Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  118   —

— A jeżeli pan nie powrócisz?
— Wrócimy, a przynajmniej jeden z nas. Tego możecie być zupełnie pewni.
Zwracając się zaś do Winnetou, zapytał Shatterhand:
— Czy mój brat wie, gdzie obóz nieprzyjaciół?
— Tak — odrzekł wódz Apaczów.
— Czy daleko stąd?
— Nie.
— Czy trudno ich podejść?
— Dla innych byłoby trudno, ale Old Shatterhandowi i mnie będzie łatwo. Niech mój brat idzie za mną!
Strzelby, których pożyczyli sobie byli od inżyniera w miejsce swoich, odłożyli, żeby im nie przeszkadzały w ich przedsięwzięciu, i odeszli. Winnetou prowadził swego białego przyjaciela z dziesięć minut bez szczególnych środków ostrożności przez las, poczem dostali się do miejsca, gdzie już nie było drzew stojących, a natomiast ujrzeli tem więcej leżących na ziemi. Olbrzymy leśne leżały jedne na drugich, wydarte z ziemi z ogromnemi koronami korzeni i potrzaskanemi gałęziami. Spowodowała to trąba powietrzna, jeden z owych huraganów, jakie często zdarzają się na Zachodzie, a osobliwie w południowej jego części. Huragan, ta nagle zrywająca się burza, przebiega zwykle wązki, ostro odgraniczony, pas ziemi i przewraca wszystko, co spotka na drodze. Huraganem nazywają także pole zniszczenia tej burzy, która w Ameryce środkowej czyni jeszcze większe spustoszenia.
Między powalowanymi i obumarłymi pniami wybujała już była dość wysoko nowa roślinność, tak gęsta, że zdawało się, iż nawet i zwierzyna nie zdołałaby się przez nią przebić.
— Tędy? — zapytał Old Shatterhand.
Winnetou skinął głową i dodał zcicha:
— Tu na lewo jest skała. Na górę się nie dostaniemy. Na prawo rozciąga się prerya, na której znajdują się konie nieprzyjaciół, a tam zobaczyliby nas strażnicy. Po tamtej stronie za pasem huraganu, szerokim