwiec dobył rewolweru, przyłożył mieszańcowi do piersi i zagroził temi słowy:
— Stój! A potem wracaj ze mną! Spróbuj tylko dalej uciekać, a wpakuję ci kulę miedzy żebra! Ty miałbyś nam umknąć? To śmieszne! A zatem wyciągaj nogi przed siebie, bo ci pomożemy!
Zaprowadzili go na dawne miejsce, gdzie leżała jeszcze jego strzelba, odebrali mu swoje strzelby i jego nóż i przygnietli go do ziemi. On trząsł się z wściekłości, widząc jednak, że wszelki opór mógłby mu tylko zaszkodzić, zgodził się z tem, najlepiej będzie na razie poddać się i czekać, czy się nie nadarzy później jaka korzystna chwila.
Old Shatterhand włożył w usta dwa palce i wydał przeraźliwy, donośny, świst, poczem usiadł razem z Winnetou obok pojmanego. Nie mówiąc doń z początku ani słowa, czekali na towarzyszy, do których świst się odnosił. Hobble-Frank i Droll wiedzieli już z dawniejszych czasów, jakie znaczenie miał dla nich ten znak i niebawem nadjechali z braćmi Timpami, okrążając pas huraganowy. Zrozumieli szybko stan rzeczy, a kiedy zatrzymali konie, aby zsiąść, rzekł Frank:
— Oh, do licha! To nadzwyczajny obrót tej sprawy! Czerwoni odeszli, a ten gagatek zaprosił się do nas w gości! Dokąd się oni zwrócili i kto jest ten smętny jegomość, moi panowie, któremu widocznie tak dobrze przy was?
— Toż to jest skut, który chciał Komanczom wydać pod nóż mieszkańców z Firwood-Camp! — zawołał Kazimierz.
— On? Hm! Muszę mu się przypatrzyć z wyższej sykstyńskiej ptasiej perspektywy! — rzekł Frank, a obszedłszy go dokoła i obejrzawszy, dodał: — A więc to ten gagacik uważał francuskie króliki za śledzie wschodnio-indyjskie? Bong! Chciał zarzynać Chińczyków, a tymczasem sam zostanie przyrządzony na kiełbaski. Usiądźcie sobie, koledzy, i otwórzcie uszy! Pan Shatterhand powie nam łaskawie, co, jak, dlaczego, na co i coś jeszcze ponad to.
Usiedli, a wymieniony wyjaśnił im w krótkich słowach cały przebieg zdarzenia, w czasie którego pochwycono skuta.
— Milutki młodzieniec z tego człowieka, to można śmiało powiedzieć — rzekł Hobble - Frank. — Skoro tak ni stąd, ni zowąd chciał odziedziczyć strzelby, powinien był zaczekać, dopóki śp. właściciele nie strzępią ziemskiego pyłu ze swoich nóg zagrobowych i nie oddadzą Bogu ducha pro defunctis. Wnoszę, żebyśmy jego pretensye spadkowe tak mu wysmarowali rozczynem gorczycznym, żeby aż krzyknął, jak cesarz rzymski: „Varusie, Varusie, śnieg pada ze wszystkich regionów“! Zasłużył chyba na to! Jak się pan na to zapatruje, panie Old Shatterhand?
Nie drgnąwszy nawet twarzą, odpowiedział zagadnięty na cytat małego strzelca:
— Nie ujdzie on swojej kary, kochany Franku! Zaczekaj tylko!
— Otóż tak pan mówisz zawsze! Wszystkie pańskie komory sercowe tak są wypchane miłością do ludzi, że nawet najgorszemu wrogowi podałbyś pan szynki z winem burgundzkiem i łokciowym makaronem. Ale dziś panu się to nie uda. Ja żądam sprawiedliwości; jestem aniołem odwetu o delikatnych strunach. U mnie zawsze tak: Jaki czyn, taka nagroda, jaki garnek, taka nakrywa, jaka tabakierka, taka tabaka. Domagam się kary dla zbrodniarza, gdyż od wieków zapisane jest w gwiazdach prawo, nakazujące wyraźnie: Kto nie chce słuchać, musi czuć, a kto nie ma fortepianu, nie może grać. Howgh! Hobble - Frank powiedział swoje!
— Na mowę jego nie zważano pomimo godności, z jaką ją wygłosił, Old Shatterhand zaś zwrócił się do jeńca:
— Podaj nam najpierw swoje prawdziwe nazwisko!
Metys odpowiedział gniewnie zwykłą u tych ludzi angielszczyzną:
— Czy jestem czerwonoskórcem, sir, że pozwalacie sobie swobodnie mówić do mnie: ty?
— Skóra twoja o wiele gorsza od czerwonej, mój chłopaku! Znana to rzecz, że wy osobniki półkrwi dziedziczycie po rodzicach tylko wady, a ty jesteś najlepszym dowodem, że ten pogląd nie jest mylny.
— Wyzywajcie mnie, jak wam się podoba, wszak jestem waszym jeńcem i nie mogę się bronić, ale to wam powiem, że kto do mnie „ty“ mówi, tego ja nazywam tak samo. Bądźcie więc na to przygotowani!
— Proszę?! Wiedz, kochany, że gdyby taki łajdak, jak ty, poważył się do mnie powiedzieć „ty“, kazałbym z niego ściągnąć bluzę i tak sumiennie wygarbować mu plecy, że rychło nauczyłby się poznawać różnicę pomiędzy mną a sobą. Zapamiętaj to sobie! A teraz powiedz swoje prawdziwe nazwisko! Ostrzegam, że nie lubię pytać dwa razy.
Old Shatterhand byłby pomimo swej znanej humanitarności wykonał tę groźbę. Metys to widocznie odczuł, gdyż odpowiedział, nie śmiejąc jednak użyć tytułu: ty:
— Słyszeliście już je. Nazywam się Yato Indo, a moja matka należała do plemienia Apaczów Pinal.
— To kłamstwo! Ty jesteś Ik Senanda, wnuk Czarnego Mustanga.
— Udowodnijcie to!
— To żądanie jest bezczelnością, którą bynajmniej nie poprawisz swego położenia!
— To, co wy nazywacie bezczelnością, jest tylko mem słusznem prawem. Dlaczego obchodzicie się ze mną jak z wrogiem? Powinniście podać mi powody tego postępowania. Czy może Old Shatterhand, którego nazywają najsprawiedliwszą bladą twarzą, przystał do rozbójników i zbrodniarzy?
— Zacny Kaz usłyszawszy te słowa, zawołał:
— Czy mam temu łajdakowi dać raz poza uszy? To niesłychana bezczelność! To jeszcze gorzej, niż u spadkobierców Timpego!
Old Shatterhand skinął nań, żeby milczał, i oświadczył głosem spokojnym:
— Zapewne, że każdy oskarżony ma swoje prawa i ja najmniej chyba należę do tych, którzyby je chcieli uszczuplać. Dlatego nie będę zważał na twe zuchwalstwo i zapytam cię rzeczowo: Czy jako dozorca Firwood-Campu żywiłeś względem jego mieszkańców uczciwe zamiary?
— Tak.
— A dlaczego potajemnie znosiłeś się z Komanczami?
— Udowodnijcie mi, że to robiłem!
— Czemuż więc umknąłeś, gdy zauważyłeś, że odczytaliśmy dobrze ślady Czarnego Mustanga?
— Ja nie uciekłem.
— A cóż?
— Mój odjazd nie był wcale ucieczką przed wami. Odjechałem w najlepszej dla was chęci.
— Jestem rzeczywiście ciekawy, co spowodowało u ciebie tę dobrą chęć.
— Czemu nie powie ci tego twoja bystrość, którą wysławiają tak bardzo? Ja widziałem obce ślady tak samo, jak wy i słyszałem wasze podejrzenie. Wy byliście tylko gośćmi w obozie, na was nie ciążyły żadne zobowiązania. Ja natomiast miałem pilnować mieszkańców. Dlatego nabrawszy podejrzenia, poszedłem zaraz, aby nieprzyjaciół wytropić.
— Nieźle to urządziłeś; ta wymówka byłaby wcale znośna, gdybym nie musiał spytać, dlaczego znów tak rychło powróciłeś. Czy aby wybadać, co się dzieje w obozie?
— Ja nie wróciłem. Skłamał ten, kto w was to wmówił.
— W takim razie ty sam jesteś kłamcą.
— Ja? Jakto?
— Bo sam mówiłeś o swoim powrocie.
— Kiedy? Gdzie?
— O tem potem! Odjechałeś zatem, by się dowiedzieć, gdzie się znajdują Komancze. Jak mogłeś znaleźć to miejsce w ciemnościach nocy?
— Człowiek, który tak pyta nie może być westmanem!
— Well! Wysławiasz się bardzo dumnie. Prawdopodobnie jesteś sprytniejszy od nas wszystkich. Uznaję ten nadludzki niemal spryt i rozpływam się z podziwu nad nim, że mogłeś przybyć za nieprzyjaciółmi aż tutaj, mówić nawet z nimi i nie dać się zabić, ani nawet pojmać!
— Nie macie powodu dziwić się temu tak bardzo, gdyż łatwo to wytłómaczyć. Komancze nie wiedzą, że ja po matce pochodzę od ich wrogów, Apaczów Pinal. Starałem się też być z nimi zawsze na dobrej stopie, uważają mnie zatem za swojego przyjaciela i przyjęli mnie dzisiaj bez jakichkolwiek nieprzyjaznych dla mnie objawów.
— To pięknie! Ale w jaki sposób dostały się nasze strzelby w twoje ręce?
Pytanie to wprawiło metysa Widocznie w kłopot, usiłował to jednak ukryć i odrzekł prędko:
— Wtem właśnie tkwi dowód mojej uczciwości i przyjaźni. Wczoraj wieczorem ujrzałem po raz pierwszy waszą broń, której przedtem nie znałem; dzisiaj zobaczyłem ją znowu u Komanczów, a Czarny Mustang chełpił się, że ją wam ukradł. Aby wam dopomóc do odebrania waszej własności, ukradłem mu je znowu tak, że tego nie zauważył.
— W takim razie muszę przyznać, że to sztuka, jaką nie prędko mógłby się kto pochwalić. Jesteś, jak się zdaje, wyskokiem rozsądku, a Czarny Mustang, który pozwolił zabrać sobie te strzelby, musi być chyba wyskokiem głupoty. Chciałeś je zatem nam odnieść?
— Tak.
— Ale jak to wyjaśnisz, że próbowałeś z niemi umknąć, spostrzegłszy nas poprzednio?
— Uczyniłem to tylko ze strachu z powodu nagłego pojawienia się waszego, gdyż nie poznałem was zaraz.
— Nie poznałeś? A przecież nazwałeś nas po imieniu!
Mieszaniec nie mógł znaleźć na to odpowiedzi. Spojrzał przed siebie ponuro i rzekł z dobrze udanym gniewem:
— Nie pytajcie o rzeczy, których widocznie nie rozumiecie! Jeśli człowiek sądzi, że jest samotny i bezpieczny w tej dziczy, a nagle zaskoczą go osoby, o których przypuszcza, że się daleko stąd znajdują, to łatwo pojąć, że w pierwszej chwili zachowa się inaczej, aniżeliby się zachował po spokojnej rozwadze. Jeśli tego nie uznajecie, to szkoda mi dla was słów tracić!
— Owszem, proszę cię istotnie, żebyś ich więcej nie tracił, chociaż uznajemy nietylko to, lecz jeszcze sporo innych rzeczy. Ty myślisz prawdopodobnie, że pokazaliśmy się tobie zaraz po naszem przybyciu, jesteś jednak w grubym błędzie. Siedzieliśmy tutaj jeszcze, zanim przyjechałeś. Przedtem obserwowaliśmy Czarnego Mustanga, a potem słyszeliśmy każde słowo, które między wami padło. On nazywał cię synem swej córki, oddał ci nasze strzelby, które nibyto jemu ukradłeś, a gdy odjechał, zacząłeś się cieszyć posiadaniem tych strzelb, które postanowiłeś ojcu swojej matki nie oddać. Chciałeś się ćwiczyć, aby nawet lepiej strzelać odemnie. I cóż ty na to, Ik Senando? Jaką wartość mogą przedstawiać twoje wymówki? Czy ciągle jeszcze wyobrażasz sobie, że oszukasz nas tchórzliwemi kłamstwami? Jest to bowiem tchórzostwo, nikczemne tchórzostwo, jeśli człowiek ze strachu nie odważy się podać swojego nazwiska. My jesteśmy przyzwyczajeni szanować odwagę. Gdybyś był powiedział otwarcie, kim jesteś, gdybyś się był przyznał śmiało, że chciałeś Komanczom wydać mieszkańców Firwood Campu, to okazałbyś się godnym pochodzenia od Czarnego Mustanga. Bylibyśmy cię wprawdzie uważali za wroga, ale postępowalibyśmy z tobą, jak z nieprzyjacielem, godnym szacunku. Twoje tchórzliwe kłamstwo natomiast napełnia nas pogardą. Podobny jesteś nie do mocnego bawołu, uderzającego otwarcie rogami na całą czeredę wilków, lecz do nędznego kujota, napadającego z tyłu na swoją zdobycz, który woli jeść raczej śmierdzącą padlinę, niż narazić swoją parszywą skórę na najmniejsze niebezpieczeństwo. Powiedz zatem, Ik Senando, czy jesteś wnukiem Czarnego Mustanga?
Westman nie ma zwyczaju tracić słów wobec niegodnych osobników, ale to już leżało w humanitarności Old Shatterhanda, że chciał w metysie obudzić poczucie honoru, jeśliby go chociaż ślad jakiś posiadał. Boli to bowiem każdego, jeśli zauważy, że jakiś człowiek pozbawiony jest wszelkich zalet. Ale usiłowanie to nie odniosło zamierzonego skutku, gdyż tchórzostwo skuta utrzymało go w kłamstwie!
— Powtarzam to samo — rzekł z naciskiem — bo czego innego nie mogę powiedzieć: nie jestem Ik Senanda, lecz Yato Inda. Weźcie sobie napowrót swoje strzelby i puśćcie mnie natychmiast wolno!
— Powoli, powoli, my boy! Ponieważ wciąż jeszcze się wypierasz, przeto nie możemy cię uwolnić i postawimy cię przed oczyma twojego dziadka, aby się przekonać, czy i on taki sam tchórz nikczemny, czy zatem wyprze się swojej krwi i kości.
Na to błysnęło chytrze oko mieszańca.
— Czy zaprowadzicie mnie do Czarnego Mustanga? — zapytał.
— Tak.
— Well! Spróbujcie, czy potraficie!
— Potrafimy, tego możesz być pewny! Stanie się to jednak w cokolwiek inny sposób, aniżeli ci się wydaje. Nabrałeś znów widocznie otuchy. Abyś się tylko nie przeliczył! Spodziewasz się, że cię Mustang z rąk naszych uwolni. Twój serdeczny grand father będzie miał jednak zbyt wiele do czynienia z sobą, gdyż tak samo zostanie naszym jeńcem, jak ty nim jesteś.
Teraz popełnił mieszaniec straszny błąd, bo zawołał gniewnie:
— Do tego nie dojdzie! Żadnemu Old Shatterhandowi, ani Winnetou nie uda się nigdy pochwycić Czarnego Mustanga, którego sława sięga poza wszystkie góry i doliny!
— Ah, teraz wypadłeś z roli! Ale się nie zapalaj! Chwytaliśmy już lepszych od starego Mustanga, o którym powiadasz bardzo słusznie, że sława jego sięga poza wszystkie góry i doliny. Przechodzi ona widocznie jak powietrze, gdyż tu nie można nic zauważyć.
— Jak moglibyście go schwytać? Wszak nie wiecie wcale, dokąd się udał!
— Powiedziałem ci przecież, że podsłuchaliśmy go. Wrócił do Firwood - Camp.
— I wy tam za nim podążycie?
— Tak.
— Wy, w sześciu ludzi? Widzieliście chyba wielką liczbę Komanczów, którzy mu towarzyszyli?
— Pshaw! Nie jesteśmy tacy tchórzliwi, jak ty. Liczyć zaś tych Komanczów ani nam przez myśl nie przeszło, gdyż wszystko nam jedno, czy ich jest dziesięciu, czy stu.
— Nie chełpcie się zbytnio! To są Komancze Naimi, a więc najwaleczniejsi z tego licznego narodu. A nawet jeśli bez obawy, o czem bardzo wątpię, posuniecie się istotnie do tego szaleństwa i pojedziecie za nimi, by wdać się z nimi w walkę, to nie dopędzicie ich, gdyż wysforowali się daleko naprzód, a zanim zdołacie ich doścignąć, padnie Firwood-Camp pastwą płomieni!
— Widzisz, teraz okazujesz mniej więcej swe właściwe oblicze. Ja nie zakryję przed tobą mojego i powiem ci całkiem uczciwie i szczerze, że daleko prędzej od niego będziemy w Firwood - Camp.
— To nie może być!
— Przekonamy cię z łatwością o czemś przeciwnem.
— Czy konie wasze potrafią latać?
— Tak, my biali mamy zaiste takie konie.
Na to wybuchnął skut szyderczym śmiechem. Old Shatterhand nie rozgniewał się tem, położył mu tylko ciężko rękę na ramieniu i rzekł z uśmiechem:
— Śmiej się, chłopcze! Ale niebawem skończy się ta radość! Opuścimy przedewszystkiem to piękne miejsce, gdzie miałeś czekać na swego dziadka. Zobaczysz go prawdopodobnie znacznie wcześniej. Teraz przywiążemy cię do twego konia, a ty poddaj się temu bez oporu, gdyż mamy sporo środków do tego, żeby cię zmusić do posłuszeństwa!
Metys wyrzekł się wszelkiego oporu. Jeśli był dlań jaki środek wydostania się z niewoli, to jedynie w jego przebiegłości, a ponieważ on posiadał ją w znacznym stopniu i nie wątpił, że tych sześciu ludzi, w których ręku się znajdował, nie da rady Czarnemu Mustangowi, przeto spodziewał się z niejaką pewnością, że jego położenie obecne nie potrwa długo.
Był przekonany, że biali udadzą się z nim tropem Komanczów i skręcą na wspomnianą dolinę. Zdziwił się więc bardzo, kiedy po wyruszeniu zobaczył, że prowadzący pochód Old Shatterhand i Winnetou pojechali prawie w przeciwnym kierunku, nie dokoła Corner Top, lecz ku Ua-pesz. Nie mógł sobie wyobrazić powodu takiego okrążania, zwłaszcza że jechali prawie ciągle cwałem, co nakazywało wnosić o pośpiechu. Dopiero kiedy ujrzał szyny, wychylające się z otwartej preryi i zbaczające ku skalnej dolinie, zaczął w nim majaczyć domysł, który napełnił go wielkim niepokojem. Ponieważ zapomniał o panowaniu nad sobą, przybrała twarz jego wyraz trwogi. Zauważył to Hobble-Frank, ponieważ jeniec jechał pomiędzy nim a Drollem.
— Mina, jaką ten drab teraz robi — rzekł Frank po niemiecku, aby skut nie zrozumiał — jest dla nas prawdziewem gaudeamus abbreviatur, kochany Drollu. Tak mnie to w duchu bawi, że z trudnością powstrzymuję się od głośnego śmiechu. Czy na tobie także to takie wrażenie robi?
— Tak — odparł kuzyn. — Metys pozna teraz, jakiego właściwie konia miał nasz Old Shatterhand na myśli.
— Jakiego konia?
— Konia, co umie latać. Czyż tego nie słyszałeś?
— Oczywiście, że także słyszałem. On myślał o lokomotywie, którą niebawem polecimy do Firwood-Camp. Czy przypuszczasz, że będziemy tam prędzej od Czarnego Mustanga? To byłoby okropne, gdyby się nam nie udało dostać do obozu przed tymi czerwonymi łajdakami!
— Tak, ponieważ zginęliby wszyscy tamtejsi ludzie, ale ja jestem pewien, że w sam czas przybędziemy. Old Shatterhand i Winnetou niewątpliwie tak dokładnie sobie czas obliczyli, że zbyteczne byłyby obawy. Przecież pojedziemy zaraz, jak gdyby dyabli pędzili za nami. Jeszcze nigdy tak nie goniłem jak dzisiaj.
— Ja także nie, ale mnie się to podoba. To przyjemne uczucie pędzić tak na grzbietach pegazów po ziemskiej Ameryce Północnej. Człowiek doznaje wrażenia, jak gdyby przybrał postać ptaka, a ja nawet mam pomiędzy łopatkami poetyczne uczucie, jak gdyby mi pękła tam wierzchnia skóra, aby zrobić miejsce skrzydłom, albo dwom jak u ptaków, albo czterem, jak u motyli i ciem nocnych. Taka jazda jak obecna jest prawdziwem artystycznem uczuciem, ale dla ciebie, mój biedaku, będzie oczywiście znacznem heroskopijnem natężeniem.
— Dla mnie? A to czemu? Czy sądzisz może, że nie jeżdżę tak samo jak ty?
— Tego nie sądzę, ale przed mojemi niewidzialnemi oczyma unosi się twoja choroba, twoja wyspa Ischia. Pewnie dolegają ci wielkie boleści!
— Bynajmniej! Z wyspy niema ani śladu. Nie czuję jej ani z tyłu w krzyżach, ani z dołu w nogach.
— To cudownie! Oby tylko nie pokazała się i nie zmartwychwstała w innej stronie ciała! Takie choroby błąkają się po żywem ciele podstępnie i anonimowo, jak to się mówi u książąt, in cognaco. Człowiek o nich wcale nie wie, dopóki nie wystąpią nagle na jakiemś miejscu, które zresztą wcale nie nadaje się do tego.
— Tego ja nie przeczuwam. Mam wrażenie, jak gdyby Winnetou pomógł mi na całe życie. Twoja wyspa nie myśli już usadowić się we mnie, to jest mi bardzo na rękę, gdyż dziękuję za takie boleści, jakie przebyłem. Wogóle choroba i ciocia Droll nie istniały jeszcze razem, jak długo żyję!
Miłego i poczciwego Altenburczyka nazywano ciocią Droll dlatego, że ubranie, jakie nosił na Zachodzie, podobne było raczej do sukni starej kobiety, aniżeli stroju mężczyzny. Do tej nazwy on się tak przyzwyczaił, że sam jej używał, ilekroć mówił o sobie.
Jak widać z rozmowy wyglądała ta jazda na jazdę par force. Tylko chwilami puszczali biali konie krokiem, to też powrót trwał znacznie krócej, aniżeli podróż w tę stronę.
Kiedy dojechano do stacyi Rocky - Ground, pierwszy przywitał jeźdźców dzielny inżynier mr. Swan.
— Halloo! — zawołał. — Już z powrotem? I szczęśliwie, jak widzę. Jakże poszło? Czy Komanczów...
Urwał na widok skrępowanego skuta, poczem z widoczną radością mówił dalej:
— All devils! Toż to mr. Yato Inda, półbarwny gentleman! I związany? To wasz jeniec, sir?
— Tak — potwierdził Old Shatterhand, do którego było to pytanie zwrócone. — Czy macie jakie miejsce, gdziebyśmy mogli go przechować, ale takie, żeby nie potrafił stamtąd wyjść na przechadzkę?
— Jest u mnie takie miejsce, znakomite, sir. Jeśli go tam zakwateruję, nie pomyśli nawet o niedozwolonej wycieczce. Pokażę wam to miejsce.
Inżynier miał na myśli studnię, którą właśnie robiono. Mimo dość znacznej już głębokości, wody w niej jeszcze nie było. Usłyszawszy, że zamierzają go tam spuścić, podniósł metys lament, lecz to się na nic nie zdało.Nad brzegiem studni, zaczął się nawet bronić, żeby go nie związano i nie spuszczono. Na to rzekł inżynier do Old Shatterhanda:
— Czy będziemy takie niebezpieczne stworzenie, jak ten drab, brać przez aksamit i jedwab? On jest wprawdzie waszym jeńcem, ale zbrodnia jego wymierzona była przeciwko nam, kolejarzom. Pozwólcie sir, że go przyprowadzę do rozumu!
— Róbcie z nim, co uważacie za stosowne i dobre — odrzekł zapytany. — Oddaję go wam i nie chcę się o niego więcej troszczyć, gdyż zamiary jego nie dotyczyły nas. On teraz do was należy, lecz postarajcie się, żeby nam dziś szkody nie wyrządził!
— Co do tego, mr. Shatterhand, to możecie święcie zaufać, że z tej studni nie wyjdzie, dopóki nie dam na to wyraźnego rozkazu. A zatem przeciągnijcie mu sznur pod pachę i na dół z nim!
Gdy potem skut znowu zaczął trącać dokoła siebie związanemi rękami i nogami, przywiązano go do progu kolejowego i spuszczono do studni po dobrej dawce kijów, która skłoniła go do milczenia i spokoju. Inżynier był o wiele mniejszym filantropem niż Old Shatterhand.
Zresztą zarządził niejedno w czasie od rana do teraz. Robotnicy oglądnęli i nabili broń, maszyna stała napalona, a wozy do jazdy do Firwood - Camp przygotowane.
Sześciu westmanów otrzymało tak doskonały obiad, jaki był możliwy w danych warunkach. Podczas jedzenia opowiedzieli inżynierowi o wypadkach owego dnia.
— To udało się lepiej, o wiele lepiej, aniżeli sądziłem — rzekł inżynier. Cieszy — mnie bardzo, że dostaliśmy w ręce tego łotra metysa. Nie rychło nadarzy mu się sposobność do takich planów i zamachów! A czerwoni wrócili rzeczywiście do Firwood - Camp, aby napaść na obóz? Dopomożemy im w tem. Cieszę się z tego, ogromie się cieszę, naprawdę!
— Liczyłem rzeczywiście na was i waszych ludzi — zauważył Old Shatterhand — gdyż na tamtejszego inżyniera nie można się spokojnie zdać.
— Święta prawda! Jest on wprawdzie moim kolegą, a o koledze należy się wyrażać tylko po koleżeńsku, lecz on nazywa się przypadkowo Leveret[2], a odwaga jego usprawiedliwia niestety nazwisko. Chińczycy nie wchodzą wcale w rachubę, gdyż na widok pierwszego Indyanina rozbiegną się na cztery wiatry. Taki pan z warkoczem, gdyby dostał flintę do ręki, zrobiłby to samo co karp, od któregoby się żądało odbycia podróży balonem. A tych kilku białych nawet na wzmiankę nie zasługuje.
— To oczywiście smutne, gdyż w takich warunkach mogą nam ci ludzie tylko zaszkodzić, a na nic się nie przydać. Najlepiej byłoby, gdybyśmy całą sprawę wzięli na siebie i gdyby się oni nie dowiedzieli o niczem, dopóki nie uporamy się z czerwonymi.
— Bardzo dobrze! Jest nas przeszło dziewięćdziesięciu, sądzę więc, że nie mamy powodu obawiać się czerwonych.
— Przyznaję panu słuszność! Przypuszczam nawet, że da się to zrobić bez przelania kropli krwi z naszej strony. Ale jak w dziewięćdziesięciu przybędziemy do Firwood-Camp, jeśli nie chcemy pokazać się mieszkańcom? Chyba pozwolicie sobie zatrzymać pociąg jeszcze przed stacyą.
— To nam wolno. Kto mi zabroni?
— Dobrze! Ale musicie przecież donieść o odejściu pociągu.
— Właśnie, ale jeśli dzisiaj raz tego nie uczynię, to nie zrobi się jeszcze dziura w niebie.
— Czy znacie Birch-Hole, dokąd Czarny Mustang postanowił zaprowadzić swoich ludzi?
— Jak własną kieszeń, sir. Jest to głęboki parów skalisty, wcinający się za Firwood - Camp w górę. Głazy wznoszą się ze wszystkich stron prawie pionowo, a jest tylko jedno wązkie wejście, w którem stoi stara, bardzo wysoka brzoza. Od niej to otrzymał parów nazwę.
— Hm! W takim razie niezbyt to sprytne ze strony Czarnego Mustanga, że tam właśnie zamierza ukryć swoich ludzi.
— Czemu? To najlepsza dla nich kryjówka, a on nie przypuszcza przecież, że znamy jego zamiary. Mnie się więc zdaje, że wybrał zupełnie dobrze.
— Ja sądzę inaczej. Czy można się wspiąć w górę po ścianach parowu?

— W jednem miejscu i to tylko we dnie. W nocy
Komancze nadciągali indyańskim zwyczajem jeden
za drugim, a każdy prowadził swego konia za uzdę.
nie radziłbym nikomu, dla kogo kark wart choćby ćwierć dolara.

— Dobrze! A czy z wewnątrz można się dostać na krawędź parowu?
Na to podniósł inżynier szybko głowę, rzucił badawcze spojrzenie w twarz Old Shatterhanda i odpowiedział:
— Ah, sir! Zdaje mi się, że odgaduję wasz plan!
— No?
— Chcecie nas ustawić na brzegu parowu, a kiedy czerwoni wejdą do niego, pokryjomu obsadzić wejście. Prawda?
— A gdyby tak było?
— W takim razie pomysł wasz byłby znakomity. Jeśli bowiem to uczynimy, to Indyanie wpadną jak myszy do łapki i będą musieli wychodzić jak one, jeden za drugim i dać sobie szyje ukręcać, jeżeli tylko zechcemy.
— Tak rzeczywiście myślałem. Czy więc wasi ludzie wydostaną się na górę?
— Yes i jeszcze raz yes! Ale czy mr. Winnetou zgadza się na ten plan?
Milczący wódz Apaczów nie przemówił dotychczas ani słowa. Miał bowiem zwyczaj, ilekroć trzeba było mówić, zdawać to na Old Shatterhanda, a potem działać tem energiczniej. Teraz, gdy go wezwano do wypowiedzenia sądu, odrzekł:
— Old Shatterhand i Winnetou żywią w takich sprawach zawsze te same myśli. Plan mego białego brata jest dobry i należy go wykonać, jak powiedziano. Howgh!
— Well! — potwierdził inżynier. — Przystaję oczywiście na wszystko. Przybędziemy tam dość wcześnie, aby jeszcze za dnia, zanim nadciągną Indyanie, wyleźć na skały. Ale kiedy się ściemni, będziemy także musieli wiedzieć, którędy się ruszać. Czy nie byłoby dobrze postarać się o oświetlenie?
— Rozumie się, że byłoby to bardzo wskazane — odrzekł Old Shatterhand. — Jakiemi środkami i narzędziami rozporządzacie pod tym względem, mr. Swan? Trzebaby je oczywiście stąd zabrać, ponieważ z Firwood-Camp nie możemy niczego zażądać, gdyż chcemy, by tamci nie wiedzieli o naszych krokach.
— Wszystko będzie w największym porządku, mr. Shatterhand. Kiedy szło o szybkie wykończenie tej przestrzeni, musieliśmy często pracować w nocy przy świetle pochodni, to też zostało nam ich sporo. Mamy także beczki z naftą rozmaitej wielkości.
— Przewóz beczek byłby zbyt uciążliwy, chociaż bardzoby się nam przydało, gdybyśmy w samem wejściu podpalili jedną beczkę. Przez taki płomień nie odważyliby się Komancze przejść.
— Well! W takim razie poradzimy sobie. Mamy dźwigary, sznury i wszystko, czego potrzeba do przewozu beczek.
— Dobrze! Lecz pamiętajcie, żeby się wszystko odbyło bez hałasu i bez pozostawienia wpadających w oko śladów.
— Bądźcie spokojni! Mam tu ludzi, którym mogę zaufać. Sporządzimy prędko pewną ilość lontów. Wyznaczcie mnie na ogniomistrza i starszego inspektora oświetlenia. Zapewniam, że będziecie ze mnie zadowoleni. Czy się zgadzacie, sir?
— Tak. Zarządźcie wszystko i postarajcie się, żebyśmy zawczasu przybyli do Birch-Hole. Dokładniejsze postanowienia poweźmiemy dopiero po oglądnięciu terenu.
Dzięki wielkiej baczności i troskliwości inżyniera przygotowania ukończono niebawem. Konie zostawiono pod bezpiecznym dozorem, a nad studnią, w której siedział skut, postawiono straż. Następnie odjechał napełniony szczelnie pociąg, o czem nie zatelegrafowano do Firwood-Camp. Wszyscy robotnicy kolejowi wzięli z radością udział w wyprawie, a gdy pociąg dojechał do oznaczonego punktu, wysiedli wszyscy bez najmniejszej obawy o wynik całej sprawy, albo o siebie. Miejsce, z którego pociąg zawrócił, leżało tak daleko od Firwood-Camp, że stamtąd nie można było dostrzec przybyłych. Kolej zataczała tu linię krzywą dokoła góry, w którą wcinał się parów. Uczestnicy wyprawy znajdowali się za tą górą, gdy tymczasem Firwood-Camp leżało przed nią, a wejście do parowu prowadziło właśnie od strony obozu. Z miejsca, gdzie stanął pociąg, dochodziło się w górę pod osłoną lasu na krawędź parowu, co nie przestawiało trudności, ponieważ był jeszcze biały dzień. Trudniej już było przywiezione przez inżyniera beczki z naftą tak przenieść ku wejściu, żeby nie zostawić śladów. Przytem należało je tak schować, żeby ich nie odkryły oczy lub nosy indyańskich wywiadowców.
Do wykonania tego planu zgłosił się Winnetou, który, jak to wszyscy wiedzieli, najlepiej nadawał się do przeprowadzenia tego zadania, od którego zależało prawie wszystko. Old Shatterhand miał zaprowadzić na górę żądnych walki robotników, ustawić ich tam odpowiednio i wydać konieczne zarządzenia.
Gdy przyszli na górę, znaleźli się pod gęsto rosnącemi drzewami. Osłony było zatem aż nadto. Old Shatterhanda napełnił zadowoleniem widok ścian parowu, spadających prostopadle na dół. Jeśliby Komancze raz zaszli do środka, to o ucieczce nie byłoby wcale mowy. Old Shatterhand rozdzielił ludzi dokoła parowu, długiego na pięćset, a szerokiego na pięćdziesiąt kroków, i dał każdej grupie odpowiednie wskazówki. Przedewszystkiem zalecił największą ciszę i ostrożność i zapoznał ludzi z rozmaitymi znakami i sygnałami, które mogłyby być w nocy potrzebne, a których znaczenie musieli wiedzieć dokładnie. Następnie zeszedł przodem po stronie, położonej od Firwood-Camp, aby się spotkać z Apaczem.
Ten leżał niedaleko od wejścia za dość gęstym krzakiem i skinął nań, żeby się zbliżył do niego:
— Mój czerwony brat skończył już widocznie swoją robotę, skoro spoczywa tutaj? — zapytał Old Shatterhand.
— Winnetou zrobił już, co do niego należało — brzmiała odpowiedź. — Robotnicy, których zabrał z sobą inżynier, to ludzie tędzy i pracowici. Beczki leżą tu całkiem blizko i tak są dobrze schowane, że mój biały brat musiałby się dobrze rozglądnąć, aby je znaleźć.
— A inżynier?
— Siedzi tam w gąszczu sosnowym z ludźmi, którzy mają nieść beczki. Możesz łatwo się dostać do niego, jeśli chcesz wydać mu jakie rozkazy na czas mej nieobecności.
— Jakto? Zamierzasz zatem odejść?
— Mój brat zgadnie, dokąd!
— Naprzeciwko Komanczów, aby mi donieść, kiedy nadejdą.
— Tak. Będą się tak cicho skradali, że dobrze będzie przedtem ich już zobaczyć.
— Idzie także o wodza, który powiedział, że sam postara się podejść do Firwood-Camp. Musimy przedewszystkiem jego dostać w ręce.
— Winnetou zabrał z Rocky - Ground dość rzemieni, aby go związać. Teraz pójdę, gdyż niebawem się ściemni. Old Shatterhand zaczeka na mnie w tem miejscu.
Skoczył i zniknął pod drzewami, nie zostawiwszy po sobie śladu na miękkim mchu. Old Shatterhand położył się na ziemi, okryty zupełnie gałęziami. Na razie nie mógł nic innego robić, jak tylko czekać spokojnie.
Dokoła zapanowała głęboka cisza, tylko z niezbyt odległego obozu dolatywał czasem jakiś szmer. Mrok już był zapadł, choć nie minął jeszcze kwadrans od odejścia Winnetou. Trzeba było na to bystrego i wprawnego oka Old Shatterhanda, aby z miejsca, na którem leżał, rozpoznać jeszcze wejście do parowu. Teraz dopiero należało się spodziewać przybycia Komanczów, gdyż było prawdopodobnem, że nie zbliżą się za dnia, o tej porze bowiem naraziliby się byli na największe niebezpieczeństwo przez to, że mogli ich zobaczyć błąkający się poza obozem mieszkańcy Firwood-Camp, a wskutek tego powodzenie przedsięwzięcia stałoby się bardzo wątpliwem.
Nareszcie tak się ściemniło, że Old Shatterhand widział zaledwie o kilka kroków. Tem dalej zato sięgał słuch jego, gdyż im mniej zatrudnia się jeden ze zmysłów, tem bystrzej odczuwają inne. Wtem wydało mu się, jak gdyby ktoś długie źdźbło słomy przesuwał po trawie. Tysiące ludzi nie dosłyszałoby tego, on jednak zaczął nadsłuchiwać ze zdwojoną uwagą.
— To może być tylko Winnetou — pomyślał sobie i rzeczywiście podniosła się o cztery kroki przed nim postać Apacza, który zbliżył się całkiem, wlazł pod krzak i rzekł cicho:
— Nadchodzą.
— Czy wiesz, gdzie zostawili konie?
— Prowadzą je z sobą.
— Cóż za nierozwaga z ich strony! Zasłużyli za to na kije! Przecież konie powinni byli zostawić pod strażą dalej, aniżeli wynosi odległość stąd do Campu. Jedno rżenie lub parsknięcie może zdradzić wszystko.
— Ci synowie Komanczów nazywają siebie wprawdzie wojownikami, lecz nie są nimi.
Chociaż Winnetou wymówił cicho te słowa, można było jednak wyczuć w nich ton lekceważenia.
— Żeby tyle koni — dodał po chwili — prowadzić do tak małego i wązkiego parowu, z tego wyśmiałby się najmłodszy chłopak Apaczów.
— Nam to na rękę, gdyż konie zwiększą zamieszanie, które tam wywołamy. Słuchaj, oto jeden koń parsknął!
Szmer zrazu był nieokreślony, ale stawał się wyraźniejszym z każdą chwilą. Był to przygłuszony tupot nóg końskich, które stąpały po mchu lub miękkiej trawie.
Komancze nadciągali indyańskim zwyczajem jeden za drugim, a każdy prowadził swego konia za uzdę. U wejścia do parowu zatrzymali się na chwilę. Zdawało się, że kilku weszło do środka, aby zbadać, czy wewnątrz bezpiecznie. Wkrótce potem dały się słyszeć przytłumione wezwania i kolumna ruszyła gęsiego dalej, wsuwając się wejściem z powodu ciemności tak powoli, że upłynął z kwandrans, zanim przeszedł człowiek ostatni.
Old Shatterhand i Winnetou wyskoczyli z pod krzaka i podleźli pod krawędź skalną, tworzącą jeden bok wejścia. Przeleżeli tam zaledwie pięć minut, kiedy znów doleciały ich kroki powrotne. Ukazało się trzech ludzi, którzy stanęli tak blizko nich, że jednego rozpoznali odrazu. Był to wódz Tokwi Kawa, który dwu towarzyszom wydał następujące rozkazy:
— Zostaniecie tutaj na straży przy bramie parowu i przebijecie nożem każdego, ktoby się zjawił. Nasi wojownicy muszą z powodu koni rozniecić kilka ognisk, a gdyby ktoś choć zdaleka zobaczył światło, bylibyśmy zdradzeni. Czas napadu jeszcze nie nadszedł, gdyż blade twarze nie będą jeszcze pod dachem, gdzie piją wodę ognistą. Ja pójdę teraz zakraść się pod ich mieszkania. Nie zważajcie na to, jeśli długo zabawię, gdyż powrócę w chwili, kiedy wszyscy będą musieli umrzeć. Hugh!
Po tych słowach oddalił się powolnym, niedosłyszalnym niemal krokiem. Był pewny oczywiście, że nikt na niego nie patrzy, jednakże nie był sam, gdyż Winnetou i Old Shatterhand szli za nim, ile możności schyleni i tak cicho, że nie mógł słyszeć ich kroków.
Nie było to rzeczą łatwą wobec tego, że widzieli najwyżej na odległość pięciu kroków, a musieli nie stracić go z oczu. Sunęli się więc za nim tak blizko, że każdego innego byłby z pewnością dosłyszał. Ilekroć stawał, zatrzymywali się oni również, a gdy potem ruszał dalej, szli także. Tak niedosłyszalnie jak oni, nie potrafiłaby nawet pantera stąpać, a taką gibkość i lekkość ruchów posiadają jedynie węże. Było to konieczne, albowiem gdyby się najmniejszy kamyk potoczył, lub złamała najcieńsza gałązka, wszystko byłoby odrazu zniweczone.
Trwało to przez jakiś czas, dopóki nie nabrali pewności, że przekroczyli już odległość, do jakiej dochodzi głos ludzki. Zbliżyli się przytem tak znacznie do Firwood - Camp, że zdaleka widzieli jasność, dobywającą się z domu restauracyjnego i mieszkalnego. Teraz nadeszła chwila stanowcza. Dłuższe czekanie byłoby nieostrożnością.
— Teraz! — szepnął Old Shatterhand do Apacza.
— Uff! — potwierdził Winnetou równie cicho.
Nastąpiły dwa szybkie skoki, które Komancz musiał usłyszeć. Odwrócił się, ale w tej chwili otrzymał od Old Shatterhanda znane uderzenie pięścią w skroń, wskutek czego runął jak kloc bez życia na ziemię. Chciał krzyknąć, ale wydobył z siebie tylko krótkie, ostre, westchnienie, które było raczej podobne do uderzenia skrzydłami znużonego ptaka, aniżeli do stłumionego przedśmiertnego okrzyku człowieka. Równocześnie ukląkł na nim Winnetou, aby mu związać nogi, a potem ręce na plecach. Old Shatterhand wyrwał garść trawy, wsunął nieprzytomnemu w usta i przewiązał je szmatą, oddartą od bluzy myśliwskiej, żeby nie mógł językiem wytrącić z ust trawy.
— Wodza już mamy — rzekł do Apacza — a jego ludzi dostaniemy z taką samą łatwością. Ja go zaniosę. Ty się nie trudź.
Zarzucił długie, kościste i ciężkie ciało na plecy i poszedł w towarzystwie Winnetou z powrotem ku parowowi.
Oczywiście nie zwrócili się wprost ku wejściu, lecz trzymali się więcej lewej strony i doszli do sosnowej gęstwiny, pod którą leżał inżynier ze swoim oddziałem. Był to wprawdzie człowiek sprytny i rozważny, ale przecież nie westman i byłby na widok dwu wynurzających się przed nim postaci popełnił jaką nieostrożność, gdyby Old Shatterhand nie przygotował go na to stłumionym głosem:
— Cicho! To my! Nie róbcie hałasu, mr. Swan!
— Ach, to wy! Kogóż tutaj wleczecie?
— Czarnego Mustanga — odrzekł zapytany, spuszczając z pleców jeńca na ziemię.
— Wodza tych czerwonych łotrów? Thunder-storm! To prawdziwa sztuka, à la Old Shatterhand i Winnetou! Ale on się nie rusza. Czy nie żyje?
— Owszem. Ręka moja dotknęła go w głowę cokolwiek niedelikatnie i utracił przytomność.
— Ach, to wasz słynny cios myśliwski, sir! Co zrobimy z wodzem?
— Rozciągniemy go na ziemi i przywiążemy do pnia.
— Ale będzie krzyczał, gdy się obudzi!
— Nie potrafi, ponieważ wsunąłem mu między zęby sucking-bag[3]. A zatem skrępujcie go mocno i pilnujcie dobrze! My znów musimy się oddalić.
— Dokąd?
— Pojmać jeszcze dwu czerwonych, którzy stoją u wejścia na straży, bo nam zawadzają.
Shatterhand położył się z Winnetou na ziemi i poczołgał się z nim tam, gdzie Czarny Mustang wyszedł z parowu. Dostawszy się na to miejsce, ujrzeli strażników tak blizko, że ich można było dosięgnąć. Obaj Komancze rozmawiali z sobą o rzeczach obojętnych dla podsłuchujących, bo nie zawierały nic ważnego. To też Old Shatterhand i Winnetou nie tracili czasu, lecz rzucili się na nich natychmiast, aby ich unieszkodliwić. Udało im się to dzięki temu, że tak nagle zaskoczyli czerwonoskórych. Kiedy ich potem przynieśli do inżyniera, rzekł ten:
— Jużeście się z nimi załatwili? No, nie chciałbym w was mieć nieprzyjaciół, gdyż komu nie jesteście przychylni, z tym nie robicie wielkiego zachodu. Czy przyniesiecie mi więcej czerwonoskórców?
— Nie — odrzekł Old Shatterhand. — Nie będziemy teraz pracowali en détail, sprowadzając do was po jednym lub po dwu, lecz en gros, jak przystało na dobrze wyposażonych kupców. To znaczy, że tamtych wszystkich złowimy naraz.
— Czy już czas na to?
— Tak.
— Dzięki Bogu! Nie jestem ani skwaterem[4], ani traperem i nie przywykłem też do tak długiego leżenia w zieleni. Powiedzcie więc, co mam najpierw uczynić

— Każcie zanieść beczkę z naftą do wejścia i zapalcie
Jeden z tych głosów brzmiał ponad wszystkie inne:
„Hurra, hurra! Beczka płonie na dole! Teraz może się zacząć
awantura.“
tam. Ta pochodnia tak oświeci Komanczów, że wnet poznają, co będzie z ich napadu!

