Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  149   —

słów, tem bystrzej odczuwają inne. Wtem wydało mu się, jak gdyby ktoś długie źdźbło słomy przesuwał po trawie. Tysiące ludzi nie dosłyszałoby tego, on jednak zaczął nadsłuchiwać ze zdwojoną uwagą.
— To może być tylko Winnetou — pomyślał sobie i rzeczywiście podniosła się o cztery kroki przed nim postać Apacza, który zbliżył się całkiem, wlazł pod krzak i rzekł cicho:
— Nadchodzą.
— Czy wiesz, gdzie zostawili konie?
— Prowadzą je z sobą.
— Cóż za nierozwaga z ich strony! Zasłużyli za to na kije! Przecież konie powinni byli zostawić pod strażą dalej, aniżeli wynosi odległość stąd do Campu. Jedno rżenie lub parsknięcie może zdradzić wszystko.
— Ci synowie Komanczów nazywają siebie wprawdzie wojownikami, lecz nie są nimi.
Chociaż Winnetou wymówił cicho te słowa, można było jednak wyczuć w nich ton lekceważenia.
— Żeby tyle koni — dodał po chwili — prowadzić do tak małego i wązkiego parowu, z tego wyśmiałby się najmłodszy chłopak Apaczów.
— Nam to na rękę, gdyż konie zwiększą zamieszanie, które tam wywołamy. Słuchaj, oto jeden koń parsknął!
Szmer zrazu był nieokreślony, ale stawał się wyraźniejszym z każdą chwilą. Był to przygłuszony tupot nóg końskich, które stąpały po mchu lub miękkiej trawie.
Komancze nadciągali indyańskim zwyczajem jeden za drugim, a każdy prowadził swego konia za uzdę. U wejścia do parowu zatrzymali się na chwilę. Zdawało się, że kilku weszło do środka, aby zbadać, czy wewnątrz bezpiecznie. Wkrótce potem dały się słyszeć przytłumione wezwania i kolumna ruszyła gęsiego dalej, wsuwając się wejściem z powodu ciemności tak powoli, że upłynął z kwandrans, zanim przeszedł człowiek ostatni.
Old Shatterhand i Winnetou wyskoczyli z pod krzaka i podleźli pod krawędź skalną, tworzącą jeden bok wej-