Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  164   —

— Na twoją łaskę? Uff! Tokwi Kawa nie żebrał jeszcze nigdy o łaskę i teraz się tem nie splami. Gardzę twoją łaską i litością, gdyż nic złego ci nie wyrządziłem, i wystarczy mi dać znak, a wojownicy moi wypadną tutaj z parowu i pokażą wam krwawą drogę do wiecznych ostępów!
— Biedny głupcze! Spróbuj dać ten znak!
— Uff! Nie mogę, bo mam ręce związane.
— Ach, nie możesz? Żal mi ciebie, pociesz się jednak! Gdybyś nawet mógł dać ten znak, na nicby się to nie przydało. Twoi wojownicy nie przyszliby, gdyż są tak samo w niewoli, jak ty.
— Uff! To jest kłamstwo!
— Kłamstwo? Nie obrażaj nas! Jeśli się jeszcze raz odezwiesz w ten lub podobny sposób, każę cię tak oćwiczyć, jak ty, osławiony kacie myśliwców, kazałeś bić nawet na śmierć swoich jeńców niewinnych! Old Shatterhand i Winnetou nie kłamią! Zapamiętaj to sobie. Twój zamiar pojmania nas był wprost śmieszny, a już niepojętą niemal głupotą to, że wprowadziłeś swoich wojowników do Birch-Hole, aby potem uderzyć na Firwood-Camp, tu bowiem wpadli w pułapkę, którą wystarczyło nam zamknąć, aby ich wszystkich mieć tak napewno, jak ptaki w sieci!
Teraz zaczęło wreszcie Komanczowi świtać w głowie, że położenie jego jest o wiele gorsze, aniżeli przypuszczał. Wprawdzie bronił się w nim jakiś głos przeciwko temu, lecz dumna pewność, z jaką Old Shatterhand stał przed nim i mówił do niego, nie pozwalała mu wątpić o tem, że gra, którą Komancze spodziewali się wygrać tak łatwo, jest przegrana z kretesem. Był skrępowany, a więc zupełnie bezsilny. Widział wysoko buchający ogień, niedopuszczający Indy an do wyjścia z pułapki, lecz nie wiedział jeszcze o tem, że górne krawędzie parowu obsadzone były dokoła. Nie miał też pojęcia o tem, że można mu było udowodnić jego wrogie zamiary, dlatego mimo przykrego położenia wciąż jeszcze sądził, że zdoła uniknąć niebezpieczeństwa kary i rozpocznie chociaż niezdo-