— Well! Zaraz się to stanie. Przywiążemy tylko jeszcze tych dwu czerwonoskórych.
Dokonawszy tego, wytoczył przy pomocy swoich ludzi z zarośli beczkę, którą zaniesiono do wejścia i zapalono. Oczywiście nastąpił wybuch, który wyrwał górną pokrywę, ale klepki trzymały się w obręczach tak, że tylko część nafty wylała się na ziemię i płynąc paliła się dalej. Płomień zapełnił szybko cały otwór pomiędzy skałami i oświetlał nietylko parów aż do tylnej ściany, lecz niewątpliwie był także widoczny po drugiej stronie w Firwood - Camp, gdzie wybuch również musiano usłyszeć.
Wybuch przypominał huk armatniego wystrzału i wystraszył Komanczów, którzy siedzieli dotąd spokojnie i w poczuciu bezpieczeństwa. Pytali się wzajemnie, co znaczy ten huk, kiedy naraz potem ujrzeli buchający w górę płomień. Jasne jak dzień światło, padające na parów, postawiło Indyan w położenie włamywacza, pracującego w ciemności i oblanego nagle morzem promieni światła elektrycznego. Z początku oniemieli ze strachu, następnie zawyli tak dziwnie, że trudno było rozróżnić, czy to wycie wojenne, czy wrzaski trwogi. Zaczęli się cisnąć do ognia, gdzie było jedyne wyjście z doliny, lecz płomienie rozlały się już były od jednej ściany do drugiej. Równocześnie huknęły strzały do wnętrza, które wprawdzie, jako pochodzące od Old Shatterhanda, nie miały nikogo ugodzić, dowodziły jednak tem wyraźniej, że ta jedyna droga ucieczki zamknięta nietylko ogniem, lecz także przez uzbrojonych nieprzyjaciół!
Czerwonoskórcy cofnęli się zatem znowu ku tyłowi doliny i zwrócili wzrok na boczne ściany, aby zobaczyć, czy nie dałoby się tamtędy umknąć. Wtem jednak ujrzeli coś, co bynajmniej nie mogło uspakajająco na nich podziałać. Old Shatterhand nakazał mianowicie wszystkim swoim zapalić pochodnie, skoro tylko ujrzą płonącą beczkę z naftą. Posłuchano tego rozporządzenia, a Indyanie spostrzegli dookoła na krawędzi płonące ognie i usłyszeli z góry groźne głosy, które wydawali ludzie, napewno nie usposobieni przyjaźnie! Jeden z tych głosów brzmiał ponad wszystkie inne:
— Hurra, hurra! Beczka płonie na dole! Teraz może się zacząć awantura. Zapalajcie pochodnie, zapalcie wszystkie! Niech się zrobi jasno, jak na Zielone Świątki w poniedziałek rano o pół do jedynastej! Oświećcie ich, żeby nareszcie zaświtało im pod skalpami, że mają przed sobą pana Heliogabala Morfeusza Edewarda Franka, z którym niebezpiecznie żartować. Drollu, czy ty widzisz, jak biegają i uganiają? Słyszysz, jak wyją i wrzeszczą? Drollu, Drollu, gdzie jesteś z twoją obecnością? Gdzie się podziało twoje wszędobylstwo? Gdzież ty siedzisz właściwie?
Wtem odpowiedział zawołany z drugiej strony:
— Tu jestem, tutaj, bracie Franku! Tu widać lepiej niż tam. Jeśli chcesz mieć pogląd na wszystko, to chodź tutaj!
— Nie, ja zostanę tutaj, gdzie jestem. Rób tylko zgiełk, porządny zgiełk, ażeby konie spłoszyły się na dole i podreptały trochę swoim panom po palcach. Strzelać nam niestety nie wolno, ale rzucaj kamienie, to uśmierzy Komanczów!
Na szczęście Indyan grunt składał się z jednolitych, kamiennych płyt. Gdyby tam było osypisko, źle byłoby z nimi. Mimo to znalazły się tu i ówdzie kamienie, które zrzucono niebezskutecznie. Ugodziły one bądź ludzi, bądź zwierzęta. Pierwsi wyli z bólu, a drugie waliły kopytami, wyrywały się i cwałowały w różnych kierunkach, zwiększając jeszcze i tak niemałe już zamieszanie.
Zaledwie upłynęły trzy lub cztery minuty po zapaleniu beczki z naftą, popłoszyły się wszystkie konie Indyan i w parowie rozpoczęła się scena najdzikszego zamieszania, nie dającego się wprost opisać. Na to nadbiegli jeszcze mieszkańcy Firwood - Campu, aby się dowiedzieć, jakim sposobem powstał niespodziewany pożar w nocy. Jednym z pierwszych był inżynier Leveret. Ujrzał ku swojemu zdumieniu Old Shatterhanda i Winnetou, z którymi obok innych stał jego kolega z Rocky-Ground.
— Wy tu, panowie, to wy? — zapytał całkiem bez tchu. — A tu pali się beczka z naftą! Co to ma znaczyć?
— To znaczy, że chcemy wędzić czerwonych, mr. Leveret — odrzekł Swan.
— Czerwonych? Jakich czerwonych, sir?
— Komanczów, którzy postanowili was napaść i pozabijać.
— Heavens! Czy miało się to stać już dzisiaj?
— Oczywiście. Ale teraz siedzą w parowie, którego brzegi obsadzili moi robotnicy, a tu wstrzymuje ich ogień.
— Ale jak dostali się do parowu i jak wy przybyliście z swoimi ludźmi, mr. Swan?
— W najprostszy sposób na świecie. Oni tu przyjechali konno, a my pociągiem, który kazałem umyślnie złożyć.
— A ja o tem nie wiedziałem ani słowa, ani jednego słowa! — zawołał trwożliwy człowiek, którego lęk zwiększał się najwidoczniej. — Dla czego nie zawiadomiliście mnie o tem?
— Ponieważ czasu nie miałem.
— Mogliście zatelegrafować!
— Zaniechałem tego, bo sądziłem, że nie będziemy was potrzebowali i sami unicestwimy zamiary Komanczów.
— Tak... to co... innego, sir! Czy zdałaby wam się może teraz nasza pomoc?
— Dziękujemy. Jeśli chcecie się przypatrywać, to zostańcie, lecz zachowujcie się spokojnie i unikajcie zamieszania!
— Ani mi to przez myśl nie przejdzie! Skoro wam się tak ładnie udało wciągnąć czerwonych w pułapkę, nie chcę uszczuplać waszej sławy i brać ich także do niewoli.
— O, co do sławy, to nie mnie się ona należy, lecz Winnetou i Old Shatterhandowi. Zwróćcie się zatem do tych gentlemanów, gdybyście z żądzy do walki zapragnęli dać Indyanom poczuć siłę swych wypróbowanych pięści.
— Dziękuję, sir, rzeczywiście bardzo dziękuję! Jestem inżynierem, a nie westmanem i pogromcą Indyan. Pocobym zabijał ludzi, chociażby to byli czerwoni, skoro dotychczas nie zrobili mi jeszcze nic złego! Nie mogę jeszcze ochłonąć ze strachu.
— Ale wam powierzono to miejsce, mr. Leveret. Właściwie powinniście chwycić za broń!
— Właściwie, tak! I uczyniłbym to chętnie, gdyby tylko było potrzeba. Ponieważ jednak są już tutaj ci sławni gentlemani i wy ze swoimi robotnikami, przeto nie rozumiem, dlaczego miałbym uszczuplać wasze zasługi. Pomówię zresztą z moimi ludźmi. Tym, którzy zechcą walczyć z czerwonymi, pozwolę się przyłączyć. Mnie jednak proszę nie liczyć!
— Well, to żegnajcie! Ale bez waszych ludzi zupełnie się obejdziemy, a z chińskimi właścicielami warkoczy nie wolno wam się pokazać!
— Już dobrze, dobrze! Zaraz tam będę i zakażę im surowo wam przeszkadzać.
Cofnął się zadowolony, że tak tanio wykpił się z tego obowiązku. Poprzedniego dnia tak pełen był zapału dla bohaterstwa Old Shatterhanda i Winnetou, że można było pomyśleć, iż to człowiek energicznego i odważnego charakteru, tymczasem pokazało się, że był tchórzem. Zdarza się często, że ludzie, podziwiający drugich, nie mają ani odrobiny ich właściwości, a nawet odznaczają się przeciwnemi. Inżynier Swan nie uważał nawet za stosowne spojrzeć za nim i rzekł, wzruszając ramionami:
— Sprawdza się to, co powiedziałem, panowie: Nazywa się tylko Zajączek, a jest potężnym nawet zającem. Takich ludzi najlepiej w chwilach niebezpieczeństwa trzymać jak najdalej od siebie. Ale słuchajcieno, co się tam dzieje?
Oto pomiędzy Chińczykami powstał gwałtowny ruch, którego celu, ani kierunku nie podobna było narazie rozpoznać. Krzyczeli jeden przez drugiego w swoim języku, posuwali się tam i napowrót i zaczęli się wkońcu cisnąć na górę. Przytem wyrywali kije z zarośli i podnosili kamienie, aby je zabrać z sobą na górę. Wielkiem szczęściem było dla Indyan, że Old Shatterhand rozumiał po chińsku. W otwartym boju rozlecieliby się byli z pewnością jak plewy, tu jednak zobaczyli nieprzyjaciół, osaczonych i niezdolnych do obrony. To im dodało odwagi, której zresztą nie posiadali ani śladu. To też pchali się na wzgórze, jak gdyby chcieli zdobyć je szturmem.
— Niech mój brat idzie czemprędzej za mną! — wezwał Old Shatterhand Apacza.
— Ta żółta zgraja cofnie się przed nami, skoro tylko spojrzymy im w ich skośne oczy — odrzekł Winnetou, odgadując natychmiast zamiar białego przyjaciela.
Pośpieszyli razem obok ognia, wspięli się z kamienia na kamień i prześcignęli niebawem Chińczyków, ponieważ żółci okrążali górę wygodniejszem zboczem. Inżynier Swan pozostał ze swym oddziałem na dole, śledził jednak oczyma Old Shatterhanda i Winnetou, przyczem odezwał się do swych ludzi:
— Żółci chcą czerwonych zlynchować, jak się zdaje, a obaj myśliwcy zagrodzą im drogę, by ich nie dopuścić do tego.
— Oni dwaj przeciwko tylu? — rzekł jeden z robotników. — Chińczyków jest najmniej sześćdziesięciu.
— Czy sądzicie, że taki Old Shatterhand, albo Winnetou będą ich liczyli? Czy jeden, czy sześćdziesięciu, to we wszystkich to samo tchórzostwo, umykające przed odwagą. Uważajcie, teraz się zderzą!
Ogień świecił aż na zbocze góry, gdzie obaj westmani zastąpili drogę Chińczykom. Na dole w parowie i na górze nastała głęboka cisza, gdyż wszyscy zrozumieli, o co chodziło i byli ciekawi końca tego intermezza.
Rozległ się rozkazujący głos Old Shatterhanda, ale Chińczycy go nie posłuchali i pchali się naprzód. Głos jego zabrzmiał powtórnie, lecz tak samo bezskutecznie. Wobec tego dobył on i Winnetou rewolwerów i to poskutkowało na chwilę, bo gromada żółtych zatrzymała się. Niebawem jednak zaczęli tylni pchać przed sobą stojących na przedzie. Była to chwila krytyczna. Strzelać naprawdę nie chciał ani jeden, ani drugi, tylko zagrozić, musieli jednak zdobyć respekt dla swych rozkazów, jeżeli nie miało przyjść do zamierzonej rzezi. Obydwaj schowali rewolwery, a co potem robili tego nie można było widzieć dokładnie w szczegółach. Słychać było tylko ich głosy i wrzaski Chińczyków, widać było gęstą kupę ludzi, trącających się w różne strony, zauważono, że kilku żółtych z pierwszych szeregów wyleciało w powietrze i pospadało między swoich, to z prawej to z lewej strony wypadał któryś z kupy i staczał się z góry na dół. Za tymi poszczególnymi poszło więcej; zlatywali na dół po dwóch i po trzech razem, porywając drugich za sobą. Niektórzy wylatywali w górę prosto jak świece, a potem spadali i staczali się na dół. Początkowe wycie wściekłości zamieniło się w lament. Zabrzmiały okrzyki boleści i jęki, kupa zmniejszała się z każdą chwilą, ponieważ jej składowe części rozpraszały się nieustannie i staczały po zboczu góry, jak gdyby w jej środku znajdował się niewidzialny, wybuchowy materyał, którego skład chemiczny obliczony był na to, żeby ciałami Chińczyków bawić się, jak piłkami. Liczba staczających się na dół powiększała się tem więcej, im mniej było pozostałych, aż nareszcie ów wybuchowy materyał przybrał postać Old Shatterhanda i Winnetou, którzy się znów ukazali. Dokonali oni ostatniego wysiłku, niemiłego wprawdzie dla dotkniętych nim, ale tem ucieszniejszego dla widzów.
Wyglądało to tak, jak gdyby pomiędzy Chińczyków dostała się olbrzymia kołatuszka i zaczęła swoją straszliwą działalność, oczywiście dla nich, gdyż rzucało i rozrzucało ich w taki sposób, że pewnie od zmysłów odchodzili. Wydawało im się niewątpliwie, że nagle ziemia z pod nóg im ustępuje, gdyż coraz to więcej tracili punktów oparcia. Widziało się nogi z boku i w górze, a głowy z boku i na dole, aż nareszcie wszystko, dosłownie wszystko, zaczęło się suwać, chwiać, spadać, wylatywać, toczyć się tak, że można było stwierdzić zgodnie z prawdą, iż lawina Chińczyków obsuwa się ku dolinie. Spływała z początku powoli, potem coraz to prędzej i prędzej, aż gdy spadła całkiem na dół, zerwały się potężne jęki i lamenty w nankinowem i kantonowem narzeczu. Przytem utworzyła się taka gmatwanina członków ludzkich, że potrzeba było ze strony każdego z synów Państwa Środka znacznego samopoczucia i wiadomości anatomicznych, aby pozbierać rozprószone gdzieś na boki części własnego ja.
Wszystko, co tylko warkocz nosiło, dostało się mniej lub więcej szybko i zgrabnie na dół, a na górze stali jeszcze owi dwaj ludzie, którzy tworzyli nieprzezwyciężony wybuchowy materyał. Ilu tylko było białych, z tylu gardzieli brzmiało ku nim „brawo“. Następnie zeszli obaj lekko z góry, jak gdyby dokonana przez nich praca nie była dla nich żadnym wysiłkiem. Gdy stanęli na dole, nie było widać ani jednego Chińczyka. Bali się, żeby mieszanie nie zaczęło się nanowo i pouciekali. Obydwaj zwycięzcy, twórcy lawiny, poszli do inżyniera w prostocie swojej i skromności, jak gdyby się nie stało nic nadzwyczajnego. Gdy ich ten przyjął pochwałami, przerwał mu Old Shatterhand:
— Niebezpieczeństwo, które groziło czerwonym, usunięte, ale czeka ich drugie, nie ze strony żółtych, lecz białych, znajdujących się na górze. Ci bowiem rzucają w dół kamieniami, czego dłużej nie ścierpię!
— Ależ, sir, Komancze, to przecież mordercy! Czy was to boli, jeśli któregoś z nich trafi kamyczek?
— Nie, ale z każdym zbrodniarzem, zwłaszcza przed zasądzeniem należy się tak obchodzić, jak z człowiekiem. Kto dręczy zwierzęta, ten już nic nie wart, ale kto ludziom niepotrzebnie ból sprawia, ten wart jeszcze mniej.Podług tego zdania zwykłem postępować, a sądzę, że przynajmniej dopóty pójdziecie za tym przykładem, dopóki ja będę przy was. Wyślijcie więc na górę dwu ludzi, jednego na prawo, a drugiego na lewo, aby zapobiegli tej niewłaściwości. Niechaj każdy zachowuje się spokojnie i nie czyni żadnych kroków zaczepnych, dopóki ja nie dam znaku do tego!
— Well! Ale czy czerwoni zostawią nas potem w spokoju?
— Będą się wystrzegali przedsięwziąć cokolwiek przed brzaskiem dnia, zwłaszcza że wódz znajduje się w naszej mocy.
— O tem jeszcze nie wiedzą!
— Rozwiążemy obydwu pojmanych strażników i poślemy do nich do parowu. Czas już także pomówić z Czarnym Mustangiem. Sprowadźcie jego i tamtych dwu tu gdzie jest jaśniej i gdzie można będzie lepiej im się przypatrzyć, aniżeli w ciemności.
— Czy jeńcom całkiem pozdejmować pęta?
— Teraz nie jeszcze, odwiążcie ich tylko od drzew, przyprowadźcie tu i połóżcie na ziemi tak, żeby światło padało im na twarze! Chciałbym ich widzieć dokładnie w chwili, kiedy nas poznają.
— Czy mogę odpowiedzieć im, jeśliby o co zapytali, a zwłaszcza wódz?
— Mówcie tylko ogólnie i nic ważnego. My oddalimy się cokolwiek, a potem niepostrzeżenie przystąpimy z tyłu, aby usłyszeć, o czem z wami będzie rozmawiał i co myśli o swem położeniu.
Inżynier udał się do świerkowej gęstwiny, a Old Shatterhand i Winnetou odeszli kawałek, aby ich Czarny Mustang zaraz nie zobaczył. Niebawem przyniesiono go na miejsce i położono w sposób wymieniony na ziemi razem z obydwoma strażnikami. Głowami tak byli zwróceni, że nie mogli widzieć Old Shatterhanda i Winnetou, stojących za nimi. Ci zbliżyli się krokiem powolnym i cichym na taką odległość, żeby móc słyszeć dokładnie, o czem będą mówili jeńcy.

Inżynier stał przed nimi w milczeniu, patrząc na nich badawczo. Wodza gniewało to spojrzenie, zwłaszcza
Jeden z Indyan rozpędził się i w miejscu, w którem ogień
był najwęższy, wskoczył do parowu.
że był w wysokim stopniu dumny i uważał siebie za najsłynniejszego wojownika Komanczów. Pogarda, bijąca z oblicza urzędnika, oburzyła go tak dalece, że zapomniał o swej godności i huknął na niego gniewnie:

— Czemu nam się tak przypatrujesz? Czy nie umiesz mówić, czy może ze strachu przed nami tak ci się usta zlepiły, że nie potrafisz słowa wydobyć przez wargi?
— Ze strachu przed wami? — roześmiał się zapytany. — Nie wyglądacie bynajmniej na ludzi, którychby się bać należało!
— Twoja mowa brzmi bardzo dumnie, ale przeraziłbyś się, gdybyś usłyszał, kim jestem!
— Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele! Bądź sobie, kim chcesz. My znamy cię jako pospolitego złodzieja i rozbójnika, którego powiesimy na dobrym i twardym sznurze.
— Co pleciesz? Niema człowieka, któryby się odważył choćby pomyśleć o tem, żeby mnie powiesić.
— Pshaw! Zbrodniarzy się wiesza. Taki już u nas zwyczaj, a ty jesteś zbrodniarzem!
— Milcz! Jestem Tokwi Kawa, najwyższy wódz Komanczów Naini!
— To może być, lecz we mnie nie wzbudza podziwu i nie zmienia postaci rzeczy. Jeśli jesteś najwyższym przełożonym tych łotrów, to uwzględnimy twoją rangę o tyle, że powiesimy cię trochę wyżej od twoich ludzi.
— Jeśli nie mówisz w ten sposób ze strachu, to szaleństwo z ciebie przemawia. Kto chce człowieka powiesić, powinien go pierwej pojmać.
— Czy sądzisz może, że nie jesteś naszym jeńcem?
— Jestem, ale będziecie musieli wypuścić mnie natychmiast.
— Natychmiast? Ach!
— Tak, natychmiast, gdyż nie możecie podać ważnej przyczyny, dla której pojmaliście mnie i związali.
— Mylisz się bardzo. Jest na to więcej powodów, niż potrzeba.
— To je wymieńcie! Tymczasem ja wam dowiodę, że one nic nie warte. A nawet gdybyście mieli słuszne powody, to jednak musielibyście mnie puścić, gdyż w przeciwnym razie odbiliby mnie moi wojownicy, a was ukaraliby w ten sposób, że spaliliby Firwood - Camp, pozabijaliby wszystkich jego mieszkańców i powyrywaliby z ziemi szyny konia ognistego. Ja mam władzę nad wami wszystkimi, wówczas tylko możecie liczyć na łaskę, jeżeli mnie rozwiążecie natychmiast i wrócicie mi wolność.
— Czy chcesz, żebym cię wyśmiał wobec tych dwu wojowników? Ty mnie grozisz, chociaż leżysz przedemną jak żmija, której wyrwano jadowite zęby? Ani mi się śni ciebie uwolnić, a nawet gdybym chciał to zrobić, to nie mógłbym.
— Czemu?
— Gdyż sprzeciwiliby się temu dwaj sławni wojownicy.
— Którzy?
— Old Shatterhand i Winnetou.
Na to roześmiał się wódz głośno i rzekł z ironią:
— No, teraz już wiem napewno, że tylko trwoga z ciebie przemawia. Chcesz mnie przerazić temi nazwiskami, ja jednak wiem, że tych dwu wojowników wcale tu niema.
— Ty nic nie wiesz!
— Wiem i dowiodę ci tego! Oni byli tutaj poprzedniego dnia wieczorem, lecz opuścili Camp ze strachu przedemną.
— Ridiculous! Znowu ze strachu przed tobą! Niema człowieka, któryby zdołał Old Shatterhandowi i Winnetou strachu napędzić.
— A czemuż wyjechali z Camp tak prędko?
— Czy jesteś tego tak pewny, że się tu nie znajdują?
— Oczywiście. Tokwi Kawa wie zawsze dobrze, co mówi. Bali się mnie i uciekli na wozie konia ognistego. Howgh!
Wtem zabrzmiał za nim głos Old Shatterhanda:
— Howgh! To słowo znaczy w ustach Indyanina tyle co zapewnienie, przysięga. Tokwi Kawa przysiągł więc na kłamstwo i należy odtąd do kłamców.
To mówiąc, obszedł jeńców tak, że stanął teraz twarzą do nich zwrócony.
— Uff, uff! — zawołał wódz przestraszony. — To jest Old Shatterhand!
— Tak, to ja. A kto jest ten, którego obok mnie widzisz?
Winnetou zbliżył się do wodza. Na jego widok wyrwał się Komanczowi okrzyk zdwojonego przestrachu.
— I Winnetou, wódz Apaczów! Skąd oni się tu wzięli?
Na to skinął mu Old Shatterhand głową z najbardziej uprzejmą miną na twarzy i odrzekł:
— Ucieszysz się nadzwyczajnie, skoro się dowiesz, że stamtąd właśnie wracamy, skąd ty tu przybyłeś, a mianowicie z Alder-Spring.
— Nie byłem nad Alder-Spring.
— Ale bardzo blizko, bo pod Corner-Top. Chciałeś nas tam pochwycić.
Wódz tak się zmieszał temi słowy, że z trudem tylko zapanował nad sobą. Dopiero po upływie dobrej chwili usiłował dalej przeczyć:
— To nie prawda! Nie byłem przy Corner-Top, ani mi się nie śniło was pojmać. Kto mi udowodni, że miałem względem was wrogie zamiary? Wśród bladych twarzy niema ani jednej, któraby tak kroczyła po ścieżce sprawiedliwości, jak Old Shatterhand. Spodziewam się, że i względem mnie będzie sprawiedliwy!
— Powiedziałeś rzecz słuszną. Starałem się zawsze sprawiedliwie postępować z moimi białymi i czerwonymi braćmi, ale biada ci, po trzykroć biada, jeśli teraz żądasz odemnie sprawiedliwości!
— Żądałem jej i żądam teraz jeszcze!
— Nie czyń tego! Jeśli nie chcesz być zgubionym, to zdaj się raczej na moją łaskę i litość, niż na sprawiedliwość!
— Na twoją łaskę? Uff! Tokwi Kawa nie żebrał jeszcze nigdy o łaskę i teraz się tem nie splami. Gardzę twoją łaską i litością, gdyż nic złego ci nie wyrządziłem, i wystarczy mi dać znak, a wojownicy moi wypadną tutaj z parowu i pokażą wam krwawą drogę do wiecznych ostępów!
— Biedny głupcze! Spróbuj dać ten znak!
— Uff! Nie mogę, bo mam ręce związane.
— Ach, nie możesz? Żal mi ciebie, pociesz się jednak! Gdybyś nawet mógł dać ten znak, na nicby się to nie przydało. Twoi wojownicy nie przyszliby, gdyż są tak samo w niewoli, jak ty.
— Uff! To jest kłamstwo!
— Kłamstwo? Nie obrażaj nas! Jeśli się jeszcze raz odezwiesz w ten lub podobny sposób, każę cię tak oćwiczyć, jak ty, osławiony kacie myśliwców, kazałeś bić nawet na śmierć swoich jeńców niewinnych! Old Shatterhand i Winnetou nie kłamią! Zapamiętaj to sobie. Twój zamiar pojmania nas był wprost śmieszny, a już niepojętą niemal głupotą to, że wprowadziłeś swoich wojowników do Birch-Hole, aby potem uderzyć na Firwood-Camp, tu bowiem wpadli w pułapkę, którą wystarczyło nam zamknąć, aby ich wszystkich mieć tak napewno, jak ptaki w sieci!
Teraz zaczęło wreszcie Komanczowi świtać w głowie, że położenie jego jest o wiele gorsze, aniżeli przypuszczał. Wprawdzie bronił się w nim jakiś głos przeciwko temu, lecz dumna pewność, z jaką Old Shatterhand stał przed nim i mówił do niego, nie pozwalała mu wątpić o tem, że gra, którą Komancze spodziewali się wygrać tak łatwo, jest przegrana z kretesem. Był skrępowany, a więc zupełnie bezsilny. Widział wysoko buchający ogień, niedopuszczający Indy an do wyjścia z pułapki, lecz nie wiedział jeszcze o tem, że górne krawędzie parowu obsadzone były dokoła. Nie miał też pojęcia o tem, że można mu było udowodnić jego wrogie zamiary, dlatego mimo przykrego położenia wciąż jeszcze sądził, że zdoła uniknąć niebezpieczeństwa kary i rozpocznie chociaż niezdobyczny odwrót. Oczywiście zarzut głupoty był dla każdego Indyanina, a tem bardziej dla niego obelgą, którą można było zmazać jedynie krwią. Gniew jego z tego powodu był też o wiele większy niż troska, która mu doradzała rozwagę; to też zgrzytnął zębami i rzekł, wściekle targając więzy:
— Nazywasz głupim Tokwi Kawę! Gdybym nie był związany, zmiażdżyłbym cię, jak niedźwiedź, kiedy zabija jednem uderzeniem łapy szczekającego nań kujota!
— Pshaw! Nie porównuj siebie z szarym niedźwiedziem! To także głupota, nad którą śmieszniejszej niepodobna sobie pomyśleć!
— Milcz i nie zapominaj, z kim mówisz! Ja żądam, żeby mnie puszczono na wolność! A może zdołasz udowodnić to, co twierdzisz?
— Czy słyszałeś kiedy, żeby Old Shatterhand twierdził coś, czegoby nie mógł udowodnić?
— Więc mów!
— Słuchaj, drabie, zdobądź się na inny ton, jeśli nie chcesz, żeby ci się grzbiet skurczył pod batami. Ty nie masz tu nic do rozkazywania. Nie ja przed tobą, lecz ty się masz usprawiedliwić przed nami. A jeśli tego nie uczynisz grzecznie, to znajdzie się dość środków, aby cię zmusić do uprzejmości. Nie sądź, że nas potrafisz oszukać. Kłamstwa nic nie pomogą. Zresztą, skoro się tak chełpliwie nazywasz najwyższym wodzem Komanczów Naini, to powinieneś mieć przynajmniej na tyle dumy, żeby nie kłamać. Przybyliście tutaj, aby napaść na Firwood-Camp?
— Nie!
— Wysłałeś tu swego wnuka Ik Senandę, iżby przygotował ten napad?
— Nie!
— Byłeś tu wczoraj wieczorem i mówiłeś z nim?
— Nie!
Te zaprzeczenia brzmiały tak pewnie i odpychająco dumnie, że inżynier zawołał z gniewem:
— Co za bezczelność! On uważa nas chyba wprost za głupich chłopaków! Mam wielką ochotą zdjąć z niego tę starą bluzę, aby jego skóra zapoznała się z dobrym kijem!
Old Shatterhand mówił dalej zwrócony do wodza:
— Przyznaję zupełną słuszność temu białemu gentlemanowi. To niesłychane tchórzostwo kłamać w tem położeniu z taką pewnością siebie. Ja nie wypierałbym się moich czynów i zmusiłbym tem nieprzyjaciela do szacunku dla siebie.
— Czego Tokwi Kawa nie zrobił, do tego nie może się przyznać — odpowiedział Komancz.
— Więc rzeczywiście nie byłeś tu wczoraj wieczorem?
— Nie!
— Nie rozmawiałeś z dwoma Chińczykami?
— Nie!
— I nie odebrałeś im trzech naszych strzelb?
— Nie!
— I nie odjechałeś z naszymi końmi?
— Nie!
— Ale tego już chyba nie zaprzeczysz, że znasz swego wnuka Ik Senandę?
— Znam go.
— On przezwał się tutaj Yato Indą.
— To stanowczo błędny domysł, gdyż wnuka mego nigdy tutaj nie było.
— A gdzie on teraz?
— Na pastwiskach naszego szczepu.
— W takim razie sam nie wiesz, gdzie on się teraz znajduje.
— To będzie pewnie w domu.
— Nie. Zostawiłeś go dziś rano samego na Corner-Top.
Wódz przymknął na chwilę oczy, może, aby ukryć nagły przestrach, poczem odrzekł szyderczo:
— Old Shatterhand miewa widocznie sny, nawet gdy nie śpi.
— Pshaw! Zostawiłeś go tam na straży przy strzelbach, które nam ukradziono.
— Uff, uff! — krzyknął wódz i podniósł się do połowy pomimo więzów.
— Prawda?
— Nie!
— Tokwi Kawo, pogardzam tobą! To wypieranie się dowodzi, że nie posiadasz już ani odrobiny odwagi, ani honoru. Jesteś tchórzliwszym niż mały pies, uciekający przed cieniem ptaka. Gdybyś miał choć tyle mózgu, ile zmieści się w dziurce pod kapslą, musiałbyś przyjść do przekonania, że wszystko zdradzone, że wiemy o wszystkiem, że tylko przy pomocy prawdy mógłbyś ocalić resztki powagi, jaką u nas posiadasz. Pokażę ci coś, z czego poznasz, że wasza wyprawa na Firwood-Camp była nietylko daremna, lecz, że dla was musi nieszczęśliwie się skończyć. Patrz! Tego nie spodziewałeś się chyba?
Old Shatterhand położył, zanim się jeńcom pokazał, strzelby za nimi, a Winnetou zrobił to samo ze swoją srebrną rusznicą. Teraz zabrał pierwszy z nich broń z tego miejsca i pokazał ją wodzowi Komanczów. Indyanin zapomniał ze strachu o tem, że był związany i krzyknął, usiłując się zerwać:
— Well! To pomaga widocznie! — zaśmiał się głośno myśliwiec.
— Srebr... srebr... srebrna rusznica, strzelba... strzelba na niedźwiedzie... i... strzelba zaczarowana! — wyjąkał Tokwi Kawa. — Gdzie... gdzie jest Ik Senanda, syn mojej córki?
— Jest naszym jeńcem.
— Wy... wy... wzięliście go do niewoli?
— Tak.
— Pod Corner-Top?
— Tak.
— Jak... jak zdołaliście go znaleźć? Jak... jak dostaliście się tam?
— Byliśmy tam jeszcze, zanim on przybył.
— To... to nie może być! Przecież odjechaliście wozem konia ognistego!
— Biedaku! Ty rzeczywiście nie masz mózgu w głowie! I taki człowiek chciał pojmać mnie i Winnetou! Znaleźliśmy wczoraj twoje ślady, z których wywnioskowaliśmy zaraz, na co się zanosi. Ukradłeś nam konie i odebrałeś strzelby Chińczykom. Konie wróciły same, a o odzyskanie broni musieliśmy się sami postarać. Aby cię zaś wywieść w pole i przed tobą przybyć do Alder-Spring, zrobiliśmy właśnie to, co cię tak bardzo miesza: pojechaliśmy koleją.
— Uff, uff! — wymknęło się Komanczowi, którego oczy rozwarły się szeroko ze zdumienia. — Któż wam powiedział, że miałem się udać do Alder-Spring?
— Śmieszne pytanie! My sami pokierowaliśmy sprawą tak, żebyś tam pojechał.
— W jaki sposób?
— Przez twego wnuka, zdrajcę i szpiega. Wmówiliśmy w niego, że chcemy tam być dziś wieczorem. Nasze nadzieje nie zawiodły, bo on rzeczywiście powiedział ci to, a ty poprowadziłeś wojowników, by nas pojmali. My byliśmy tam jednak przed tobą. Widzieliśmy wszystko, coście robili i słyszeliśmy twoją rozmowę z wnukiem, gdyż leżałem z Winnetou tylko o pięć kroków za klocem, pod którym rozciągnąłeś się był w gąszczu orkaniska.
— Uff, uff, uff!
— Tak, uff, uff, uff! Nie potrafisz nawet tyle zapanować nad sobą, ażeby ukryć swoje zdumienie i przestrach! Kiedy odjechaliście potem z powrotem do Firwood - Camp, pojmaliśmy twego wnuka, on musiał oczywiście oddać strzelby i pojechać z nami natychmiast!
— Gdzie on się teraz znajduje?
— W tak pięknem miejscu, że tobie życzyłbym tam się dostać.
— Gdzie?
— Narazie zbyteczna jest dla ciebie ta wiadomość. Czy zamierzasz nadal bezmyślnie wypierać się wszystkiego?

Wódz Komanczów patrzył cicho i posępnie przed
Old Shatterhand zapytał wodza: „No, czy Tokwi Kawa
zastanowił się nad tem, jakby się dało Komanczów
uwolnić?“
siebie, dopóki nie przyszła mu pozornie zbawcza myśl o jego wojownikach. Rzekł zatem:

— Tokwi Kawa nie zna obawy; nie kłamał wcale ze strachu.
— Przyznajesz zatem, że nas okradłeś?
— Tak.
— I że chciałeś napaść na Firwood - Camp?
— Tak.
— Co byłbyś zrobił z mieszkańcami?
— Bylibyśmy ich zabili i oskalpowali.
— Wszystkich?
— Wszystkich.
— Zounds! — zawołał inżynier. — Mnie także?
Komanczowi było teraz wszystko jedno, czy chciał zgładzić jednego mniej, czy więcej i odpowiedział dumnym, obojętnym, tonem:
— Nie widziałem cię nigdy i nie wiem, kto jesteś. Gdybyśmy cię byli schwytali, bylibyśmy także ciebie oskalpowali.
— Dziękuję bardzo, dziękuję serdecznie, mój luby, czerwony sir! Za to miłe wyznanie podziękuję wam jeszcze inaczej. Powiedzcieno, mr. Shatterhand, co teraz uczynimy z tym czcigodnym gentlemanem i jego ludźmi!
— Najpierw damy mu sposobność do tego, żeby poznał położenie własne i swoich ludzi — odrzekł zapytany.
— W jaki sposób?
— Zaprowadzimy go na krawędź parowu, skąd będzie mógł objąć okiem cały stan rzeczy!
— A potem?
— Potem on skłoni ludzi swoich do poddania się, jeżeli naprawdę nie postradał zmysłów.
— Hm! A jeżeli uderzą, zanim on to nakaże?
— Postaram się o to, żeby się to nie stało.
— Jak?
— Już wam to powiedziałem.
Old Shatterhand zwrócił się do pojmanych strażników i zapytał:
— Czy znacie język bladych twarzy?
Ale musiał jeszcze dwukrotnie powtórzyć to pytanie, zanim odpowiedzieli:
— Rozumieliśmy, o czem mówiono.
— Well! Pójdziecie teraz do parowu i doniesiecie wojownikom Komanczów, że pochwyciliśmy ich wodza i wystrzelamy ich wszystkich, jeśli się będą bronili. Ja zaprowadzę wodza na wzgórze, ażeby mógł się przekonać, że wszelki opór skończyłby się waszą zgubą. Potem on sam rozstrzygnie, co dla was będzie najlepsze. A zanim to nastąpi, radzę wam nie myśleć o oporze.
— A kto nas zawiadomi o jego postanowieniu?
— On sam. Pozwolę mu przemówić ze wzgórza tak, że usłyszą to wszyscy wojownicy. Czy zgadzacie się na to?
— Tak.
— W takim razie każę wam teraz zdjąć pęta. Nie sądźcie jednak, że możecie skorzystać z tego i umknąć. Wolno wam tylko wejść do parowu, a ja stanę tam z wymierzoną do was strzelbą zaczarowaną. Kto o krok zboczy, tego dosięgnie kula!
— Jakże przejdziemy przez ogień?
— Tu z tej strony płomień nie jest tak szeroki, żeby był niebezpieczny. Jednym skokiem przesadzicie go.
— Czy mamy wrócić znowu, aby nas związano?
— Możecie zostać w parowie. Opowiedzcie waszym wojownikom, coście widzieli i słyszeli! Gdy to zrobicie, oni uznają, że jedyną rzeczą w tem położeniu będzie zaczekać na to, na co zgodzi się Czarny Mustang.
Podczas zdejmowania z nich więzów ustawili się Winnetou i Old Shatterhand w ten sposób ze strzelbami, że jeńcy o ucieczce ani pomyśleć nie mogli.
Jeden z Indyan rozpędził się i z miejsca, w którem ogień był najwęższy, wskoczył do parowu, a drugi zrobił to zaraz za nim. Następnie sprowadził Old Shatterhand jeszcze kilku kolejarzy, aby strzegli wejścia pilnie i pewnie podczas jego nieobecności, poczem rozpętano wodzowi nogi, aby mógł wejść na wzgórze. Ręce zostawiono mu oczywiście związane na plecach, a nadto wzięli Winnetou i Old Shatterhand w ręce odwiedzione rewolwery i zagrozili mu kulą przy najlżejszej próbie ucieczki. Inżynier musiał zostać na dole jako dowódca straży.
Tak wspięli się Shatterhand i Winnetou z Tokwi Kawą stroną środkową na wzgórze. Byli pewni, że nie da im powodu do użycia broni. Próbą ucieczki naraziłby był na największe niebezpieczeństwo nietylko swoje życie, lecz i osaczonych wojowników. On uprzytomnił to sobie, bo szedł przed nimi bez oporu aż tam, skąd można było objąć cały parów jednym rzutem oka. Tam też znajdował się także Hobble Frank, który ujrzawszy nadchodzących i poznawszy wodza po orlich piórach, aż podskoczył z radości i zawołał:
— Hurra! Oto prowadzą jednego, jeżeli nie opuściła mnie wrodzona inteligencya. To wódz tych czerwonych włóczęgów po ścieżkach wojennych! Czy zgadłem, mr. Shatterhand?
— Tak, to on — rzekł zapytany.
— Cieszy mnie to ogromnie! Skoro bowiem pochwyciliśmy głównego ptaszka, to i reszta wróbli pójdzie na lep. W jakiż to sposób ujęliście go tak zgrabnie za kosmyk skalpowy?
— Podeszliśmy go i powalili, kochany Franku.
— Podeszli i powalili! To brzmi tak poprostu i zrozumiale, jakby kucharka hotelowa rzekła do kota: Najpierw cię zarżną, rumiano upieką, a potem podadzą na stół, jako zająca! Życzę dobrego apetytu, moi panowie! Teraz on się tu nasyci wspaniałym widokiem, a potem zjedzie koleją sznurową, wagonem pierwszej klasy?
— Coś podobnego mamy właśnie na myśli.
— Rzeczywiście? No, szanowny panie Shatterhand, w takim razie moglibyście mi przy tej uroczystości zrobić wielką grzeczność!
— Jaką?
— Pozwólcie mi zjechać z nim razem, ale w roli konduktora!
— Dlaczegóż?
— Ponieważ wszystkie członki mnie swędzą, aby mu bilet przedziurkować.
— Bez szczypiec? — zaśmiał się Old Shatterhand.
— Pozwólcie mi to tylko zrobić. Dokonam tego także bez szczypiec. Znam się na tem dobrze i zrobię to wedle dawnej reguły. Możecie zdać się na mnie całkiem, że go przedziurkuję tyle razy, iż przybywszy na dół, będzie wyglądał, jak bilet okrężny! Zgadzacie się?
— Nie całkiem. Jeśli chcesz tak bardzo dziurkować, to wstąp do tramwaju konnego. Tu się niczego nie dziurkuje.
— A zatem znowu minąłem się z najpiękniejszym zawodem i z najwyższym celem życia! To smutne zaiste, jeśli ziemskiemu człowiekowi nigdy nie wolno pójść za swem, w gwiazdach zapisanem, uzdolnieniem! Ale co wy chcecie zrobić tu na górze z tym drabem? Czy ma z tej trybuny wygłosić mowę do swoich ludzi?
— Coś podobnego.
— To wcale niepotrzebne, gdyż ja gotów jestem napisać mu koncept do tego na grzbiecie tak wyraźnie, że wszyscy odczytają to najwygodniej w świecie od początku do końca! Mogę to nawet wykonać wszelkimi rodzajami pisma; im większem i grubszem, tem chętniej! Oto stoi on tu i patrzy na dolinę, jak kaplica z góry. Zdaje mi się, że niepokoi go cokolwiek nasza iluminacya i oświetlenie gazowe!
To, co powiedział mały ambarasiewicz, nie było pozbawione słuszności. Jeśli Tokwi Kawa liczył dotychczas na pomoc swoich ludzi, to musiał się teraz przekonać, że ten rachunek dał mu całkiem inny wynik, aniżeli przewidywał. Komancze siedzieli ściśnięci przy koniach w parowie, a jedyne wyjście prowadziło przez buchający ciągle jeszcze wysoko ogień, który mógł tak płonąć jeszcze do rana. Wiedział o tem wódz, gdyż widział na dole jeszcze jedną wielką beczkę z naftą. A gdyby jej nawet nie było, to w Firwood - Camp znajdowało się podostatkiem oleju skalnego. Oprócz tego mógł las dostarczyć tyle materyału palnego, że o wygaśnięciu ognia nawet mowy nie było.
Przypatrując się ścianom parowu, widział wódz tylko jedną ścieżkę, którą można było wspiąć się na górę. Ta ścieżka jednak tak była wązka i przykra, że tylko jeden człowiek i to nieoczekiwany przez żadnego wroga, mógł się po niej wydostać. Dla takiej liczby Indyan.... nie mówiąc już o koniach, nie wystarczała ona. Na górze płonęły pochodnie i ogniska, oświetlając wszystko jak w dzień. Mógł tedy wódz naliczyć mnóstwo bladych twarzy, dobrze uzbrojonych i gotowych odeprzeć każdego wojownika, gdyby spróbował wspiąć się na skały parowu. Napróżno więc myślał Mustang nad sposobem wydostania się z matni. Niewątpliwie i to brał na uwagę, czyby nie udało się Indyanom dosiąść koni i w cwale zdobyć wyjście przez ogień, lecz i tę myśl musiał porzucić. Po pierwsze widział straże przed ogniem, powtóre mogły wszystkie blade twarze, znajdujące się na górze, zasypać kulami cały parów, aż po ogień. Ani jeden czerwony nie byłby zdołał wydostać się na zewnątrz, gdyż wystarczała jedna salwa, aby wyjście zatkać trupami Indyan i koni.
Ten przygnębiający stan rzeczy tak zaprzątnął Tokwi Kawę, że ten zapomniał o panowaniu nad rysami twarzy. Rozczarowanie odbijało się też na niej tak wyraźnie, że Winnetou i Old Shatterhand zdali sobie z tego sprawę w milczeniu, lecz mały Frank nie potrafił powstrzymać się od ironicznej uwagi:
— Teraz robi minę jak pewna gęś, która w chwili, kiedy chciała odlecieć, zauważyła, że nie jest wcale rzeczywistą gęsią, lecz ciężarkiem na listy.
Frank dostrzegł, że nawet Old Shatterhand nie przytłumił całkiem uśmiechu z powodu tego porównania, więc mówił dalej:
— Taki jest niestety los wszystkiego, co wzniosłe, że ma wprawdzie dwie nogi, lecz jest bez skrzydeł. W tem przykrem położeniu jestem ja i wódz. On chętnie chciałby być orłem, a siedzi jak żaba na ziemi. Duch jego dąży wprawdzie do paraleli po tamtej stronie, lecz jego skład cielesny wstrzymuje tutejsza paralaksa i taje zupełnie tak, jak sopel lodu pod wpływem słońca. Choćby co robił, ocalenia nie znajdzie. Życiowa jego wędrówka schodzi do suteren, a przyszła jego dola drzemie jak Apollo belwederski w kapuście. Załatwijmy się z nim krótko, mr. Shatterhand!
— Bądź cicho, Franku, proszę cię! — przerwał mu wezwany.
— Tak? Więc i pan mnie zapoznajesz? Ja mam być cicho, kiedy wszystkie struny mojego wnętrza brzmią w całej pełni? Dusza moja dźwięczy, jak słup wodny Gustawa Memnona, a serce moje rozmawia w cztery oczy z przepotężną możliwością, że ten wódz Komanczów wpadnie na pomysł....
Kto wie, jakiego dziwoląga logicznego byłby wyprodukował, gdyby mu nie przerwano.
— Uff, uff — odezwał się właśnie wódz o wiele głośniej, aniżeli pewnie zamierzył. Wyrwał się z zadumy, jak ze snu i zmieszał się własnym okrzykiem, gdyż właściwie nic nie chciał powiedzieć.
Winnetou nie mówił nic jak zwykle, Old Shatterhand zaś uważał narazie za stosowne zostawić wodza jego własnym myślom. Teraz jednak, kiedy Indyanin sam się odezwał, zapytał:
— No, czy Tokwi Kawa zastanowił się już nad tem, jakby się dało Komanczów uwolnić?
— Tak — odrzekł Indyanin.
— Niema drogi, na którejby ich można było ocalić.
— Taka droga istnieje!
— Ach! Jakaż to?
— Twoja sprawiedliwość.
— Nie powołuj się na nią!
— Muszę ci ją przypomnieć!
— Jeślibym jej tylko słuchał, toby was straszna kara spotkała!
— Za co? Czy uczyniliśmy co złego? Czy przelaliśmy krew waszą?
— Chcieliście ją przelać.
— Czy można mścić się za krew nieprzelaną?
— Nie, ale ja nie mówiłem o zemście za krew nieprzelaną.
— Nie powiedziałeś tego rzeczywiście, ale jeżeli przyznasz, że krwi nieprzelanej pomścić nie można, to musicie puścić nas wolno!
— Mylisz się. Jaka kara należy się wedle prawa sawanny za kradzież koni?
Zapytany odpowiedział z pewnem wahaniem:
— Śmierć, ale konie wasze wróciły do was!
— A jaka kara za kradzież broni?
— Także śmierć, ale wyście odebrali sobie broń!
— To nie zmniejsza bynajmniej twojej winy. Kradzieży rzeczywiście dokonano, a życie twoje wisi na włosku!
— Chcecie mnie więc zabić? — wybuchnął wódz.
— Myśmy nie mordercy. Nie zabijamy, lecz karzemy, a ty żądałeś i domagałeś się kary.
— Uff! Kiedy się jej domagałem?
— Kiedy żądałeś sprawiedliwości. Wszak wyrzekłeś się szyderczo naszej łaski i litości.
Komancz spuścił znów głowę i zamilkł. Wiedział, że nie bez skutku mógł się odwołać do łagodności obu humanitarnych mężów, lecz duma jego wzdragała się przed tem. Po pewnym czasie daremnego namysłu spytał:
— Czy napadliśmy na Firwood - Camp?
— Nie.
— A więc mieszkające tam blade twarze nic nam zrobić nie mogą!
— Jesteś w błędzie!
— O ile?
— Cobyś uczynił, jeśliby grizzli przyszedł do ciebie, żeby cię pożreć?
— Zabiłbym go.
— Postąpiłbyś tedy niesprawiedliwie, gdyż nie wolno ci go zabić, zanim cię jeszcze nie pożarł.
— Ale onby to zrobił, gdybym mu życia nie odebrał!
— To trzebaby zaczekać na to, jak się zachowa!
— Uff! Niedźwiedź to zwierzę, nie człowiek!
— Jest to wolą wielkiego Manitou, żeby niedźwiedź żył z mordu i grabieży. Ale człowiek powinien na drodze uczciwej zdobywać środki do życia, a jeśli przelewa krew drugiego, to jest o wiele gorszy od drapieżnika.Wedle własnych słów twoich należy więc człowieka, któryby chciał przelać cudzą krew, zabić natychmiast, nie czekając, aż ją przeleje. Sam wydałeś wyrok na siebie.
— Uff, uff!
Po tym okrzyku nastąpiło znów milczenie, którego Old Shatterhand nie przerywał. Indyanin musiał znów sam zacząć. Minęła jednak dobra chwila, zanim się odezwał:
— Gdzie Ik Senanda, którego pojmałeś?
— Czeka na swój wyrok w miejscu bezpiecznem.
— Jaki to będzie wyrok?
— Śmierć.
— Co? Chcecie go zabić, chociaż on wcale nie wziął udziału w wyprawie na Firwood-Camp?
— Jego udział był gorszy, ponieważ jest szpiegiem i zdrajcą i przygotował ten napad. Wiesz, że szpiegów się wiesza, że nigdy się nie zdarza, żeby któryś z nich łaskę uzyskał.
— Będziemy więc walczyli! — zagroził.
— Dobrze! Spojrzyj na dół! Czy wasze kule mogą tutaj dolecieć? Natomiast wystarczy jedno wezwanie z mej strony, aby huknęły wszystkie nasze strzelby. Jeśli każda blada twarz wystrzeli tylko dwa razy, ani jeden czerwonoskóry nie pozostanie przy życiu. Ty wiesz sam o tem i nie potrzebuję ci tego mówić.
— Uff! Od kiedyż to Old Shatterhand zrobił się takim krwi chciwym?
— Od kiedy zażądałeś odemnie sprawiedliwości. Sprawiedliwość bowiem domaga się waszej krwi, niczego więcej, ani mniej.

— Wszędzie mówią o twej dumie z tego, że mienisz się chrześcijaninem i dobrym człowiekiem.
Old Shatterhand przyłożył rękę do ust i zawołał do
parowu: „Tokwi Kawa, eta haueh!“
— Dobrym powinien być każdy człowiek. To jeszcze nie powód do dumy.

— A czy to dobre pożądać zemsty?
— Ja nie pożądam zemsty. Nie próbuj pozyskać mnie takiemi słowy. Co złego zrobili wam mieszkańcy Firwood-Campu, że postanowiliście ich wymordować i oskalpować? Nic! A ty mimo to chcesz, żeby się wam nic nie stało. Czy wy jesteście może taksamo niewinni jak oni? Dosięgnie was tylko sprawiedliwość, której sam się domagasz. Łaskę przecież odrzucasz!
Wódz pochylił się znowu bezradnie. Był w położeniu okropnem, bo nie mógł ocalić swoich ludzi ani podstępem, ani siłą. Uznał to, ale czy mógł on, dumny wódz, uważający się za najsłynniejszego i najgroźniejszego z Komanczów, prosić o łaskę tych dwu ludzi, którzy uchodzili za ich najzaciętszych wrogów? Wszystko, co w nim żyło, wzdrygało się przed tem, a jednak nie widział innego sposobu odwrócenia od siebie śmierci. Nie bał się wprawdzie śmierci samej w sobie, ale bał się rodzaju śmierci, jaki mu groził. Wedle jego wiary bowiem nie może dusza człowieka, ginącego jako skazaniec, dostać się do wiecznych ostępów. Ta myśl napełniała go strachem nieprzezwyciężonym. Burzyły się w nim gniew i nienawiść do Winnetou i Old Shatterhanda, on pragnął zostać przy życiu, aby się na tych dwu ludziach zemścić, zemścić okropnie. Ta nienawiść też i to życzenie skłoniły go do kroku, którego nie byłby uczynił w żadnym innym wypadku. Podniósł powoli głowę i zapytał głosem niepewnym:
— Co Old Shatterhand rozumie przez łaskę?
— Złagodzenie kary, lub zupełne jej darowanie.
— Czy darowalibyście nam karę zupełnie?
— To być nie może.
— Ale życie moglibyśmy zachować?
— Może. Ani Winnetou, ani ja nie pożądamy waszego życia. Jesteśmy przyjaciółmi wszystkich białych i czerwonych ludzi i przelewamy tylko krew wtedy, gdy nas ktoś sam zmusi do tego.
— Uff! Więc zostawilibyście nas przy życiu?
— Tak.
— Uff, uff! Jeśli wy to zrobicie, którzy jesteście najwięksi i najsłynniejsi ze wszystkich bladych twarzy, to i tamte będą musiały pójść za waszym przykładem.
— Będą musiały? O tem nawet nie myśl! Tamte blade twarze są ludźmi wolnymi, tak samo jak my. Nam nie przysługuje najmniejsze prawo rozkazywania im. Znają oni dobrze prawa dzikiego Zachodu.
— Uważałeś to jednak za możliwe, że i oni darują nam życie!
— Zapewne! Ja i Winnetou będziemy się starali nakłonić ich do tego. Niełatwo będzie zresztą zmienić ich chęć zemsty na pobłażanie, ale spodziewamy się, że gniew ich ułagodzimy.
— Cóż mamy uczynić w tym celu?
— Poddać się.
— Poddać się? — wybuchnął. — Czyś oszalał?
— Czy to jest szaleństwem z mojej strony, że was chcę ocalić? Dobrze! Nie zwykłem popełniać szaleństw. Zamilczmy więc o tem! Sprowadziłem cię tutaj, żeby ci dowieść, że wasz opór nie będzie nas kosztował ani kropli krwi, a wy w tej chwili będziecie zgubieni. Ten cel osiągnąłem. Skoro tylko dam znak, hukną wszystkie nasze strzelby. Zabierzemy wam wasze skalpy i dusze wasze będą musiały w wiecznych ostępach łazić pod nogami duchów naszych jako wzgardzone sługi i zdrajcy. Twoja wina, że inaczej się nie stanie. Chodź!
— Dokąd?
— Znowu na dół.
— A co będzie potem?
— Skoro tylko zejdziemy, powieszą cię na drzewie, a potem damy znak i śmierć ogarnie wszystkich twoich wojowników. A zatem chodź!
Old Shatterhand wziął Tokwi Kawę za rękę na pozór, by go pociągnąć za sobą, lecz ten wyrwał się, cofnął o krok i zapytał z iskrzącemi oczyma:
— Czy tylko przez to możesz nas ocalić, że się poddamy?
— Tak.
— A będziemy żyli?
— Spodziewam się.
— I powrócimy do naszego szczepu?
— Jeśli wam życie darujemy, to tak. Nie przypuszczasz chyba, żebyśmy mieli ochotę zatrzymywać was tutaj.
— A jeśli nam pozwolisz odejść, czy nie boisz się naszej zemsty?
— Pshaw! Ktoby się was bał! Wspominasz o zemście? Czy za ocalenie swoje nie będziecie się poczuwali do wdzięczności względem nas?
— Ocal nas, a potem zobaczysz, co zrobimy!
— A więc rozstrzygaj prędko! Daję ci na to czas, który biali nazywają pięciu minutami. Potem muszę usłyszeć twoją odpowiedź.
— Nie potrzebuję tego czasu, gdyż powiadam właśnie, że się poddamy. Jak to mamy uczynić?
— Widzisz, że tu na prawo można się wspiąć na skałę?
— Tak.
— Ścieżka jest tak wązka, że dwóch obok siebie nie przejdzie. Nakaż swoim wojownikom, żeby jeden za drugim wyszli tu na górę bez broni. Najpierw zostaną związani, dopóki się nie naradzimy. Potem...
— Związani? — przerwał wódz głośnym wybuchem.
— Tak. Jeśli ci się to nie podoba, to niechaj giną. Ty także jesteś związany!
— Uff! Old Shatterhand to straszny człowiek. Mówi tak łagodnie i spokojnie, ale wola jego to kamień, którego ani zgiąć, ani zmiękczyć nie można!
— Dobrze, iż to przyznajesz! Trzymaj się tego przekonania nadal! Zgadasz się więc na to, żeby ich powiązano?
Zapytany wahał się przez chwilę, potem wyprostował się dumnie i odrzekł nawet nieco za głośno:
— Tak!
— Well! Ale ostrzegam, że tego, któryby nie odłożył wszystkiego i przyniósł na górę choćby najmniejszą broń, zabijemy natychmiast!
Wódz trząsł się z wściekłości.
— Jeśli uczynię to, czego żądasz — zapytał jeszcze — czy syn mojej córki także pozostanie przy życiu?
— Tak.
— Przysięgnij mi na to!
— Old Shatterhand nigdy nie przysięga. Daję ci słowo i dotrzymam go!
— Wierzę ci. Ty często na plemiona Komanczów sprowadzałeś nieszczęście, lecz nie skłamałeś nigdy jeszcze.
— Plemiona Komanczów same winne były temu, że spotykało je nieszczęście z mej i z Winnetou strony. My chcemy być ich przyjaciółmi i braćmi, lecz oni nas nienawidzą i zmuszają do obrony. Jeśli na tem gorzej od nas wychodzą, niech sobie to przypiszą. Czy i dziś wina nie leży po waszej stronie? Dlaczego nas okradłeś i godziłeś na nasze życie? I wy śmiecie jeszcze nazywać nas swoimi wrogami! Pshaw!....
— Milcz teraz o tem! Przyjdzie czas, kiedy jeszcze pomówimy o waszej przyjaźni! Teraz jest co innego do czynienia. Każ mi zdjąć pęta, żebym mógł zejść do moich wojowników!
— Ach, tym sam chcesz zejść?
— Przecież słyszałeś.
— I nieskrępowany?
— Tak.
— Czemu?
— To nie wystarczy, że stąd rzucę im kilka rozkazów. Jeśli mają broń złożyć i tak się poddać, to muszę wyłuszczyć przyczyny, które mię do tego kroku skłaniają.
— Well! — odrzekł Old Shatterhand, przypatrując się wodzowi z uśmiechem. — Zgadzam się, nawet jeśli knujesz przytem jaki podstąp. Pozwalam ci zejść na dół, lecz od chwili, kiedy tam nogę postawisz na ziemi, zwrócą się ku wam lufy dziewięć razy dziesięciu strzelb, a jeśli za piąć minut zawołam, ty zaś jako pierwszy nie wejdziesz znowu na górę, wypali każda lufa po dwakroć. Powiedziałem i tak się stanie. A teraz idź!
Tak pogroziwszy, rozwiązał mu sam ręce. Winnetou ani słowem dotąd nie wtrącił się do rozmowy, kiedy jednak Tokwi Kawa zabierał się do zejścia, położył mu ręką na ramieniu i oświadczył:
— To, co powiedział Old Shatterhand, jest jak przysięga, której i ja dotrzymam. Jeśli cię zawoła, a ty nie przyjdziesz natychmiast, to dosięgnie cię moja kula! Tak powiedziałem. Howgh!
Wódz Komanczów odwrócił się od niego, nie rzekłszy ani słowa i zaczął schodzić do swoich. Gdy wszyscy przypatrywali się jego krokom, a oczy Komanczów zwrócone były także na niego, zapytał Old Shatterhand:
— Czy mój brat Winnetou zgadza się ze wszystkiem, co postanowiłem?
— Ze wszystkiem — potwierdził Apacz. — Mój biały brat postąpił bardzo rozumnie. Ten wódz Komanczów nie spostrzegł, jak wytrąciłeś mu z rąk wszelką broń i podstępy.
— Czy sądzisz tak samo jak ja, że wróci?
— Tak. On sam wierzy, że niema innej drogi ocalenia, a wojownicy go posłuchają.
Gdy wódz Komanczów zeszedł na dno parowu i wymówił pierwsze słowa do swoich ludzi, podniosło się głośne wycie w odpowiedzi na wieść, że mają się poddać. Aby poprzeć wodza przeciwko oporowi z ich strony, wydał Old Shatterhand donośnym głosem kilka krótkich rozkazów. Na to przeszli wszyscy biali, znajdujący się po drugiej stronie, na tę, aby przyjąć wchodzących pojedynczo Komanczów i powiązać ich po kolei. Narazie zaś wszyscy zwrócili wyloty luf ku dołowi, aby dać ognia na rozkaz Old Shatterhanda. Także biali, stojący na dole pod dowództwem inżyniera, skierowali strzelby na parów. Do nich przyłączyli się robotnicy z Firwood-Camp, wstydząc się zostawiać całą pracę kolegom z Rocky-Ground. Nie pokazał się tylko inżynier Leveret, czując się tem pewniejszym, im dalej był od placu boju. Co do Chińczyków, to byli wprawdzie niesłychanie ciekawi wyniku przygody, lecz nie myśleli wystawiać na szwank własnej skóry. Rozłożyli się opodal, gotowi wobec najmniejszego niebezpieczeństwa zerwać się i uciec. Nietylko Komancze bowiem byli dla nich postrachem, oni nie mogli także zapomnieć białego myśliwca i czerwonego Apacza, którzy siłą swych ramion gęstą ich kupę zmienili w toczącą się z góry lawinę.
Droll przyszedł także z drugiej strony. Rozciągnął się obok kuzyna Franka, położył strzelbę tak samo nad krawędzią parowu i spytał:
— Czy słyszałeś wszystko, kuzynie Franku, o czem tutaj mówiono?
— Jak możesz pytać tak błędnie i chorograficznie? — odrzekł mały. — Stałem przecież obok, a cieszę się posiadaniem dwojga uszu. Czemuż nie miałbym słyszeć?
— Że masz uszy, to nie jest mi tak całkiem nieznane, ale niejeden ma dwoje uszu, a nie chce słyszeć, co powinienby słyszeć. Czy to był wódz Komanczów?
— Właśnie.
— I układano się z nim?
— Tak.
— Na cóż się zgodził?
— Komancze muszą się poddać. Wylezą po jednemu na skałę i tutaj się ich powiąże.
— Ty, to znowu chytry pomysł naszego Old Shatterhanda! Gdyby im wolno było wychodzić tak, jakby chcieli, jeden zaraz za drugim, to mogłoby to dla nas stać się niebezpiecznem, ponieważ zaś muszą wspinać się zwolna po jednemu, nie mogą nam nic zaszkodzić. Spodziewam się, że wszystko pójdzie dobrze. Sznurów i rzemieni jest poddostatkiem, aby tych drabów powiązać. Co to znaczy, jak człowiek wejdzie w porządne towarzystwo! Od kiedy spotkaliśmy wczoraj Old Shatterhanda i Winnetou, zaraz nadarzyła się sposobność do ciekawych przygód.
— Tak? A ze mną nie zdarza ci się nic podobnego? Słuchaj no, upraszam cię o takie pełne szacunku poważanie, jakiego się może domagać mąż o moich ośmiu matadorach! Zresztą nie spotkaliśmy ich ostatniego wieczora, lecz dzisiaj rano. Jeśli w swojej rachubie czasu utraciłeś fałszywy multiplikator, to nie wyobrażaj sobie, że dopomogę ci moimi staroasyryjskimi dziesiętnymi ułamkami. Kto sądzi, że nic ze mną przeżyć nie może, ten może właśnie coś przeżyć. Zapamiętaj to sobie na przyszłość! Czy dla tego pozwoliłem ci urodzić się jako memu bratu ciotecznemu i rodzonemu kuzynowi, żebym sobie psuł teraz dobry humor fałszywą rachubą czasu? Ten człowiek twierdzi, że ze mną nie może przeżyć niczego, a tymczasem nie umie odróżnić dodawania od zliczania!
— No, udobruchaj się już raz! — prosił Droll. — Nie chciałem cię urazić! Któżby za każdem słowem wybuchał jak bomba!
— Milcz, stary dudku! Jak śmiesz zgromadzać mnie razem z bombą w jednej perspektywie?
— Bo tak prędko pękasz jak ona.
— Pękam? Co za wyrażenie na tak poważną naukowość! Czy ty nie wiesz, żółtodzióbie, że bomba nie pęka, lecz eksportuje?
— Chciałeś chyba powiedzieć: eksploduje?
— Eksploduje? Jak to rozumiesz, kochany Drollu? — spytał Frank tonem uprzejmym. Kto go jednak znał, ten wiedział, że ta pozorna uprzejmość właśnie zapowiadała napewno eksplozyę.
— No — rzekł Droll spokojnie i nie spodziewając się jeszcze niczego. — Eksplodować to znaczy huknąć, a eksport oznacza tyle, co wywóz. Nieprawdaż?
— Tak, to bardzo słuszne, kochany Drollu.
— Pięknie! Cieszę się, że mi słuszność przyznałeś.
— Przyznałem słuszność? — wybuchnął Frank gniewnie.
— Wyobrażasz to sobie istotnie? Ja i przyznanie słuszności komuś, kto nie ma nawet tyle oleju w głowie, żeby się mógł wmyślić w wysoce zajmujące właściwości przyrostka eks! Tak, to było całkiem słusznie, że eksplodować znaczy huknąć. Eksploduje więc sodowa woda, bat i policzek, bo przytem powstaje huk. To także było słuszne, że eksport znaczy wywóz. Ale powiedzno, czy dominium wywóz, albo wyjazd nie pochodzi od feminium wywieźć, albo wyjechać?
— To dla mnie już zbyt uczone, ale musi w tem być pewna słuszność.
— A skoro się wywozi lub wyjeżdża, to chyba skądciś?
— Oczywiście.
— Naprzykład ze skóry?
— Ze... skóry? — powtórzył Droll stropiony.
— Rozumie się! A może nie słyszałeś jeszcze tego wyrażenia, że ktoś wyjechał ze skóry?
— Słyszałem, ale jeszcze nie widziałem.
— A zatem nie widziałeś jeszcze bomby?
— Nie.
— Ona właśnie wyjeżdża ze skóry, kiedy pęka, a ponieważ wywóz lub wyjazd znaczy tyle, co eksport, przeto my uczeni mówimy, będąc w cztery oczy, że bomba eksportuje. Czy to skampowałeś?
— Skampowałem? To znowu obce słowo. Nie weź mi tego za złe, mój Franku, ale czy nie mówi się przypadkiem: skapowałeś? Kampować znaczy przecież: obozować.
— Całkiem słusznie! Kampować znaczy wziąć coś tak mocno w kaput, że się tam rozłoży obozem. Zrozumiano?
Droll poskrobał się za uchem i odrzekł zakłopotany:
— Ani nie zrozumiałem, ani nie skampowałem. Wiesz przecież, że z takiemi obcemi rzeczami nie można do mnie przychodzić.
— Tak, niestety tak! Kochana natura opatrzyła nas odmiennymi duchowymi darami i dlatego to, chociaż jesteś moim rzeczywistym kuzynem, należałoby właściwie pokrewieństwo nasze nazwać mezaliansem. Przewyższam cię pod każdym względem i nie pojmuję poprostu, jak mogli nasi rodzice wpaść na pomysł połączenia nas dwu tak blizkiem pokrewieństwem. Mojem zdaniem powinien każdy wykształcony człowiek sam sobie wybierać kuzynów i ciotki! Gdyby to było możliwe, nie spotykalibyśmy w naturze tylu niewłaściwości w kuzynostwie.
— Tak? Nie chcesz więc o mnie już nic wiedzieć?
— Bądź taki dobry i nie pytaj z taką konsternacyą i deponacyą! Kocham cię właśnie za to, że jesteś głupszy odemnie. Cobym począł ze wszystkimi promieniami mądrości, gdybym nie miał kogo tem oświecać i oślepiać? To mnie właśnie tak uszczęśliwia, że wszystkie moje słowa są jako deszcz, który orzeźwia biednych swojemi kroplami i spławia wszystkie wiedze w wielkie morze filozoficznego oceanu. Powiedziała sobie kurka: „Każdemu po jajku, uczonemu trzy“. Przecież nic na to nie poradzisz, że jestem uczonym i że dostałem o dwa jajka więcej od ciebie. Ale nie martw się! Wiem, com ci winien jako brat cioteczny i kuzyn i od czasu do czasu dam ci z mojej porcyi sadzone jajko z sałatą. Zresztą dobrotliwa natura nie chciała tem ciebie skrzywdzić, że zrobiła mnie swoim ulubieńcem i siostrzanem. Ale uważajno! Zdaje się, że Old Shatterhand chce teraz coś powiedzieć.
Umówiony termin upłynął. Old Shatterhand pochylił się nad krawędzią parowu, przyłożył rękę do ust i zawołał ku Komanczom:
— Tokwi Kawa, eta haueh![5]
Wódz usłyszał wołanie, dał jeszcze swoim ludziom ostatni rozkaz i odwrócił się od nich, aby pójść za wezwaniem Old Shatterhanda. Wspiął się tą samą ścieżką, którą był zeszedł, a podczas tego ludzie jego składali broń swą na kupę. Zapewne zarządził on sam, w jakich odstępach mieli iść za nim, gdyż stali przygotowani na dole i dopiero, kiedy on znalazł się na górze, ruszył powoli drugi. Niewiadomo, czy wskutek wspinania się, czy z rozdrażnienia, wywołanego oporem wojowników biło wodzowi mocniej tętno, kiedy wyszedł na górę. Gdy złożył na plecach ręce do związania, powiedział ochryple:
— Tokwi Kawa dotrzymał słowa. Wiążcie go! Ale strzeżcie się, żebyśmy wam także kiedy nie położyli na rękach rzemieni, bo wtedy nie będziecie mieli czego szukać pod słońcem!
Tokwi Kawę związano i odprowadzono na bok. Następnego Komancza skrępowano także i przywiązano plecyma o plecy wodza. Przymocowując jeńców w ten sposób do siebie, zabezpieczało się ich w dwujnasób.
Dalszy ciąg odbywał się tak samo jak początek. Każdy z Komanczów wychodził z dołu dopiero wówczas kiedy poprzednik jego był już na górze. Dzięki temu był czas na dokładne zbadanie kieszeni każdego zosobna i przywiązanie go do towarzysza. Oczywiście, że Tokwi Kawa zarządził ten porządek wychodzenia na górę z rozmysłem. Na co? Aby nieprzyjaciołom ułatwić ujęcie swoich wojowników? Chyba nie! Czy, ażeby uległością skłonić ich do puszczenia Komanczów na wolność pod możliwymi do przyjęcia warunkami? To już prędzej. Należało także przypuścić, że uczynił to tylko w tym celu, by nieprzyjaciołom pokazać, że poza spodziewaną wolnością wszystko inne jest mu obojętne i w tem przekonaniu, iż tym, którzy na nim teraz wymusili posłuszeństwo, później wszystko odpłaci.
Gdy nareszcie uporano się ze wszystkimi, leżało z górą pięćdziesiąt par Indyan na ziemi. Tokwi Kawa zawołał do siebie Old Shatterhanda i powiedział:
— Ledwie zdołałem nakłonić moich wojowników do poddania się. Czy ty zadasz sobie trudu, by wywalczyć nam życie u bladych twarzy?
— Dotrzymam nawet więcej, niż obiecałem — odrzekł myśliwiec. — Przyrzekłem ci, że użyję całego mojego wpływu. Ponieważ teraz byłeś tak posłuszny, zapewniam cię usilnie, że życie i wolność wasza zostaną nienaruszone.
Na to wybuchnął Komancz przeraźliwym śmiechem i błysnął ku Old Shatterhandowi wzrokiem, pełnym nieskończonej nienawiści:
— Posłuszny? Ja wobec was? Czy lew słucha wilka, albo bawół śmierdziela? Co ty sobie myślisz? Kto ty jesteś? Ropiejąca bolączka, którą wytnę z ciała białej rasy i zostawię w odległym kącie sawanny, żeby tam gniła! A kim jest Winnetou? Najbardziej pogardy godnym i najtchórzliwszym z Apaczów. To trucizna, którą z odrazą wypluję i nogą zakopię w ziemi! Czy utraciłeś resztkę mózgu w lodzie ubiegłej zimy, że śmiesz twierdzić, iż Czarny Mustang był ci posłusznym? Przysięgam ci na Wielkiego Manitou i na duchy wszystkich naszych wodzów, za którym podążymy do wiecznych ostępów, że przyjdzie czas, kiedy się dowiecie, kto ma rozkazywać, a kto słuchać! Teraz jednak zdmuchuję cię precz od siebie, jak się zdmuchuje muchę smrodliwą z mięsa. Idź precz odemnie! Niedobrze mi się robi, kiedy patrzę na ciebie!
Jedyną spokojną odpowiedzią Old Shatterhanda było zapytanie:
— Czy chcesz może swoje życie przegadać? Jesteś jeszcze naszym jeńcem, nie wolnym!
— Pshaw! — zaśmiał się pogardliwie. — Tokwi Kawa nie pozwoli się zastraszyć! Old Shatterhand powiedział, że nasze życie i wolność są zapewnione.
— Ach! Czy tak polegasz na mojem słowie? Czy wiesz, jaki zaszczyt mi tem wyświadczasz? Nie łudziłeś się zaiste. Wypluj na mnie całą złość swoją, ja mimoto dotrzymam tego, co przyrzekłem.
— Ale tylko ze strachu przed nami, gdyż plemię moje zażądałoby każdej kropli krwi, którąbyście nam zabrali i musielibyście skończyć na palu męczarń śmiercią, jaką jeszcze żadna blada twarz nie zginęła. Tylko strach, czysty strach nie pozwala wam zadrasnąć nam skóry!
— Możesz teraz bezkarnie bluźnić, ponieważ dałem ci słowo. Wiedząc, że Old Shatterhand nie powie nieprawdy, jesteś pewien, że możesz być względem mnie bezczelnym. Tak jak ty teraz szczeka pies, któremu zęby wyłamano, aby nie kąsał.
— A tym psem jesteś ty — wrzasnął Komancz wściekłe. — Patrz tu na moją nogę! Kopnie cię ona wkrótce tak, że zawyjesz z bolu!
— Możesz sobie na dużo, dużo pozwolić, ponieważ masz moje przyrzeczenie — upomniał go Old Shatterhand z łagodnym uśmiechem. — Ale nie posuwaj się w tem za daleko! Jeśli nie potrafisz zapanować nad sobą, pożałujecie tego wszyscy.
— Pożałujemy? I to słowo tylko strach ci podsunął. Mów, co chcesz, ja śmieję się z twojej groźby!
Na to spoważniała twarz białego myśliwca, a głos jego zabrzmiał ciężko i poważnie:
— Well! Stanie się wedle twego życzenia. Ja spełnię tylko obietnicę, lecz ani słowa więcej, ani zgłoski. Zaraz się dowiesz, jak to rozumiem. Postanowiłem pierwotnie postąpić jeszcze łagodniej, aniżeli zobowiązałem się do tego przyrzeczeniem. Teraz jednak to przepadło i sprawdzi się moja przestroga; pokuta rychło nadejdzie!
Na to wciągnął Komancz głowę między ramiona, poderwał się w górę pomimo więzów, aby plunąć na Old Shatterhanda i to mu się też udało. Widząc to spokojny zazwyczaj i wyniosły Winnetou, ścisnął pięść i zawołał gniewnie:
— Szarlih[6], on splamił cię swoją śliną. Kto go ma za to skarcić, ja czy ty?
— Nie ty, lecz ja, ale ja zrobię to inaczej, niż myślisz — odrzekł jego biały przyjaciel. — On nie wart tego, żeby go ręka twoja dotknęła.
Inni byli także głęboko oburzeni na tę niepodobną do wiary bezczelność ze strony Komańcza, który teraz, będąc pewnym swego życia, nie powstrzymał się od wybuchu wściekłości. Mnóstwo głosów dało się słyszeć z żądaniem odwetu. Długi blondyn Kaz jął przechylać głowę z jednej strony na drugą, perkaty jego nosek wydał się jeszcze większym, dobroduszne zwykle mysie oczka błysnęły złowrogo. Podciągnął wyżej cholewy na swoich bocianich nogach i rzekł głośno:
— Mr. Shatterhand! To już za dużo! Tego nie powinniście ścierpieć! Jestem gotów zatkać mu ten pysk szeroki.
— Czem?
— Rzemieniem, który mu założę na szyję. Potem podniesiemy go tam na drzewo, które ma kilka pięknych konarów, wyrosłych tak pięknie, tylko dla tej procedury. Jeśli mu przytem zabraknie oddechu, to ja nie odpowiadam za to. On powinien był oddech na coś lepszego zachować! Kto się nie poruszy słowy, ten niech czuje kij dębowy, to stare i dobre przysłowie, które stosowano już dawno u spadkobierców Timpego!
— Dziękuję! Jeśli się na to urodził, żeby wisieć, to znajdzie jeszcze stryczek, my nie potrzebujemy kłaść mu go na szyję.
— Co? — zawołał Hobble-Frank. — On pana tak obraził i obrzucił łupami ze zgniłych jabłek, a nie miałby dostać za to filharmonijnej nagrody? Tego ja nie zniosę, to mi się nie podoba, jak pudlowi, którego czeszą szczotką pod włos! Jest jedno jasne miejsce na południowym firmamencie, z którego zwisa głęboko prawo odwetu. Wielu umie czytać te litery, lecz wielu nie umie. Do pierwszych należę ja przedewszystkiem i dlatego uważam to za swój główny i inkompetentny obowiązek...
— Tu może być tylko mowa o moim obowiązku, a nie o twoim, kochany Franku — przerwał Old Shatterhand upusty wymowy małego. — Pozwól, że ja dam odpowiedź temu czerwonemu panu!
— Ale ja tego nie zrobię, rzeczywiście nie zrobię, gdyż, jeśli panu zostawię moc i władzę opornego prokuratora, to wiem z góry, że ten czerwonoskórzec zamiast batów, dostanie ryż na mleku z sosem ostrygowym.
— Nie bój się, Franku! Tym razem daleki będę od pobłażania.
— Tak? Nareszcie przecież pan mądrzejesz? Późno wprawdzie, ale przecież! Mimoto zadefendowaliście mu jakąś karę?
— Tak.
— To proszę mi wyświadczyć tę wielką dyagnozę i grzeczność, żebym mógł być przytem pierwszym śpiewakiem tragicznym i subretkowym! Nie potrzebuję dopiero uczyć się roli na pamięć, gdyż wykręcę temu staremu tak wnętrze na zewnątrz, że z największą okazałością i łatwością będziemy mu mogli obie strony sympatycznie wypukać. Rozkaż pan zatem najłaskawiej, panie inspektorze i dyrektorze, kiedy się ma podnieść kurtyna! Cały teatr wysprzedamy, a zacna publiczność stuka już nogami.
— Dobrze, twoje życzenie się spełni. Czy twój nóż ostry?
— Ostry i śpiczasty, jak dobrze olejem napuszczona błyskawica, panie Shatterhand.
— Well! Niechaj więc Kaz i Haz tak mocno przytrzymają wodza, żeby nie mógł głową poruszyć, a ty utniesz mu całą czuprynę, a zostawisz tylko kilka kosmyków, do których przymocujemy te piękne, wschodnio azyatyckie ozdoby.
Z temi słowy wyciągnął z kieszeni warkocze obydwu Chińczyków, którzy ukradli byli strzelby.
— Hurra, o warkoczach kang-keng-king-kong zapomniałem prawie całkiem! Hurra! To olbrzymia stylistyczna myśl! Jestem tak uradowany i zachwycony, jak gdyby dzisiaj był diatoniczno-kynologiczny dzień moich imienin! Będzie można zaraz dopomóc mu do pozbycia się czupryny, a zdobycia warkoczy. Chodź pan tu, panie Timpe, numer pierwszy i Timpe, numer drugi! Pańskie nazwisko nie ma wprawdzie dla mnie pięknego karbolowo-klarnetowego dźwięku, ale przy takiej niesłychanej operacyi nie będzie mi przeszkadzało. Uważajcie, moi panowie, wielkie dzieło może się już zacząć. Kurtyna się podnosi, ale włosy spaść muszą! Zagram cyrulika sewilskiego, bez pendzla szczecinowego i pieniących się mydlin. W pierwszej odsłonie zaśpiewam do niego: „Podaj mi rękę, me życie!“, a on potem wygłosi „Grenadierów“ z „Roberta i Bertrama“. Następnie zacznie chór braci mścicieli: „Siecz mój Hobble, siecz i z czupryną precz!“ Na to on wpadnie: „Lekko drogi Franku, cicho, bo mi skórę porwie licho.“ To z „Wolnego Strzelca“, jeśli się nie mylę, albo jeśli się nie pomylił sam Weber. Na końcu pierwszego aktu tercet: „Księżycu, witam twoje rysy, już wódz Komanczów całkiem łysy“. Gdy wkrótce potem znowu zasłona pójdzie w sufity i lafety, zaintonuję z towarzyszeniem harmonii: „Rońcie razem łzy cierpienia, w nitkę się czupryna zmienia“, na co odpowie on sam z podwójnym kwartetem: „Jako, że bez kapelusza byłbym pośmiewiskiem mobu, bądź tak dobry, drogi Franku i przywiąż mi chińczyków obu“. Oczywiście, że to uczynię, ponieważ to leży w mojej roli, a kiedy to się już stanie, odśpiewają aktorzy i widzowie z całą orkiestrą hymn pochwalny. „Cieszcie się, czerwoni bracia, bo warkocze przytwierdzono i sam wódz wasz się zachwyca, że ma czaszkę ozdobioną. Tryumf ten doda mu sił; to komedyi koniec był“. Potem publika się podniesie, a zasłona spadnie. Tak sobie wyobrażam uroczysty program, a teraz moi państwo i inni gentlemani, niechaj się sztuka zacznie. Kto zagra najlepiej, nie otrzyma także gaży!
Mały wpadł poprostu w zachwyt nad przydzielonem sobie zadaniem. Przemowę swoją, wygłosił wprawdzie w ojczystym języku, mogli go więc tylko rodacy dobrze zrozumieć, lecz giestykulacya jego i mimika były tak wymowne, że i reszta białych mogła sobie mniej więcej wyobrazić, o co mu chodziło. Tylko czerwoni nie mieli o tem pojęcia.
Wódz widział wprawdzie zwrócone na siebie spojrzenia, widział nóż w ręku Franka i chińskie warkocze, które ten od Old Shatterhanda otrzymał. Z tego niewątpliwie wywnioskował, że to się do niego odnosi, ale nie mógł odgadnąć ich zamiaru. Że nic dobrego to być nie mogło, to zrozumiał, pomny sposobu, w jaki obraził Old Shatterhanda. Zląkł się, a obawa jego jeszcze wzmogła się, gdy Kaz i Haz uklękli obok niego i niemile obiecująco zaczęli go mierzyć wzrokiem.
— Czego tu chcecie? — zapytał ich z niepokojem.
Za nich odpowiedział Old Shatterhand:
— Otrzymasz odemnie podarunek za to, że byłeś względem mnie taki uprzejmy.
— Jaki podarunek?
— Przyszliście tutaj, aby sobie zabrać skalpy żółtych ludzi, nie dostaliście ich jednak niestety, albowiem Chińczycy chcieli je sobie zatrzymać. Ponieważ potrafisz sobie wyobrazić, jak przychylny jestem dla ciebie, przeto zrozumiesz, jak mi to przykro, że jako wódz musisz się wyrzec takiego skalpu. Moje dobre serce umożliwiło przeto ozdobienie cię nietylko jednym, lecz aż dwoma skalpami. Spodziewam się, że przyjmiesz to odemnie z wdzięcznością!
Tokwi Kawa wydał z siebie wątpliwie brzmiące „uff“, nie odrzekł jednak na to nic, ponieważ nie wiedział, jaki zamiar krył się za uprzejmemi słowy mówiącego.
— Oczywiście, że warkocze powinny się znaleźć na głowie — ciągnął dalej Old Shatterhand — sądzę więc, że będzie ci przyjemnie, jeśli je tam każę przywiązać, a ty je będziesz nosił, jako pamiątkę odemnie.

