Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  161   —

że był w wysokim stopniu dumny i uważał siebie za najsłynniejszego wojownika Komanczów. Pogarda, bijąca z oblicza urzędnika, oburzyła go tak dalece, że zapomniał o swej godności i huknął na niego gniewnie:
— Czemu nam się tak przypatrujesz? Czy nie umiesz mówić, czy może ze strachu przed nami tak ci się usta zlepiły, że nie potrafisz słowa wydobyć przez wargi?
— Ze strachu przed wami? — roześmiał się zapytany. — Nie wyglądacie bynajmniej na ludzi, którychby się bać należało!
— Twoja mowa brzmi bardzo dumnie, ale przeraziłbyś się, gdybyś usłyszał, kim jestem!
— Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele! Bądź sobie, kim chcesz. My znamy cię jako pospolitego złodzieja i rozbójnika, którego powiesimy na dobrym i twardym sznurze.
— Co pleciesz? Niema człowieka, któryby się odważył choćby pomyśleć o tem, żeby mnie powiesić.
— Pshaw! Zbrodniarzy się wiesza. Taki już u nas zwyczaj, a ty jesteś zbrodniarzem!
— Milcz! Jestem Tokwi Kawa, najwyższy wódz Komanczów Naini!
— To może być, lecz we mnie nie wzbudza podziwu i nie zmienia postaci rzeczy. Jeśli jesteś najwyższym przełożonym tych łotrów, to uwzględnimy twoją rangę o tyle, że powiesimy cię trochę wyżej od twoich ludzi.
— Jeśli nie mówisz w ten sposób ze strachu, to szaleństwo z ciebie przemawia. Kto chce człowieka powiesić, powinien go pierwej pojmać.
— Czy sądzisz może, że nie jesteś naszym jeńcem?
— Jestem, ale będziecie musieli wypuścić mnie natychmiast.
— Natychmiast? Ach!
— Tak, natychmiast, gdyż nie możecie podać ważnej przyczyny, dla której pojmaliście mnie i związali.
— Mylisz się bardzo. Jest na to więcej powodów, niż potrzeba.
— To je wymieńcie! Tymczasem ja wam dowiodę,