Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  117   —

spiesznej ucieczce z obozu był się rozmyślił i zawrócił, by nas podsłuchać.
— Co pan mówisz? — spytał Frank, usłyszawszy te słowa. — Wam byłoby przyjemnie, gdyby nas podsłuchał?
— Tak.
— Ależ zwracanie na siebie uwagi nieprzyjaciela jest zawsze rzeczą, za którą podziękować należy!
— Nie zawsze, a przynajmniej w tym wypadku.
— Tego ja pojąć nie mogę, chociaż mam bardzo otwartą duszę, a jeszcze większą zdolność pojmowania. Jeżeli nas podsłuchał, to wie dobrze naprzykład, że nie jechaliśmy wcale doliną na koniach, lecz koleją.
— Chciałbym właśnie, żeby to wiedział.
— Słuchaj pan, panie Shatterhand, pan jesteś dziś strasznie dziwny! Nasza podróż koleją jest nadzwyczaj ważna, a skoro się zdradzi coś tak ważnego, to skutki tego nie mogą być dobre!
— Nie troszcz się o to, kochany Franku! Nie uważasz mnie chyba za nierozważnego, ani za lekkomyślnego?
— To nie, zaklinam się! Taka straszna myśl nie wkradnie się w moją namiętną wzajemność. Pan wiesz, że jesteś moim wzorem, przykładem, moją nicią przewodnią, ideałem pod każdym względem. Przyświecasz mi pan na drodze żywota, jak latarnia przy siodłowym koniu łużyckiego woźnicy. Jesteś mi pan gwiazdą przewodnią, za którą dążę, jak trzoda owiec za ulubionym pasterzem. Pomyśl pan zatem, jakiego to wymaga zaufania z mojej strony! Czyż jest wobec tego możliwem, żebym pana uważał za lekkomyślnego? To przecież byłoby największą obrazą majestatu, oczywiście, że bardziej mojego, aniżeli pańskiego!
— Trzymajże sobie swój majestat za wszystkie cztery końce i zaufaj mnie! Dowiesz się prawdopodobnie wkrótce, że miałem słuszność. Ja odejdę razem z Winnetou, aby podsłuchać Komanczów, a wy zostańcie tutaj, zachowujcie się spokojnie i nie opuszczajcie tego miejsca, dopóki nie powrócimy.