Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  154   —

spostrzegli dookoła na krawędzi płonące ognie i usłyszeli z góry groźne głosy, które wydawali ludzie, napewno nie usposobieni przyjaźnie! Jeden z tych głosów brzmiał ponad wszystkie inne:
— Hurra, hurra! Beczka płonie na dole! Teraz może się zacząć awantura. Zapalajcie pochodnie, zapalcie wszystkie! Niech się zrobi jasno, jak na Zielone Świątki w poniedziałek rano o pół do jedynastej! Oświećcie ich, żeby nareszcie zaświtało im pod skalpami, że mają przed sobą pana Heliogabala Morfeusza Edewarda Franka, z którym niebezpiecznie żartować. Drollu, czy ty widzisz, jak biegają i uganiają? Słyszysz, jak wyją i wrzeszczą? Drollu, Drollu, gdzie jesteś z twoją obecnością? Gdzie się podziało twoje wszędobylstwo? Gdzież ty siedzisz właściwie?
Wtem odpowiedział zawołany z drugiej strony:
— Tu jestem, tutaj, bracie Franku! Tu widać lepiej niż tam. Jeśli chcesz mieć pogląd na wszystko, to chodź tutaj!
— Nie, ja zostanę tutaj, gdzie jestem. Rób tylko zgiełk, porządny zgiełk, ażeby konie spłoszyły się na dole i podreptały trochę swoim panom po palcach. Strzelać nam niestety nie wolno, ale rzucaj kamienie, to uśmierzy Komanczów!
Na szczęście Indyan grunt składał się z jednolitych, kamiennych płyt. Gdyby tam było osypisko, źle byłoby z nimi. Mimo to znalazły się tu i ówdzie kamienie, które zrzucono niebezskutecznie. Ugodziły one bądź ludzi, bądź zwierzęta. Pierwsi wyli z bólu, a drugie waliły kopytami, wyrywały się i cwałowały w różnych kierunkach, zwiększając jeszcze i tak niemałe już zamieszanie.
Zaledwie upłynęły trzy lub cztery minuty po zapaleniu beczki z naftą, popłoszyły się wszystkie konie Indyan i w parowie rozpoczęła się scena najdzikszego zamieszania, nie dającego się wprost opisać. Na to nadbiegli jeszcze mieszkańcy Firwood - Campu, aby się dowiedzieć, jakim sposobem powstał niespodziewany pożar