Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  174   —

wprawdzie do paraleli po tamtej stronie, lecz jego skład cielesny wstrzymuje tutejsza paralaksa i taje zupełnie tak, jak sopel lodu pod wpływem słońca. Choćby co robił, ocalenia nie znajdzie. Życiowa jego wędrówka schodzi do suteren, a przyszła jego dola drzemie jak Apollo belwederski w kapuście. Załatwijmy się z nim krótko, mr. Shatterhand!
— Bądź cicho, Franku, proszę cię! — przerwał mu wezwany.
— Tak? Więc i pan mnie zapoznajesz? Ja mam być cicho, kiedy wszystkie struny mojego wnętrza brzmią w całej pełni? Dusza moja dźwięczy, jak słup wodny Gustawa Memnona, a serce moje rozmawia w cztery oczy z przepotężną możliwością, że ten wódz Komanczów wpadnie na pomysł....
Kto wie, jakiego dziwoląga logicznego byłby wyprodukował, gdyby mu nie przerwano.
— Uff, uff — odezwał się właśnie wódz o wiele głośniej, aniżeli pewnie zamierzył. Wyrwał się z zadumy, jak ze snu i zmieszał się własnym okrzykiem, gdyż właściwie nic nie chciał powiedzieć.
Winnetou nie mówił nic jak zwykle, Old Shatterhand zaś uważał narazie za stosowne zostawić wodza jego własnym myślom. Teraz jednak, kiedy Indyanin sam się odezwał, zapytał:
— No, czy Tokwi Kawa zastanowił się już nad tem, jakby się dało Komanczów uwolnić?
— Tak — odrzekł Indyanin.
— Niema drogi, na którejby ich można było ocalić.
— Taka droga istnieje!
— Ach! Jakaż to?
— Twoja sprawiedliwość.
— Nie powołuj się na nią!
— Muszę ci ją przypomnieć!
— Jeślibym jej tylko słuchał, toby was straszna kara spotkała!
— Za co? Czy uczyniliśmy co złego? Czy przelaliśmy krew waszą?