— Uff, uff! — zawołał Komancz, wpadając w gniew. — Skalpów nie wiesza się na głowie, lecz u pasa, a to nie są skalpy tylko włosy tchórzliwych żółtych bez skóry. Wojownika, noszącego takie włosy, wyśmiałyby i wyszydziłyby stare baby!
Frank zaczął gorliwie piłować...
— Ale ty będziesz je mimoto nosił, ponieważ ja ci je daruję, a przyzwyczajony jestem, żeby szanowano moje dary.

— Schowaj je sobie. Ja ich nie chcę!
— Czy chcesz, czy nie chcesz, o to nie pytam. Przeznaczone są dla ciebie, dlatego każę ci je teraz przyczepić.
— Poważ się to uczynić! — krzyknął czerwony — Nie zapominaj o tem, że jestem wodzem!
— Pshaw! Wiesz bardzo dobrze, że ja także jestem wodzem białych myśliwców, a zarazem wodzem Apaczów, którzy obdarzyli mnie władzą, równą władzy Winnetou. A jak ty przedtem do mnie przemawiałeś? Czy sądzisz, płazie, że ja powinienbym w tobie wodza uczcić, którego ty we mnie wyszydziłeś? Nie jesteś już niczem w moich oczach, jak tylko czerwoną maszkarą, której przyczepię chińskie warkocze ku poważnej przestrodze twych wojowników, ażeby znowu któryś z nich nie ośmielił się pomyśleć, że Winnetou i Old Shatterhand to chłopcy, z którymi można robić, co się komu spodoba!
Oczy Tokwi Kawy stanęły słupem. Zagryzł wargi i syknął złowrogo:
— Przestrzegam cię! Nie hańb głowy wodza tymi odpadkami żółtych psów!
— Ty mnie przestrzegasz? Ja przestrzegałem cię także przedtem, a czy mnie posłuchałeś? Teraz przychodzą skutki tego, że nie wierzyłeś mi, kiedy ci mówiłem, iż pożałujesz owych obelg. Będziesz nosił te „odpadki żółtych psów“, a ja postaram się, żeby ci było z tem wygodnie. Zdobi cię nie tylko lok skalpowy, lecz także pełne włosy. Tej czupryny i warkoczy byłoby dla twej głowy za wiele. Dlatego każę ci teraz włosy uciąć, aby zrobić miejsce na włosy Chińczyków.
Gdyby był piorun strzelił tuż obok Tokwi Kawy, nie byłby wywołał w nim większego przerażenia. Oczy wyszły mu z orbit, a rysy twarzy przybrały wyraz jak u dzikiego zwierzęcia. Pomimo więzów podniósł się do połowy i głosem, drżącym od niewysłowionej wściekłości, krzyknął:
— Każesz mi obciąć czuprynę? Moją czuprynę, ozdobę głowy, wyraz siły i siedzibę piór orlich, które świadczą o mojej władzy i sławie! Ona ma być obcięta?
— Tak, i to natychmiast.
— Odważ się, odważ, jeśli chcesz zginąć śmiercią, która ogromem cierpień dorówna męczarniom tysiąca na śmierć zamęczonych ludzi!
— Pshaw! Ta groźba pobudza mnie do śmiechu, lecz nie wstrzyma ani na chwilę od wykonania tego, co sobie przedsięwziąłem. Połóżcie go i przytrzymajcie!
Polecenie to odnosiło się do braci Timpów, którzy też zaraz wzięli się do roboty. Rozciągnęli jego podniesione do połowy ciało na ziemi i przytrzymali je tak bez żadnego wysiłku. Wódz nie stawiał w tej chwili oporu i zachowywał się jak mały chrząszcz, udający w razie napaści martwego. Leżał z zamkniętemi oczyma i mruczał półgłosem:
— Nie, on się nie odważy, nie może się odważyć obciąć wodzowi czuprynę. To się jeszcze nigdy nie zdarzyło, odkąd istnieją czerwoni wojownicy i biali ludzie!
— Jeśli się to rzeczywiście jeszcze nigdy nie zdarzyło, to stanie się to teraz — upierał się Old Shatterhand. — Zaczynaj, Franku! Nie traćmy daremnie czasu!
— Całkiem słusznie — odrzekł mały, odkładając na razie warkocze i przystępując do Komańcza z nożem w ręku.
Usłyszawszy kroki, otworzył wódz oczy i zobaczył Franka nadchodzącego. Poznał teraz, że to, co za niemożebne uważał, miało przecież przyjść do skutku, a to poznanie dało mu siły olbrzymie. Pomimo że miał ręce związane na plecach, strącił z siebie braci Timpów już po dwu ruchach. Oni pochwycili go oczywiście natychmiast i wytężyli wszystkie siły, aby go na ziemi przytrzymać, lecz on wskutek nadzwyczajnego podniecenia miał nad nimi taką przewagę chwilową, że musieli na nim uklęknąć jeszcze dwaj ludzie, by jego głowę przytrzymać i dopiero wtedy można było zabrać się do dzieła. Frank zaczął gorliwie piłować. Zaledwie podniósł w ręce pierwszy obcięty kosmyk, ustał opór, a ciało Komańcza wyprężyło się jak po śmierci. Po nadmiernym wysiłku przyszło nań uczucie zupełnej bezsilności, a on poddał się swemu losowi, nie poruszywszy się ani razu. Pozwolił nawet Frankowi, stosownie do potrzeby przekładać głowę to w lewo, to w prawo. Gdyby to się nie działo na dzikim Zachodzie, możnaby sądzić, że był zachloroformowany. W ten sposób obcięto mu całą czuprynę z wyjątkiem cieniutkiej reszty. Frank podniósł teraz oba warkocze w górę i zawołał:
— Tak, peruki już niema, a przyjdą na jej miejsce loki. Uważajcie, moi państwo, jak ukoronuję go teraz na księcia i zdetronizowanego cesarza chińskiego! W każdem położeniu życiowem jest pewne położenie, w którem człowiek, prosto stojący, nieraz się położy. W takiem położeniu znajduje się teraz wódz Komanczów, ponieważ leży przedemną łagodnie i cicho, jak półtora litra wylanej maślanki. Posłuchał naszej delikatnej namowy i z wzniosłą cierpliwością poddał się swemu losowi. To zasługa z jego strony, którą wynagrodzić należy, dlatego przypinam mu do głowy koronę i pytam pana, panie Old Shatterhand, jaki on powinien nadal nosić tytuł, gdyż z chińskimi ogonami na karku nie będzie już Tokwi Kawą, Czarnym Mustangiem!
Old Shatterhand podchwycił to pytanie i odrzekł:
— Masz słuszność, kochany Franku, odbierzemy mu dotychczasowe nazwisko, a damy inne. Przystał teraz do Chińczyków, którym wymyślał od żółtych psów i odtąd niech się nie nazywa Tokwi Kawa, lecz Mungwi Eknan Makik.
Te trzy słowa znaczą; „wódz żółtych psów“. Usłyszawszy je Hobble-Frank, zawołał głośno, żeby go wszyscy mogli dosłyszeć, najpierw w angielskim języku, a potem w narzeczu Komanczów:
— Słuchajcie, panowie! Wódz Komanczów okazał się niegodnym swego dotychczasowego imienia, a przedtem, kiedy przesłuchiwaliśmy go, był tak tchórzliwy że wypierał się swoich zamiarów. Wobec tego wykreślamy go z szeregu odważnych czerwonych wojowników. Stracił on też prawo noszenia swego leku. Odbieramy mu go a przywieszamy natomiast inny, mianowicie włosy „żółtych psów“. Na cześć tego nowego leku będzie się on odtąd nazywał Mungwi Eknan Makik. Old Shatterhand tak powiedział!
Są wypadki w życiu Indyanina i przedmioty, mające dlań nadzwyczajne, głęboko sięgające znaczenie. Najważniejszem zdarzeniem jest nadanie imienia, a najważniejszym przedmiotem worek z lekami. Indyanie nie nadają dzieciom imion, ani nazwisk i każdy musi je sam sobie zdobyć, zasłużyć na nie przez wybitne czyny lub zalety. Jeśli te zalety utraci, lub spowoduje zapomnienie czynów, odbiera mu się jego imię, a on musi, o ile z powodu utraty czci nie wykluczy go plemię, starać się o nowe wśród wielu niebezpieczeństw. Zaszczytne imię posiada zatem dla Indyanina taką samą wartość jak życie.
Podobnie przedstawia się rzecz z lekiem, którego mozolne zdobywanie jest często w związku z nadaniem imienia. Słowo lek nie ma tam takiego znaczenia, jak u białych. Gdy pierwsi biali przybyli do Indyan, nie znali czerwoni leków bladych twarzy. Działanie ich było dla Indyan niewytłómaczone, uważali je za czary, za coś pochodzącego od dobrego lub od złego ducha. To też z czasem przyzwyczaili się nazywać wszystko, co łączyli z wpływem boskim, zasłyszanem od białych słowem: „lek“.
Teraz się czasy zmieniły. Zniknęły trzody bawołów i mustangów, a wraz z niemi żylaste, silne postaci czerwonych wojowników i białych westmanów. Ludzie, jak Old Firehand, Old Surehand, Sam Hawkens, których sławą rozbrzmiewały usta wszystkich, przeszli już niemal do baśni, a gdy kto słyszy, że Old Shatterhand jeszcze żyje, a nie widział go sam, jest skłonny to także za myt uważać. Wówczas jednak, kiedy sawanny i Góry Skaliste, głęboko wcięte keniony i parowy dzikiego Zachodu były terenami dzielnych czynów, godnych homeryckich bohaterów, kiedy wogóle jeszcze istniał dziki Zachód, Indyanin nie był jeszcze opuszczonym przez Boga i ludzi, albo raczej przygniecionym i podupadłym człowiekiem, czem się stał teraz. Wówczas znał jeszcze wzniosłe obowiązki, wiedział, co to jest honor, wówczas istniały jeszcze dla niego ideały i pojęcia, które stawiał wyżej od dobrobytu ziemskiego. Wówczas posiadał on jeszcze widoczny przedmiot, do którego przyczepiał to dążenie do ideału. Był nim lek.
Co zatem należy przez to słowo rozumieć, pojmie każdy. Tem też tłómaczą się warunki i ceremonie, wśród jakich można go było zdobyć, oraz znaczenie, jakie miał dla całego życia. Lekiem mógł być każdy przedmiot, lecz ile i jakiekolwiek byłyby one w plemieniu, znaczenie ich było zawsze jedno jedyne. Lek był symbolem wszystkiego, co wzniosłe i święte. Od jego posiadania zależało dobre imię, cześć, cała przyszłość i zbawienie właściciela, a biada temu, ktoby go przez nieuwagę utracił, albo w walce ze zwycięskim nieprzyjacielem. Taki był już shańbiony, w pewnych warunkach na całe życie, a przynajmniej dopóty, dopóki nie zdobył drugiego nowego, lub nie odbił wydartego. Bez leku był niemożliwy w plemieniu, nawet krewni go unikali, gdyż każdy, kto się z nim stykał, stawał się tak samo pozbawionym czci, jak on.
Można sobie zatem wyobrazić, jaką karą, jak olbrzymią stratą było dla Czarnego Mustanga odebranie mu leku! Hańbę z tego powodu powiększała stokrotnie jeszcze ta okoliczność, że miał zamiast worka z lekami otrzymać chińskie warkocze. To nie tylko równało się zerwaniu wysokiemu oficerowi lub generałowi epoletów, a przyczepieniu natomiast uszu zajęczych lub psich ogonów, to było czemś o wiele gorszem. Taki oficer byłby shańbiony tylko na całe życie, tymczasem Czarny Mustang tracił prawo przejścia do wiecznych ostępów. To też kiedy Old Shatterhand obwieścił, że odbierze Tokwi Kawie lek, nie dała się usłyszeć żadna odpowiedź. W głębokiej ciszy wszyscy oczekiwali, czy to zrobi na prawdę.
Old Shatterhand skinął na Franka, żeby przymocował warkocze do pozostałych włosów, a gdy się to stało, przystąpił do wodza, który miał worek z lekami, zawieszony na owiniętym o szyję sznurku. Old Shatterhand przeciął ten sznurek i powiesił sobie lek na szyi, mówiąc tak głośno, żeby go wszyscy słyszeli:
— Zawieszając sobie ten woreczek na szyi, wieszam wodza Komanczów, Tokwi Kawę, który utracił nie tylko życie, lecz także duszę. Tutaj u moich stóp nie leży już Czarny Mustang, lecz Mungwi Eknan Makik, żółty pies z dwoma chińskimi warkoczami. Słyszeliście i widzieliście to wszyscy. Howgh!
To, co teraz nastąpiło, nie da się w żaden sposób opisać. Biali wznosili okrzyki radości bez końca, czerwoni zaś ryczeli i wyli głosami wprost niepojętymi, jak gdyby nie pochodziły z gardeł ludzkich. Szarpali i darli więzy, podskakiwali, by je rozerwać i tarzali się tędy i owędy, pomimo że byli po dwóch związani. Przytem wybuchali przeciwko swoim zwycięzcom przekleństwami, zawierającemi wszystko, co tylko można najgorszego i najokropniejszego wymyślić. Old Shatterhanda i Winnetou zasypano wyrazami, jakich nie słyszeli nigdy, chociaż mieli już do czynienia z gorszymi wrogami. Biali z trudem tylko utrzymali lndyan, rzucających się jak ryby pomimo więzów. Czarny Mustang zachowywał się wprost jak furyat. Jego duchowe i fizyczne znużenie zamieniło się w coś przeciwnego. Zdawało się, że nabrał sił dziesięciu ludzi, gdyż tylu robotników musiało go trzymać i jadu tysiąca wężów, gdyż jadowite przezwiska, miotane na Apacza i jego przyjaciela, nie chciały się wcale skończyć, a były tak okropne, że wyprowadziły z równowagi nawet zimnego zwykle i obojętnego Winnetou. On kazał braciom Timpom włożyć w usta knebel temu wstrętnemu człowiekowi, ci zaś wykonali to zarządzenie natychmiast. Kiedy z czasem czerwonoskórym zabrakło oddechu, rzekł Apacz głosem, który doleciał do uszu wszystkich, chociaż nie był podniesiony:
— Winnetou sądził, że synowie Komanczów są także ludźmi, lecz ich wrzaski i syki dowiodły mu, że się w błędzie znajdował. Chciał on z nimi postąpić, jak z wojownikami, wziętymi do niewoli, ponieważ jednak bryznęli nań sokiem jadowitych ropuch, obejdzie się z nimi jak z ropuchami i postara się o to, żeby im odebrano ten jad. Nie zbliżą się oni już do nikogo, by go obryzgać, a niebawem dowiedzą się, w jaki to się stanie sposób. Zwleczcie ich z góry i zabierzcie do parowu, gdzie będziemy ich pewniejsi, aniżeli tutaj! Tam naradzimy się, co z nimi zrobić.
Usłyszawszy to Czarny Mustang, zawołał:
— Nie macie się nad czem naradzać! Old Shatterhand przyrzekł nam życie!
— Życie! — odrzekł Winnetou najwzgardliwszym tonem, na jaki się mógł zdobyć. — Gdyby wodza Apaczów spotkało to, co ciebie, to wyrzekłby się ochoty do życia. Wbiłby sobie swój własny nóż w serce. Tymczasem ty skomlisz o dalszy ciąg swojej hańby.
— Psie! — krzyknął Komancz — Ja nie skomlę. Chcę tylko po to żyć, ażeby się na was zemścić, jak się jeszcze nie zemścił żaden czerwony wojownik!
— Pshaw! Spróbuj to zrobić! Jak dalece nie troszczymy się o twój gniew i jak mało boimy się twojej zemsty, pokażemy ci w ten sposób, że wam darujemy życie.
To rzekłszy, odwrócił się z tak upokarzającym ruchem głowy, jaki tylko jemu był właściwy, i ujął Old Shatterhanda za rękę, aby z nim zejść po zboczu. Obaj byli zbyt dumni na to, żeby patrzeć, w jaki sposób wykonają rozkaz Winnetou co do sprowadzenia pojmanych.
Łatwo sobie wyobrazić, że nie odbyło się to zbyt delikatnie, chociaż starano się nie uszkodzić Indyan, widząc, że Apacz tego sobie nie życzy. Na dole obwałowano po jednej stronie ogień w ten sposób, że pomiędzy nim a skałą powstało miejsce, którędy przeprowadzono jeńców. Potem poukładano ich parami, a robotnicy kolejowi chcieli się już zabrać do ich broni, lecz Old Shatterhand zabronił im tego.
— Stać! — zawołał. — Teraz niech wszystko leży. Nie wiecie jeszcze, co się postanowi o tych rzeczach!
Robotnicy posłuchali. Było pośród nich wielu, którzy nie umieli jeszcze krępować się w swych zachciankach przez wzgląd na drugich, ale wobec takich mężów jak Winnetou i Old Shatterhand nie ośmielili się przecież stawić oporu.
Właściwie cztery osoby miały rozstrzygnąć o losie Komanczów, a mianowicie obaj wymienieni i obaj inżynierowie z Rocky-Ground i z Firwood-Camp. Ponieważ jednak drugi z nich wyszukał sobie bezpieczne miejsce i postarał się o to, żeby go nie widziano, rozumiało się samo przez się, że go wykluczono. Usiedli więc tylko we trzech, aby się naradzić. Inżynier Swan nie brał jeszcze nigdy udziału w takiej naradzie. Nie zadał sobie wcale pytania, komu należało zostawić zaszczyt zabrania głosu pierwszemu. Gwałtowny jego temperament nie pozwolił mu wstrzymać się, dopóki któryś z tamtych dwu uczestników nie przemówi. Zaledwie tedy usiadł, zaczął tonem, pełnym przekonania:
— Nie ulega oczywiście żadnej wątpliwości, że te draby muszą zginąć, radzę więc, ponieważ proch i ołów kosztują, rzemienie zaś mamy darmo, ażebyśmy ich ładnie jednego obok drugiego powiesili na drzewach. Jestem pewien, moi panowie, że wy taksamo się na to zapatrujcie.
Przez poważną twarz Apacza przemknął lekki uśmiech. Sam on jednak nie odpowiedział, ponieważ był przyzwyczajony oddawać w takich razach głos Old Shatterhandowi, który również skinął z uśmiechem głową do inżyniera i odrzekł:

— Well, sir! Cieszy nas to bardzo, żeście nas tak odpowiednio ocenili. My jesteśmy oczywiście także zupełnie pewni, że muszą umrzeć, ponieważ my jako ludzie...
„Milcz!“ zgromił Old Shatterhand czerwonego.
— Pięknie, ładnie! — wtrącił skwapliwie inżynier — Rozstrzelanie byłoby także zbyt zaszczytnem dla takich łotrów, a więc wieszać, co ja...

Urzędnik urwał nagle, gdyż powstrzymał go tak rozkazujący ruch ręki Old Shatterhanda, że mu słowo w ustach utknęło. Świadom jednak swej godności jako uczestnika sądu preryowego, rzekł zaraz potem:
— Co takiego? Czemu mi przerywacie?
— Aby wam pokazać, jak to działa na człowieka, gdy mu przerywają w mowie.
— Jakto?
— Wy nie pozwoliliście mi dopiero co dokończyć słowa. Sąd preryowy, to rzecz poważna, sir. Tu nie wybucha się tak prędko ze zdaniem, nie zapytawszy pierwej tych, którzy lepiej znają Zachód, których poglądy mogą zatem mieć większe znaczenie.
— Well! Ale przyznaliście przecież, że jeńcy muszą umrzeć! Nieprawdaż?
— Tak. Gdybyście jednak nie byli mnie przerwali, nie byłaby wam uszła przyczyna, dlaczego muszą umrzeć. Chciałem właśnie zaznaczyć, iż jesteśmy pewni ich śmierci, ponieważ wszyscy jako ludzie jesteśmy śmiertelni.
— Ach, więc tylko dlatego?
— Tak.
— A więc mają umrzeć, ponieważ są wogóle śmiertelni, a nie dlatego, że zagrażali naszemu życiu?
— Całkiem słusznie!
— Hm! Jak to pojmujecie, mr. Shatterhand?
— Umrą prędzej czy później, bo są właśnie śmiertelnymi ludźmi. My nie mamy prawa sprowadzać ich śmierci. Albo mówiąc dokładniej: wy tego prawa nie macie.
— Jakto? — Czy wyrządzili wam taką krzywdę, którą wedle prawa preryowego karze się śmiercią?
— To... hm... to zaiste nie — odrzekł inżynier przeciągle.
— Nie możecie więc wobec tego mówić o wieszaniu mr. Swan. My, to jest Winnetou i ja, moglibyśmy zabić Tokwi Kawę, ponieważ ukradł nam broń i konie, a mimo to obiecaliśmy mu, że ani on nie zginie, ani nikt z jego ludzi.
— Czy nie daliście tego przyrzeczenia trochę zawcześnie, sir?
— Stawiam w zamian pytanie: Czy słyszeliście kiedy, żeby Shatterhand i Winnetou postąpili kiedy zbyt pośpiesznie?
— Nie. Przepraszam was mocno za to!
— Nie widzę więc powodu do długich narad, gdyż postanowiliśmy już niezłomnie, co się stanie z Komanczami, a sądzę, że co my uważamy za słuszne, to wyda się wam także możliwem do przyjęcia.
— To mówcie, mr. Shatterhand!
— Życiu ich nie groziłoby nic nawet wówczas, gdybyśmy mieli podstawę do ukarania ich śmiercią. Jesteśmy chrześcijanami, a zatem nie możemy dopuszczać się mordów masowych.
— Well! Zgoda! A zatem dalej!
— Na karę oczywiście zasłużyli, gdyż chcieli napaść na Firwood-Camp. Najlepszą i najsprawiedliwszą karą jest zawsze ta, która nie dopuszcza, żeby zbrodniarz mógł czyn swój powtórzyć. Musimy więc Komanczom odebrać sposobność, albo możność urządzenia rychło nowego napadu. Osiągniemy to w ten sposób, że za zamierzone dziś wtargnięcie do Firwood-Camp weźmiemy ich broń i konie.
— Egad! To niezłe! To mi się podoba! Ale kto dostanie te rzeczy?
— Wy i wasi robotnicy. Uważam to za koszta sądowo-karne, które należy rozdzielić pomiędzy was w nagrodę za pomoc.
— Bardzo dobrze, a ludzie z Firwood-Camp?
— Z nich tylko ci coś otrzymają, którzy się wkońcu przecież przyłączyli.
— Jest ich tak mało, że to, co na nich przypadnie, chętnie oddamy.
— Odebraliśmy Czarnemu Mustangowi lek, ponieważ był tak głupio bezczelny i bezczelnie głupi, że nas obraził, pomimo że znajdował się w naszej mocy. Poczucia honoru jego ludzi mieliśmy zamiar oszczędzić. Ponieważ jednak, poszedłszy za jego przykładem, szydzili z nas potem w ten sam sposób, ich więc spotka ta sama kara. Odbierzemy im także ich leki.
— Całkiem słusznie, sir! To, co ci czerwonoskórcy uważają za lek, jest tylko fanaberyą, z której się człowiek śmiać musi.
— W tem się mocno mylicie. Nie chodzi tu o fanaberye, lecz o przekonania religijne, o najświętsze i najgłębsze uczucia, jakie mieszkają w ich sercu. Wy tego nie rozumiecie. Jeśli im zabierzemy leki, ograbimy ich nietylko z najcenniejszych dóbr ziemskich, lecz zdaniem ich pozbawimy ich nawet możności zbawienia.
— Pshaw! Wieczne ostępy! To śmieszne!
— To wcale nie jest śmieszne. My chrześcijanie mówimy o niebie, Mahomet o siedmiu niebach, Bramini mają swoją Nirwanę, Lapończycy wieczne łąki reniferowe, Eskimosi niebieskie morza z fokami i wielorybami, a Indyanie swoje wieczne ostępy. Jak niedołężna mowa dziecka miła jest rodzicom, tak samo miły jest Panu Bogu nieśmiały bełkot człowieka, który nie nauczył się jeszcze mówić i modlić jak chrześcijanin. Kara, jaką przeznaczamy Komanczom, jest straszną. Byłbym do niej nie dopuścił, gdyby nas nie byli wyszydzili w ten sposób i gdyby Winnetou, chociaż sam jest czerwonoskórym człowiekiem, nie zagroził był im nią poprzednio, mówiąc, że odbierze im jad ich. Idzie tu także o motyw wychowawczy i o zasadę pożyteczności. Niechaj poznają, że z rozmiarami błędu wzrasta także surowość kary i że takich ludzi jak my nie można bezkarnie obrażać. Wieść o tutejszem zdarzeniu rozniesie się rychło między czerwonymi i zdobędzie nam wśród nich szacunek. Czy Winnetou zgadza się na to?
— Mój biały brat mówił jak z mojej duszy — odrzekł Apacz. — To, co on czyni, jest tem samem, co ja postanowiłbym niechybnie. Odbierzemy im leki.
— Ależ oni się zemszczą straszliwie! Myślicie, że nie? — zapytał inżynier.
— Oczywiście, że będą myśleli o zemście, lecz nie nad wami, tylko nad nami — odrzekł Old Shatterhand. — Przez to właśnie, że odbierzemy im leki, odwrócimy ich zemstę od was na siebie. Będą musieli haniebnie opuścić te strony, pójść piechotą do swoich pastwisk, a po drodze nędznie dawać sobie radę, ponieważ nie mają broni. Nie będą mogli polować, tylko co najwyżej sieci zastawiać. Będą musieli żywić się przeważnie jagodami i dzikimi owocami, a to długo zatrzyma ich w drodze. Kiedy zaś wrócą do domu, będą ich właśni współplemieńcy unikali, bo zauważą u nich brak leków. Aby napowrót zdobyć sobie cześć wojowników i szacunek u współplemieńców, będą musieli postarać się o nowe leki, co może trwać całemi latami. Tutaj więc, na teren swej bezprzykładnej straty, nie wrócą rychło. Natomiast biada, po trzykroć biada mnie i Winnetou, gdybyśmy kiedy nieszczęśliwie wpadli im w ręce!
— A nie boicie się?
— Bać się? Ani nam się nie śniło! Gdyby człowiek na dzikim Zachodzie lękał się wszystkiego, nie pozbyłby się nigdy obawy, a ze strachu nie byłby zdolnym spędzić tu ani chwili dłużej. A zatem sprawa załatwiona. Czy dodacie co jeszcze do naszego postanowienia, mr. Swan?
— Nie próbuję nawet — roześmiał się inżynier. — Odebraliście mi wszelką ochotę do zapatrywań i zamiarów. Ale co zrobimy ze skutem, siedzącym w studni. Czy on wierzy także w worki z lekami?
— Nie. Dajcie mu tęgie baty i wypuście go!
— Postaram się o to, sir, postaram się, jak się należy. Moi ludzie ucieszą się zdobyczą, którą dostaną. Koni oczywiście nie potrzebują, lecz jeśli je o kilka stacyi przewieziemy koleją, będziemy mogli je sprzedać za wcale porządne ceny.
— Ja i moi towarzysze nie domagamy się niczego z łupu oprócz dwu koni, które wybiorę dla Franka i dla Drolla, bo ich są bardzo liche.
— Well! Wybierzcie najlepsze! Należą wam się chyba, bo, że ujęliśmy czerwonych tak ładnie, to nie nasza, lecz wasza zasługa. Sądzę, że narada skończona.
— Tak. Ja zawiadomię wodza o jej wyniku. Usłyszymy straszliwe wybuchy wściekłości, ale na nas to wrażenia nie zrobi.
Old Shatterhand powstał i udał się z Winnetou i z inżynierem tam, gdzie leżał Tokwi Kawa, koło którego siedzieli Frank i Droll, aby go mieć na oku. Ciekawy Hobble nie czekał na to, co miał usłyszeć, lecz zawołał:
— Panowie radni nadchodzą z ratusza, a zatem posiedzenie plenarne i komisyjne zamknięte. Czy sejm — tu wskazał na Old Shatterhanda i Winnetou — i izba niższa — przytem wskazał na inżyniera — powzięły już swoją jurydyczno-aeronautyczną decyzyę?
— Zaraz usłyszysz — odparł krótko Old Shatterhand, a zwróciwszy się do wodza, rzekł, nie nazywając go już dawnem, lecz nowem pogardliwem imieniem: — Niechaj Mungwi Eknan Makik usłyszy, co postanowiono o nim i o jego Komanczach!
Wódz odwrócił głowę na bok, aby dać wyraz temu, że wszystko, co mu powiedzą, jest dlań zarówno śmieszne jak obojętne. Old Shatterhand nie zważał oczywiście na to i oznajmił tak głośno, żeby go usłyszeli wszyscy czerwonoskórzy:
— Synowie Komanczów zasłużyli na śmierć, ponieważ chcieli mieszkańców Firwood-Campu wymordować i oskalpować, my jednak przyrzekliśmy im życie i dotrzymamy naszego słowa.
Na to przestał wódz udawać obojętność i zawołał:
— Uff, uff! Każ więc nam zdjąć więzy i puść nas, ażebyśmy mogli odjechać!
— Kto nie ma konia, nie może na nim jechać — brzmiała równie spokojna jak i prosta odpowiedź.
— Przecież konie mamy! — odrzekł wódz na poły pewnie, a na poły niepewnie.
— Mylisz się, gdyż wszystkie wasze konie i wszelka broń należą do nas.
— Nasze konie i broń? — krzyknął Indyanin. — Czy chcesz nas okraść?
— Milcz! — zgromił Old Shatterhand czerwonego. — Jesteście mordercami, a my was zwyciężyliśmy. Mimoto nie chciałem z wami postąpić surowo, wy jednak wbrew mojej przestrodze szydziliście z nas i miotaliście obelgi. Nie wierzyłeś temu, że cię spotka kara i szydziłeś dalej. I teraz, gdy kara następuje, zarzucasz mnie chęć kradzieży! Ty, który odtąd nazywasz się tylko Mungwi Eknan Makik!
— Psie! — ryknął Indyanin — Nie nazywaj mnie tak!
— Pshaw! Daremne żądanie! Ja i tysiąc innych będą cię tak nazywali, a jeśli raz jeszcze usłyszę z ust twoich takie słowo, jak pies, to cię każę do krwi oćwiczyć. Lek już utraciłeś, potrzeba ci jeszcze tylko bata, ażebyś mógł uchodzić za najnędzniejszego ze wszystkich robaków.
— Ja się zemszczę, straszliwie się zemszczę!
— Jak? Przy pomocy swego plemienia? Wszak nie możesz się tam wcale pokazać! Mam dość tutaj posłańców, ażeby cały szczep wzburzyć przeciwko wam!
— Żaden z nich nie poważy się zbliżyć tam, gdzie są uczciwi wojownicy, ponieważ im także odbierzemy leki.
Wódz otworzył już usta do odpowiedzi, lecz to co usłyszał, wydało mu się tak potwornem, że nie wydobył z siebie ani słowa. Old Shatterhand mówił dalej:
— Byliby się mogli oddalić, nie tracąc swoich świętości, ponieważ jednak byli tacy szaleni, że nasz gniew wywołali, ukarzemy ich w ten sposób, że odbierzemy im leki i wrzucimy w ogień. Skoro dzień nastanie, będziecie mogli odejść z życiem, które wam darować obiecałem, ale wszystko poza tem zostawicie tutaj, i uczciwe imiona i cześć i szacunek, których odmówią wam teraz małe dzieci i stare baby. Powiedziałem. Howgh!
Potem nastąpił tak samo jak na górze nieopisany wybuch wściekłości, który wzmógł się jeszcze, gdy Indyanom rzeczywiście zabrano leki i wrzucono w ogień. Ten rodzaj zniszczenia był zręcznie obmyślony przez Old Shatterhanda. Oto jeśli Indyanin utraci swój lek, czyni wszystko, co tylko może, ażeby go odzyskać, zanim zacznie starać się o nowy. Gdyby robotnicy kolejowi zatrzymali byli worki, byliby Komancze zostali w tej okolicy potajemnie, ażeby morderstwem i zabójstwem wrócić do ich posiadania. Tymczasem wobec zupełnego zniszczenia leków nie mieli po co tutaj zostawać. Tak więc spłonęły wszystkie worki i pozostał tylko jeden, to jest wodza, który sobie Old Shatterhand schował na pamiątkę, chociaż wiedział, że Czarny Mustang wytęży wszystkie siły, ażeby go sobie odebrać.
Łatwo sobie wyobrazić, ile trudu kosztowało białych utrzymanie czerwonych w karbach. Nareszcie to przeminęło, a Old Shatterhand wybrał dwa najlepsze konie dla Franka i Drolla. Gdy podczas tego przechodził raz obok wodza, ofuknął go Indyanin, jak dziki kot:
— Jakżebyś się cieszył, gdybym był tutaj przyjechał na moim czarnym mustangu! Chociaż dłoń twoja niegodna nawet dotknąć jego piany, byłby jednak został twoją własnością. Tak zaś musisz się wyrzec najlepszego konia, jaki istnieje między jedną Wielką wodą a drugą. Śmieję się z ciebie!
— A ja jeszcze więcej z ciebie — odparł myśliwiec. — Wszak sam powiedziałeś wyraźnie, ile wart twój karosz. Koń pieniący się jest do niczego. Gdyby mi go darowano, nie przyjąłbym go, byłoby to nawet dla mnie obelgą, którejbym nie przebaczył. Możesz zatrzymać sobie swoją czatlo!
Komancz chciał Old Shatterhanda podrażnić i obudzić w nim zazdrość, a tymczasem musiał zamiast tego usłyszeć taką odpowiedź. Czatlo znaczy żaba. Co za obelga, żeby słynnego mustanga nazwać żabą! Z taką samą więc złością jak wtedy, gdy mu odbierano lek, wybuchnął Tokwi Kawa:
— Ty sam masz pianą na ustach. Wielki Manitou stworzył ciebie i zesłał, ażeby wszystko zohydzić i w gnój zamienić. Czy sądzisz, że twój ogier i kary Winnetou są słynne? Wobec mojego mustanga są one jako dwa palce Indyanina grabarza, żyjącego brudem i korzeniami w porównaniu ze zwycięską włócznią wojownika Komanczów!
Old Shatterhand wyrzekł się ponownej odpowiedzi i odszedł. Następnie rozdzielono przez losowanie konie, a potem broń Indyan, ażeby nikt nie narzekał, że go wyzyskano. Podczas tego siedział Frank z Drollem i z braćmi Timpami na osobności. Nie spodziewając się już niczego po losowaniu, rozmawiali częścią o wypadkach tego dnia, częścią zaś o planach na przyszłość. Ponieważ Old Shatterhand i Winnetou chcieli jechać z braćmi Timpami, a Droll i Frank należeli do tej partyi, przeto rozpływał się Frank w zapewnieniach, że dokona wielkich czynów na korzyść Kaza i Haza.
— Jestem Heliogabal Morfeusz Edeward Franke — mówił — a wy mnie poznacie. Mój dom w ojczyźnie nazywa się willą niedźwiedziego tłuszczu, gdyż ani jeden niedźwiedź w Ameryce nie utył i nie nabrał tłuszczu, któremubym ja nie wystawił z mej rusznicy potwierdzenia śmierci. Wszystkie te niedźwiedzie pochowano z czasem karawanem numer pierwszy w moim żołądku i...
— Ze skórą i kudłami? — przerwał mu Kaz.
— Nie gadaj pan takich bezsensowności, wyemigrowany baronie Timpe z Timpesdorfu! Ten człowiek przypuszcza, że pożerałem niedźwiedzie z futrami! Czy wam się zdaje, że mój żołądek jest sklepem kuśnierskim, lub magazynem na futra podróżne, buty futrzane, boy itp? Mnie pan nie naciągniesz; zapamiętaj pan to sobie! Czy widziałeś pan wogóle kiedy niedźwiedzia?
— Oczywiście!

— Tak, oczywiście! W elementarzu z obrazkami. Ja strzelałem niedźwiedzie!
„Komu nie imprymuje to, co szlachetne, ten i dla
ordynarności stracony. Powiedziałem. Howgh!“ rzekł Frank
i zasunął się w najdalszy kąt wagonu.
— Także w elementarzu?

— Milcz pan najposłuszniej, skoro mówią ludzie, których słów powinieneś pan słuchać z pełnem szacunku nabożeństwem! Pan nie wyszedłeś nawet poza swój elementarz, ja zaś byłem w Ameryce x razy.
— A ja nie?
— Kiedy to pan byłeś, hę?
— Teraz; siedzę przecież obok pana!
— Pan? Obok mnie? Hm, tak, to prawda; teraz dopiero pana widzę! Nie miałem o tem najmniejszego pojęcia, że się pan przy mnie znajdujesz. Z tego możesz pan wywnioskować dokładnie, że jesteś pan dla mnie niczem, że o pana razem z pańskim elementarzem troszczę się tyle, co o śnieg zeszłoroczny. Ponieważ jednak los łaskawy pozwolił się panu urodzić tam, gdzie mnie, i zostać moim ziomkiem, przeto odczuwam królewsko szlachetne wzruszenie w mojem wnętrzu i zajmę się pańską osobą z uprzejmością i macierzyńską cierpliwością. Bez mego łaskawego współudziału nie odzyskasz pan nigdy spadku, jak trzy razy sześć równa się dziewięć razy siedm, razy pi. Czy wiesz pan wogóle, co to jest pi?
— Nie.
— Oto widzisz pan jasno, jak w dzień, swoją duchową karłowatość! Pi jest przedgłoską i głoską wstępną do wszystkiego, z czego się strzela, w co się dmie, lub na czem się gra palcami. Strzela się z pistoletu, dmucha się w pistong, a gra się na pianinie. Czy przyznajesz pan, że te wszystkie słowa zaczynają się od pi? A zatem zajmę się pańską osobą i spadkiem zupełnie tak, jak bliźniak — to znaczy ja — troszczy się o trojaka — to jest pana. Zachowuj się pan wedle wrodzonych mi przepisów, a doprowadzisz do czegoś i powrócisz do ojczyzny jako szanowany człowiek i poważany Timpe. Jeśli pan jednak zapoznasz mnie całkiem, to możesz się pan zaraz spakować, gdyż nie znajdziesz pan na jarmarku nikogo, ktoby kupił u pana piernik. Być może, że przybyłeś pan do Ameryki na swoje szczęście, ale napewno tylko w tym wypadku, że schylisz pan swoją głowę przed moją godnością, która już od wielu wieków przeszła przez wszystkie pokolenia na mnie i na moją inteligencyę.
Byłby dalej przemawiał w ten sposób, gdyby nagle stojący w pobliżu Winnetou nie podniósł był szybko swej srebrnej strzelby, nie złożył się i nie wypalił. Huknął strzał, kiedy Old Shatterhand zajęty był jeszcze losowaniem broni. Teraz odwrócił się on czemprędzej, spostrzegł Apacza z dymiącą strzelbą i zapytał, spojrzawszy zaraz na górę:
— Czemu strzeliłeś?
— Ktoś zaglądał z za krawędzi skały — odrzekł Winnetou.
— Czy go trafiłeś?
— Nie; głowa zniknęła, gdy przyłożyłem palec do cyngla.
— Czy go widziałeś dokładnie?
— Tak.
— A co jeszcze zauważyłeś?
— To nie był biały.
— A więc Indyanin?
— Winnetou nie wie tego dokładnie. Głowę było widać, dopóki nie podniosłem strzelby. Potem zniknęła znowu.
— Hm! Na górze niema już nikogo, ktoby do nas należał. Niech mój czerwony brat się tam wybierze. Ten człowiek nie będzie wprawdzie czekał, aż przyjdziemy, ale dobrze będzie postawić tam kogoś na straży, ponieważ z góry można łatwo zastrzelić tutaj któregoś z nas.
Old Shatterhand i Winnetou wyszli na górę, zabrawszy z sobą braci Timpów, ażeby ich postawić na straży. Kiedy wrócili na dół po jakimś czasie, a Frank się ich zapytał o wynik poszukiwań, dowiedział się, że nie znaleźli nikogo. Na górze panowała teraz ciemność, badanie śladów byłoby nie doprowadziło do niczego, nawet gdyby było jasno, ponieważ kolejarze wszystko stratowali, a więc w każdym razie w pobliżu parowu niepodobna było odnaleźć śladu jednego człowieka.
Noc miała się ku końcowi, a niebawem dzień zaczął szarzeć. Nie zamierzano bawić się zbyt długo z Indyanami, lecz nie chciano ich uwolnić tak zaraz w pobliżu obozu. Byli oni wprawdzie bezbronni, ale wobec wielkiej ich liczby, oraz tchórzliwości mieszkańców Firwood-Campu, mogli w razie tłumnego napadu stać się niebezpiecznymi. Dlatego postanowiono odprowadzić ich dobry kawał na preryę i potem puścić oddziałami na wolność, tam bowiem, dzięki równości terenu, można ich było obserwować. Zresztą sami Komancze z pewnością przypuszczali, że biali będą ich jakiś czas potajemnie śledzić, sama więc ostrożność powinna była im zakazać powrotu do Firwood - Camp.
Inżynier Swan udał się do Firwood - Camp, ażeby zatelegrafować do Rocky-Ground po pociąg, a tymczasem Old Shatterhand i Winnetou wydali kolejarzom zarządzenia, potrzebne do zabrania jeńców. Ci poodwiązywali Indyan od siebie, rozpętali im nogi, potem przywiązali każdego do strzemion, wsiedli na konie i odjechali z nimi. Old Shatterhand i jego towarzysze odprowadzili ich pół godziny drogi, aż poza las, a stamtąd powrócili, aby zaczekać na pociąg.
Nareszcie ukazał się znowu inżynier Leveret. Dowiedziawszy się, jak ukarano Komanczów, nazwał to głupotą, że ich nie powieszono, oraz określił jako niesprawiedliwość to, że i jemu nie wyznaczono części zdobyczy. Otrzymawszy na to od dzielnego kolegi Swana tak wyraźną i silną odpowiedź, jaka mu się należała, odszedł bez zdobyczy i sławy.
Kiedy pociąg nadjechał, wsiedli wszyscy do wagonu, zabierając z sobą konie, które przeznaczone były dla Franka i Drolla. Obaj nie czuli się bynajmniej nieszczęśliwymi, że w ten sposób stali się właścicielami tak dobrych zwierząt.
Teraz miało jeszcze nastąpić ukaranie metysa. W tej sprawie odezwał się podczas jazdy Frank do Old Shatterhanda:
— Teraz przedłożę panu prośbę, której pan nie może odrzucić.
— Jaką?
— Czy nie powiedział pan, że ten Ik Senanda, zwany Yato Inda, powinien dostać baty i potem dopiero wyjść na wolność?
— Tak.
— Słuchaj, pan! To właściwie kara niedostateczna dla takiego nędznego telluriusa! Baty bierze każdy chłopiec, który chodzi do szkoły, chociaż nie jest metysem. I pan prawdopodobnie dostawał baty od ojca, chociaż nie nosiłeś się pan wówczas z zamiarem wydawania Indyanom kopy Chińczyków. Ja natomiast, jakkolwiek wyposażony już wtenczas tak diminuendo w dary przyrodzone i odznaczony przez naturę, musiałem także porobić rzeczywiście heraldyczne doświadczenia, że są troskliwi ojcowie, a nawet przychylne matki, które tam obcinają rózgę, gdzie wyrosła, i walą nią w sposób nie odpowiedzialny tam, gdzie, jak długo żyć będzie, nigdy nie odrośnie. O tej prawdzie przekonywałem się dość często i w sposób wysoce bolesny na mojej stronie zewnętrznej, chociaż nie przyszło mi nigdy na myśl przyjmować w Firwood-Camp służby skuta. Chciałem więc powiedzieć, że najlepszy człowiek nie uniknie znajomości z panną Rózią Brzezińską, a z tym łotrem, który zasługuje na całkiem inną karę, mamy się obchodzić jak z jajkiem i nie dać mu nic więcej oprócz batów? Proszę pana, najszanowniejszy panie Shatterhand, jeśli pan posiada jeszcze w sercu odrobinę zmysłów dla sprawiedliwości i reorganizacyi, uzna pan pewnie, że to zbyt mało. Zniżam się zatem do zaszczytu przedstawienia panu wniosku, który spoczywa mi głęboko w duszy, a muszę go stamtąd wydobyć, jeśli serce moje nie ma się od tego udusić i zginąć jak kanarek karmiony papryką i nasieniem cebuli.
Wszyscy z wyjątkiem Winnetou śmiali się z tego sposobu wyrażania się małego westmana, Old Shatterhand zaś zapytał:
— Z jakim to wnioskiem występujesz?
— Właściwie mógłby pan sam się domyślić, zwłaszcza że pańskie wiadomości także nie są byle jakie. Każdy wykształcony jurysta i prokurator oprócz paragrafów o okolicznościach łagodzących zna także tak zwane okoliczności obciążające. To też można, zwłaszcza przy batach, nałożyć karę lżejszą albo cięższą. Ja głosuję nie za lekką, lecz za ciężką.
— Masz więc na myśli kij cięższy, a tem samem grubszy?
— To mniej. Mogę poświadczyć z własnej sensytywności, że cienka Rózia daleko bardziej dolega niż gruba, ponieważ lepiej zacina. Wiecie, moi panowie, gruby kij działa tylko na tę warstwę, która się nazywa epidermis, cienki zaś przechodzi na wylot, mniej więcej tak, jak przy fotografowaniu przedostaje się światło przez czułą soczewkę, a potem wywołuje najpiękniejszy obraz. Ale ja idę dalej w swych żądaniach. Oprócz kijów należy wymierzyć jeszcze drugą karę, albo pierwszej nadać taką konsztabilitas i trwałość, jaka odpowiadałaby zbrodni. Ten drab siedzi przecież w studni. Nalejemy tam tyle wody, że mu do ust dojdzie, a on będzie musiał podnosić głowę, aby chwytać powietrze. To będzie przynajmniej rzetelna trwoga przedśmiertna, choć od tego nie umrze. Gdy ją przez kilka godzin wytrzyma i dokładnie przemoknie, wyciągniemy go i nie przestaniemy go ćwiczyć, dopóki całkiem nie wyschnie. W ten sposób się nie zaziębi i nie będzie później nam zarzucał, że tego, czego dawniej ojciec względem niego zaniedbał, nie uzupełniliśmy potem. Wszak zasługuje na to bezsprzecznie; quod erat demimonsztrum!
Gdy na to znów roześmiali się wszyscy, zapytał Frank wpadając zaraz w gniew:
— Z czego tu się śmiać? Przemawiałem jak najgorliwiej na korzyść decymalnej wagi sprawiedliwości. To przecież nic wesołego! Kodeks karny napisano tylko dla ludzi uczciwych, którzy go pojmują poważnie i obierają za przykład i exemplum. Jeśli dla was jednak moje postępowanie karno procesowe jest tylko żartem, zamiast żeby miało być postrachem, to ja w niewinności, jak powiedział Rigi, umywam ręce moje mydłem karbolowem i migdałowem i...
Przerwał, ponieważ teraz wybuchł wprost taki śmiech, że zagłuszył już jego słowa. Rozzłoszczony tem Frank zaczekał chwilę, dopóki się nie uciszyło, a potem zawołał głośno:
— Nieee, takiego wychowania jeszcze nie widziałem! Coraz gorzej z dzisiejszą ludzkością! Powiedzcie mi, panowie, choćby jeden jedyny powód, dla którego przy całej mojej państwowej godności skazany jestem na słuchanie tak piekielnie szyderczego śmiechu. Czy posiadam jaką techniczną zaletę, z której moglibyście się tak wyśmiewać?
Droll, znając go doskonale, czuł, że wybuch się zbliża, nic więc nie odpowiadał. Kaz i Haz zmądrzeli już także po szkodzie na tyle, że milczeli. Odpowiedzi podjął się zatem Old Shatterhand, wobec którego Frank nie miał tyle śmiałości, co wobec innych:
— Nie śmiejemy się z ciebie, kochany Franku, lecz z tego Rigi.
— Z Rigi? Jakto?
— „Umywam ręce w niewinności“, powiedział przecież Piłat.
— Nie, to Rigi powiedział!
— O, mylisz się grubo. Jeszcze nikt z ludzi nie nazywał się Rigi, bo tak nazywa się góra nad Jeziorem Czterech Kantonów, a druga góra, położona niedaleko nad tem samem jeziorem, nazywa się Pilatus. O tem słyszałeś i czytałeś. Teraz ci się to przypomniało, ale równocześnie nastąpiło pomieszanie wielkorządcy Piłata z górą Rigi.
— Tak, a więc taaak! — rzekł przeciągle mały westman z iskrzącemi oczyma, nie odważył się jednak wybuchnąć wobec Old Shatterhanda.
— A więc to ma być pomieszanie? — rzekł. — Czy pan to wiesz dokładnie?
— Oczywiście.
— Czy był pan już kiedy nad tem jeziorem?
— Tak, a po obydwu górach wspinałem się i jeździłem. Są tam koleje zębate.
— Ach tak, koleje zębate! To pewnie i ten wielkorządca Palestyny ładny jest, skoro pozwala siebie kołami zębatemi drapać po twarzy! Czuję cały szacunek dla pańskich słów, panie Shatterhand, ale muszę sam raz się tam udać, zanim uwierzę, że na takich kolejach można się myć na znak niewinności! Aż do tej chwili cofam moje veto i siadam sobie w kącie. Na przyszłość będę ostrożniejszy z ludźmi, którzy wątpią w moją metropolitalność. Nie każdy na to stworzony, żeby patrzył, jak jego komedye zamieniają się w tragedye, a najwspanialsze myśli i okulacye serca w kiszone ogórki i śliwki pieczone. Komu nie imprymuje to, co szlachetne, ten i dla ordynarności stracony. Powiedziałem. Howgh!
Zasunął się w najdalszy kąt wagonu, aby w gniewie, jak ongiś straszliwy dla wrogów Pelida Achilles, dąsać się na tych, którzy nie dość wysoko, czy głęboko oceniali jego przewagę. Old Shatterhand, u którego dobroduszność nie należała do właściwości najmniejszych, nie mógł długo patrzeć na smutek Franka, chociaż ten był właściwie komiczny i zapytał po chwili:
— Czy całkiem porzuciłeś swój wniosek?
Zapytany rzucił nań napół gniewne, a napół zgodliwe już spojrzenie i odrzekł:
— Nie obawiaj się pan! Nie wystąpię już z żadnym!
— O, tego bardzobym żałował! Wiesz przecież, że mi wiele zależy na twojem zdaniu.
Na to zabłysło oko Franka jeszcze przyjaźniej, poczem odezwał się ze zbawczem westchnieniem:
— Mówisz pan tak pewnie na to, żeby mnie udobruchać, kto jednak patrzy od spodu i z perszpektywy, temu się to wydaje inaczej. Napełniłeś pan pierś moją nieprzebłaganym gniewem i chcesz pan teraz na moje oburzenie przyłożyć uniwersalny plaster. To tanie i kosztuje w każdej drogueryi tylko kilka groszy za pudełko. Łotrów, jak ten metys, głaskałbyś pan po twarzy w jedwabnych rękawiczkach, mnie zaś, który jestem największym pańskim przyjacielem i protektorem, topisz przy każdej sposobności w najgłębszym smutku i koncentracyi. Kto ma takie cienkie struny, jak ja, do tego nie można się zbliżać ze smykiem basowe-wiolinowym, lecz należy po nich brzdąkać delikatnie jak naprzykład na mandolinie, albo gitarze. Każdy powinien o tem pamiętać, że są ludzie, których serce łatwo rozbić. Jest bowiem wprawdzie kit do porcelany i żelaza, ale czy istnieje kit do serca, o tem nie słyszałem dotąd.
Wszyscy znowu ledwie wstrzymali się od śmiechu, ale Old Shatterhand z największą powagą w twarzy, zapytał:
— Czy mnie także zaliczasz do tych ludzi?
— Kto się czuje dotkniętym, nie potrzebuje mnie dopiero o to pytać. Czy ja liczę? Nie liczę już wcale. Ani mi to na myśl nie przychodzi. Komu naraz dwie zębate koleje Czterech Kantonów spadną na głowę, temu odechce się liczyć. W kogo zaś wmawiają, żeby szukał Wielkorządcy Rigi na Pilatusie i umył mu tam ręce na znak niewinności, ten już całkiem przepadł. Zostanę tutaj w kącie i nie dam się wypławić żadnemu Missisipi ani Amazonce. Tak powinien postąpić człowiek wykształcony, z charakterem!
— To bardzo słuszne, a ponieważ ty nietylko masz charakter, lecz nawet w bardzo dobrym gatunku, przeto sądzę, że nie długo posiedzisz w kącie.
Połechtany mile tem pochlebstwem, przysunął się już Frank nieco bliżej i rzekł o wiele przyjaźniej niż przedtem:
— Czy to istotnie pańskie sukcesywne przekonanie najzacniejszy panie Shatterhand? Cieszyłoby mnie naprawdę, gdyby tak było. Powiadam panu, że byłoby to dobrem nie tylko dla drugich, lecz i dla pana, gdyby się pan na tem poznał, że nie jestem do pogardzenia.
— Nietylko poznaję się na tem, lecz wiem to już oddawna!
— Tak? — pisnął mały, przysuwając się jeszcze bliżej. — Zresztą może to anonimowa pomyłka, jeśli przypuściłem, że i pan mnie zapoznaje. Wobec tego spróbuję jeszcze raz, czy w zachowaniu pana znajdzie się taka poprawa, jakiej sobie życzę.
Przysunąwszy się znowu bliżej, siedział już tylko o krok od Old Shatterhanda i mówił dalej skwapliwie i już bardzo uprzejmie:
— Wracam do swego wniosku. Jakże będzie? Czy jesteś pan skłonny wykonać go w tej kongestyi, jakiej sobie życzę?
— Tak, kochany Franku.
Na te słowa rzucił sobą Hobble tak mocno, że znalazł się zupełnie przy Old Shatterhandzie i zawołał z twarzą, promieniejącą od radości i zadowolenia:
— Tego właśnie chciałem! Nawet najgorszy niedźwiedź nie jest takim kpem, żeby przynajmniej raz nie popełnił czegoś dobrego! Mogę panu dać duplikat świadectwa, że pański honor jest zupełnie naprawiony. A więc stoi na tem, co powiedziałem?
— Prawdopodobnie. Oczywiście będzie to zależało od tego, jak się metys zachowa względem nas!
— Całkiem słusznie! Ponieważ zaś wiem, że zachowanie się jego pozostawi więcej niż wszystko do życzenia, przeto pochowajmy nieznośne Jezioro Czterech Kantonów, a koleje zębate przysypmy wzajemnem przebaczeniem i zgodą. Niechaj nic nie dzieli naszych duchów i serc, a gdyby jakiś nierozsądny człowiek odważył się wątpić o naszych słowach, lub się z nich wyśmiać, jak to poprzednio zrobiono w tym wagonie, to zwróć się pan odrazu do mnie. Ja potrafię zdobyć dla pana to uszanowanie, do jakiego, jako mój wierny przyjaciel, macie słuszne pretensye i kontraparę!
Było to niemal wzruszającem patrzeć na trud, z jakim drudzy usiłowali być poważnymi wobec komizmu jego zachowania się i słów. Było to jednak konieczne dla uniknienia ponownego wybuchu gniewu. Udało im się to szczęśliwie przez cały dalszy ciąg jazdy, a Frank nie znalazł już powodu do wyrzekań na ludzkie błędy i ułomności duchowe, ani wogóle, ani w szczególności. Dojechano do Rocky Ground w najlepszym nastroju. Na miejscu już mieli tylko nieco trudu przy sprowadzaniu z wagonu koni indyańskich, które nie były przyzwyczajone do tego rodzaju przewozu. Także w Firwood-Camp kosztowało to nie mało trudu, zanim je wsadzono do wagonu.
Pomagali przytem ludzie, którzy pozostali byli na miejscu. Kiedy konie wylądowały szczęśliwie, a inżynier zapytał, czy nie stało się co nadzwyczajnego, odrzekł jeden z robotników, skrobiąc się w głowę:
— Well! Ponieważ oto pytacie, sir, to nie mogę milczeć: Skradziono jednego konia.
— Którego? — zapytało sześć osób naraz.
Rozumie się samo przez się, że wiadomość ta wywołała przestrach. Ponieważ kolejarze koni nie posiadali, mógł to być tylko jeden z należących do sześciu myśliwców, może nawet jeden z karych ogierów Winnetou lub Old Shatterhanda! Nastała chwila najwyższego zaciekawienia, którą dopiero robotnik przerwał słowami:
— To był siwek, moi panowie!
Dały się słyszeć westchnienia ulgi, Frank zaś zapytał:
Czy siwek z czarną łatką na prawej stronie szyi?
— Yes, sir!
— Dzięki Bogu! — zawołał. — Kuzynie Drollu, to twój potykacz, który ci się wystarał o wyspę Ischię. Nic nie szkodzi, że go ukradli. Masz za to sto razy lepszego!
— Tylko z rozwagą w sądzie, mój Franku — upomniał Old Shatterhand. — Mniej tu idzie o konia, a więcej o złodzieja. Domyślam się, kto nim mógł być. Czy nie metys, którego wsadziliśmy do studni?
— Tak, sir — odrzekł robotnik z zakłopotaniem.
— Jak wylazł ze studni? Mogło się to stać tylko skutkiem waszego niedbalstwa!
— Które ja surowo ukarzę! — dodał inżynier. — Przecież postawiłem nad studnią dozorcą! Gdzie on jest? Tam go niema i nigdzie zresztą go nie widzę.
— Uciekł tymczasem ze strachu, zanim jak się wyraził, przeminie u was pierwsza gorączka, mister inżynierze!
— No, to długo poczeka. Gdy powróci, każę go tak oćwiczyć, że to dobrze popamięta! Teraz szukaj skuta, jak wiatru w polu! Ale może nie będzie jeszcze tak daleko, może go jeszcze dościgniemy. Bądźcie zaraz gotowi i...
— Zwolna, sir, zwolna! — przerwał mu Old Shatterhand. — Zbytni pośpiech nie doprowadzi do niczego. Jeśli się dobrze domyślam, to skut jest teraz już tak daleko, że wszelki pościg z waszej strony byłby daremny. Sądzą, że odjechał stąd do Firwood - Camp.
— Nam prosto w ręce? To niemożliwe! Chybaby zmysły postradał!
— Pshaw! On wiedział, że Komancze znajdują się w niebezpieczeństwie i pojechał, aby potajemnie ich ostrzec, ale przyszedł zapóźno. To on zaglądał z góry i do niego strzelił Winnetou, ale nie trafił.
— Tak jest — potwierdził wódz Apaczów. — Tylko przez krótką chwilę niestety go widziałem. Podniosłem natychmiast strzelbą do twarzy, on jednak zauważył równie prędko, że doń wymierzyłem i cofnął głową wtedy właśnie, kiedy pociągnąłem za cyngiel. Gdyby nie to, byłbym go trafił.
— Kula twoja nigdy nie chybia, ale chwileczka to za krótki czas na celny strzał. Zresztą spodziewam się, że ten hultaj stanie nam jeszcze przed lufami. Zostawmy go narazie tam, gdzie jest! Zauważył zapewne, że Komanczów puszczono wolno i pojechał za nimi, by się do nich przyłączyć. Jeśliby zależało na tem, żeby go schwytać, dostałbym go bardzo rychło, postanowiliśmy jednak darować mu wolność, niech więc jej używa bez batów.
— Ależ mnie serce boli — przypomniał się Frank — żeśmy go nie rozmiękczyli, a potem nie wytrzepali!
— Znajdzie się jeszcze czas na trzepanie. Pociesz zatem swoje strapione serce, kochany Franku! Przedewszystkiem pragnąłbym się teraz dowiedzieć, jak skut mógł umknąć ze studni, a do tego jeszcze ukraść konia. Niewątpliwie potraficie nam to opowiedzieć, człowieku!
Kolejarz skurczył się pod wpływem surowego wzroku Old Shatterhanda, jak gdyby się chciał schować w samym sobie, lecz odpowiedział:
— Ja temu nie jestem winien, sir. Wierzcie mi śmiało! Studni miał pilnować Clifton, który dał się otumanić Chińczykom.
— Chińczykom? Tutaj byli Chińczycy?
— Yes, mister Shatterhand; dwie sztuki, dwie całe sztuki.
— Ach to byli pewnie ci, którzy nam strzelby ukradli. Czy wisiały im z tyłu warkocze?
— Warkoczy nie widziałem. Ale za to mieli pieniądze, piękne dolary, pół dolary i jeszcze drobniejsze. Poszli do roomu i kazali keeperowi[7] podać sobie wszystkiego, czego tylko dusza ich pragnęła, a on mógł sprzedać.
— A wy byliście oczywiście na tyle uprzejmi i rozważni, że popijaliście z nimi. Prawda?
— Ja nie, lecz Clifton, sir. Bo trzeba wam wiedzieć, że znał ich dobrze, ponieważ pracował w Firwood-Camp, zanim wynajął go tutaj mister Swan. Najlepiej będzie, jeśli wam wszystko po porządku opowiem, jak i co się stało.
— Tak, dobrze! Jestem bardzo ciekawy, czy znajdziecie co na usprawiedliwienie tego, że nie pilnowaliście lepiej swoich obowiązków. A więc słuchamy.
— Przedstawię wam całe zdarzenie dokładnie i zgodnie z prawdą. Było to pod wieczór i zmierzchało się już właśnie. My, skończywszy pracę, przygotowywaliśmy się właśnie do wypoczynku, kiedy nadeszli Chińczycy — niech ich dyabel porwie za tego figla, którego nam spłatali. — Clifton siedział jako dozorca nad studnią, a sznurek, którym skut był przywiązany, owinął dokoła drzewa.
Chińczycy zauważyli Cliftona, ponieważ znali się z nim z Firwood-Camp i poszli go przywitać. My udaliśmy się za nimi, bo ciekawi byliśmy, co tutaj mogą robić Chińczycy i dowiedzieliśmy się, że oni opuścili Firwood-Camp z powodu zbyt nizkiego wynagrodzenia i złego obchodzenia się z nimi. Mówili też, że szukają nowej posady.
— I wy uwierzyliście w to? — zapytał Old Shatterhand.
— Nie było żadnego powodu do podejrzenia o kłamstwo.
— To się bardzo mylicie! Oni przecież byli przodownikami chińskich robotników. Wszak o tem wiedzieliście!
— Tak.
— Jako przodownicy, stali oczywiście lepiej od innych i nie byli zmuszeni tak nagle porzucać pracy, zwłaszcza przez wzgląd na małą zapłatę. Dalej powinniście byli nad tem się zastanowić, że gdyby oni usunęli się ze służby, to i reszta Chińczyków, jeszcze mniej zarabiających i bardziej poniewieranych, nie byłaby pewnie została w Firwood - Camp, lecz byłaby także uciekła od pracy.
— To słuszne, sir, ale nikt z nas o tem nie pomyślał.
— Nie wydajecie sobie tem dobrego świadectwa.
— Być może! Jesteśmy prostymi rzemieślnikami i nie uczyliśmy się w szkołach. Trudno od nas wymagać, żebyśmy tak prędko zdawali sobie sprawę z każdego kruczka i haczka i odrazu rozpoznawali przyczyny. Clifton powiedział im, że u nas dostaną prawdopodobnie posadę, ale oni nie chcieli zostać, lecz najbliższym roboczym pociągiem jeszcze dalej na wschód pojechać.
— Bardzo wierzę. Utracili warkocze, przez co są shańbieni i muszą się zwrócić w strony, gdzie niema Chińczyków. Co dalej?
— W oczekiwaniu na pociąg poszli do roomu, gdzie zamówili sobie u keepera dwa łóżka. Mieli przy sobie, jak już powiedziałem, pieniądze i nie skąpili. Zaprosili nas, byśmy się z nimi napili, a przy tej sposobności zaczęła się rozmowa, w której dowiedzieli się od nas, że wy byliście tutaj, że odjechaliście, aby Firwood - Camp obronić przed Komanczami. Słuchali nie bez uwagi, ale o was, sir i o Winnetou nie chcieli, jak się zdawało, nic wiedzieć. Poznaliśmy to z tego, jak wyrażali się o was.
— Rozumie się. Okradli nas, spotkała ich za to zasłużona kara i z tego powodu opuścili Firwood - Camp. Ja domyślam się, o co im chodziło. Usłyszeli, że my dwaj pojmaliśmy metysa, postanowili więc zemścić się na nas przez uwolnienie jego.
— Być może, że nie nam, lecz wam chcieli wyrządzić tę psotę. Kto wie, czy nie zrobili tego z przyjaźni, gdyż w Firwood-Camp żyli z nim widocznie na dobrej stopie. Krótko węzłowato, Cliftonowi także wynieśli gorzałki, najpierw jedną pełną flaszkę, a potem drugą. Potem znowu poszli do niego i wrócili dopiero po długim czasie. Nie usiedli jednak, co potem wpadło nam w oko, na dawnych miejscach, lecz tak, że my, chcąc także usiąść, musieliśmy drzwi zamknąć, wskutek czego nie mogliśmy wyglądać na dwór, gdzie stały konie. Po pewnym czasie usłyszeliśmy rżenie, parskanie i tupot kopyt. W obawie, że coś się stało z końmi, wyszliśmy na dwór, chociaż Chińczycy chcieli nas zatrzymać. Obydwa kare ogiery były odwiązane, a siwek z czarną plamą na szyi znikł.Poznaliśmy jednak, że się nie zerwał, lecz, że go ktoś uprowadził. Ale kto? Byliśmy wszyscy razem z wyjątkiem Cliftona, który siedział przy studni. Podeszliśmy do niego, nie zważając na Chińczyków i znaleźliśmy go na ziemi pijanego, aż prawie do utraty przytomności, a obok niego sznurek, na którym uwiązany był metys. Zobaczyliśmy także rzemień, którym skrępowane miał ręce i nogi. Przestraszyliśmy się oczywiście okropnie i staraliśmy się dowiedzieć od Cliftona, co tu zaszło, ale nie mogliśmy zeń nic wydobyć, ponieważ bełkotał tylko niezrozumiale. Aby się stanowczo upewnić, spuściłem się po sznurze do studni i przekonałem się o tem, czego się obawiałem: Metysa nie było.
— Domyślałem się tego! — rzekł Old Shatterhand — Po zupełnem spojeniu Cliftona, Chińczycy wyciągnęli skuta i oswobodzili z więzów. Potem znowu powrócili do oberży i podstępem spowodowali to, że musiano drzwi zamknąć, ażeby metys mógł ukraść jednego konia. Czy było tam jakie światło?
— Świeciła się latarnia przy koniach.
— Mógł zatem widzieć, które konie były najlepsze, zabrał się więc, jak jego dziadek, do naszych karych, ale nie sprzyjało mu przy tem szczęście równie jak dziadkowi. Konie dały się wprawdzie odwiązać, lecz broniły się potem i narobiły hałasu. To zniewoliło go do największego pośpiechu, ponieważ bał się, żeby go nie pochwycono. Zabrał więc konia, do którego mógł najwygodniej przystąpić, a tym był siwek.
— To prawda, sir, bo siwek stał najbliżej drzwi.
— Wybrał zatem najgorszego, ale jako dobry jeździec i obeznany z okolicą między Rocky-Ground a Firwood-Camp dał sobie radę, bo inaczej nie byłby mógł przyjąć obowiązków skuta. Dzięki temu zdołał mimo ciemności umknąć do Birch-Hole, lecz oczywiście zapóźno dla swoich zamiarów. Co sądzili Chińczycy o jego ucieczce?
— Tego niestety nie wiemy, skoro tylko bowiem przekonaliśmy się o ucieczce jeńca i oglądnęliśmy się za nimi, już tych łotrów nie było.
— Dokąd poszli? — spytał inżynier.
— Nie widzieliśmy, bo noc była ciemna.
— Do stu piorunów! Czy nie możnaby znaleźć ich śladów? Musimy spróbować, czy nie zdołamy jeszcze pochwycić tych opryszków!
— Niech sobie idą, mister Swan! — zawołał Old Shatterhand. — Nie warto trudzić się nad ich pojmaniem. Dzieło nasze udało się nadspodziewanie. Ocaliliśmy Firwood - Camp i nikomu z naszych skóry nie zadraśnięto. Wszystko inne, a zwłaszcza osoby Chińczyków tak mało znaczą, że byłoby śmiesznem tracić czas na bieganie za nimi.
— Hm! Swędzą mnie wprawdzie wszystkie palce, uznaję jednak, że macie słuszność, mister Shatterhand. Niechaj więc zmykają! Ale tego Cliftona zawezwę do siebie. Nie wiecie, gdzie on jest?
— Nie — odparł kolejarz. — Gdy się przespał kilka godzin i obudził nagle, opowiedzieliśmy mu, jak się dał otumanić Chińczykom. Wtedy on w jednej chwili wytrzeźwiał ze strachu. Oczywiście wygadywał na nich, co tylko mógł, ale tem nie zawrócił ani ich, ani metysa! Z obawy przed karą powiedział, że się nie pokaże, dopóki u was pierwszy gniew nie przeminie, zawinął swoje rzeczy i odszedł.
— Trzeba go było nie puścić!
— Jak mieliśmy go zatrzymać, sir? Czy przemocą? Przecież on nie był zbrodniarzem, a my nie jesteśmy policyą!
— Całkiem słusznie! — przyznał mu Old Shatterhand. — Najprawdopodobniej on także nie wróci, a my nie mamy powodu tęsknić za nim. Gdyby zaś kiedy powrócił, złajcie go porządnie, mister Swan, a poza tem nic mu nie róbcie! Teraz popatrzmy najpierw na konie, a potem zjedzmy co i wyśpijmy się należycie, gdyż ostatnią noc spędziliśmy całą na czuwaniu. Jutro rano pożegnamy się z wami.
— Już? zapytał inżynier. — Nie potrzebuję was zapewniać, że pragnąłbym was na dłużej, znacznie dłużej zatrzymać u siebie!
— O tem jesteśmy przekonani. Zachowamy was na zawsze we wdzięcznej pamięci, sir. Na razie nie mamy tu co robić, a chociaż nie musimy skąpić czasu, to jednak zwykliśmy przebywać na jednem miejscu tylko do czasu, dopóki nas potrzeba.

— Zgadzam się z tem — rzekł Kaz. — Czeka nas jeszcze podróż do Santa Fé. Nasz bratanek Nahum Samuel Timpe, którego chcemy zmusić do wydania nam spadku, nie jest, jak się zdaje, człowiekiem, lubiącym siedzieć długo na jednem miejscu. Nieczyste sumienie pędzi go to tam, to ówdzie i jeżeli zmarnujemy czas gdzieindziej, to obawiam się, że, gdy przybędziemy na
On, mały, stanął między nimi, a oni, dwumetrowi ludzie,
musieli go wziąć pod ręce i pójść z nim do restauracyi.
Ta osobliwa trójka przedstawiała nader śmieszny widok.
to miejsce, to go już tam nie zastaniemy. Czy i twoje zdanie takie, kuzynie?

— Oczywiście — odrzekł Kaz na zwrócone do niego pytanie. — Im prędzej wejdziemy w posiadanie naszych pieniędzy, tem lepiej dla nas. Szczęściem zajęli się mister Shatterhand i Winnetou naszą sprawą. To podsyciło we mnie nadzieję szczęśliwego doprowadzenia jej do końca.
Podczas rozmowy braci Timpów stali obok nich tylko Frank i Droll, tamci udali się byli do budynku. Ta okoliczność też, że Old Shatterhand i Winnetou nie mogli ich dosłyszeć, skłoniła Hobblego do wypowiedzenia kilku słynnych uwag o zdaniu, objawionem w tej chwili przez Haza. Po krótkim namyśle bowiem rzekł, co następuje:
— Nie rozumiem tego, dlaczego pan zawsze mówisz o innych ludziach! Rodzina Timpów obciążona jest widocznie wielce interimistyczną chorobą dziedziczną, której zupełnie niepodobna wyleczyć, a tą chorobą jest kolosalnie jednostronna jednostronność, której drugiej równej nie znajdzie!
— Jak to jednostronność? — zapytał Kaz.
— Mam na myśli stronę, zwróconą zawsze do Old Shatterhanda i Winnetou. Zawsze pan tylko o tem gadasz, że spodziewasz się ze strony tych panów najbardziej wybitnej i penetrantnej pomocy. Przyznaję wprawdzie bardzo chętnie, że nie mówisz pan tego na wiatr i że się w tem przekonaniu nie zawiedziesz, ale prosiłbym pana o zwrócenie się w drugą stronę, a to w tę, gdzie stoję ja, gdzie można znaleźć powszechnie szanowanego Heliogabala Morfeusza Edewarda Franka! Pytam pana, czy nie mógłbyś pan liczyć na mnie w żadnym wypadku?
— O i owszem, mister Franku! — odrzekł Haz.
— Ale to wcale tak nie wygląda, najuniżeńszy panie Hazaelu Benjaminie Timpe! Ja już wczoraj zniżyłem się z wysoka i zapewniłem pana, ponieważ pan nie możesz bez mojej pomocy niczego dokonać, że się nim zajmę i zlituję nad nim, jak bezdzietny ojciec sierót zajmuje się rodzicami swoich pupilów. Powiedziałem również, że poniosę pana na orlich skrzydłach ku pańskiemu celowi, poczem przekonywująco i zgodnie z naturą udowodniłem, że wasz spadek bardziej mnie obchodzi, aniżeli moje osobiste chronometry, a teraz w kilka godzin zaledwie dowiaduję się, że wszystkie swoje nadzieje i giestykulacye budujesz pan na innych ludziach. Jeśli dalej będziesz pan lekceważył mój profil, to mimo mej dziedzicznej cierpliwości i pobłażliwości nie pozostanie mi ostatecznie nic innego, jak pożegnać się z panem i zwrócić się do lepiej znających się na rzeczy i głębiej patrzących potentatów!
Obaj kuzyni okazali tyle panowania nad sobą, że się nie roześmieli, przeciwnie z twarzy ich przebijała się powaga, a Kaz odparł, kładąc Frankowi rękę na ramieniu:
— Ależ, zacny panie Franku, całkiem zbytecznie się pan rozdrażnia. Znamy pana przecież i wiemy dobrze, jaką korzyść przyniosła nam pańska pomoc.
— Tak? Więc pan wiesz o tem? Dlaczego w takim razie mówisz pan zawsze o Old Shatterhandzie i Winnetou, a nie o mnie?
— Ponieważ nie wspomina się zazwyczaj o tem, co jest samo przez się zrozumiałe, a pańskie zalety są przecież nieskończenie same przez się zrozumiałe! Czy słusznie utrzymuję?
Na te słowa rozpromieniło się oblicze Franka. Wykonał ręką ruch tak majestatyczny, jak tylko on to potrafił i rzekł:
— O proszę, proszę, panie Timpe! Wyświadczasz mi pan zbyt wielki zaszczyt! Skoro pan chcesz pójść dalej w swojem uznaniu, to jako skłonny do milczenia nie odbieram panu sposobności do tego. Mów więc pan dalej, mów pan, jak pan umiesz! Każdy, kto ceni wysokie zalety szlachetniejszych ludzi, postępuje zawsze rozumnie. Jeśli pan zatem widzisz, że go przewyższam, to sobie pan tem tylko zaszczyt przynosisz, ja zaś jestem gotów otoczyć pana mojemi skrzydłami z pełnem miłości pobłażaniem. W życiu pańskiem nastąpił dzisiaj wielki zwrotny kontrapunkt. Byłeś pan podobny do owiec bez pasterza, pędziłeś pan w ciemną noc bez półksiężyca lub gwiazdy, któraby przyświecała panu na górskiej ścieżynie, wiodącej ku mlecznej drodze. Ponieważ jednak udałeś się pan teraz pod moją opiekę i osłonę, uczepi się szczęście z przodu do pańskich stóp, a z tyłu do zapiętków i niezdarzy się takie niebezpieczeństwo, któregobym niepokonał dla pana, spadek zaś, który bezemnie deklinowaliście i refuzowaliście nadaremnie, wpadnie wam jak pieczone gołąbki do gąbki. Na te słowa możesz się pan zdać, jak na mnie samego, wzywam więc pana niniejszem do oświadczenia pod ministeryalną odpowiedzialnością, czy się pan zgadzasz na to, żebym był promieniem nowiu, mającym od dziś kierować pańskimi krokami!
— Zgadzamy się — odrzekł Kaz.
— Dobrze, w takim razie zawrzemy tryumwirat przyjaźni. Weźcie mnie pod ręce, jako pisklęta kwokę! Idźcie potem za mną przez całe życie, a teraz do jadalni, gdyż jadło jest już prawie na stole. Chodźcie, panowie, Hazaelu i Kazimierzu Timpe!
On, mały, stanął pomiędzy nimi, a oni, dwumetrowi ludzie, musieli go wziąć pod ręce i pójść z nim do restauracyi.
Ta osobliwa trójka przedstawiała nader śmieszny widok.




  1. Narożny szczyt.
  2. Zajączek.
  3. Woreczek do ssania.
  4. Osadnik.
  5. Tokwi Kawa, wychodź!
  6. Imię Old Shatterhanda.
  7. Restaurator.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.