Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  178   —

— Uff! Więc zostawilibyście nas przy życiu?
— Tak.
— Uff, uff! Jeśli wy to zrobicie, którzy jesteście najwięksi i najsłynniejsi ze wszystkich bladych twarzy, to i tamte będą musiały pójść za waszym przykładem.
— Będą musiały? O tem nawet nie myśl! Tamte blade twarze są ludźmi wolnymi, tak samo jak my. Nam nie przysługuje najmniejsze prawo rozkazywania im. Znają oni dobrze prawa dzikiego Zachodu.
— Uważałeś to jednak za możliwe, że i oni darują nam życie!
— Zapewne! Ja i Winnetou będziemy się starali nakłonić ich do tego. Niełatwo będzie zresztą zmienić ich chęć zemsty na pobłażanie, ale spodziewamy się, że gniew ich ułagodzimy.
— Cóż mamy uczynić w tym celu?
— Poddać się.
— Poddać się? — wybuchnął. — Czyś oszalał?
— Czy to jest szaleństwem z mojej strony, że was chcę ocalić? Dobrze! Nie zwykłem popełniać szaleństw. Zamilczmy więc o tem! Sprowadziłem cię tutaj, żeby ci dowieść, że wasz opór nie będzie nas kosztował ani kropli krwi, a wy w tej chwili będziecie zgubieni. Ten cel osiągnąłem. Skoro tylko dam znak, hukną wszystkie nasze strzelby. Zabierzemy wam wasze skalpy i dusze wasze będą musiały w wiecznych ostępach łazić pod nogami duchów naszych jako wzgardzone sługi i zdrajce. Twoja wina, że inaczej się nie stanie. Chodź!
— Dokąd?
— Znowu na dół.
— A co będzie potem?
— Skoro tylko zejdziemy, powieszą cię na drzewie, a potem damy znak i śmierć ogarnie wszystkich twoich wojowników. A zatem chodź!
Old Shatterhand wziął Tokwi Kawę za rękę na pozór, by go pociągnąć za sobą, lecz ten wyrwał się, cofnął o krok i zapytał z iskrzącemi oczyma: