Pustelnia parmeńska/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Pustelnia parmeńska
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1933
Druk Zakłady graficzne B. Wierzbicki i s-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. La Chartreuse de Parme
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


STENDHAL
PUSTELNIA
PARMEŃSKA
Tom pierwszy

BIBLJOTEKA BOYA, WARSZAWA, SMOLNA 11







OD TŁUMACZA

Wydając niedawno po polsku Czerwone i Czarne Stendhala, poprzedziłem tę książkę krótkim życiorysem oraz charakterystyką pisarza; nie będę tedy powtarzał tych ogólnych rysów; dodam jedynie kilka słów odnoszących się do samej Pustelni Parmeńskiej. Ukazała się ona drukiem w r. 1839 jako ostatni większy utwór Stendhala; powstała jednakże już w. r. 1832, tuż po Czerwonem i Czarnem. I w istocie czuć, iż oba te otwory wyrosły z jednej epoki duchowego życia pisarza, tyle odnajdujemy w nich wspólności.
Wspólność — ale raczej wewnętrzna; napozór znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Tam Francja, tu Włochy; tam bohaterem powieści jest ambitny plebejusz, tu spieszczony arystokrata... Mimo to, twórczość Stendhala jest — przy pozorach suchego obiektywizmu — tak osobista, iż znów trzeba nam w nim samym poszukać komentarza do tej Pustelni Parmeńskiej.
Przypomnijmy go sobie w r. 1800, kiedy, jako siedmioletni chłopak, pierwszy raz dosiada konia, aby w ślad za krewniakiem swym Daru, podążyć do Włoch za armją Bonapartego. Młody Beyle dostaje się do Medjolanu, a siła tych pierwszych upojeń, które znalazł na ziemi włoskiej jako jedna z żywych głosek wspaniałego rapsodu który się tam rozgrywał, jest taka, iż, w trzydzieści lat później, wspomnienie ich starczy aby mu podyktować karty rozpoczynające Pustelnię Parmeńską, jedne z najgorętszych, najbardziej świeżych, jakie kiedy wyszły z pod jego pióra. Ten sam napoleonizm który przenikał Czerwone i Czarne, bije i tutaj z każdej stronicy; ale, podczas gdy tam był to ów napoleonizm pogrobowy, beznadziejny, tutaj tryska on świeżością i stanowi nieporównany dokument do zrozumienia tej epoki dziejów. Cały początek powieści, wraz z tym tak sławnym w literaturze opisem bitwy pod Waterloo, jest arcydziełem.
Napoleon... oto wielkie imię, które stanowi klucz do zrozumienia bohaterów obu tych powieści; ono stwarza to braterstwo duchowe między francuskim plebejuszem a włoskim arystokratą i pozwala duszy samego autora przeglądać się w nich obu. Dwie te powieści, to dwa studja napoleonizmu, tej wielkiej epidemji wieku; monografje dwóch gorących serc, usychających z nostalgji za tą dziwną, bajkową ojczyzną, jaką byłaby dla nich armja Napoleona.
Kult Napoleona, to u Stendhala kult energji, hymn o mocnem życiu instynktu, hazardu i wzruszenia. Francuzom, będącym (wedle Stendhala) na antypodach tej heroicznej koncepcji życia, dał go kosztować Napoleon. Francja, a zwłaszcza ów tak antypatyczny mu Paryż, to dla Stendhala królestwo intelektu; Włochy, a zwłaszcza Włochy z epoki renesansu, — to królestwo instynktu. Ale coś — wiele nawet — z renesansowej Italji żyje i w owych współczesnych Stendhalowi Włoszech, które tak bardzo ukochał, w których spędził większą część życia, i które nawet na kamieniu grobowym uczynił swą prawdziwą ojczyzną. Zwłaszcza włoska kobieta, którą Stendhal tak uwielbia i którą tak zawsze przeciwstawia antypatycznej dlań Francuzce, pozostała — w najwspanialszych swych egzemplarzach — owym czystym instynktem, bez którego nie istnieje dlań żadne piękno, żadna wielkość życia. I, potrosze ze strzępów własnych przeżyć i wspomnień, potrosze — i więcej zapewne — z marzenia, urodziła się ta niepokojąca Gina Pietranera (pierwsza kobieta którą Stendhal kochał we Włoszech nazywała się Pietragrua), która kartom tej powieści daje tyle mocnego i oryginalnego wdzięku. Równocześnie jest ta księżna Sanseverina żywym wyrazem owej spokojnej, niezachwianej ani na chwilę amoralności kobiety, o ile pozostała ona cała instynktem, nietkniętym niemal przez wychowanie społeczne. Nawet wyrzut sumienia, to coś, co dla niej nie istnieje. Zastanawiałem się nad tem swego czasu, pisząc o Makbecie Szekspira.
Instynktem jest i Fabrycy. Jakiś a-logiczny imperatyw dyktuje mu wszystkie jego czynności; mamy uczucie jakgdyby żył w jakimś śnie na jawie. Ale — powiedzmy otwarcie — ta postać o wiele mniej jest żywa niż sama księżna; omal nie powiedziałbym chybiona. Marząc sobie postacie kobiece, kochając się w nich z piórem w ręku, Stendhal wywoływał je z doskonałą siłą wizji; tak powstały te niezapomniane figury pani de Renal, Matyldy de Ja Mole, Giny Pietranera. Trudniej z mężczyznami; tu egotyzm autora, osobiste elementy, wciskają się pod pióro, mącąc nieraz czystość rysunku i plastykę postaci. O ile egotyzm ten, mocą siły twórczej, stopił się niemal doskonale z postacią Juljana Sorel, dając jej intensywne a samoistne życie, o tyle tutaj odnajdujemy go w Fabrycym w niedość organicznem zespoleniu.
Skoro już mowa o brakach tej powieści, zaznaczmy jeszcze ten sam rys, który tak niecierpliwiąco dawał się uczuć w Czerwonem i Czarnem: mianowicie posługiwanie się osobami, które odgrywają znaczną rolę w akcji, a których znamy jedynie nazwiska powracające raz po raz niby liczmany: takim liczmanem jest tu owa wieczna „margrabina Raversi“, a poniekąd i Fabio Conti, Rassi etc. Jeszcze, jak wspomniałem, nie przeszedł przez powieść nowoczesną Balzac, ze swoją sztuką wywoływania całego świata żywych postaci — aż do najdrobniejszych.
Pozatem Pustelnia Parmeńska posiada też same cechy „techniki“ pisarskiej Stendhala co Czerwone i Czarne; ten sam sposób opowiadania mało operujący djalogiem, więcej drobiazgową analizą stanów duszy. Ta analiza uczyniła ze Stendhala bożyszcze «szkoły psychologicznej“ w ostatnich dziesiątkach ubiegłego wieku. Dziś staliśmy się nieco bardziej sceptyczni wobec psychologji wogóle: może jest i coś fatydycznego w samym terminie psychologja, co, jak wiadomo, oznacza nietyle znawstwo duszy ile gadanie o duszy. Faktem jest, iż raczej przemawia dziś do nas w Stendhalu to co jest wyobraźnią, niż to co jest ową drobiazgową analizą.
Wyobraźnia Stendhala — mimo iż tak bardzo odrębna od wyobraźni Romantyków — działa w tym utworze z niezwykłą siłą suggestji. Stwarza świat, — mniejsza w jakim stopniu odpowiadający rzeczywistości, — zanurza nas w pewnej atmosferze, w której pozostajemy aż do ostatniej karty książki. Te Włochy Stendhala, radosne, zbudzone do życia wkroczeniem zwycięskiej armji Bonapartego; — to znów, po runięciu olbrzyma, ta atmosfera małego Dworu z jego śmiesznością, intryżkami, małostkami, wszystko to żyje i zmusza nas do udziału w tem życiu. Czasem tylko buntujemy się na chwilę; zwłaszcza więzienna idylla Fabrycego i Klelji trąci nam romantyzmem nazbyt już „operowym“.
Ale nie mam zamiaru ustalać bilansu zalet i wad tej książki. Mimo swoich słabizn, mimo — zwłaszcza — dotkliwych rozwlekłości (w części drugiej), mimo swego „neutralnego“ stylu, przetrwała ona i przetrwa zapewne jako jeden z najbogatszych w treść wewnętrzną, najbardziej suggestywnych utworów epoki. Jest ta książka jedną z najbardziej znanych, cytowanych. Istotnie, kto ją raz przeczytał, ten jej nie zapomina; zacierają się w pamięci szczegóły zawiłej intrygi, ale dusza bogaci się o jeden ton, oryginalny, mocny i nieraz wspomnieniem swojem pogrążający w zadumie. I to wpół-tajemnicze działanie stanowi urok Stendhala i sprawia że książki jego przeżyły tyle innych, skądinąd może doskonalszych tworów literackich.

Warszawa, w czerwcu 1923.

PRZEDMOWA

Opowiadanie to skreślono w zimie r. 1830, o trzysta mil od Paryża. Wiele lat wprzódy, gdy nasze armje przebiegały Europę, traf pomieścił mnie na kwaterze w domu pewnego kanonika: było to w Padwie, szczęśliwem mieście, gdzie, jak w Wenecji, zabawa jest najważniejszą ze spraw i nie zostawia czasu na gorszenie się sąsiadem. Pobyt przeciągnął się dość długo, mieliśmy czas zaprzyjaźnić się z kanonikiem.
Przejeżdżając przez Padwę z końcem r. 1830, pobiegłem do domostwa zacnego księdza: nie żył już, wiedziałem o tem, ale chciałem raz jeszcze zobaczyć salon, gdzie spędziliśmy tyle miłych wieczorów, tak często później wspominanych z żalem. Zastałem bratanka kanonika, oraz jego żonę; przyjęli mnie jak starzy przyjaciele. Nadeszło jeszcze kilka osób, zebranie przeciągnęło się. Gospodarz kazał przynieść z kawiarni Pedroti doskonały zambajon (poncz). Głównie zabawiła nas do tak późna historja księżnej Sanseverina. Ktoś o niej natrącił, a bratanek kanonika opowiedział rzecz na moją cześć w całości.
— W kraju do którego się udaję, rzekłem do moich przyjaciół, nie znajdę takiego domu jak ten; toteż, aby zapełnić długie wieczorne godziny, ułożę powiastkę z życia uroczej księżnej Sanseverina. Będę naśladował waszego dawnego bajarza Bandella, biskupa z Agen, który miałby sobie za zbrodnię pominąć prawdziwe okoliczności swojej historji, lub dodać jakie nowe.
— W takim razie, rzekł bratanek, pożyczę panu zapisków mego wuja, który, pod paragrafem Parma, wspomina niektóre intrygi tego dworu w czasie gdy trzęsła nim księżna Sanseverina; ale strzeż się pan! historja ta nie jest zbyt moralna, i obecnie, kiedy wy, we Francji, macie ambicje ewangelicznej czystości, może ściągnąć na pana wprost morderczą reputację.
Ogłaszam tę powiastkę, nic nie zmieniając w rękopisie z roku 1830, co może mieć dwie ujemne strony:
Pierwsza, dla czytelników: bohaterowie jej, jako Włosi, mniej go może zainteresują, ile że charakter tego kraju dość jest różny od Francji. Włosi są szczerzy, dobrzy ludzie, bez fałszywego wstydu mówią co myślą; próżności ulegają jedynie chwilami, wówczas staje się ona namiętnością i przybiera miano pantiglio. Wreszcie, ubóstwo nie jest u nich śmieszne.
Druga ujemna strona odnosi się do autora. Wyznaję, że miałem tę odwagę, aby zostawić działającym osobom wszystkie brutalności ich charakteru; ale, w zamian, oświadczam głośno, iż nie szczędzę najmoralniejszej wzgardy wielu ich postępkom. Naco im było dawać wysoką moralność i wdzięk charakterów francuskich, które kochają pieniądz ponad wszystko i nie dopuszczają się grzechów z miłości lub nienawiści? Włosi grający rolę w tem opowiadaniu są bardzo odmienni. Zresztą, mam wrażenie, że, za każdym razem kiedy się posuwamy o dwieście mil z południa na północ, nastręcza się nowy krajobraz jak i nowa powieść. Urocza bratanica kanonika znała a nawet bardzo kochała księżnę Sanseverina, i prosi mnie abym nie zmieniał nic w jej przygodach, zaiste bardzo nagannych.

23 styczeń 1839.

I.
MEDJOLAN W ROKU 1796

15-go maja r. 1796 generał Bonaparte wszedł do Medjolanu, na czele młodej armji, która świeżo przebyła most Lodi i pokazała światu, że, po tylu wiekach, Cezar i Aleksander zyskali następcę.
Cudy odwagi i genjuszu, których świadkami były Włochy, rozbudziły w ciągu kilku miesięcy uśpiony lud; jeszcze na tydzień przed przybyciem Francuzów, medjolańczycy widzieli w nich jedynie zgraję bandytów, pierzchających stale przed wojskami Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości: tak przynajmniej głosiła trzy razy na tydzień miejscowa gazeta, świstek drukowany na brudnym papierze.
W średnich wiekach, medjolańczycy byli dzielni jak Francuzi z czasu Rewolucji i osiągnęli tyle, że cesarze niemieccy zrównali z ziemią ich miasto. Od czasu jak się stali wiernymi poddanymi, głównem ich zajęciem było drukować sonety na różowych jedwabnych chusteczkach, z okazji małżeństwa córek jakiej szlachetnej lub zamożnej rodziny. W parę lat po tej wielkiej epoce swego życia, młoda dziewczyna brała sobie służkę: niekiedy, nazwisko takiego galanta, wybranego przez rodzinę męża, widniało na honorowem miejscu w kontrakcie ślubnym.
Cóż za przeskok od tego leniwego życia do gwałtownych wzruszeń, jakie dało niespodziane przybycie armji francuskiej! Niebawem wyłoniły się nowe obyczaje i namiętności. Z dniem 15-go maja r. 1796 cały naród spostrzegł, iż wszystko, co dotąd czcił, było nad wyraz śmieszne, nieraz wstrętne. Wymarsz ostatniego austrjackiego pułku zaznaczył upadek dawnych pojęć: narażanie życia stało się rzeczą modną. Zrozumiano, iż, aby być szczęśliwym po wiekach obłudy i gnuśności, trzeba ukochać coś mocno i umieć, w potrzebie, stawić życie na kartę. W atmosferze będącej puścizną zazdrosnego despotyzmu Karola V i Franciszka II, Lombardowie żyli w mrokach głębokiej nocy; teraz, obalili swoje bożyszcze i nagle znaleźli się w potokach światła. Od pięćdziesięciu lat, w miarę jak we Francji wschodził dzień Encyklopedji i Woltera, mnichy wmawiały poczciwym medjolańczykom, że nauka czytania lub czegobądź na świecie, to trud bardzo zbyteczny, i że, płacąc regularnie dziesięcinę proboszczowi i opowiadając mu sumiennie swoje grzeszki, ma się mniej więcej zapewnione przyzwoite miejsce w raju. Aby wyprać z tego ludu, tak groźnego niegdyś, wszelki nerw, Austrja sprzedała mu tanio przywilej uwalniający od dawania rekruta.
W r. 1796, armja medjolańska składała się z dwudziestu czterech drabów w czerwonych mundurach, którzy, wraz z czterema wspaniałemi węgierskiemi pułkami, strzegli miasta. Obyczaje były mocno rozwiązłe, ale namiętności nader rzadkie. Nie licząc przykrości opowiadania wszystkiego spowiednikowi, medjolańczycy z roku 1790 nie umieli niczego pragnąć gwałtownie. Poczciwy ludek medjolański był jeszcze skrępowany monarchicznemi pętami, które bywały dość uciążliwe. Tak naprzykład, arcyksiąże, który rezydował w Medjolanie i władał w imieniu cesarza, swego kuzyna, wpadł na zyskowny pomysł handlu zbożem. Wskutek tego, zabroniono chłopom sprzedawać zboże, póki Jego Wysokość nie napełni swoich spichrzów.
W maju r. 1796, w trzy dni po wejściu Francuzów, młody minjaturzysta, nieco szalona pałka, zowiący się Gros (nazwisko później sławne), który przybył wraz z armją, usłyszawszy w modnej wówczas kawiarni Servi o działalności arcyksięcia, będącego w dodatku olbrzymim brzuchaczem, wziął spis lodów, wydrukowany na ćwiartce lichego żółtego papieru, aby, na odwrotnej stronie, narysować grubego arcyksięcia: żołnierz francuski kłuje go bagnetem w brzuch, i, zamiast krwi, sypie się zeń nieprawdopodobna ilość zboża. Wszelki żart, karykatura, były czemś zupełnie nieznanem w tym kraju czujnego despotyzmu. Rysunek zostawiony przez Grosa na stoliku kawiarni wydał się cudem, który zstąpił z nieba: odbito go w nocy, a następnego dnia sprzedano dwadzieścia tysięcy egzemplarzy.
Tegoż samego dnia, ogłoszono afiszami kontrybucję wojenną sześciu miljonów, na potrzeby armji francuskiej, której, po sześciu wygranych bitwach i zdobyciu dwudziestu prowincyj, brakło jedynie butów, spodni, odzieży i kapeluszy.
Ci nędzarze Francuzi wnieśli z sobą do Lombardji tyle szczęścia i radości życia, że jedynie księża i paru magnatów odczuli ciężar tej sześciomiljonowej kontrybucji, po której niebawem przyszły inne. Żołnierze francuscy śmiali się i śpiewali cały dzień; żaden z nich nie miał dwudziestu pięciu lat, wódz ich zaś, który miał lat dwadzieścia siedem, uchodził za najstarszego w armji. Ta wesołość, młodość, beztroska były jakby ucieszną odpowiedzią na wściekłe nawoływania mnichów, którzy, od pół roku, głosili z ambony, że Francuzi to są potwory, obowiązane, pod karą śmierci, palić wszystko i ścinać głowę każdemu kto się nawinie: w tym celu, każdy pułk kroczy z gilotyną na czele.
Po wsiach widziało się na progu chaty francuskiego żołnierza kołyszącego niemowlę gospodyni domu, prawie zaś co wieczór, dobosz jakiś, grający na skrzypcach, improwizował balik. Ponieważ kadryl zbyt był uczony i zawiły aby żołnierze (nie umiejący go zresztą) mogli go nauczyć swoje tancerki, częściej one uczyły młodych francuzów monferyna, skoczki i innych tańców włoskich.
Oficerów pomieszczono, o ile się dało, w domach bogatych; mocno potrzebowali się skrzepić! Tak np. pewien porucznik imieniem Robert otrzymał kwaterę w pałacu margrabiny del Dongo. Oficer ten, niedawny rekrut, posiadał w tej chwili za cały majątek talara otrzymanego pod Placencją. Po Lodi, zabrał dorodnemu austrjackiemu oficerowi zabitemu przez kulę wspaniałe nankinowe spodnie, zupełnie nowe. Nigdy odzież nie zjawiła się równie w porę! Oficerskie szlify miał wełniane, na rękawach mundur przyszyty był do podszewki aby strzępy nie odpadały; ale najsmutniejsze było to, iż podeszwy u butów były sporządzone z kawałków kapelusza, również zgarniętego na polu bitwy, za mostem Lodi. Te improwizowane podeszwy związane były na butach zapomocą bardzo widocznych sznurków, tak iż, kiedy marszałek dworu zjawił się w pokoju porucznika Roberta aby go zaprosić w imieniu margrabiny na obiad, pogrążył go, zaiste, w okrutnym kłopocie. Dwie godziny, które zostawały do tego nieszczęsnego obiadu, spędził wraz ze swym forysicem na cerowaniu munduru, oraz czernieniu atramentem nieszczęsnych sznurków u trzewików. Wreszcie nadszedł straszliwy moment. „W życiu nie byłem równie zakłopotany, mówił mi porucznik; te panie myślały, że im napędzę strachu, a ja byłem bardziej drżący od nich. Patrzałem na swoje trzewiki i nie wiedziałem jak stąpać z wdziękiem. Margrabina del Dongo, dodał, była wówczas w całym blasku piękności: pamiętasz te cudne oczy o anielskiej słodyczy, te piękne ciemnoblond włosy, rysujące owal jej uroczej twarzy. W pokoju moim była na ścianie Herodjada Leonarda da Vinci; możnaby myśleć, że to jej portret. Bóg dał, iż, oszołomiony tą nadprzyrodzoną pięknością, zapomniałem o swoim stroju. Od dwóch lat widziałem w górzystych okolicach Genui same szpetne i nędzne postacie: ośmieliłem się wyrazić jej w kilku słowach swój zachwyt.
„Ale nie byłem tak niemądry, aby długo brnąć w komplementach. Klecąc dworne frazesy, widziałem w marmurowej jadalni tuzin lokajów, ubranych w sposób, będący, w moich ówczesnych pojęciach, szczytem wspaniałości. Wyobraź sobie, hultaje mieli trzewiki, nietylko całe, ale do tego ze srebrnemi sprzączkami! Widziałem z pod oka jak wytrzeszczają gały na moje ubranie, może i na buty, co mnie doprowadziło do rozpaczy. Mogłem jednem słowem nagnać pietra tym trutniom, ale jak ich przywołać do porządku, nie przestraszając pań? bo margrabina, aby sobie dodać odwagi nieraz mówiła mi to później — sprowadziła z klasztoru siostrę męża, Ginę del Dongo, pensjonarkę, która została później ową uroczą hrabiną Pietranera. Nikt nie dorównał jej wdziękiem i weselem w pomyślności, jak nikt nie przewyższył jej hartem i pogodą w złej doli. Gina mogła mieć wówczas trzynaście lat, ale wyglądała na ośmnaście. Żywa i szczera, jak ją znasz, tak się bała aby nie parsknąć śmiechem na widok mego stroju, że nie miała odwagi jeść. Margrabina, przeciwnie, zasypywała mnie wymuszonemi uprzejmościami; widziała doskonale w moich oczach zniecierpliwienie. Słowem, grałem głupią rolę, łykałem wstyd, rzecz podobno niemożliwa dla Francuza. Wreszcie, myśl zesłana z nieba rozświeciła mój mózg: zacząłem opowiadać paniom o naszej nędzy, wszystko cośmy wycierpieli od dwóch lat w pogórzu genueńskiem, gdzie nas trzymali starzy głupi generałowie. Mówiłem, jak nam dawano asygnaty nie mające obiegu i trzy uncje chleba dziennie. Nie upłynęły dwie minuty, jak dobra margrabina miała łzy w oczach, a Gina spoważniała.
— Jakto, panie poruczniku, mówiła, trzy uncje chleba!
— Tak, pani, ale dostawa zawodziła trzy razy na tydzień, że zaś wieśniacy, u których staliśmy kwaterą, byli jeszcze biedniejsi od nas dawaliśmy im nieco naszego chleba.
„Po obiedzie, przeprowadziłem margrabinę do drzwi, następnie zaś, wróciwszy szybko, dałem lokajowi usługującemu mi przy stole ową jedyną sztukę srebra, na której budowałem tyle zamków na lodzie.
„W tydzień później, ciągnął Robert, skoro już się upewniono że Francuzi nie gilotynują nikogo, margrabia del Dongo wrócił za swego zamku Grianta nad jeziorem Como, dokąd się mężnie schronił za zbliżeniem armji, zostawiając losom wojny młodą i piękną żonę wraz z siostrą. Nienawiść, jaką ten magnat czuł do nas, była równa jego strachowi, to znaczy niezmierzona; uciesznie było widzieć tę dużą, bladą facjatę świętoszka, kiedy się silił wobec mnie, na uprzejmość. Nazajutrz po jego powrocie, otrzymałem trzy łokcie sukna i dwieście franków z owej sześciomiljonowej kontrybucji: oporządziłem się nieco i stałem się nadwornym rycerzem tych pań, bo nastała epoka balów“.
Historja porucznika Roberta, to, w przybliżeniu, dzieje wszystkich Francuzów; zamiast drwić z nędzy tych dzielnych żołnierzy, ulitowano się ich i pokochano.
Ten okres nieopisanego szczęścia i upojenia trwał ledwie dwa lata; szaleństwo było tak powszechne, że niepodobna byłoby mi dać pojęcie o niem inaczej niż zapomocą tej głębokiej historycznej refleksji: lud ten nudził się od dwustu lat.
Rozkosz, przyrodzona południowym krajom, władała niegdyś na dworze Viscontich i Sforzów, słynnych diuków medjolańskich. Ale od r. 1624, kiedy Hiszpanie zawładnęli Medjolanem jako panowie milczący, podejrzliwi, dumni i wciąż lękający się buntu, wesołość pierzchła. Ludność, przejmując obyczaje swych panów, raczej myślała o tem aby pomścić sztyletem najlżejszą zniewagę, niż aby się cieszyć życiem i chwilą.
Szalona radość, wesele, rozkosz, zapomnienie wszelkich smutków a nawet rozsądku doszły — od 15 maja 1796, daty wejścia Francuzów do Medjolanu, aż do kwietnia 1799, kiedy ich wypędzono w następstwie bitwy pod Cassano — do tego, możnaby przytoczyć starych kupców-miljonerów, starych lichwiarzy, rejentów, którzy, przez ten okres, zapomnieli o kwaśnej minie i o ciułaniu grosza.
Conajwyżej możnaby wymienić kilka magnackich rodzin, które usunęły się do swoich pałaców na wsi, jakgdyby dąsając się na powszechną wesołość i rozkwit serc. Trzeba przyznać, że szlachetne te i bogate rodziny wyróżniono w przykry sposób w rozdziale kontrybucji ściąganej na rzecz armji francuskiej.
Margrabia del Dongo, oburzony tem weselem, schronił się, jeden z pierwszych, do swego wspaniałego zamku Grianta, za Como dokąd też panie zabrały z sobą porucznika Roberta. Zamek ten, o położeniu jedynem może w świecie, wznosi się na płaskowyżu, na sto pięćdziesiąt stóp nad cudnem jeziorem; była to niegdyś warownia. Rodzina del Dongo zbudowała go w czternastym wieku, jak o tem świadczyły herby gęsto wyryte na marmurach; są tam jeszcze mosty zwodzone i głębokie rowy, coprawda bez wody; dlatego zamek ów był tak drogi podejrzliwemu margrabiemu. Otoczony paroma tuzinami sług, w których oddanie wierzył, zapewne dlatego, że nie odzywał się do nich inaczej niż z obelgą na ustach, czuł się tam mniej spłoszony, niż w Medjolanie.
Strach ten nie był zupełnie bezpodstawny: margrabia utrzymywał żywą korespondencję z pewnym szpiegiem, pomieszczonym przez Austrję na granicy szwajcarskiej, o trzy mile od Grianta, dla ułatwienia ucieczki jeńcom; rzecz, która mogłaby się bardzo niepodobać generałom francuskim.
Margrabia zostawił młodą żonę w Medjolanie: zawiadowała tam sprawami rodzinnemi, miała poruczone bronić się przed kontrybucjami nałożonemi na casa del Dongo, jak mówią w tym kraju; starała się je zmniejszyć, co zniewalało ją do stykania się z magnatami którzy zgodzili się przyjąć funkcje publiczne, a nawet z paroma wpływowemi osobistościami z nieszlachty. Właśnie zaszedł w rodzinie ważny wypadek. Margrabia ułożył małżeństwo siostry swej Giny z bogatym i wysoko położonym jegomością; ale oblubieniec pudrował się: co sprawiło, że Gina przyjmowała go wybuchem śmiechu, niebawem zaś popełniła to szaleństwo, że zaślubiła hrabiego Pietranera. Był to, trzeba przyznać, wyborny szlachcic, bardzo urodziwy, ale zrujnowany od dwóch pokoleń i na domiar nieszczęścia, gorący zwolennik nowych idej. Pietranera był podporucznikiem w legji włoskiej, co dopełniało rozpaczy margrabiego.
Po tych dwóch latach szczęścia, i szału, Dyrektorjat paryski, jak władca pewny swego panowania, okazał śmiertelną nienawiść do wszystkiego co nie było miernotą. Nieudolni generałowie, których wysyłał do armji włoskiej, przegrali szereg bitew na tych samych równinach werońskich, które, dwa lata wprzód, były świadkiem cudów Arcole i Lonato. Austrjacy zbliżyli się do Medjolanu; porucznik Robert, mianowany majorem i ranny pod Cassano, poraz ostatni zamieszkał u przyjaciółki swej margrabiny del Dongo. Pożegnanie było smutne; Robert odjechał z hrabią Pietranera, który towarzyszył Francuzom w ich odwrocie pod Novi. Młoda hrabina, której brat odmówił wypłaty ojcowizny, jechała za armją na wózku.
Wówczas zaczęła się epoka reakcji i powrotu do dawnych pojęć, którą Medjolańczycy nazywają i tredici mesi (trzynaście miesięcy), ponieważ, w istocie, na ich szczęście, powrót ten do głupoty trwał tylko trzynaście miesięcy, do Marengo. Wszystko co było stare, nabożne, markotne, zjawiło się znów u steru i objęło rządy: niebawem, ludzie którzy pozostali wierni „uczciwym zasadom“, otrąbili po kraju, że Napoleona powiesili w Egipcie Mamelucy, jak na to z tylu tytułów zasługiwał.
Między tymi, którzy zaszyli się w swoich zamkach a teraz wrócili dyszący zemstą, margrabia del Dongo wyróżniał się swą zajadłością: zacietrzewienie to wysunęło go na czoło stronnictwa. Ci panowie, bardzo zacni ludzie kiedy się nie bali, ale drżący wciąż ze strachu, zdołali opętać austrjackiego generała. Poczciwina dał w siebie wmówić, że surowość jest wysoką polityczną mądrością i kazał uwięzić pięćdziesięciu patrjotów: byli to najtężsi ludzie ówczesnych Włoch.
Niebawem wywieziono ich do Cattaro, i wtrącono do podziemnych grot, gdzie wilgoć, a zwłaszcza brak chleba, uporały się rychło z łajdakami!
Margrabia del Dongo otrzymał wysokie stanowisko, że zaś do innych zalet łączył brudne skąpstwo, chwalił się publicznie, że nie posyła ani talara siostrze, hrabinie Pietranera, która, wciąż szalenie zakochana, nie chciała opuścić męża i przymierała z nim głodem we Francji. Dobra margrabina była w rozpaczy; wreszcie udało się jej wykraść kilka brylancików ze swoich kosztowności, które mąż odbierał jej co wieczór, aby je zamknąć pod łóżkiem w żelaznej kasie: margrabina wniosła mężowi osiemset tysięcy franków posagu, a dostawała osiemdziesiąt franków miesięcznie na osobiste wydatki. Przez trzynaście miesięcy, które Francuzi byli poza Medjolanem, owa tak lękliwa kobieta znalazła pozory aby nie zdejmować czarnej sukni.
Musimy wyznać, iż, za przykładem wielu poważnych autorów, zaczęliśmy historję naszego bohatera na rok przed jego urodzeniem. Główną tą osobą jest, w istocie, nie kto inny, niż Fabricio Valserra, marchesino del Dongo, jak mówią w Medjolanie. Raczył właśnie przyjść na świat w chwili gdy wypędzano Francuzów, i był, dzięki trafowi urodzenia, drugim synem margrabiego del Dongo, owego magnata, którego bladą twarz, obleśny uśmiech i bezgraniczną nienawiść do nowych prądów już znacie. Cały majątek rodzinny przepisano na starszego syna, Ascania del Dongo, który był godnym wizerunkiem ojca. Miał osiem lat, a Fabricio dwa, kiedy nagle ów generał Bonaparte, o którym wszyscy dobrze urodzeni ludzie sądzili że wisi oddawna, zeszedł z góry św. Bernarda. Uszedł do Medjolanu: chwila ta jest czemś jedynem w historji: wyobraźcie sobie lud oszalały miłością! W kilka dni potem, Napoleon wygrał bitwę pod Marengo. Reszty nie trzeba mówić. Upojenie Medjolańczyków doszło szczytu; ale tym razem kojarzyło się z myślą o zemście: nauczono ten dobry lud nienawiści. Niebawem sprowadzono garstkę owych patrjotów, którzy zdołali przetrwać pobyt w grotach Cattaro; powrót ich był narodowem świętem. Ich blade twarze, wielkie zdziwione oczy, wychudłe członki, stanowiły kontrast z buchającą ze wszystkich stron radością. Przybycie ich było sygnałem odjazdu dla najbardziej skompromitowanych rodzin. Margrabia del Dongo uciekł jeden z pierwszych do zamku w Grianta. Naczelnicy wielkich rodów dyszeli nienawiścią i strachem; natomiast żony ich i córki pamiętały uciechy pierwszego pobytu Francuzów i żałowały Medjolanu oraz wesołych balów, które tuż po Marengo zaczęły się w Casa Tanzi. Wkrótce po zwycięstwie, generał francuski utrzymujący ład w Lombardji spostrzegł, że wszyscy wieśniacy i wieśniaczki, zamiast być olśnieni zdumiewającem zwycięstwem pod Marengo, które zmieniło losy Włoch i odzyskało trzynaście fortec w jednym dniu, pamiętają jedynie proroctwo św. Giovity, pierwszego patrona Brescji. Wedle tych świętych słów, pomyślność Francuzów i Napoleona miała się skończyć ściśle w trzynaście tygodni po Marengo. Pewnem usprawiedliwieniem dla margrabiego del Dongo i całej zgrai dąsających się szlachciurów jest to, że szczerze, bez obłudy, wierzyli w proroctwo. Wszyscy ci ludzie nie przeczytali w życiu ani czterech książek; gotowali się otwarcie wrócić do Medjolanu po trzynastu tygodniach; ale każdy dzień znaczył się nowym postępem sprawy Francuzów. Wróciwszy do Paryża, Napoleon ocalił roztropnemi dekretami Rewolucję wewnątrz kraju, jak ją ocalił pod Marengo przeciw cudzoziemcom. Wówczas, szlachta lombardzka, zaszyta w swoich zamkach, doszła do przekonania, że źle pojęła zrazu przepowiednię świętego patrona: miał na myśli nie trzynaście tygodni, ale trzynaście miesięcy. Trzynaście miesięcy upłynęło, a powodzenie Francuzów zdawało się rosnąć z każdym dniem.
Prześliznijmy się po dziesięciu latach postępu i szczęścia, od 1800 do 1810. Fabricio przebył je w zamku Grianta, bijąc się na kułaki z wiejskimi chłopakami i nie ucząc się niczego, nawet czytać. Później posłano go do kolegjum OO. Jezuitów w Medjolanie. Stary margrabia życzył sobie aby go uczono łaciny, nie na owych starych autorach bających wciąż o republice, ale na wspaniałej książce, zdobnej przeszło stu rycinami, arcydziele mistrzów XVII w.; była to łacińska genealogja Valserrów, margrabiów del Dongo, wydana w r. 1650 przez Fabrycego del Dongo, arcybiskupa parmeńskiego. Ponieważ wielkość Valserrów urosła przeważnie z wojenki, ryciny przedstawiały mnogo bitew; raz po raz widziało się jakiegoś bohatera tego nazwiska, tęgo kropiącego mieczem. Książka ta podobała się wielce chłopcu. Matka, która go ubóstwiała, uzyskiwała, od czasu do czasu, pozwolenie odwiedzania go w Medjolanie; ale mąż nie dawał jej nigdy grosza na te podróże: pożyczała jej bratowa, owa miła hrabina Pietranera. Po powrocie Francuzów, hrabina stała się jedną z najświetniejszych dam na dworze księcia Eugenjusza, wicekróla Italji.
Kiedy Fabricio odbył pierwszą komunję, hrabina uzyskała od margrabiego, wciąż dobrowolnego wygnańca, aby jej wolno było czasem zabierać go z kolegjum. Wydawał się jej oryginalny i inteligentny; był nieco poważny, ale przytem ładny chłopiec, wcale na miejscu w salonie modnej kobiety; zresztą straszliwy nieuk, ledwie umiejący pisać. Hrabina, biorąca każdą rzecz bardzo gorąco, przyrzekła swoje poparcie przełożonemu zakładu, jeżeli bratanek jej Fabricio będzie robił zadziwiające postępy i z końcem roku otrzyma wiele nagród. Aby mu ułatwić ich zdobycie, posyłała po niego w sobotę wieczór, i często oddawała go jego mistrzom aż we środę lub czwartek. Jezuici, mimo iż darzeni sympatją przez księcia-wicekróla, byli wygnani z Włoch mocą praw krajowych; toteż przełożony kolegjum, sprytny człowiek, zdawał sobie sprawę z korzyści, jakie mógł wyciągnąć ze swoich stosunków z kobietą wszechmocną na dworze. Ani mu w głowie było żalić się na swobody Fabrycego, który, mimo iż większy nieuk niż kiedykolwiek, otrzymał z końcem roku pięć pierwszych nagród. Za tę cenę, świetna hrabina Pietranera, w towarzystwie męża, dywizjonera gwardji, oraz kilku dostojników dworu, zaszczyciła swą obecnością ceremonję rozdawania nagród u OO. Jezuitów. Ksiądz-prefekt otrzymał od swych przełożonych wyrazy uznania.
Hrabina prowadziła bratanka na świetne zabawy, wypełniające zbyt krótkie panowanie miłego księcia Eugenjusza. Zrobiła go na własną rękę oficerem huzarów, i Fabrycy, mając dwanaście lat, nosił ten mundur. Jednego dnia, hrabina, zachwycona jego zgrabną figurką, poprosiła dlań księcia o miejsce pazia, co oznaczałoby pojednanie del Dongów z nowym rządem. Nazajutrz musiała użyć wszystkich swoich wpływów, aby wicekról raczył nie pamiętać o tej prośbie, której brakowało jedynie pozwolenia ojca przyszłego pazia; tego pozwolenia ojciec odmówił z publicznym rozgłosem. Po tem szaleństwie, margrabia, oburzony i wściekły, znalazł pozór aby odwołać młodego Fabrycego do Grianta. Hrabina gardziła bratem z całej duszy; uważała go za mantykę i głupca, przy tem za człowieka który byłby zły, gdyby miał władzę potemu. Ale przepadała za Fabrycym; po dziesięciu latach zerwanych stosunków, napisała do margrabiego z prośbą o zostawienie jej bratanka: list został bez odpowiedzi.
Wracając do tego olbrzymiego pałacu, zbudowanego przez najbardziej wojowniczych przodków, Fabrycy nie umiał nic prócz musztry i jazdy konnej. Często hrabia Pietranera, równie rozkochany w dzieciaku jak jego żona, sadzał go na konia i brał z sobą na paradę.
Wróciwszy do Grianta, Fabrycy, z oczami jeszcze czerwonemi od łez wylanych przy rozstaniu z salonami ciotki, znalazł jedynie namiętne pieszczoty matki i sióstr. Margrabia siedział zamknięty w swoim gabinecie ze starszym synem, marchesino Askaniem. Sporządzali szyfrowane listy, które miały zaszczyt wędrować do Wiednia; ojciec i syn zjawiali się jedynie w godzinach posiłku. Margrabia powtarzał ostentacyjnie, że uczy swego spadkobiercę prowadzenia rachunków z poszczególnych majątków. W rzeczywistości, margrabia nadto był zazdrosny o swoją władzę aby wtajemniczać w te rzeczy syna, niewątpliwego dziedzica majoratu. Używał go do szyfrowania depesz długich na piętnaście lub dwadzieścia stronic, które, parę razy na tydzień, wyprawiał do Szwajcarji, skąd kierowano je do Wiednia. Margrabia silił się przedstawiać swoim, prawym władcom wewnętrzny stan Włoch, którego sam nie znał; mimo to, listy jego miały powodzenie. Oto jak. Za pośrednictwem tajnego agenta, margrabia kazał liczyć na gościńcu liczbę żołnierzy jakiegoś francuskiego lub włoskiego pułku, który zmieniał garnizon, i, zdając sprawę dworowi wiedeńskiemu, nieodmiennie uszczuplał liczbę żołnierzy o jedną czwartą. Listy te, niezdarne zresztą, miały tę zaletę, że przeczyły innym, prawdziwym, i tem samem podobały się monarsze. Toteż, na krótko przed przybyciem Fabrycego, margrabia otrzymał wysoki order: był to już piąty, zdobiący jego szambelański mundur. Co prawda, ku swemu strapieniu, nie śmiał włożyć tego munduru poza swoim gabinetem; ale nie pozwalał sobie nigdy podyktować depeszy nie przywdziawszy tego haftowanego kostjumu, strojnego wszystkiemi orderami. Inaczej miałby uczucie, że dopuszcza się nieuszanowania.
Matka oczarowana była synem. Ale zachowała zwyczaj pisywania parę razy do roku do generała hrabiego d’A...; było to obecne nazwisko porucznika Roberta. Margrabina nie umiała kłamać tym których kochała: wzięła na egzamin syna i przeraziła się jego nieuctwem.
Jeżeli mnie uderzają luki jego wykształcenia, myślała, mnie która nie umiem nic, Robert, taki uczony, załamałby ręce nad tem wychowaniem: dziś trzeba wiele nauki. Niemniejszem zdumieniem przejęło ją, że Fabrycy wziął serjo wszystkie pojęcia religijne, któremi go karmiono u Jezuitów. Mimo że sama bardzo pobożna, zlękła się fanatyzmu dziecka. Jeżeli margrabia zrozumie jak można wyzyskać ten system wychowania, wydrze mi miłość syna. Płakała długo i czułość jej dla Fabrycego wzrosła jeszcze.

Życie w tym zamku, zaludnionym paroma dziesiątkami służby, było bardzo smutne; toteż Fabrycy spędzał dnie na polowaniu, lub w łódce na jeziorze. Niebawem zawiązał stosunki z woźnicami i stajennymi; wszyscy byli fanatycznymi stronnikami francuzów i drwili sobie otwarcie z lokajów-bigotów pełniących służbę przy osobie margrabiego lub jego starszego syna. Główny powód do śmiechu z tych poważnych osobistości było to, że się pudrowali na wzór swoich panów.

II

...wówczas gdy Wesper zacienia nam oczy,
Upojony przyszłością, w niebiosów roztoczy
Wzrok topię, w której jasno kreśli ręka boża
Wszelakiego stworzenia ścieżki i bezdroża.
ON bowiem, z wyżyn swoich patrząc na nas ludzi,
Czasem wskazywać drogę litośnie się trudzi,
Gwiazdami niebieskiemi — to litery jego —
Wróżąc nam przyszły obrót dobrego i złego;
Lecz ludzie, przytłoczeni i ziemią i zgonem,
Nie czytają, tem pismem gardząc poświęconem.

Ronsard.

Margrabia czuł niepokonany wstręt do oświaty. Myślenie, powiadał, zgubiło Włochy. Nie wiedział, jak pogodzić ten święty wstręt do nauki z kształceniem Fabrycego, tak świetnie zaczętem u Jezuitów. Aby możliwie ograniczyć niebezpieczeństwo, polecił zacnemu księdzu Blanes, proboszczowi w Grianta, aby ćwiczył dalej Fabrycego w łacinie. Trzebaby na to aby sam proboszcz znał ten język; otóż, miał go w głębokiej wzgardzie; wiedza jego ograniczyła się do recytowania modlitw, których sens umiał mniej więcej wyłożyć swoim owieczkom. Mimo to, proboszcz budził szacunek a nawet lęk w całej okolicy; zawsze powiadał, że słynne proroctwo św. Giovity, patrona Brescji, nie ziści się w trzynastu tygodniach, ani nawet w trzynastu miesiącach. W gronie przyjaciół dodawał, że tę cyfrę trzynaście należy wykładać w sposób który zdziwiłby wielu ludzi, gdyby wolno było go wyjawić (1813).
Ksiądz Blanes, osobistość odznaczająca się uczonością i cnotami iście pierwotnemi, niegłupi przytem człowiek, spędzał noce na dzwonnicy; miał ćwieka astrologji. Spędziwszy dzień na obliczaniu położenia gwiazd, część nocy obracał na śledzenie ich na niebie. Ubogi księżyna nie miał innego przyrządu prócz długiej tekturowej rury. Można sobie wyobrazić, jaką wzgardę dla nauki języków żywił człowiek, który trawił życie na dochodzeniu ścisłej epoki upadku mocarstw oraz wstrząśnień zmieniających postać świata. — Czegóż więcej dowiedziałem się o koniu, powiadał do Fabrycego, przez to, że mnie nauczono, iż po łacinie nazywa się equus?
Wieśniacy bali się księdza Blanes jako czarnoksiężnika: on zaś dzięki strachowi jaki budziły jego posiedzenia na dzwonnicy bezpieczny był od kradzieży. Okoliczni księża, zazdrośni o jego wpływ, nienawidzili go; margrabia del Dongo gardził nim poprostu, bo za wiele mędrkował jak na człowieka niskiego stanu. Fabrycy ubóstwiał go: z miłości dla niego spędzał całe wieczory na olbrzymich dodawaniach i mnożeniach. Następnie szedł z nim na dzwonnicę: była to wielka łaska, której ksiądz Blanes nie użyczał nikomu; ale lubił chłopca za jego prostotę. „Jeżeli się nie zrobisz obłudnikiem, powiadał, może wyrośniesz na człowieka“.
Parę razy na rok, Fabrycy, nieustraszony i zapamiętały w zabawach, omal nie utonął w jeziorze. Był wodzem wszystkich wypraw, jakie podejmowały urwisy z Grianty i Kadenabji. Malcy postarali się o parę kluczyków i, kiedy noc była bardzo ciemna, silili się otworzyć z kłódek łańcuszki, któremi łodzie były przymocowane do nadbrzeżnych drzew lub kamieni. Trzeba wiedzieć, że na Como rybacy zakładają martwe wędki w znacznej odległości brzegu. Górny koniec sznurka przywiązany jest do deseczki z korkiem, giętka zaś gałązka leszczyny, umocowana na tej deseczce, opatrzona jest dzwonkiem, który dzwoni, skoro ryba, chwyciwszy się na haczyk, szarpie sznurek.
Głównym celem tych nocnych wypraw, któremi dowodził Fabrycy, była inspekcja automatycznych wędek, zanim rybacy usłyszą sygnał. Wybierali na te niebezpieczne wyprawy porę burzliwą i puszczali się nad ranem, na godzinę przed świtem. Siadając do łódki, malcy mieli uczucie, że narażają się na największe niebezpieczeństwo, i to była piękna strona ich czynu; naśladując swych ojców, odmawiali Zdrowaś. Otóż, zdarzało się często, iż, w chwili wyjazdu, tuż po odmówieniu pacierza, Fabrycy widział jakiś znak. Był to nawyk wyniesiony ze studjów astronomicznych księdza Blanes, w którego przepowiednie zresztą nie wierzył. W młodej jego wyobraźni, znaki te zwiastowały z pewnością powodzenie albo niepowodzenie; że zaś umiał zdobyć wpływ na towarzyszy, niebawem cała gromada nawykła do tych wróżb, tak iż kiedy, w chwili odjazdu, ujrzeli na brzegu księdza, lub kiedy po lewej ręce wzbił się w powietrze kruk, czemprędzej zakładali kłódkę z powrotem i biegli do domu spać. Tak więc, ksiądz Blanes nie udzielił Fabrycemu swojej dość trudnej wiedzy, ale bezwiednie zaszczepił mu nieograniczoną wiarę w znaki zdolne przepowiedzieć przyszłość.
Margrabia czuł, że jakaś katastrofa jego szyfrowanej korespondencji może go zdać na łaskę siostry: toteż co roku, koło św. Anieli — imię hrabiny Pietranera — Fabrycemu wolno było spędzić tydzień w Medjolanie. Cały rok żył oczekiwaniem lub wspomnieniem tego tygodnia. W tej uroczystej chwili, margrabia wręczał synowi, na koszta tej politycznej podróży, cztery talary i, wedle zwyczaju, nie dawał nic żonie, która towarzyszyła chłopcu. Ale, w wilję wyjazdu, kucharz, sześciu lokajów i woźnica z dwoma końmi wyruszali z Como, i codziennie w Medjolanie margrabina miała na swoje rozkazy powóz oraz obiad na dwanaście osób.
Te dąsy na nowy porządek rzeczy, jakie uprawiał margrabia del Dongo, były z pewnością bardzo niezabawne, ale miały tę zaletę, iż niepomiernie bogaciły rodziny, które raczyły się na nie skazać. Margrabia, który miał przeszło dwieście tysięcy funtów renty, nie wydawał ani czwartej części: żył nadzieją. Przez trzynaście lat, od r. 1800 do 1813, wierzył niezłomnie, że Napoleon padnie przed upływem pół roku. Można sobie wyobrazić jego upojenie, kiedy, z początkiem r. 1813, dowiedział się o klęsce nad Berezyną! Zdobycie Paryża i upadek Napoleona omal nie przyprawiły go o utratę zmysłów; odtąd pozwalał sobie na grubiańskie wycieczki przeciw żonie i siostrze. Wreszcie, po czternastu latach oczekiwania, doznał tej niewymownej radości, iż ujrzał austrjackie wojska wkraczające do Medjolanu. W myśl rozkazów otrzymanych z Wiednia, generał austrjacki powitał margrabiego del Dongo z oznakami wysokiego szacunku; ofiarowano mu skwapliwie jedno z naczelnych stanowisk w rządzie, co przyjął niby zapłatę długu. Starszy syn otrzymał stopień porucznika w jednym z najpiękniejszych pułków cesarskich; ale młodszy nie chciał za nic przyjąć ofiarowanej mu rangi kadeta. Tryumf ten, którym margrabia sycił się z rzadką arogancją, trwał ledwie kilka miesięcy i skończył się upokarzającą klęską. Margrabia nigdy nie odznaczał się bystrością, czternaście zaś lat na wsi, w otoczeniu służby, rejenta i lekarza, w połączeniu ze zgryźliwą starością, która położyła na nim swoją rękę, uczyniły zeń człowieka zupełnie nieudolnego. Otóż, pod rządem austrjackim, nie podobna utrzymać się na wybitnem stanowisku bez owego talentu, którego wymaga powolna i zawiła ale bardzo racjonalna gospodarka tej starej monarchji. Bąki, jakie strzelał margrabia del Dongo, gorszyły urzędników, a nawet tamowały bieg spraw. Jego ultra-monarchiczne odezwania się drażniły ludność, którą rząd pragnął trzymać w sennej obojętności. Jednego dnia, margrabia dowiedział się, że J. C. Mość raczyła miłościwie przyjąć jego dymisję z urzędu, równocześnie zaś nadała mu miejsce drugiego wielkiego majordoma królestwa lombardzko-weneckiego. Ta okrutna niesprawiedliwość oburzyła go do żywego; on, który tak nienawidził wolności prasy, wydrukował w gazecie list do przyjaciela. Wreszcie, napisał do Cesarza, że ministrowie go zdradzają i ze są prostemi jakobinami. To uczyniwszy, wrócił smutnie do zamku Grianta. Miał jedną pociechę. Po upadku Napoleona, pewne osobistości w Medjolanie kazały zamordować na ulicy hrabiego Prina, ex-ministra króla włoskiego, człowieka wysokiej wartości. Hrabia Pietranera naraził życie aby ocalić ministra, którego zatłuczono parasolami i którego kaźń trwała pięć godzin. Pewien ksiądz, spowiednik margrabiego del Dongo, mógł ocalić hrabiego Prina, gdyby mu był otworzył furtę kościoła San Giovanni, koło której wleczono nieszczęsnego ministra, porzuconego na chwilę w rynsztoku; ale z urąganiem odmówił otwarcia bramy. Otóż, w pół roku później, margrabia miał to zadowolenie, że uzyskał dla księdza piękny awans.
Nienawidził hrabiego Pietranera, swego szwagra, który, nie mając ani pięćdziesięciu ludwików renty, ośmielał się być szczęśliwy, pozwalał sobie, dochowywać wiary temu co kochał całe życie, i miał to zuchwalstwo aby głosić zasady sprawiedliwości bez względu na osobę, co, w oczach margrabiego, było bezwstydnym jakobinizmem. Hrabia nie zgodził się wejść w służbę austrjacką; wyzyskano tę odmowę i, w parę miesięcy po śmierci hrabiego Prina, te same osobistości uzyskały, że generała Pietranera wtrącono do więzienia. Na to, hrabina, jego żona, uzyskała paszport i zażądała pocztowych koni, aby jechać do Wiednia i powiedzieć prawdę cesarzowi. Mordercy hrabiego Prina zlękli się; jeden z nich, krewny pani Pietranera, przyniósł jej o północy, na godzinę przed jej wyjazdem do Wiednia, rozkaz uwolnienia dla męża. Nazajutrz, generał austrjacki wezwał hrabiego Pietranera, przyjął go z honorami i zapewnił, że emerytura jego będzie uregulowana niebawem w sposób najprzyzwoitszy. Dzielny generał Bubna, człowiek rozumny i zacny, wstydził się wyraźnie zamordowania Priny i uwięzienia hrabiego.
Po tej burzy, zażegnanej przez niezłomny charakter hrabiny, małżonkowie żyli jakotako z pensji, którą, dzięki poleceniu generała Bubna, rychło wyznaczono.
Szczęściem, hrabina była od kilku łat w bliskiej przyjaźni z młodym człowiekiem bardzo bogatym; ten, będąc również serdecznym przyjacielem hrabiego, oddał im na usługi najpiękniejszy angielski zaprząg w Medjolanie, lożę w la Scala i pałac na wsi. Ale hrabia był to człowiek świadom swej wartości, o duszy gorącej, dzielny, unosił się łatwo i wówczas pozwalał sobie na niebaczne słowa. Jednego dnia, kiedy polował z paroma młodymi ludźmi, jeden z nich, który służył swego czasu pod innemi sztandarami, pozwolił sobie na żarciki z żołnierzy republiki cisalpińskiej; hrabia dał mu w twarz, przyszło natychmiast do pojedynku, i hrabia, który był sam wśród tych młodych ludzi, padł. Wiele było gadania o tym pojedynku dziwnego nabożeństwa; tak, iż osoby, które w nim brały udział, uznały za właściwe wyjechać do Szwajcarji.
Hrabina nie znała owego głupiego hartu zwanego rezygnacją, hartu głupca, który daje się powiesić nie pisnąwszy słowa. Rozjuszona śmiercią męża, żądała, aby Limercati, ów bogaty młody człowiek, jej przyjaciel, puścił się również do Szwajcarji i aby spoliczkował mordercę hrabiego Pietranera lub wygarnął doń z karabinu.
Limercati uznał ten projekt za szczyt niedorzeczności, hrabina zaś spostrzegła, że wzgarda zabiła w niej miłość. Zdwoiła swą zalotność wobec Limercatiego; chciała rozpłomienić jego namiętność, następnie zaś rzucić go i pogrążyć w rozpaczy. Aby ten plan zemsty uczynić zrozumiałym we Francji, powiem, iż w Medjolanie, kraju bardzo odległym od nas, ludzie wpadają jeszcze w rozpacz z miłości. Hrabina, która, mimo swej żałoby, zaćmiewała wciąż urodą wszystkie rywalki, zaczęła kokietować kwiat młodzieży medjolańskiej; jeden z tych młodzieńców, hr. N..., który zawsze utrzymywał że Limercati jest nieco przyciężki dla tak uroczej kobiety, zakochał się w hrabinie do szaleństwa. Wówczas napisała do dawnego kochanka:

Chce pan raz w życiu znaleźć się w kropce? Wyobraź pan sobie, że go nigdy nie znałam.
Pozostaję — może z odrobiną wzgardy — uniżoną pańską sługą.
Gina Pietranera.

Przeczytawszy ten bilecik, Limercati wyjechał na wieś: miłość jego wzmogła się do szaleństwa, chciał sobie palnąć w łeb, rzecz niesłychana w tym kraju, który wierzy w piekło. Nazajutrz, napisał do hrabiny, ofiarując jej swą rękę, wraz z dwustoma tysiącami renty. Odesłała mu list nierozpieczętowany, przez grooma hrabiego N... Poczem Limercati spędził trzy lata na wsi, wracając co dwa miesiące do Medjolanu, ale nie mając odwagi tam zostać, zanudzając przyjaciół swą namiętną miłością do hrabiny, oraz szczegółowym opisem łask, jakiemi go darzyła niegdyś. W początkach dodawał jeszcze, że hrabia N... to jej zguba, i że taki związek przynosi jej hańbę.
Faktem jest, że hrabina nie kochała hrabiego N... i oznajmiła mu to, skoro była zupełnie pewna rozpaczy Limercatiego. Hrabia, człowiek wytrawny, błagał ją, aby nie rozgłaszała tej smutnej nowiny: — Jeżeli będziesz pani tak łaskawą, rzekł, aby mnie przyjmować nadal z pozorami wszystkich względów jakie się ma dla swego kochanka, zdołam się może przyzwoicie ulokować w jakiem sercu.
Po tem heroicznem oświadczeniu, hrabina nie chciała już koni, ani loży hrabiego N. — Ale od piętnastu lat przywykła do najwykwintniejszego życia: stała w obliczu problemu trudnego, lub, aby rzec lepiej, niemożliwego do rozwiązania: żyć w Medjolanie z tysiąca pięciuset franków! Opuściła pałac, najęła dwa pokoiki na piątem piętrze, odprawiła służbę, nawet pokojówkę, której miejsce zajęła biedna staruszka dochodząca do sprzątania. Ofiara ta była w gruncie mniej bohaterska i mniej ciężka niż nam się zdaje: w Medjolanie, ubóstwo nie jest śmieszne i dlatego nie straszy widmem najgorszego z nieszczęść. Po kilku miesiącach tego szlachetnego ubóstwa, oblegana listami Limercatiego, a nawet hrabiego N..., który też ofiarował jej swą rękę, stało się, iż margrabia del Dongo, zazwyczaj ohydnie skąpy, pomyślał, że jego nieprzyjaciele mogliby czerpać złośliwy tryumf z nędzy jego siostry. Jakto! córka del Dongów skazana na to, by żyć z pensyjki wiedeńskiego dworu — tego dworu tak niewdzięcznego!
Napisał do hrabiny, że mieszkanie i przyjęcie godne jego siostry czekają ją w zamku Griana. Gorąca dusza hrabiny chwyciła się z zapałem myśli o tem nowem życiu; dwadzieścia lat nie gościła w tym czcigodnym zamku, wznoszącym się majestatycznie wśród starych kasztanów sadzonych za czasu Sforzów. Tam, mówiła sobie, znajdę spokój; a w moim wieku czy to nie jest szczęście? (Ponieważ miała trzydzieści jeden lat, sądziła, że czas jej usunąć się od świata). Nad tem uroczem jeziorem, nad którem się urodziłam, czeka mnie wreszcie szczęśliwe i spokojne życie.
Nie wiem, czy się myliła, ale to pewne, że ta płomienna dusza, która tak lekko odrzuciła dwie olbrzymie fortuny, wniosła szczęście do zamku Grianta. Bratanice jej szalały z uciechy. — Wróciłaś mi piękne dni młodości, powtarzała margrabina ściskając ją; w wilję twego przyjazdu miałam sto lat. Hrabina zaczęła zwiedzać z Fabrycym czarowne okolice Grianty, sławione przez podróżników: willę Melzi po drugiej stronie jeziora, nawprost zamku; święty gaj Sfondrata, oraz śmiało zarysowany cypel, który rozdziela dwie odnogi jeziora, ową rozkoszną odnogę od Como, oraz tę drugą, surowszą, która ściele się ku Lecco: wspaniały i uroczy widok, któremu słynna zatoka neapolitańska dorównywa, ale go nie przewyższa. Hrabina odnajdywała z upojeniem wspomnienia swej młodości i porównywała je z obecnemi wrażeniami. Jeziora Como nie otaczają, mówiła sobie, jak jeziora genewskiego, owe wielkie płaty ziemi uprawnej wedle najlepszych metod, co tak bardzo przypomina pieniądz i spekulacje. Tu, na wszystkie strony, widzę pagórki, porosłe kępami drzew; ręka ludzka nie zepsuła ich jeszcze i nie nagięła do celów dochodowych. Wśród tych pagórków, zbiegających ku jezioru tak malowniczemi płaszczyznami, mogę wskrzesić wszystkie opisy Tassa i Arjosta. Wszystko jest szlachetne i czułe, wszystko mówi o miłości, nic nie przypomina brzydoty cywilizacji. Wioski na stokach wybrzeża kryją się wśród wielkich drzew, ponad które wznoszą się urocze zarysy kościelnych wieżyc. Jeśli jakieś niewielkie pólko przetnie od czasu do czasu bukiety kasztanów i dzikich wiśni, oko widzi na niem z lubością rośliny bujniejsze, szczęśliwsze niż gdzieindziej. Za temi pagórkami, na których wznoszą się pustelnie kuszące do tego aby je zamieszkać, zdumione oko widzi szczyty Alp, zawsze pokryte śniegiem, a surowa ich powaga przypomina nam niedole życia w sam raz na tyle aby spotęgować obecną rozkosz. Odległy dźwięk dzwonu jakiejś wiosczyny ukrytej wśród drzew mile wzrusza wyobraźnię; dźwięki te, biegnąc po wodzie, łagodnieją, przybierają odcień słodkiej melancholji i rezygnacji i zdają się mówić człowiekowi: „Życie ucieka, nie bądźże tak oporny wobec szczęścia które się nastręcza, śpiesz się spijać je“. Wymowa tych czarownych miejsc, które nie mają równych sobie w świecie, wróciła hrabinie serce szesnastoletniej dziewczyny. Nie pojmowała, jak mogła spędzić tyle lat bez widoku jeziora. Czyżby, powiadała sobie, szczęście kryło się w zaraniu starości? Kupiła łódkę, którą Fabrycy, margrabina i ona sama ozdobili własnemi rękami, nie było tam bowiem pieniędzy na nic, mimo wspaniałej stopy życia. Od czasu niełaski, margrabia del Dongo zdwoił arystokratyczny przepych. I tak, aby zyskać dziesięć piędzi gruntu nad jeziorem, koło słynnej alei jaworowej, obok Cadenabia, kazał zbudować groblę, której koszt dochodził ośmdziesięciu tysięcy. Na końcu grobli wznosiła się, wedle rysunków sławnego Cagnola, kaplica cała z olbrzymich złomów granitu, w kaplicy zaś, Marchesi, modny rzeźbiarz medjolański, budował margrabiemu grób, którego płaskorzeźby miały wyobrażać bohaterskie czyny jego przodków.
Starszy brat Fabrycego, marchesino Askanio, chciał też towarzyszyć paniom w tych wycieczkach; ale ciotka pryskała mu wodą pudrowane włosy i codziennie nowym żarcikiem chłostała jego powagę. Wreszcie uwolnił od widoku swej dużej wypełzłej twarzy wesołą gromadkę, która nie ważyła się śmiać w jego obecności. Uważali go za szpiega margrabiego, trzeba się zaś było liczyć z tym despotą, wciąż wściekłym od czasu swej przymusowej dymisji.
Askanjusz przysiągł się zemścić na Fabrycym.
Raz, podczas burzy, gromadka znalazła się w niebezpieczeństwie; mimo że było krucho z pieniędzmi, opłacili hojnie przewoźnika, aby nic nie mówił margrabiemu, który i tak bardzo był nierad z tego, że córki jego biorą udział w tych wyprawach. Zdarzyła się druga burza; na tem pięknem jeziorze szaleją straszne i nieprzewidziane nawałnice; huragany zrywają się nagle z dwóch przeciwległych przesmyków górskich i mocują się z sobą na jeziorze. Hrabina chciała wylądować wśród burzy i grzmotów; obiecywała sobie, że, na samotnej skale wśród jeziora, będzie miała niezwykłe widowisko, otoczona łamiącemi się falami; ale, wyskakując z łódki, wpadła w wodę. Fabrycy skoczył aby ją ratować i oboje znaleźli się dość daleko od łodzi. Bezwątpienia, topić się to nie jest nic przyjemnego; ale bądź co bądź nuda, mocno zdziwiona, pierzchła z tego feudalnego zamku. Hrabina zapaliła się do naiwnego charakteru i do astronomji księdza Blanes. Trochę pieniędzy, które jej zostało po nabyciu łódki, użyto na przygodne kupno teleskopu: codziennie, z bratanicami i z Fabrycym, sadowiła się na platformie gotyckiej wieży zamkowej. Fabrycy roztaczał swoją wiedzę i spędzali tam wesoło kilka godzin, zdala od szpiegów.
Trzeba przyznać, że bywały dnie, w których hrabina nie odzywała się do nikogo; przechadzała się pod wyniosłemi kasztanami w posępnej zadumie; była zbyt inteligentna, aby nie odczuwać niekiedy braku wymiany myśli. Ale nazajutrz śmiała się znów jak wprzódy; to lamenty bratowej osmucały tę wrażliwą duszę.
— Czy całą młodość strawimy w tym smutnym zamku? wykrzykiwała margrabina.
Przed przybyciem szwagierki, nie miała nawet odwagi na takie żale.
Tak spędzono zimę z r. 1814 na 1815. Dwa razy, mimo swego ubóstwa, hrabina bawiła po kilka dni w Medjolanie; znęcił ją cudowny balet Vigana w la Scala, a margrabia nie bronił żonie towarzyszyć jej. Podjęła przy sposobności kwartał szczupłej pensyjki, i biedna wdowa po generale pożyczała po parę cekinów przebogatej margrabinie del Dongo. Cudowne były te wycieczki; zapraszało się na obiad starych przyjaciół i szukało się pociechy śmiejąc się ze wszystkiego jak istne dzieci. Ta włoska wesołość, pełna gwaru i swobody, pozwalała zatrzeć w pamięci posępny smutek, który fizjognomje margrabiego i starszego syna roztaczały w Grianta. Fabrycy, zaledwie szesnastoletni, doskonale reprezentował głowę domu.
Siódmego marca r. 1815 obie panie dopiero co wróciły z przemiłej wycieczki do Medjolanu; przechadzały się w pięknej alei jaworowej, świeżo przedłużonej po sam brzeg jeziora. Od Como zbliżyła się łódka, dając szczególne znaki. Agent margrabiego wyskoczył na brzeg: Napoleon wylądował w zatoce Juan. Europa, poczciwinka, zdumiała się tem wydarzeniem, które nie zdziwiło margrabiego del Dongo; napisał do swego władcy list pełen wylewów serca, ofiarował mu swoje talenty oraz kilka miljonów, powtarzając, że jego ministrowie to jakobini działający w zmowie z paryskimi menerami.
Ósmego marca o szóstej rano, margrabia, ustrojony we wszystkie ordery, przepisywał, pod dyktandem starszego syna, bruljon trzeciej już depeszy; kreślił ją pięknem i starannem pismem na papierze ozdobionym maleńkim portrecikiem władcy. W tej samej chwili Fabrycy kazał się oznajmić hrabinie Pietranera.
— Jadę, rzekł, śpieszę do cesarza, który jest też królem Włoch; on tak kochał twego męża, ciociu! Jadę przez Szwajcarję. Tej nocy, w Menagio, mój przyjaciel Vasi, ten co ma sklep z barometrami, dał mi swój paszport; teraz ty mi daj kilka napoleonów, bo ja mam tylko dwa; ale, jeżeli trzeba, pójdę pieszo.
Hrabina płakała z radości i lęku. — Wielki Boże! Czemuż ci to przyszło do głowy! wykrzyknęła, ściskając ręce Fabrycego.
Wstała, wydobyła z szafy z bielizną starannie ukrytą sakiewkę naszywaną perełkami: było to wszystko, co posiadała na święcie.
— Weź, rzekła; ale, na imię Boga, nie narażaj się na śmierć. Cóż zostanie nieszczęśliwej matce i mnie, gdyby ciebie brakło? Co się tyczy zwycięstwa Napoleona, to niemożliwe, moje biedne dziecko: nasi panowie potrafią go zgładzić. Czyś nie słyszał przed tygodniem, w Medjolanie, historji dwudziestu trzech projektów zamordowania go, tak doskonale obmyślonych, że uniknął ich jedynie cudem? a wówczas był wszechmocny! Widzisz, że naszym wrogom nie zbywa na dobrych chęciach aby go zgubić: od jego upadku Francja była niczem.
Hrabina mówiła o losie Napoleona z najżywszem wzruszeniem. — Pozwalając ci śpieszyć doń, poświęcam mu wszystko, co mam najdroższego na świecie, mówiła. Oczy Fabrycego zwilgły, rozpłakał się ściskając hrabinę, ale ani na chwilę nie zachwiał się w zamiarze. Z zapałem tłumaczył drogiej przyjaciółce racje, które go skłaniały, a które my pozwolimy sobie uważać za nader pocieszne.
— Wczoraj wieczór, siedm minut przed szóstą, przechadzaliśmy się, jak wiesz, nad jeziorem w alei jaworowej. Wówczas zauważyłem zdała statek z Como, niosący tę wielką nowinę. Gdy tak patrzyłem na ów statek nie myśląc o cesarzu i jedynie zazdroszcząc losu tym, którzy mogą podróżować, ogarnęło mnie głębokie wzruszenie. Statek przybił do lądu, agent szepnął coś cicho do ojca, który zbladł i wziął nas na stronę, aby nam oznajmić straszną nowinę. Obróciłem się ku jezioru, aby ukryć łzy radości, któremi spłynęły moje oczy. Naraz, na olbrzymiej wysokości, po prawej ręce, ujrzałem orła, ptaka Napoleona: płynął majestatycznie, obracając się w stronę Szwajcarji, a tem samem Paryża. I ja powiedziałem sobie, przebędę Szwajcarję z szybkością orła aby ofiarować temu wielkiemu człowiekowi niewiele wprawdzie, ale wszystko co mogę, pomoc mego wątłego ramienia. Chciał nam dać ojczyznę i kochał mego wuja. W jednej chwili, nim orzeł znikł mi z oczu,, łzy moje przestały płynąć; dowodem zaś że owa myśl przyszła mi zgóry, jest to, iż ledwo powziąłem ten zamiar, znalazłem w głowie środki uskutecznienia go. W mgnieniu oka, wszystkie smutki, które, jak wiesz, trują moje życie, zwłaszcza w niedzielę, pierzchły, jak gdyby rozpędzone tchnieniem bożem. Ujrzałem obraz Italji podnoszącej się z błota, w którem grążą ją Niemcy; wyciągała obolałe, jeszcze nawpół zakute w kajdany ramiona ku swemu królowi i wybawcy. A ja, powiadałem sobie, nieznany syn tej nieszczęsnej matki, pójdę, pójdę umrzeć lub zwyciężyć z tym człowiekiem naznaczonym przez los, z tym, który nas chciał obmyć ze wzgardy, jaką nas obrzucają nawet najbardziej niewolne i spodlone ludy Europy.
— Znasz — dodał ciszej, zbliżając się do hrabiny i wlepiając w nią oczy, z których strzelały płomienie — znasz młody kasztan, który matka moja, w rok mego urodzenia, sama zasadziła u źródełka w lesie, o dwie mile stąd; chciałem go odwiedzić, nim cokolwiek postanowię. Wiosna ledwo się zaczyna, mówiłem sobie; jeżeli drzewo już puszcza listki, to będzie znak. I mnie trzeba wyjść z odrętwienia, w którem schnę w tym smutnym i zimnym zamku. Nie uważasz, że te stare sczerniałe mury, dziś symbol a niegdyś narzędzie despotyzmu, są wiernym obrazem smutnej zimy? Są dla mnie tem, czem zima dla mego drzewa.
Czy uwierzyłabyś, Gino? Wczoraj wieczór, o wpół do ósmej, przybyłem pod mój kasztan; miał małe listki, już dosyć rozwinięte! Ucałowałem je delikatnie. Skopałem z szacunkiem ziemię dokoła ukochanego drzewa. Natychmiast, ożywiony świeżym zapałem, przebyłem górę, dotarłem do Menagio: trzeba mi było zdobyć paszport do Szwajcarji. Czas leciał, była pierwsza po północy, kiedym się znalazł pod domem Vasiego. Myślałem, że trzeba mi będzie długo się dobijać nim go zbudzę; ale nie spał, siedział w pokoju z trzema przyjaciółmi. Na moje pierwsze słowo, krzyknął: — Idziesz do Napoleona! — i rzucił mi się na szyję. Tamci również uścisnęli mnie z zapałem. — Czemuż jestem żonaty! — wzdychał jeden.
Pani Pietranera zamyśliła się; uważała, że trzeba się zdobyć na jakieś perswazje. Gdyby Fabrycy miał bodaj trochę doświadczenia, zrozumiały, że hrabina sama nie wierzy w argumenty które wytacza. Ale, w braku doświadczenia, miał decyzję; ani słuchał tych argumentów! Wkońcu, hrabina ograniczyła się do prośby, aby bodaj uwiadomił matkę o swym zamiarze.
— Powie siostrom, i te baby zdradzą mnie ani wiedząc kiedy! wykrzyknął Fabrycy z odcieniem heroicznej dumy.
— Mówże z większym szacunkiem — rzekła hrabina, uśmiechając się przez łzy — o płci, której będziesz zawdzięczał swój los; bo mężczyźni nigdy nie będą cię lubili: zawiele masz ognia dla poziomych dusz.
Margrabina rozpłakała się na wiadomość o dzikim projekcie syna; nie odczuła jego heroizmu i czyniła co mogła, aby go zatrzymać. Skoro pojęła, że nic w świecie, z wyjątkiem murów więzienia, nie zdołałoby go wstrzymać, oddała mu tę trochę pieniędzy, które posiadała; potem przypomniała sobie, że właśnie ma kilka niedużych djamentów, wartości może dziesięciu tysięcy franków, które margrabia powierzył jej aby je dała oprawić w Medjolanie. Siostry weszły w chwili gdy hrabina zaszywała te brylanciki w podróżne suknie naszego bohatera; nie chciał przyjąć od niebożątek ich paru biednych napoleonów. Siostry były zachwycone projektem, ściskały Fabrycego z tak hałaśliwą radością, że chwycił parę dyamentów, jeszcze nie zaszytych, i chciał natychmiast jechać.
— Zdradzicie mnie bezwiednie, rzekł. Skoro mam tyle pieniędzy, niema co zabierać rzeczy, dostanę wszystkiego. — Uścisnął drogie istoty i puścił się natychmiast w podróż, nie wstępując nawet do swego pokoju. Szedł tak szybko, wciąż bojąc się konnej pogoni, że wieczorem jeszcze znalazł się w Lugano. Dzięki niebu, był na ziemi szwajcarskiej i nie obawiał się już, iż zapłaceni przez ojca żandarmi mogą go ująć na pustym gościńcu. Stamtąd napisał do ojca list: słabostka młokosa, która spotęgowała wściekłość margrabiego. Fabrycy najął konia, przebył św. Gotarda i, jadąc bardzo spiesznie, wszedł w granice Francji przez Pontarlier. Cesarz był w Paryżu. Tu zaczęły się niedole Fabrycego; wyruszył z niezłomnem postanowieniem mówienia z cesarzem; nie przyszło mu do głowy, że to może być rzeczą trudną. W Medjolanie widywał dziesięć razy na dzeń księcia Eugenjusza i mógł z nim mówić. W Paryżu co rano chodził na dziedziniec Tuilleryj przyglądać się rewjom cesarskim; ale ani razu nie mógł się zbliżyć do cesarza. Bohater nasz sądził, że wszyscy Francuzi są, jak on, głęboko wzruszeni niebezpieczeństwem grożącem ojczyźnie. W gospodzie, w której stanął, przy stole, nie robił tajemnicy ze swych projektów i ze swego zapału; spotkał tam młodych ludzi nader miłych, jeszcze większych entuzjastów od niego, którzy, w krótkim przeciągu czasu, zdołali go okraść do ostatniego szeląga. Szczęściem, przez czystą skromność, nie wspomniał im o djamentach, które miał od matki. Rano, po hulance, w czasie której okradziono go ostatecznie, kupił dwa piękne konie, zgodził za służącego ex-żołnierza, obecnie stajennego u koniarza i, pełen wzgardy dla paryskich pyskaczy, puścił się do armji. Nie wiedział nic, prócz tego, że gromadzi się w okolicy Maubeuge. Skoro znalazł się na granicy, wzdrygnął się na myśl, że miałby się grzać przy ogniu w gospodzie, gdy żołnierze są w biwakach. Mimo perswazyj służącego, który miał zapasik zdrowego rozsądku, wmieszał się nierozważnie między pierwsze biwaki, na drodze do Belgji. Ledwie dotarł do bataljonu obozującego tuż koło gościńca, żołnierze zaczęli się przyglądać temu młodemu cywilowi, którego strój w niczem nie przypominał uniformu. Noc zapadała, był bardzo zimny wiatr. Fabrycy zbliżył się do ognia i poprosił o użyczenie mu miejsca, ofiarując zapłatę.
Żołnierze spojrzeli po sobie zdziwieni, zwłaszcza pomysłem zapłaty, i zrobili mu poczciwie miejsce; służący pomógł mu się rozłożyć. Ale kiedy, w godzinę później, adjutant przechodził koło biwaku, żołnierze opowiedzieli mu o zjawieniu się cudzoziemca, licho mówiącego po francusku. Adjutant zaczął wypytywać Fabrycego, który zaczął prawić o swoim entuzjazmie dla cesarza z bardzo podejrzanym akcentem; na co podoficer ów zaprosił go, aby się z nim udał do pułkownika, stojącego kwaterą w sąsiedniej wiosce. Służący Fabrycego zbliżył się z dwoma końmi. Widok ich tak zainteresował adjutanta, że zmienił zamiar i wziął na spytki służącego. Ten, stary żołnierz, zgadując odrazu plan interlokutora, napomknął o wysokich stosunkach swego pana, wyrażając przekonanie, że nikt chyba nie ma zamiaru zwędzić mu jego pięknych koni. Natychmiast żołnierz, przywołany przez adjutanta, wziął go za kołnierz, drugi zaopiekował się końmi, poczem, z surową miną, adjutant kazał Fabrycemu iść za sobą bez repliki.
Przeprowadziwszy go tak dobrą milę, pieszo, w ciemności, którą nieprzeliczone ognie biwaków czyniły tem grubszą, adjutant oddał Fabrycego oficerowi żandarmerji; ten, z poważną miną, zażądał odeń papierów. Fabrycy pokazał paszport, w którym figurował jako handlarz barometrów, podróżujący z towarem.
— Cóż za głupcy! — wykrzyknął oficer, to już za gruby kawał!
Zadał parę pytań naszemu bohaterowi, który zaczął mówić o cesarzu i o wolności z najwyższym zapałem; na co oficer żandarmerji parsknął serdecznym śmiechem.
— Do paralusza! nie jesteś sprytny! krzyknął. To już zanadto śmieszne, żeby nam tu nasyłać takich smarkaczy. I, mimo zapewnień Fabrycego, który dowodził na wszystkie sposoby, że w istocie nie jest handlarzem barometrów, oficer odesłał go do więzienia w B..., w sąsiedniem miasteczku, dokąd nasz bohater przybył o trzeciej rano, dławiąc się z wściekłości i upadając ze znużenia.
Fabrycy, zdumiony, wściekły, nie rozumiejąc absolutnie nic, spędził trzydzieści trzy długich dni w nędznem więzieniu; pisał list po liście do komendanta placu, żona zaś dozorcy, hoża trzydziestosześcioletnia Flamandka podejmowała się doręczać te listy. Ale, ponieważ nie miała wcale ochoty narażać tak ładnego chłopca na rozstrzelanie, ponieważ przy tem płacił dobrze, bez ceremonji rzucała listy w ogień. Wieczorem, bardzo późno, słuchała cierpliwie skarg więźnia; powiedziała mężowi, że smarkacz ma pieniądze, wskutek czego roztropny dozorca zostawił jej zupełną swobodę. Skorzystała z pozwolenia i zarobiła kilka napoleonów, adjutant bowiem zabrał tylko konie, oficer zaś żandarmerji nie skonfiskował zgoła nic. Pewnego czerwcowego popołudnia, Fabrycy usłyszał odległą kanonadę. Biją się wreszcie! Serce zadygotało mu z niecierpliwości. Usłyszał zgiełk w mieście: w istocie dokonywano znacznych przesunięć, trzy dywizje przechodziły przez B... Kiedy, koło jedenastej wieczór, żona dozorcy przyszła dzielić jego niedole, Fabrycy był jeszcze czulszy niż zwykłe; poczem ściskając ją za ręce, rzekł:
— Wypuść mnie stąd; przysięgam na honor, że wrócę do więzienia, jak tylko skończą się bić.
— Ot, bajdurzysz! Masz gronie? — Wydawał się niespokojny, nie rozumiał słowa gronie. Dozorczyni, widząc ten gest, osądziła że źródło wyschło i zamiast, jak zamierzała, mówić o dukatach, wspomniała jedynie o frankach.
— Słuchaj, rzekła, jeżeli możesz wyłożyć jakie sto franków, przymknę dubeltowym napoleonem każde oko kaprala, który ma w nocy zmieniać wartę. Nie zobaczy, jak czmychniesz z więzienia: jeżeli jego pułk ma odmaszerować jutro, przyjmie.
Dobili targu. Żona dozorcy zgodziła się nawet ukryć Fabrycego w swoim pokoju, skąd rano będzie się mógł łatwiej wymknąć.
Nazajutrz, przed świtem, roztkliwiona kobieta rzekła do Fabrycego:
— Mój chłopcze, za młody jesteś na takie szpetne rzemiosło: wierzaj mi, nie rób tego więcej.
— Jakto! powtarzał Fabrycy; więc zbrodnią jest bronić ojczyzny?
— Dajmy już pokój. Pamiętaj zawsze, że ja ci ocaliłam życie; sprawa była zupełnie jasna, czekała cię kulka w łeb. Ale nie mów o tem nikomu, bobyśmy oboje z mężem stracili miejsce; zwłaszcza nie powtarzaj już tych bredni o medjolańskim szlachcicu przebranym za handlarza barometrów: to za głupie. Słuchaj mnie dobrze; dam ci mundur huzara, który przedwczoraj umarł w więzieniu; gadaj jak najmniej, a gdyby cię kwatermistrz albo oficer zagadnęli w ten sposób że byłbyś zmuszony odpowiedzieć, mów, żeś leżał chory u chłopa, który cię zgarnął przez litość drżącego z febry w przydrożnym rowie. Jeżeli im to jeszcze nie wystarczy, dodaj że idziesz do swego pułku. Przytrzymają cię może dla twego akcentu; wówczas powiedz, że jesteś z Piemontu, rekrut, który został we Francji od zeszłego roku, etc.
Pierwszy raz, po trzydziestu trzech dniach wściekłości, Fabrycy zrozumiał zagadkę. Brano go za szpiega. Rozgadał się z żoną dozorcy, która, tego rana, była bardzo czuła; podczas gdy, uzbrojona igłą, naprawiała mundur huzara, opowiedział zdumionej kobiecie swą historję. Uwierzyła przez chwilę; miał tak naiwny wyraz i tak mu było ładnie za huzara!
— Skoro masz taką ochotę się bić, rzekła wreszcie wpół przekonana, trzebaż było, przybywszy do Paryża, zaciągnąć się do pułku. Zapłaciłbyś butelkę wina kwatermistrzowi, i po wszystkiem!
Dała mu wiele dobrych rad na przyszłość; wreszcie, o świcie, wyprawiła Fabrycego, kazawszy sobie przysiąc po sto razy, że nigdy, cobądźby się stało, nie wymieni jej. Skoro Fabrycy opuścił miasteczko, wędrując raźno z huzarską szablą pod pachą, przyszedł mu skrupuł. Otom jest w ubraniu i z marszrutą huzara zmarłego w więzieniu, gdzie się podobno znalazł za kradzież krowy i srebrnego nakrycia! wszedłem w jego osobowość... i to mimo woli, nie przeczuwając czegoś podobnego! To pachnie więzieniem!... Wróżba jest jasna: czeka mnie dużo złego w więzieniu.
Nie minęła godzina, jak Fabrycy rozstał się ze swą wybawczynią, kiedy puścił się tak gwałtowny deszcz, iż świeżo upieczony huzar ledwie mógł iść w grubych buciorach nie na jego miarę. Spotkał wieśniaka na lichym koniu; kupił konia, porozumiewając się na migi; dozorczyni zaleciła mu jak najmniej się odzywać, z przyczyny akcentu.
Tego dnia, armja, wygrawszy bitwę pod Ligny, maszerowała na Brukselę; było to w przeddzień Waterloo. Około południa, wśród ciągłej ulewy, Fabrycy usłyszał huk armat; szczęście to sprawiło, iż zapomniał o chwilach rozpaczy, jakie przeżył w niezasłużonem więzieniu. Jechał tak do późnej nocy, że zaś nabrał nieco rozsądku, poszukał kwatery w chałupie bardzo odległej od gościńca. Wieśniak lamentował i twierdził, że mu wszystko zabrano; Fabrycy dał mu talara; dostał owsa. Koń mój nie jest zbyt urodziwy, myślał, ale to nic, mógłby wpaść w oko jakiemu adjutantowi; zaczem ułożył się w stajni koło niego. Nazajutrz na godzinę przed świtem, był na gościńcu i, klepiąc konia po szyi, zdołał go skłonić do truchta. Koło piątej, usłyszał kanonadę: była to przegrywka do Waterloo.

III

Niebawem Fabrycy trafił na markietanki, a serdeczna wdzięczność jaką czuł dla dozorczyni w B... sprawiła, że zwrócił się do nich; spytał jednej, gdzie znajduje się czwarty pułk huzarów, jego pułk.
— Nie masz się co tak śpieszyć, żołnierzyku, rzekła markietanka, wzruszona bladością i ładnemi oczami Fabrycego. Nie masz dość tęgiej garści na dzisiejszą młockę. Gdybyś jeszcze miał fuzję, nie mówię: mógłbyś z niej wygarnąć niegorzej od innych.
Rada ta podrażniła Fabrycego; ale daremnie zacinał konia, nie mógł wyprzedzić wózka markietanki. Od czasu do czasu, huk stawał się jakby bliższy i utrudniał porozumienie, Fabrycy bowiem był w takiem upojeniu, że nawiązał rozmowę. Każde słowo markietanki zdwajało jego szczęście. Z wyjątkiem prawdziwego nazwiska i ucieczki z więzienia, opowiedział wszystko tej kobiecie, która zdawała się tak poczciwa. Była zdumiona; nie umiała zrozumieć tego, co jej opowiadał piękny żołnierzyk.
— Haha! domyślam się, wykrzyknęła z tryumfem; jesteś młody cywil, zakochany w żonie jakiego kapitana z czwartego pułku huzarów. Twoja lubka sprawiła ci ten uniform, i gonisz za nią. To pewna, jak Bóg na niebie, żeś nigdy nie był żołnierzem, ale widać jesteś dzielny chłopak i, skoro twój pułk jest w ogniu, chcesz się tam pokazać, aby nie uchodzić za kapłona.
Fabrycy zgodził się na wszystko; był to jedyny sposób uzyskania wskazówek. Nie znam zupełnie obyczaju tych Francuzów, myślał; jeżeli mną ktoś nie pokieruje, znowu się dostanę do więzienia i skradną mi konia.
— Najpierw, mój mały, rzekła markietanka coraz życzliwiej usposobiona, przyznaj, że nie masz dwudziestu lat: najwyżej siedmnaście.
Była to prawda; Fabrycy przyznał ją chętnie.
— Zatem nie jesteś nawet rekrutem; jedynie dla pięknych oczu damulki idziesz kark kręcić. Dalipan! niezły ma gust. Jeśli masz jeszcze trochę tych dusiów, któreś od niej dostał, trzeba, po pierwsze, abyś sobie kupił innego konia: patrz, jak twoja szkapa nastawia uszu, kiedy armata huknie trochę bliżej: to chłopski koń, który cię przyprawi o śmierć, skoro się znajdziesz w szeregu. Ten biały dym, który tu widzisz, o, nad płotem, to ogień rotowy, malcze! Przygotuj się na tęgiego pietra, gdy zaczną gwizdać kule. Radziłabym ci też zjeść coś, póki jeszcze czas.
Fabrycy usłuchał rady, i, podając markietance napoleona, poprosił aby sobie wzięła należność.
— To litość bierze! krzyknęła kobieta, biedny malec nawet nie umie się rozpłacić! Wart byłbyś, abym, schowawszy napoleona, podcięła batem moją Kokotkę; zjadłaby djabła twoja szkapa nimby ją dogoniła. Cóżbyś zrobił, niedojdo, gdybym tak dała nogę? Dowiedz się, że gdy armaty grają, nie pokazuje się nigdy złota. Ot, rzekła, masz tu ośmnaście franków pięćdziesiąt centymów: śniadanie kosztowało cię trzydzieści su. Teraz znajdziemy niebawem, jakie konie na sprzedaż. Jeżeli konik mały, dasz za niego dziesięć franków, w żadnym zaś razie więcej niż dwadzieścia, choćby to był koń samego świętego Jerzego.
Gawędę przerwała kobieta, która szła przez pola i przecięła im drogę.
— Hop, hop, hej! krzyknęła do markietanki; hej, Małgoś! Szósty szwoleżerów jest na prawo!
— Musimy się rozstać, mały, rzekła markietanka do naszego bohatera; ale, doprawdy, żal mi cię; udałeś mi się, psiakość! Nic nie wiesz, nic nie umiesz, zmiotą cię jak Bóg na niebie! Chodź do szóstego szwoleżerów ze mną.
— Wiem dobrze, że nic nie umiem, rzekł Fabrycy, ale chcę się bić i mam zamiar iść tam aż do tego białego dymu.
— Patrz, jak ten koń strzyże uszami! Skoro znajdziecie się tam, ta chabeta weźmie na kieł, puści się galopa i Bóg wie dokąd cię zaniesie. Chcesz dobrej rady? Skoro dojdziesz tam gdzie się biją, podnieś jaką fuzję i ładownicę, stań w szeregu z żołnierzami i rób wszystko jak oni. Ale, Boże drogi, ja idę o zakład, że ty nie potrafisz nawet odgryźć ładunku.
Fabrycy, bardzo dotknięty, wyznał wszelako nowej przyjaciółce, że zgadła.
— Biedny mały, zabiją go odrazu, jak mi Bóg miły! Musisz iść ze mną, rzekła markietanka stanowczo.
— Ja chcę się bić.
— Będziesz, będziesz się bił; nie bój się; szósty szwoleżerów, to chwaty; jest dziś zresztą robota dla wszystkich.
— A kiedyż zajdziemy do pułku?
— Za kwadrans najdalej.
Pod opieką tej zacnej kobiety, pomyślał Fabrycy, mimo mej nieświadomości nie wezmą mnie za szpiega, i będę się mógł bić. W tej chwili armaty zagrały mocniej, jeden strzał następował po drugim. — Istny różaniec, rzekł Fabrycy.
— Można już rozróżnić salwy, rzekła markietanka, podcinając konika wyraźnie podnieconego bitwą.
Skręciła na prawo i puściła się naprzełaj przez łąki; błota było na pół łokcia; wózek omal nie ugrzązł, Fabrycy musiał go popychać. Koń upadł mu dwa razy; niebawem droga stała się suchsza, biegnąc jedynie ścieżką wśród murawy. Nim Fabrycy ujechał pięćset metrów, koń zatrzymał się; trup leżał wpoprzek ścieżki, przyprawiając o wzdrygnięcie jeźdźca i wierzchowca.
Twarz Fabrycego, zazwyczaj blada, przybrała odcień zielony; markietanka, przyjrzawszy się trupowi, mruknęła do siebie: „To nie z naszej dywizji“. Następnie, spojrzawszy na naszego bohatera, parsknęła śmiechem.
— Haha! malcze! wykrzyknęła, nie cacy?
Fabrycy stał zdrętwiały. Najbardziej uderzyły go straszliwie brudne nogi trupa, którego już obdarto z trzewików, zostawiając mu jedynie nędzne spodnie splamione krwią.
— Chodź-no, rzekła markietanka, zejdź z konia, musisz się przyzwyczaić. O, patrz! wykrzyknęła, dostał w samą głowę.
Kula, wszedłszy w okolicy nosa, wyszła przeciwną skronią, zniekształcając ohydnie trupa; jedno oko miał otwarte.
— Złaź-że, malcze, i weź go za rękę, zobaczymy czy cię uściśnie.
Bez wahania, mimo iż wpół omdlały ze wstrętu, Fabrycy zeskoczył z konia, ujął trupa za rękę i wstrząsnął się mocno; poczem stał chwilę jak martwy: czuł, że nie ma siły wsiąść z powrotem na konia. Najbardziej przejmowało go wstrętem to otwarte oko.
Markietanka pomyśli, że jestem tchórz, myślał zgnębiony. Ale niepodobna mu było uczynić kroku; upadłby. Była to straszna chwila; Fabrycy czuł, że bliski jest wymiotów. Markietanka spostrzegła to, skoczyła żwawo i podała mu, bez słowa, kieliszek wódki, którą wypił jednym haustem; poczem mógł wsiąść na konia i jechał dalej w milczeniu. Markietanka spoglądała nań od czasu do czasu z pod oka.
— Będziesz się bił jutro, mały, rzekła wreszcie; dziś zostaniesz ze mną. Sam widzisz, że musisz nawyknąć.
— Właśnie, że nie; ja chcę się bić zaraz! wykrzyknął nasz bohater z ponurą zawziętością, która spodobała się markietance. Huk stawał się coraz mocniejszy i jakby bliższy. Strzały zlewały się w jeden basowy pomruk; nie było żadnej pauzy między jednym strzałem a drugim, a, na tle tego ciągłego basu, przypominającego łoskot dalekiego strumienia, można było rozróżnić salwy karabinowe.
W tej chwili, droga zapuściła się w mały gaik. Markietanka ujrzała kilku naszych, biegnących pędem w jej stronę; zeskoczyła lekko z wózka i ukryła się o kilkanaście kroków od drogi. Zaszyła się w jamę powstałą po wyrwie wielkiego drzewa. — Pokaże się, pomyślał Fabrycy, czy jestem tchórz! Stanął koło opuszczonego wózka i wydobył szablę. Żołnierze nie zwrócili nań uwagi i przebiegli pod samym lasem, na lewo od drogi.
— To nasi, rzekła spokojnie markietanka, wracając zdyszana do wózka. Gdyby twój koń zdolny był galopować, posłałabym cię naprzód aż na skraj lasu, zobaczyć czy jest kto na równinie.
Fabrycy nie dał sobie dwa razy powtarzać, ułamał witkę topolową, odarł ją z liści i zaczął okładać konia co sił; szkapa puściła się chwilę galopem, poczem wróciła do truchcika. Markietanka wypuściła konia galopem. — Czekajno, czekaj! krzyczała za Fabrycym. Niebawem, znaleźli się oboje w otwarłem polu. Dotarłszy na skraj łąki, usłyszeli straszliwy hałas, armaty i karabiny grały ze wszystkich stron, na prawo, na lewo, z tyłu. — Ponieważ lasek z którego wyjechali, rósł na wzgórku na jakie dziesięć stóp nad równiną, ujrzeli dość wyraźnie kawałek bitwy: ale właściwie na łączce nie było nikogo. Łąkę tę odcinał, o jakie tysiąc kroków, długi rząd bujnych wierzb; nad temi wierzbami widać było biały dym, który niekiedy wzbijał się krętą smugą ku niebu.
— Gdybym tylko wiedziała, gdzie jest mój pułk, mówiła markietanka skłopotana. Nie możemy jechać przez tę łąkę. Słuchaj, ty, rzekła do Fabrycego, jeżeli natkniesz się na wroga, bierz go odrazu sztychem, nie baw się w rąbaninę.
W tej chwili, markietanka spostrzegła czterech żołnierzy, o których mówiliśmy wyżej: wychylili się z lasu na równinę na lewo od drogi. Jeden był konno.
— To coś dla ciebie, rzekła do Fabrycego. Hej tam! krzyknęła do tego który był na koniu, chodź-no się napić kieliszek wódki.
Żołnierze zbliżyli się.
— Gdzie jest szósty szwoleżerów!? krzyknęła.
— Tam, o pięć minut, nad kanałem za wierzbami; ubili im pułkownika Macon.
— Chcesz pięć franków za konia?
— Pięć franków! żartujcie zdrowo, mateczko, oficerski koń! Nie minie kwadrans, jak go sprzedam za pięć napoleonów.
— Daj mi jednego napoleona, rzekła markietanka do Fabrycego. Następnie, zbliżywszy się do żołnierza na koniu, rzekła: Złaź prędko, masz tu napoleona.
Żołnierz zesiadł, Fabrycy wesoło skoczył na siodło, markietanka zdejmowała zawiniątko przypięte do siodła szkapy.
— Nuże, pomóżcie mi! rzekła do żołnierzy: pozwalacie się trudzić damie?
Ale ledwie nowy wierzchowiec poczuł tobołek, zaczął stawać dęba; Fabrycy, mimo iż jeździł bardzo dobrze, musiał dołożyć wszelkich starań aby go opanować.
— Dobry znak, rzekła markietanka: jaśnie pan nie przyzwyczajony, do tłumoków.
— Generalski koń! wykrzyknął żołnierz, który go sprzedał: wart dziesięć napoleonów, jak bułka za grosz.
— Ma pan jeszcze dwadzieścia franków, rzekł Fabrycy, nie posiadając się z radości, że ma pod sobą tak dziarskie zwierzę.
W tej chwili kula wpadła między wierzby, biorąc je zukosa: Fabrycy ujrzał jak gałązki, ścięte niby kosą, rozsypały się na obie strony.
— Oho, koncercik się przybliża, rzekł żołnierz, biorąc dwadzieścia franków. (Mogło być około drugiej).
Fabrycy był jeszcze pod wrażeniem niezwykłego widowiska, kiedy gromadka generałów, wiodąc za sobą jakich dwudziestu huzarów, przebyła w galopie skraj rozległej łąki; koń Fabrycego zarżał, wspiął się kilka razy, poczem gwałtownie szarpnął uzdę.
— Niech i tak będzie! pomyślał Fabrycy.
Koń, puszczony wolno, ruszył z kopyta i dognał eskortę towarzyszącą generałom. Fabrycy naliczył cztery pióropusze. W kwadrans potem, ze słów huzara jadącego tuż obok, Fabrycy odgadł, że jednym z generałów jest słynny marszałek Ney. Szczęście jego nie miało granic, ale nie mógł zgadnąć który: dałby wszystko, aby się dowiedzieć; ale przypomniał sobie, że nie trzeba się odzywać. Eskorta zatrzymała się przed szerokim rowem pełnym wody z wczorajszego deszczu; rów otoczony był wielkiemi drzewami i zamykał od lewej strony łąkę, na której Fabrycy kupił konia. Prawie wszyscy huzarzy zsiedli; brzeg był stromy i ślizki, a powierzchnia wody o kilka stóp poniżej łąki. Fabrycy, upojony radością, więcej myślał o marszałku Neyu i o sławie, niż o swoim koniu, który, mocno podniecony, wjechał w kanał bryzgając wodą. Jeden z generałów, ochlastany od stóp do głów, zaklął wściekły: „Bydlę zas...e!“ Fabrycy uczuł się głęboko dotknięty tą zniewagą. Czy mogę zażądać satysfakcji? myślał. Na razie, chcąc dowieść, że nie jest tak niezgrabny, postanowił wjechać na przeciwległy brzeg; ale brzeg był stromy i wysoki na jakie sześć stóp. Trzeba było dać za wygraną; zaczem, puścił się wpław wzdłuż kanału, przyczem koń miał wody po uszy. Wreszcie napotkał łagodniejszy spadek, widocznie dla pojenia koni; w ten sposób, dostał się bez trudu na drugą stronę. Znalazłszy się tam pierwszy z całego oddziału, jechał dumnie brzegiem, gdy huzarzy szamotali się jeszcze w kanale, dosyć zakłopotani swą pozycją, bo w wielu miejscach woda była na pięć stóp. Niektóre konie, przestraszone, próbowały płynąć, chlapiąc straszliwie dokoła. Wachmistrz zauważył manewr tego smarkacza, tak mało wyglądającego na żołnierza.
— Siadać, jest pój na lewo! — zawołał. Niebawem wszyscy dostali się na ląd.
Na drugim brzegu, Fabrycy znalazł się sam z generałami; huk armat zdwoił się; ledwie tedy usłyszał owego obryzganego przezeń generała, który krzyknął mu w ucho:
— Skąd wziąłeś tego konia?
Fabrycy był tak zmieszany, że odpowiedział po włosku:
L’ho comprato poco fa. (Kupiłem go przed chwilą).
— Co ty gadasz? — krzyknął generał.
Ale huk zrobił się w tej chwili taki, że Fabrycy nie mógł mu odpowiedzieć. Musimy przyznać, że bohater nasz był w tej chwili bardzo mało bohaterski. Strach wszelako zajmował u niego dopiero drugie miejsce; raził go przedewszystkiem łoskot, od którego pękały mu bębenki. Eskorta puściła się galopem, jechali szmatem zoranego pola, ciągnącego się za kanałem. Pole było zasłane trupami.
— Raki! raki! krzyczeli radośnie huzarzy. Zrazu Fabrycy nie zrozumiał; wreszcie spostrzegł, że w istocie prawie wszystkie trupy miały czerwone mundury. Jedno przejęło go dreszczem: zauważył, iż wielu nieszczęśliwych czerwonych żyło jeszcze; krzyczeli o pomoc, ale nikt nie zważał na to. Bohater nasz, pełen ludzkości, dokładał wysiłków, aby koń jego nie nastąpił na żadnego z czerwonych. Eskorta zatrzymała się; Fabrycy, który nie dość pamiętał żołnierskich obowiązkach, galopował ciągle wpatrzony w jakiegoś rannego.
— Zatrzymasz ty się, smarkaczu! wrzasnął za nim wachmistrz. Fabrycy spostrzegł, iż wyprzedził o dwadzieścia kroków generałów i to właśnie z tej strony, w którą wycelowali lornety. Wracając aby zająć miejsce za innymi huzarami, którzy zostali o kilka kroków, ujrzał najwyższego z generałów, jak przemawiał do drugiego, również generała, rozkazującym tonem, niemal łając; klął przytem obficie. Fabrycy nie mógł powstrzymać ciekawości; mimo rady, jakie mu dała poczciwa żona dozorcy, aby się jak najmniej odzywał, obmyślił bardzo poprawne francuskie zdanie i zagadnął sąsiada:
— Kto jest ten generał, który tak psioczy na drugiego?
— Któż ma być? marszałek.
— Co za marszałek?
— Ney, ciemięgo. A gdzieżeś ty służył dotąd?
Fabrycemu, mimo że był tak drażliwy, nie postało w głowie się obrazić; pogrążony w dziecinnym podziwie, przyglądał się temu sławnemu księciu Moskwy, chwatowi nad chwaty.
Znowu puścili się galopem. W kilka chwil później, Fabrycy ujrzał, na dwadzieścia kroków przed sobą, orną ziemię, ruszającą się w osobliwy sposób. Bruzdy były pełne wody, wilgotna zaś ziemia, tworząca zagony wśród tych bruzd, leciała raz po raz na parę stóp w górę czarnemi grudkami. Fabrycy zauważył mimochodem to zjawisko, poczem myśl jego znów utonęła w dumaniach o sławie marszałka. Usłyszał za sobą krzyk: to dwaj huzarzy padli ugodzeni kulami; kiedy się obejrzał, byli już dwadzieścia kroków za eskortą. Ujrzał rzecz straszną: zakrwawionego konia, który się miotał na roli, plącząc nogi we własnych wnętrznościach: chciał gnać za innemi. Krew spływała do błota.
— Ha! jestem nareszcie w ogniu! powiadał sobie. Widziałem ogień! powtarzał z zadowoleniem. Jestem prawdziwy żołnierz.
W tej chwili eskorta pędziła co koń wyskoczy; bohater nasz zrozumiał, że to kule rozpryskują ziemię ze wszystkich stron. Daremnie rozglądał się skąd te kule, widział biały dym baterji w ogromnej odległości; ale, w ciągłem i jednostajnem warczeniu armat, zdawało mu się, że słyszy o wiele bliższe strzały: nic nie rozumiał.
W tej chwili generałowie wraz z eskortą zjechali w dróżkę, pełną wody.
Marszałek zatrzymał się i znów wymierzył lornetę. Tym razem Fabrycy mógł mu się przyjrzeć dowoli; był to jasny blondyn z dużą czerwoną twarzą. Nie mamy takich twarzy we Włoszech, pomyślał. Ja, taki blady, z ciemnemi włosami, nigdy nie będę doń podobny, dodał ze smutkiem. Dla Fabrycego, słowa te znaczyły: „Nigdy nie będę bohaterem“. Popatrzył na huzarów: z wyjątkiem jednego, wszyscy mieli płowe wąsy. Gdy Fabrycy przyglądał się huzarom z eskorty, oni też patrzyli na niego. Zarumienił się; aby ukryć zmieszanie, zwrócił głowę w stronę nieprzyjaciela. Były to długie szeregi czerwonych ludzi, ale — co go mocno zdziwiło — zdali mu się bardzo mali. Długie ich linje — pułki czy dywizje — widziały mu się nie wyższe niż płoty. Szereg czerwonych jeźdźców przybliżał się ku dróżce, którą marszałek i eskorta posuwali wę powoli, chlupiąc w błocie. Dym nie pozwalał nic rozróżniać przed sobą; od czasu do czasu, na tej białej mgle, odcinały się sylwetki ludzi w galopie.
Nagle, od strony nieprzyjaciela, Fabrycy spostrzegł czterech ludzi nadjeżdżających pędem. — Aha! atakują nas, pomyślał; naraz ujrzał, iż dwaj z tych ludzi rozmawiają z marszałkiem. Jeden generał ze świty puścił się galopem w stronę nieprzyjaciela, wraz z dwoma huzarami z eskorty i czterema przybyłymi. Po przebyciu małego kanału, Fabrycy znalazł się obok wachmistrza, który wyglądał bardzo dobrodusznie. — Muszę doń zagadać, pomyślał; może przestaną się na mnie gapić. Długo ważył słowa.
— Proszę pana, pierwszy raz widzę bitwę, rzekł wreszcie; ale czy to prawdziwa bitwa?
— Coś niby. Ale kto ty jesteś?
— Jestem bratem żony kapitana.
— A jakże się ten kapitan nazywa?
Bohater nasz zmieszał się strasznie; nie przewidział tego pytania. Szczęściem, marszałek i eskorta znów ruszyli galopem. — Jakie francuskie nazwisko powiedzieć? myślał. Wkońcu przypomniał sobie nazwisko oberżysty, u którego mieszkał w Paryżu; przysunął się z koniem do wachmistrza i krzyknął z całych sił:
— Kapitan Meunier!
Tamten, nie dosłyszawszy z powodu huku armat, odparł: — A, kapitan Teulier? Poległ, ubito go. — Brawo! pomyślał Fabrycy, trzeba udać zasmuconego. — Och, mój Boże! krzyknął i przybrał stroskaną minę. Wypadli z bocznej dróżki na łąkę; jechali pędem, kule świstały znowu, marszałek skierował się ku dywizji kawalerji. Eskorta znalazła się wśród trupów i rannych; ale widok ten nie robił już takiego wrażenia na naszym bohaterze; miał inne rzeczy na głowie.
Gdy eskorta się zatrzymała, ujrzał wózek markietanki; sympatja do tego czcigodnego korpusu przeważyła wszystko, puścił się wprost ku niej.
— Stój-że, psia...! wrzasnął za nim wachmistrz.
Co on mi może tu zrobić, pomyślał Fabrycy. I dalej galopował w stronę markietanki. Spinając konia, miał nadzieję, że to jest owa poczciwa kobiecina, którą poznał dziś rano, koń i wózek były zupełnie podobne, ale właścicielka była zgoła inna; bohaterowi naszemu wydawało się, że ma bardzo srogą minę. Podjeżdżając, Fabrycy usłyszał jak mówi: „A taki był piękny mężczyzna!“ Świeżo upieczonego żołnierza czekało tam szpetne widowisko: ucinano nogę wyżej kolana młodemu kirasjerowi, ładnemu i rosłemu chłopcu. Fabrycy zamknął oczy i wypił duszkiem cztery kieliszki wódki.
— Dobrze ciągniesz, smyku! krzyknęła markietanka. Wódka natchnęła go myślą: trzeba mi kupić sobie życzliwość kolegów z eskorty.
— Ale czy ty wiesz, odparła, że w taki dzień jak dziś, to kosztuje dziesięć franków
Dognał eskortę w galopie.
— Haha! przynosisz nam kropelki, zawołał wachmistrz; poto tak zmykałeś! Dawaj.
Butelka poszła w kolej; ostatni wypiwszy, rzucił ją w górę. Dziękuję, kamracie, krzyknął do Fabrycego. Wszystkie oczy spojrzały nań przyjaźnie. Spojrzenia te zdjęły Fabrycemu stufuntowy ciężar z serca: było to jedno z owych zbyt delikatnych serc, które potrzebują życzliwości. Wreszcie pozyskał sobie kolegów, jest jakiś węzeł między nimi! Fabrycy odetchnął głęboko, poczem swobodnym głosem rzekł do wachmistrza:
— Jeżeli kapitan Teulier zginął, gdzie ja będę mógł odnaleźć siostrę?
Uważał się za młodego Machiawela, że tak gładko powiedział Teulier zamiast Meunier.
— Dowiesz się wieczorem, odparł wachmistrz.
Eskorta ruszyła i skierowała się ku dywizjom piechoty, Fabrycy czuł się zupełnie pijany; wypił za dużo wódki, kiwał się na siodle; przypomniał sobie maksymę, którą wygłaszał stangret jego matki: kiedy się zaprószyło głowę, trzeba patrzeć na uszy konia i robić jak drudzy. Marszałek zatrzymał się dość długo przy kilku korpusach kawalerji, które posłał do ataku; ale przez dobrą godzinę bohater nasz nie miał świadomości tego co się dzieje. Czuł się bardzo zmęczony; gdy koń wypuszczał się galopa, osuwał się na siodło jak kawał ołowiu.
Naraz wachmistrz krzyknął na swoich ludzi:
— Nie widzicie, sk...syny, cesarza! — Natychmiast eskorta wrzasła na całe gardło: Niech żyje cesarz! Można się domyślić, że bohater nasz wypatrywał oczy, ale ujrzał tylko galopujących generałów, również na czele eskorty. Długie włosiane ogony u kasków Aragońskich nie pozwoliły mu rozpoznać twarzy. Tak więc, z powodu tej przeklętej wódki, nie widziałem cesarza na polu bitwy! Myśl ta otrzeźwiła go zupełnie.
Zjechali znów w drogę pełną wody, konie chciały pić.
— Więc to cesarz jechał? spytał sąsiada.
— No, tak, ten w mundurze bez żadnych haftów. Jakżeś go mógł nie widzieć? odparł kamrat przyjaźnie. Fabrycy miał wielką ochotę puścić się za eskortą cesarza i wmieszać się w nią. Cóż za szczęście jechać w trop tego bohatera, walczyć tuż za nim! Wszak nato przybył do Francji. Mam prawo to uczynić, myślał; ostatecznie, o służbie którą pełnię, rozstrzygnęła jedynie wola mego konia, który puścił się galopa za tymi generałami.
Jeżeli namyślił się zostać, skłoniło go do tego życzliwe obejście nowych kamratów; zaczynał się uważać za serdecznego druha tych żołnierzy, z którymi galopował od kilku godzin. Roił sobie, że łączy ich szlachetna przyjaźń bohaterów Tassa i Arjosta. Gdyby się przyłączył do eskorty cesarza, musiałby na nowo zawierać znajomość, możeby się nań krzywiono; tamci byli dragoni, a on miał mundur huzarski, jak cała eskorta marszałka. Sposób, w jaki nań patrzyli teraz, napełniał go szczęściem; zrobiłby wszystko dla swoich kolegów; dusza jego, myśl, bujały w obłokach. Wszystko przybrało dlań odmienną fizjognomię, odkąd się czuł między przyjaciółmi; umierał z ochoty zadawania im pytań. Ale jestem trochę pijany, myślał; nie napominajmy rad mojej dozorczyni. Wyjeżdżając z wąwozu, zauważył, że na czele eskorty niema już marszałka Neya; generał, za którym jechali obecnie, był wysoki, szczupły, o suchej i groźnej twarzy.
Generałem tym był nie kto inny, niż hrabia d’A..., ów porucznik Robert z 15 maja r. 1796. Jakiemż szczęściem byłoby dlań ujrzeć Fabrycego del Dongo!
Oddawna już Fabrycy nie widział czarnych grudek ziemi bryzgających pod gradem kul. Przybyli za pułk kirasjerów; usłyszał wyraźnie kule uderzające o pancerze, ujrzał jak kilku ludzi pada.
Słońce było już bardzo nisko i miało się ku zachodowi, kiedy eskorta, wynurzając się z wąwozu, wspięła się na zbocze wysokie na kilka stóp, aby wjechać na orne pole. Fabrycy usłyszał tuż obok dziwny chrzęst; obrócił głowę: czterech ludzi padło z końmi; i sam generał upadł, ale podniósł się zbroczony krwią. Fabrycy patrzył na huzarów leżących na ziemi: trzej czynili jeszcze jakieś konwulsyjne ruchy, czwarty krzyczał: „Wyciągnijcie mnie!“ Wachmistrz i paru ludzi zsiadło z koni aby dać pomoc generałowi, który, opierając się na adjutancie, próbował postąpić kilka kroków; silił się oddalić od swego konia, który tarzał się po ziemi, wierzgając.
Wachmistrz zbliżył się do Fabrycego. Równocześnie, bohater nasz usłyszał tuż za sobą słowa: „To jedyny, który jeszcze może iść galopa“. Uczuł, że ktoś chwyta go za nogi; podniesiono mu je w górę, gdy równocześnie ktoś podejmował go pod ramiona. Przesadzono go ponad zad koński, poczem upuszczono go na ziemię, gdzie się znalazł w pozycji siedzącej.
Adjutant ujął konia Fabrycego za uzdę; generał, wsparty przez wachmistrza, wsiadł i odjechał galopem; sześciu pozostałych jeszcze ludzi pomknęło za nim. Fabrycy wstał wściekły i zaczął biec za nimi, krzycząc: Ladri! ladri! (złodzieje! złodzieje!). Zabawny widok człowieka goniącego za złodziejami na polu bitwy. Eskorta i generał hrabia A..., znikli niebawem za wierzbami. Fabrycy, pijany z gniewu, dotarł też do jakichś wierzb; stanął nad głębokim kanałem, który przebył. Następnie, znalazłszy się po drugiej stronie, zaczął kląć na nowo, ale z bardzo daleka, generała i eskortę gubiących się w drzewach. Złodzieje! złodzieje! — krzyczał teraz po francusku. Zrozpaczony, o wiele mniej stratą konia niż zdradą, padł nad rowem, wyczerpany, wpół martwy z głodu. Gdyby to nieprzyjaciel zabrał mu tego pięknego konia, ani pomyślałby o tem; ale być zdradzonym i okradzionym przez tego wachmistrza którego tak kochał i przez tych huzarów których uważał za braci! — od tego pękało mu serce. Nie mógł się pocieszyć po takiem bezeceństwie; wsparty o wierzbę, zaczął płakać gorącemi łzami. Wyzbywał się kolejno marzeń o rycerskiej i szczytnej przyjaźni, jaka łączy bohaterów Jerozolimy wyzwolonej. Niczem byłoby mu patrzeć na zbliżającą się śmierć, ale w otoczeniu dusz bohaterskich i tkliwych, szlachetnych przyjaciół, którzy ściskają ci dłoń w chwili ostatniego tchnienia! ale jak tu zachować święty zapał w pobliżu podłych łajdaków!! Fabrycy przesadzał, jak każdy człowiek oburzony. Po kwadransie roztkliwień, zauważył, że kule zaczynają dolatywać właśnie do drzew, pod któremi dumał. Wstał, i starał się rozeznać w położeniu. Patrzał na łąki zamknięte szerokim kanałem oraz rzędem bujnych wierzb i zdawało mu się, że je poznaje. Spostrzegł korpus piechoty, która przebyła rów i wchodziła w łąkę o ćwierć mili przed nim. Byłbym usnął, rzekł sobie; cała rzecz w tem, aby się nie dostać do niewoli. I zaczął iść bardzo szybko. W drodze uspokoił się; poznał mundury: pułki, których się bał że go odetną, były francuskie. Wziął się na prawo, aby się z niemi spotkać.
Z cierpieniem moralnem, że go tak niegodnie zdradzono i okradziono, łączyło się drugie, które dawało mu się czuć coraz żywiej: umierał z głodu. Z największą radością, uszedłszy lub raczej ubiegłszy jakie dziesięć minut, spostrzegł, że pułk piechoty, który też szedł bardzo szybko, zatrzymuje się jakby dla zajęcia pozycji. W kilka minut znalazł się przy pierwszych szeregach.
— Koledzy, nie moglibyście mi sprzedać kawałka chleba?
— Ot, durny, on bierze nas za piekarzy!
Ta szorstka odpowiedź i śmiech który jej towarzyszył zgnębiły Fabrycego. Wojna nie była tedy owym szlachetnym i wspólnym porywem dusz rozkochanych w sławie, jak to sobie wyobrażał z proklamacyj Napoleona! Usiadł lub raczej osunął się na trawę; pobladł mocno. Żołnierz, który się doń odezwał i który się zatrzymał o kilka kroków aby oczyścić chustką zamek u fuzji, zbliżył się i rzucił mu kawałek chleba; poczem, widząc że się nie podnosi, włożył mu ten chleb do ust. Fabrycy otworzył oczy i zjadł, nie mając siły mówić. Kiedy wreszcie poszukał oczami żołnierza aby mu zapłacić, ujrzał się sam; najbliżsi żołnierze byli o sto kroków przed nim i w marszu. Podniósł się machinalnie i szedł za nimi. Wszedł do lasu; miał paść ze znużenia i szukał już okiem wygodnego miejsca; ale jakaż była jego radość, kiedy poznał najpierw konia, potem. wózek, a wkońcu znajomą markietankę! Podbiegła, przerażona jego wyglądem.
— Jeszcze parę kroków, malcze, rzekła. Czyś ranny?... A twój piękny koń? — To mówiąc, prowadziła go do wózka i wsadziła go podtrzymując pod ramię. Ledwie znalazłszy się na wózku, bohater nasz, wyczerpany do cna, zasnął głęboko.

IV

Nic nie mogło go zbudzić, ani strzały karabinowe tuż koło wózka, ani trucht konia, którego markietanka okładała co wlezie. Pułk, zaatakowany niespodzianie przez chmarę pruskiej kawalerji, po całodziennej wierze w zwycięstwo cofał się lub raczej pierzchał w stronę Francji.
Pułkownik, piękny młodzieniec w opiętym mundurze, następca Macona, padł rozniesiony szablami; następca jego, major, siwowłosy starzec, zatrzymał pułk.
— Psiekrwie jedne, przemówił do żołnierzy, za czasu republiki czekaliśmy z dawaniem nogi, aż nieprzyjaciel zmusi nas do tego... Brońcie każdej piędzi ziemi i gińcie! krzyczał i klął naprzemian: teraz już ci Prusacy pchają się na naszą, francuską ziemię!
Wózek stanął, Fabrycy obudził się nagle. Słońce zaszło oddawna; zdziwił się, że jest prawie noc. Żołnierze biegali w popłochu, który zdziwił naszego bohatera: uważał, że mają rzadkie miny.
— Co to takiego? rzekł do markietanki.
— Ano nic; dali nam radę, chłopcze; kawalerja pruska bierze nas na szable, tylko tyle. Ten tuman generał myślał zrazu, że to nasi. No, prędko, pomóż mi naprawić uprząż, porwała się.
Parę strzałów karabinowych rozległo się o kilka kroków. Bohater nasz, świeży i wypoczęty, rzekł sobie: Ależ, w gruncie, ja się przez cały dzień nie biłem: eskortowałem tylko generała. Muszę iść się bić, rzekł do markietanki.
— Nie bój się, będziesz się bił, więcej niż będziesz miał ochotę! Zgubieni jesteśmy.
— Aubry, mój chłopcze, krzyknęła do przechodzącego kaprala, zaglądaj-no od czasu do czasu na mój wózek.
— Pan idzie się bić? spytał Fabrycy kaprala.
— Nie, wkładam lakierki i idę na bal!
— Idę z panem.
— Polecam ci małego huzara! krzyknęła markietanka; ten cywil ma ducha.
Kapral Aubry szedł nie mówiąc słowa. Dziesiątek żołnierzy dogonił go pędem; zaprowadził ich za gruby dąb obrosły jerzyną. Następnie rozstawił ich na skraju lasu, wciąż nie mówiąc ani słowa, w szerokiej tyraljerskiej linji; każdy był conajmniej o dziesięć kroków od sąsiada.
— Słuchajcie-no, rzekł kapral (były to pierwsze jego słowa), a nie strzelać mi przed komendą; pamiętajcie, że macie już tylko po trzy naboje.
Co to wszystko znaczy? pytał sam siebie Fabrycy. Wreszcie, gdy został sam z kapralem, rzekł:
— Nie mam fuzji.
— Najpierw milcz! Idź tam: na pięćdziesiąt kroków za lasem znajdziesz któregoś z naszych zarąbanego szablami; weźmiesz mu fuzję i ładownicę. Ale żebyś mi nie obdzierał rannego; weź takiemu co będzie na dobre zabity, a strzeż się, żebyś nie oberwał kulki od naszych.
Fabrycy puścił się pędem i wrócił z fuzją i ładownicą.
— Nabij i stań za tem drzewem, a zwłaszcza nie strzelaj nim dam rozkaz... Kroćset furbeczek! wtrącił kapral, nie umie nawet nabić!... — Pomógł Fabrycemu, ciągnąc dalej: Jeśli nieprzyjacielski jeździec będzie pędził na ciebie z szablą, zaskocz za drzewo i nie strzelaj aż z zupełnie bliska, kiedy będzie o trzy kroki: trzeba aby bagnet prawie dotykał munduru.
— Rzuć-że to szablisko! krzyknął kapral; chcesz się na niem przewrócić, do cholery! Co za żołnierzy dają nam teraz! To mówiąc, sam ujął szablę i odrzucił ją z gniewem.
— Wytrzyjże skałkę chustką. Ale czyś ty kiedy strzelał z fuzji?
— Często, na polowaniu.
— Chwała Panu Bogu! odparł kapral z głębokiem westchnieniem. Zwłaszcza nie strzelaj przed moim rozkazem.
I odszedł.
Fabrycy był rozradowany. Wreszcie będę się bił naprawdę, mówił sobie, zabiję nieprzyjaciela. Rano, pluli na nas kulami, a ja się tylko podstawiałem: głupia rola. Rozglądał się na wszystkie strony z ciekawością. Po chwili, usłyszał tuż koło siebie kilka strzałów. Ale, nie słysząc komendy, stał spokojnie za drzewem. Była prawie noc; miał uczucie że jest na espere, na łowach na niedźwiedzia, w górach Tramezzina, nad Grianta. Przyszedł mu do głowy pomysł myśliwski: wyjął z ładownicy nabój i wykręcił kulę. — Jeśli go zobaczę, rzekł, nie powinienem chybić; i wpuścił tę drugą kulę do lufy. Usłyszał dwa strzały tuż koło drzewa, równocześnie ujrzał jeźdźca w niebieskim mundurze przejeżdżającego tuż przed nim, od prawej ku lewej. Jest dalej, niż o trzy kroki, rzekł sobie; ale na tę odległość mam go na pewno. Wiódł pilnie za jeźdźcem końcem lufy, wkońcu pocisnął cyngiel, jeździec upadł wraz z koniem. Bohater nasz miał złudzenie, że jest na polowaniu; pobiegł radośnie ku zwierzynie, którą położył. Już zbliżał się do rannego, który, zdawał się, konał, kiedy, z nieprawdopodobną szybkością, dwaj jeźdźcy pruscy wpadli aby go roznieść na szablach. Fabrycy uciekł pędem do lasu; dla większej szybkości, rzucił fuzję. Prusacy byli już tylko o trzy kroki, kiedy dopadł dębowego gaiku na skraju lasu. Młode dąbki grubości ramienia zatrzymały na chwilę jeźdźców, ale przebyli je i zaczęli ścigać Fabrycego przez polankę. Znowu go już dosięgali, ale wpadł między grubsze drzewa. Równocześnie niemal osmalił go płomień kilku strzałów z fuzji oddanych tuż obok. Spuścił głowę; kiedy ją podniósł, ujrzał przed sobą kaprala.
— Zabiłeś swojego? rzekł kapral Aubry.
— Tak, ale straciłem fuzję.
— Ba, fuzyj nie braknie. Chwat z ciebie, mimo tej za...nej miny, sprawiłeś się gracko, a tamte gamonie spudłowały do owych dwu drabów, którzy goniąc cię, wpadli prosto na nich; ja ich nie spostrzegłem. Chodzi teraz o to, aby stąd pięknie zwiać; pułk musi być o jakie pół ćwierci mili, a, co więcej, mamy po drodze kawałeczek łąki, gdzie mogliby nas zagarnąć półkolem.
Tak mówiąc, kapral szedł żwawo na czele swoich dziesięciu ludzi. O dwieście kroków dalej, wchodząc na ową łączkę, spotkali rannego generała, którego niósł adjutant ze służącym.
— Dasz mi czterech ludzi, rzekł do kaprala osłabłym głosem; zaniosą mnie do ambulansu; mam strzaskaną nogę.
— Idź do za...nej cholery! odparł kapral ty i wszyscy generałowie. Zdradziliście dziś cesarza.
— Co!? wykrzyknął generał, wściekły, nie słuchasz moich rozkazów! Czy wiesz, że jestem generał hrabia B..., komendant waszej dywizji, etc., etc. — Gadał tak dłuższy czas. Adjutant skoczył na żołnierzy. Kapral pchnął go bagnetem w ramię, poczem oddalił się ze swymi ludźmi, podwajając kroku. Bodajby im wszystkim, rzekł kapral, połamano ręce i nogi! Glancusie przeklęte! Wszyscy zaprzedani Burbonom, zdradzili cesarza!
Fabrycy słuchał z przejęciem tego straszliwego oskarżenia.
Około dziesiątej wieczór, oddziałek połączył się z pułkiem pod dużą wioską, tworzącą kilka bardzo wąskich ulic; ale Fabrycy zauważył, że kapral Aubry unika spotkania z którymś z oficerów. Niepodobna się poruszać! krzyknął kapral. Wszystkie ulice były zapchane piechotą, jazdą, a zwłaszcza jaszczykami i furgonami. Kapral próbował kolejno wepchać się w każdą ulicę; po dwudziestu krokach trzeba się było zatrzymać. Wszyscy klęli i wściekali się.
— Znowu jakiś zdrajca dowodzi! wykrzyknął kapral: jeżeli nieprzyjaciel wpadnie na ten dowcip aby otoczyć wioskę, wyłowią nas jak psów. Hej tam, chłopcy, za mną!
Fabrycy obejrzał się; było już przy kapralu tylko sześciu żołnierzy. Weszli jakąś otwartą, bramą w obszerny dziedziniec; z dziedzińca przeszli do stajni, z której dostali się do ogrodu. Zgubili się w nim na chwilę. Wreszcie, przeszedłszy żywopłot, znaleźli się w zbożu. W niespełna pół godziny, wiedzeni krzykami i hałasem, dobili do gościńca. Rowy pełne były porzuconych fuzyj; Fabrycy wybrał sobie jedną. Ale droga mimo że bardzo szeroka, tak była zapchana uciekającymi i wozami, że w ciągu pół godziny kapral i Fabrycy posunęli się zaledwie o pięćset kroków. Mówiono, że ta droga wiedzie do Charleroi. Wioskowy zegar wybił jedenastą.
— Walmy przez pole, wykrzyknął kapral. Oddziałek składał się już tylko z trzech żołnierzy, Fabrycego i kaprala. Kiedy byli o ćwierć mili od gościńca, jeden z żołnierzy rzekł:
— Ja już nie mogę.
— Ani ja, rzekł drugi.
— Ładna nowina! Wszyscyśmy w jednej skórze, rzekł kapral; ale słuchajcie tylko mnie, a dobrze wyjdziecie. Ujrzał kilka drzew wzdłuż małego rowu wśród olbrzymiego łanu zboża. — Pod te drzewa, rzekł do swoich ludzi; połóżcie się tu, dodał skoro się tam znaleźli: tylko bez hałasu. Ale, nim uśniemy, kto ma chleb?
— Ja, rzekł jeden z żołnierzy.
— Dawaj, rzekł kapral z powagą. Podzielił chleb na pięć kawałków i wziął sobie najmniejszy.
— Na kwadrans przed świtaniem, rzekł jedząc, będziecie mieli na karku nieprzyjacielską jazdę. Chodzi o to, aby się nie dać wziąć na szable. Jeden byłby kaput, mając na karku jazdę na tej równinie; ale pięciu może się ocalić: trzymajcie się kupą przy mnie, nie strzelajcie aż z bardzo bliska, a podejmuję się jutro doprowadzić was do Charleroi.
Kapral obudził ich na godzinę przede dniem, kazał im na świeżo nabić broń. Zgiełk od gościńca dochodził wciąż, trwał całą noc, był to niby łoskot odległego strumienia.
— To zupełnie jak kiedy barany uciekają, rzekł Fabrycy naiwnie do kaprala.
— Stulisz ty pysk, smarkaczu, rzekł kapral oburzony. I trzej żołnierze, którzy z Fabrycym składali całą jego armję, spojrzeli na chłopca z gniewem, jak gdyby dopuścił się bluźnierstwa. Znieważył naród.
To kapitalne! myślał nasz bohater; zauważyłem to już u wicekróla w Medjolanie; oni nie uciekają, nie! Z tymi Francuzami nie wolno mówić prawdy, kiedy to obraża ich próżność. Ale ja sobie kpię z ich srogich min i muszę im to dać poznać. Wciąż szli o pięćset kroków od strumienia uciekających, który pokrywał gościniec. O milę dalej, kapral i jego armia skierowali się drogą wiodącą do gościńca, przy której leżało wielu żołnierzy. Fabrycy kupił sobie niezłego konia, który go kosztował czterdzieści franków i, wśród szabel porzuconych po obu stronach drogi, wybrał wielki prosty rapier. Skoro mówią że trzeba kłuć sztychem, pomyślał, ten będzie najlepszy. Tak uzbrojony, wypuścił konia i niebawem dogonił kaprala, który udał się przodem. Poprawiwszy się w strzemionach, ujął w lewą garść pochwę rapiera i rzekł do czterech Francuzów:
— Ci uciekający to istne stado baranów... idą jak wystraszone barany....
Ale darmo Fabrycy kładł nacisk na słowo barany, koledzy nie pamiętali już, że się pogniewali o to godzinę wprzódy. W tem się wyraża jedno z przeciwieństw francuskiego i włoskiego charakteru; Francuz jest bezwątpienia szczęśliwszy, ślizga się po wypadkach i nie chowa urazy.
Nie będziemy taić, że Fabrycy był bardzo rad ze swojej osoby, powiedziawszy swoje o baranach. Posuwali się, gawędząc. O dwie mile dalej, kapral, wciąż zdziwiony że nie widzi nieprzyjacielskiej jazdy, rzekł do Fabrycego:
— Ty jesteś naszą kawalerją, jedź galopa do tej chałupy na wzgórku i spytaj chłopa, czy zechce nam sprzedać śniadanie: powiedz wyraźnie, że jest nas tylko pięciu. Gdyby się wahał, daj mu pięć franków ze swoich pieniędzy; ale bądź spokojny, odbierzemy ten pieniążek po śniadaniu.
Fabrycy spojrzał na kaprala, ujrzał na jego twarzy niewzruszoną powagę, istotny wyraz wyższości moralnej; usłuchał. Wszystko odbyło się tak, jak powiedział głównodowodzący; jedynie Fabrycy nalegał, aby nie odbierać siłą pięciu franków, które dał chłopu.
— To moje pieniądze, mówił do towarzyszy, ja nie płacę za was, płacę za owies dla mojego konia.
Fabrycy tak źle wysławiał się po francusku, że towarzysze odczuli w jego słowach ton wyższości; dotknęło ich to: z tą chwilą, w myśli ich zarysował się pojedynek na zakończenie dnia. Wydawał im się bardzo różny od nich, i to ich drażniło; przeciwnie Fabrycy zaczynał czuć dla nich przyjaźń.
Szli bez słowa od dwóch godzin, kiedy kapral, spoglądając na drogę, wykrzyknął radośnie: „Nasz’ pułk!“ Rychło znaleźli się, na gościńcu; ale niestety! koło orła nie było ani dwustu ludzi. Oko Fabrycego ujrzało niebawem markietankę: szła pieszo, z czerwonemi oczami, popłakując od czasu do czasu. Napróżno Fabrycy szukał wzrokiem wózka i Kokotki.
— Zrabowane, przepadło, skradzione! wykrzyknęła markietanka w odpowiedzi na spojrzenia naszego bohatera. Fabrycy, bez słowa, osiadł z konia, ujął go za uzdę i rzekł do markietanki: Niech pani siada. Nie dała sobie powtarzać dwa razy.
— Skróć mi strzemiona, rzekła.
Usadowiwszy się, zaczęła opowiadać Fabrycemu klęski owej nocy. Po opowiadaniu nieskończenie długiem, ale chciwie łykanem przez naszego bohatera, który, prawdę rzekłszy, nic a nic nie zrozumiał, ale miał żywą przyjaźń dla markietanki, dodała:
— I rzec, że to Francuzi mnie obłupili, zbili, zrujnowali...
— Jakto! to nie nieprzyjaciele? spytał Fabrycy naiwnym tonem, który dawał uroczy wyraz jego poważnej i bladej twarzy.
— Jakiś ty głupi, mój poczciwy malcze! rzekła markietanka, uśmiechając się przez łzy; ale bardzo milusi.
— I jak go pani widzisz, doskonale sprzątnął swego Prusaka, rzekł kapral Aubry: wśród powszechnego zamętu, kapral znalazł się przypadkowo po drugiej stronie konia, na którym jechała markietanka. — Ale dumna z niego sztuka... — ciągnął kapral. Tu, Fabrycy uczynił gest. Jakże ty się nazywasz, ciągnął kapral; ostatecznie, jeżeli będzie raport, chcę cię wymienić.
— Nazywam się Vasi, odrzekł Fabrycy nieco zmieszany; to jest właściwie Boulot, poprawił się żywo.
Boulot, było to nazwisko właściciela marszruty, którą mu dała dozorczyni więzienia; przedwczoraj wystudjował ją starannie w drodze, bo zaczynał zastanawiać się nieco i nie dziwił się już tak wszystkiemu. Prócz marszruty huzara Boulot, przechowywał troskliwie paszport włoski, wedle którego miał prawo do szlachetnego miana: Vasi, handlarz barometrów. Kiedy kapral zarzucił mu dumę, omal nie odpowiedział: Ja, dumny! Ja Fabrycy Valserra, marchesino del Dongo, który godził się nosić nazwisko jakiegoś Vasi!
Podczas gdy Fabrycy zastanawiał się i powiadał sobie: „Trzebaż pamiętać o tem, że się nazywam Boulot, lub też pachnie to więzieniem“, kapral i markietanka wymienili parę uwag tyczących jego osoby.
— Niech mnie pan nie uważa za wścibską, rzekła markietanka przestając go tykać; jeżeli pytam, to dla pańskiego dobra. Kto pan jest, ale tak, naprawdę?
Fabrycy nie odpowiedział zrazu; rozważał, że niepodobnaby mu znaleźć przyjaciół bardziej oddanych których mógłby się poradzić, a gwałtownie potrzebował rady! Przybędziemy do obozu, komenderujący zechce wiedzieć kto jestem, i znowuż pachnie więzieniem, jeśli się okaże z moich odpowiedzi, że nie znam nikogo w czwartym pułku huzarów, którego mundur noszę! Jako poddany austrjacki, Fabrycy znał całą wagę paszportu. Członkowie jego rodziny, mimo że wysoko urodzeni i nabożni, mimo że należący do zwycięskiego stronnictwa, bywali po dwadzieścia razy niepokojeni z przyczyny paszportu; nic go tedy nie zdziwiło pytanie markietanki. Kiedy, nim zdobył się na odpowiedź, szukał w myśli najjaśniejszych zwrotów francuskich, markietanka, palona ciekawością, dodała aby go zachęcić: Kapral Aubry i ja damy panu dobrą radę, niby względem tego co masz z sobą począć.
— Nie wątpię, odparł Fabrycy. Nazywam się Vasi i jestem z Genui; siostra moja, słynna z urody, wyszła za mąż za kapitana. Ponieważ mam dopiero siedmnaście lat, ściągnęła mnie aby mi pokazać Francję i ogładzić mnie nieco. Nie zastawszy jej w Paryżu i dowiedziawszy się że jest przy armji, przybyłem za nią i szukałem na wszystkie strony nie mogąc jej znaleźć. Żołnierze, uderzeni moim włoskim akcentem, przytrzymali mnie. Miałem wówczas pieniądze; przekupiłem żandarma który dał mi marszrutę, mundur, i powiedział; Zmykaj, ale przysięgnij, że nigdy nie wymienisz mego nazwiska.
— Jak się nazywał? spytała markietanka.
— Dałem słowo, odparł Fabrycy.
— Ma rację, wtrącił kapral, żandarm jest ladaco, ale kolega nie powinien go zdradzić. A jak się nazywa ten kapitan, twój szwagier? Skoro będziemy wiedzieli nazwisko, możemy go poszukać.
— Teulier, kapitan w czwartym pułku huzarów, odparł nasz bohater.
— Zatem, rzekł kapral z domyślną miną, z cudzoziemskiego akcentu żołnierze wzięli cię za szpiega?
— Och, to ohydne słowo! krzyknął Fabrycy z błyszczącemi oczami. Ja, który tak kocham Cesarza i Francuzów! Właśnie ta zniewaga najwięcej mnie oburza.
— Niema tu żadnej zniewagi, w tem właśnie się mylisz; omyłka żołnierzy jest zupełnie naturalna, odparł z powagą kapral Aubry.
Zaczem, wyłożył mu wielce dokładnie, że w wojsku trzeba należeć do jakiejś broni i nosić mundur, inaczej jest zupełnie proste, że człowieka biorą za szpiega. Nieprzyjaciel nasyła nam ich dużo; kto żyje, zdradza w tej wojnie. Łuska spadła z oczu Fabrycego: pierwszy raz zrozumiał, że wszystko co mu się zdarzyło od dwóch miesięcy, było z jego winy.
— Ale trzeba, żeby malczyk opowiedział nam wszystko, rzekła markietanka, którą ciekawość paliła coraz bardziej. Kiedy skończył, rzekła poważnie do kaprala:
— W gruncie rzeczy, ten dzieciak nie jest wojskowy; teraz, kiedy nas pobito i zdradzono, czeka nas brzydka wojna. Poco miałby brać po łbie gratis pro Deo?
— Zwłaszcza, rzekł kapral, że nie umie nawet nabić karabina, ani na tempo, ani tak. To ja nabiłem fuzję z której sprzątnął Prusaka.
— Co więcej, pokazuje pieniądze całemu światu, dodała markietanka; okradną go od pierwszej chwili kiedy nie będzie z nami.
— Pierwszy podoficer kawalerji, którego spotka, rzekł kapral, skonfiskuje je, aby sobie postawić szklaneczkę, a może i wezmą go w rekruty na rzecz nieprzyjaciela, kto żyje bowiem, zdradza. Pierwszy z brzegu każe mu iść za sobą; on pójdzie; lepiej byłoby wpisać go do naszego pułku.
— Och, nie, panie kapralu! wykrzyknął Fabrycy; wygodniej na koniu. Zresztą ja nie umiem nabić karabina, a widzi pan, że umiem jeździć konno.
Fabrycy był bardzo dumny ze swej oracji. Nie będziemy powtarzali długiej dyskusji nad jego przyszłym losem, która toczyła się między kapralem a markietanką. Fabrycy zauważył, że, w rozmowie, powtarzali po kilka razy wszystkie szczegóły jego przygody: podejrzenia żołnierzy, żandarm sprzedający marszrutę i mundur, sposób w jaki wczoraj się znalazł w eskorcie generała, cesarz ujrzany w galopie, zwędzony koń etc.
Z kobiecą ciekawością, markietanka wracała wciąż do sposobu, w jaki wyzuto go z dobrego konia, nabytego za jej pomocą.
— Uczułeś, że cię chwytają za nogi, ściągnięto cię delikatnie przez ogon, i posadzono na ziemi? — Poco powtarzać tak często, myślał Fabrycy, to co wszyscy troje wiemy tak dobrze? Nie wiedział jeszcze, że w ten sposób we Francji ludzie z gminu szukają myśli.
— Ileż masz pieniędzy? spytała naraz markietanka. Fabrycy nie wahał się z odpowiedzią; pewny był szlachetności tej kobiety: to najpiękniejszy rys Francji.
— Wszystkiego zostało mi może trzydzieści napoleonów w złocie i z dziesięć pięciofrankówek.
— W takim razie masz wolne pole! wykrzyknęła markietanka; wydobądź się z tej rozbitej armji; pchnij się gdzie w bok, weź się pierwszą wyjeżdżoną dróżką którą spotkasz na prawo, i wypuść ostro konia, wciąż dalej od armji. Przy pierwszej sposobności, kup sobie cywilne ubranie. Kiedy będziesz o jakie ośm lub dziesięć mil i nie będziesz już widział żołnierzy, siadaj na pocztę i jedź odpocząć i odjeść się przez tydzień do jakiego miasta. Nie mów nikomu, ze byłeś w armji, żandarmi zgarnęli by cię jako dezertera; a choć jesteś bardzo milusi, mój mały, nie jesteś jeszcze dość kuty aby gadać z żandarmami. Gdy będziesz miał na sobie cywilne ubranie, podrzyj marszrutę na drobne kawałeczki i wróć do prawdziwego nazwiska: mów, że jesteś Vasi. — A skąd ma mówić, że jedzie zwróciła się do kaprala.
— Z Cambrai nad Escaut, to poczciwe miasteczko, rozumiesz? jest tam katedra i Fenelon.
— Doskonale, rzekła markietanka; i nie mów nigdy nikomu, że byłeś w bitwie, nie piśnij słowa o B..., ani o żandarmie który ci sprzedał marszrutę. Kiedy będziesz chciał wrócić do Paryża, udaj się najpierw do Wersalu i przejdź rogatkę od tej strony, ot tak, piechotą, jakgdybyś sobie szedł spacerem. Zaszyj swoje napoleony do portek; zwłaszcza kiedy będziesz miał płacić za coś, pokazuj ściśle tyle, ile wynosi kwota. To mnie trapi, że cię będą nabierali, że z ciebie wycisną wszystko co masz. A co ty poczniesz bez pieniędzy, nie umiejąc sobie dawać rady? etc...
Poczciwa markietanka mówiła jeszcze długo; kapral przytwierdzał jej kiwaniem głowy, nie mogąc sam dojść do słowa. Nagle, tłum, który pokrywał gościniec, zdwoił zrazu kroku, poczem w mgnieniu oka przebył rów po lewej i zaczął uciekać co sił.
— Kozacy! kozacy! krzyczano ze wszystkich stron.
— Weź-że swego konia! wołała markietanka.
— Niech mnie Bóg broni! rzekł Fabrycy. Galopuj pani, uciekaj, zostawiam ci go. Chce pani pieniędzy na odkupienie wózka? Połowa tego co mam jest twoja.
— Weź swego konia, mówię! krzyknęła markietanka z gniewem i zatrzymała się aby zsiąść. Fabrycy dobył szabli: — Trzymaj się pani mocno! krzyknął i uderzył płazem konia, który puścił się galopa i pognał za uciekającymi.
Nasz bohater rozejrzał się po gościńcu; dopiero co, kilka tysięcy ludzi tłoczyło się tam, ściśniętych jak na procesji. Po okrzyku kozacy, nie ujrzał dosłownie nikogo; porzucili czaka, fuzje, szable. Fabrycy, zdziwiony, zeszedł na prawo, na pole wznoszące się na jakie dwadzieścia lub trzydzieści stóp, spojrzał na gościniec, na równinę, i nie ujrzał ni śladu kozaków. Zabawni ci Francuzi, pomyślał. Skoro mam się brać na prawo, myślał, najlepiej iść odrazu w tym kierunku: może ci, co uciekają, mają jakieś powody, których ja nie znam? Podniósł jakiś karabin, wybrał pełną ładownicę i rozejrzał się jeszcze raz; był sam wśród tej równiny, niedawno tak nabitej ludźmi. Het, w oddali, widział uciekających, którzy wciąż biegli, aż zniknęli za drzewami. Szczególnie! myślał. I, przypomniawszy sobie wczorajszy manewr kaprala, usiadł wśród łanu zboża. Nie oddalał się, pragnąc ujrzeć jeszcze swoich przyjaciół, markietankę i kaprala Aubry.
W zbożu, sprawdził, że ma już tylko ośmnaście napoleonów, zamiast trzydziestu, jak mniemał; ale zostało mu parę djamencików, które ukrył był w podszewce huzarskiego buta w izbie dozorczyni w B... Schował złoto jak mógł najlepiej, zastanawiając się głęboko nad tem nagłem zniknięciem. Czy to zła wróżba? myślał. Głównem jego zmartwieniem było, że nie zwrócił się do kaprala Aubry z tem pytaniem: „czy ja naprawdę brałem udział w bitwie?“ Zdawało mu się że tak; byłby szczęśliwy bez granic, gdyby był tego pewny.
Bądź co bądź, mówił sobie, brałem w niej udział pod nazwiskiem więźnia, miałem w kieszeni marszrutę więźnia i, co więcej, jego mundur na sobie. To fatalne na przyszłość: coby o tem powiedział ksiądz Blanes? I ten nieszczęśliwy Boulot umarł w więzieniu! Wszystko to jest zła wróżba; los zaprowadzi mnie do więzienia. Fabrycy dałby wszystko w świecie, aby wiedzieć czy Boulot był naprawdę winien; zbierając swoje wspomnienia, miał wrażenie, że, wedle relacji dozorczyni, huzar nietylko ściągnął srebro stołowe, ale także ukradł krowę chłopską i do tego zbił chłopa niemiłosiernie: Fabrycy nie wątpił, iż, prędzej lub później, wtrącą jego samego do więzienia za jakieś przewinienie, mające związek z postępkiem huzara Boulot. Myślał o swoim przyjacielu, księdzu Blanes: cóżby dał za to, aby się go móc poradzić! Przypomniał sobie, że nie napisał ani razu do ciotki, od czasu jak opuścił Paryż. Biedna Gina! mówił sobie. Łzy stanęły mu w oczach, kiedy nagle usłyszał tuż za sobą szelest: był to żołnierz, który pasł trzy konie, wyraźnie wpół martwe z głodu, zdjąwszy im uzdę. Trzymał je za trenzle. Fabrycy zerwał się jak młoda kuropatwa, tak iż żołnierz zląkł się. Bohater nasz spostrzegł to i dał się skusić przyjemności odegrania przez chwilę roli prawdziwego huzara.
— Jeden z tych koni jest mój, ty sk....u! wykrzyknął; ale dam ci pięć franków za to, żeś mi go tu przyprowadził.
— Kpisz, czy o drogę pytasz? rzekł żołnierz. Fabrycy złożył się doń z odległości sześciu kroków. — Puść konia, albo strzelam!
Żołnierz miał fuzję przewieszoną przez ramię, sięgnął ręką aby ją ująć.
— Jeśli uczynisz najlżejszy ruch, zginąłeś! wykrzyknął Fabrycy, pędząc prosto na niego.
— No, więc dawaj pięć franków i bierz konia, rzekł ogłupiały żołnierz, spojrzawszy z żalem na gościniec gdzie nie było żywej duszy. Fabrycy, trzymając karabin w pogotowiu lewą ręką, prawą rzucił mu trzy pięciofrankówki.
— Złaź, albo zginiesz... Załóż munsztuk karemu i oddal się z tamtemi dwoma... Strzelam, jeśli się ważysz...
Żołnierz usłuchał mrucząc coś niechętnie. Fabrycy podszedł do konia i ujął cugle lewą ręką, nie tracąc z oczu żołnierza który oddalał się wolno; kiedy Fabrycy ujrzał go o jakie pięćdziesiąt kroków, wskoczył lekko na konia. Jeszcze szukał prawą nogą strzemienia, kiedy usłyszał bardzo blisko świst kuli: to ów żołnierz wygarnął doń z karabinu. Fabrycy, wściekły, pocwałował w stronę żołnierza, który umknął pędem; niebawem Fabrycy ujrzał go w oddali galopującego na jednym z koni. Ba! już go nie dosięgnę, rzekł sobie. Koń, którego kupił, był wspaniały, ale wyraźnie wpół zdechły z głodu. Fabrycy wrócił na gościniec, gdzie wciąż nie było żywej duszy, przeciął go i puścił konia truchtem, aż wjechał na wzgórek po lewej, skąd miał nadzieję ujrzeć markietankę; ale, kiedy się znalazł na szczycie, dostrzegł, na milę wokoło, jedynie kilku pojedyńczych żołnierzy. Napisane jest, że już nie zobaczę tej dzielnej i dobrej kobiety! rzekł z westchnieniem. Dobił do zagrody, którą ujrzał w oddali na prawo. Nie zsiadając i płacąc zgóry, kazał dać owsa biednemu koniowi, tak wygłodniałemu że kąsał żłób. W godzinę później, Fabrycy człapał po gościńcu, wciąż z mglistą nadzieją odnalezienia markietanki lub bodaj kaprala. Rozglądając się na wszystkie strony, przybył nad błotnistą rzekę, na której był dość wąski drewniany most. Przed mostem, na prawo od gościńca, stało odosobnione domostwo noszące godło Białego konia. Zjem tu obiad, rzekł sobie Fabrycy. U wejścia na most znajdował się oficer kawalerji z ręką na temblaku; był na koniu i miał minę bardzo zgnębioną; o dziesięć kroków od niego, trzech spieszonych kawalerzystów majstrowało koło fajek.
— Ci ludzie, pomyślał Fabrycy, wyglądają na to, że zechcą ode mnie kupić konia jeszcze taniej niż mnie kosztował. (Ranny oficer i trzej piechurzy patrzyli nań, zdając się czekać aż nadjedzie). Lepiejby mi było nie przejeżdżać przez ten most i wziąć się wzdłuż rzeki na prawo; toby była droga, jaką mi doradzała markietanka, aby się wycofać z sytuacji. Tak, rzekł sobie nasz bohater; ale, jeżeli umknę, jutro będę się tego wstydził; zresztą, mój koń ma dobre nogi, koń tego oficera jest pewnie zmęczony; jeżeli zechce mnie zsadzić z siodła, wypuszczę się galopa. Tak rozumując, Fabrycy ściągnął konia i posuwał się możliwie najwolniej.
— Żywiej-no tam, huzarze! krzyknął oficer rozkazująco.
Fabrycy posunął się o kilka kroków i stanął.
— Chce mi pan zabrać konia? krzyknął.
— Ależ nie; podjedź tu bliżej.
Fabrycy spojrzał na oficera; miał siwe wąsy, minę najpoczciwszą pod słońcem; chustka, która podtrzymywała jego lewe ramię, była pełna krwi, a prawa ręka była również zawinięta w krwawą szmatę. To te piechury zechcą się dobierać do mojego konia, rzekł sobie Fabrycy; ale, przyjrzawszy się bliżej, ujrzał, że piechury też są ranne.
— W imię honoru, rzekł oficer noszący epolety pułkownika, zostań tu na wedecie i powiedz wszystkim dragonom, szaserom i huzarom których ujrzysz, że pułkownik le Baron jest w tej gospodzie i że im rozkazuję zgłosić się tam do mnie. — Stary pułkownik wydawał się straszliwie zgnębiony; od pierwszych słów zdobył sobie serce naszego bohatera, który odpowiedział rozsądnie:
— Jestem zbyt młody, proszę pana, aby mnie usłuchano; trzebaby abym miał ten rozkaz na piśmie.
— Ma słuszność, rzekł pułkownik, przyglądając mu się z uwagą; pisz rozkaz, la Rose, ty masz prawą rękę całą.
Nic nie mówiąc, la Rose wydobył pergaminowy notatnik, napisał kilka wierszy i wydarłszy ćwiartkę, oddał ją Fabrycemu; pułkownik powtórzył mu rozkaz, dodając, iż po dwóch godzinach warty zluzuje go, jak się należy, jeden z rannych kawalerzystów. To rzekłszy, wszedł do gospody ze swymi ludźmi. Fabrycy patrzył za nimi stojąc nieruchomo u początku mostu, tak bardzo uderzyła go niema i posępna boleść tych trzech osób. Rzekłby ktoś, zaklęte duchy, mówił sobie. Wreszcie rozwinął złożony papier i przeczytał następujący rozkaz:

Pułkownik Ie Baron, z 6-go pułku dragonów, komendant drugiej brygady pierwszej dywizji 14-go korpusu, rozkazuje wszystkim kawalerzystom, dragonom, szaserom i huzarom, nie przekraczać mostu i zgłosić się do gospody pod Białym Koniem, koło mostu, gdzie jest jego generalna kwatera.
W kwaterze generalnej, koło mostu na Sainte, 19 czerwca, r. 1815.
Za pułkownika le Baron, rannego w prawą rękę, i z jego rozkazu, wachmistrz
La Rose.

Zaledwie pół godziny stał Fabrycy na warcie, kiedy ujrzał nadjeżdżających sześciu szaserów konnych i trzech pieszo; oznajmił im rozkaz pułkownika. — Zaraz wrócimy, odparli czterej konni, i przejechali most ostrym kłusem. Wówczas, Fabrycy zwraca się do dwóch pozostałych. W czasie dyskusji, która się wywiązała, trzej piesi przeszli most. Jeden z szaserów siedzących na koniu orzekł wkońcu, że chce zobaczyć rozkaz, i porwał papier, mówiąc:
— Zaniosę rozkaz kolegom, którzy z pewnością wrócą, czekaj tu cierpliwie. I puścił się galopa; towarzysz za nim. Wszystko to stało się w mgnieniu oka.
Fabrycy, wściekły, zawołał jednego z rannych, który właśnie pokazał się w oknie gospody. Żołnierz, który (jak to zauważył Fabrycy) miał galony wachmistrza, zeszedł i krzyknął nań, podchodząc:
— Szabla do garści, psiakr...! Jesteś w służbie. — Fabrycy usłuchał, poczem rzekł: Porwali rozkaz.
— Wściekli są o wczorajsze, odparł tamten ponuro. Dam ci swój pistolet; gdyby znów kto chciał przełamać zakaz, strzelaj w powietrze: przyjdę ja, albo sam pułkownik się pokaże.
Fabrycy dostrzegł gest zdumienia u wachmistrza na wzmiankę o porwaniu rozkazu; zrozumiał, że wyrządzono mu osobistą zniewagę i postanowił solennie nie dać już drwić z siebie.
Uzbrojony w wielki kawaleryjski pistolet, Fabrycy wrócił dumnie pełnić wartę; niebawem ujrzał nadjeżdżających siedmiu huzarów na koniach. Ustawił się tak aby zagrodzić most i oznajmił im rozkaz pułkownika, co przyjęli kwaśno; najśmielszy próbował przejechać. Fabrycy, idąc za radą markietanki, pochylił szpic wielkiego rapiera z miną człowieka, który gotów jest przebić każdego, kto zechce przekroczyć zakaz.
— Ale! on chce nas tu zabijać, ten smarkacz! krzyknęli huzarzy; jak gdyby nas nie dosyć nazabijano wczoraj! Jak na komendę dobyli szabel i wpadli na Fabrycego; myślał że już po nim; ale przypomniał sobie zdziwienie wachmistrza i nie chciał być jeszcze raz dudkiem. Cofając się na most, starał się kłuć sztychem. Miał tak pocieszną minę wywijając tą wielką kawaleryjską szablą, że huzarzy poznali niebawem z kim mają do czynienia; odtąd silili się go nie zranić, ale pociąć mu ubranie. W ten sposób, Fabrycy otrzymał kilka lekkich draśnięć w ramię. On sam, wciąż wierny zasadom markietanki, zadawał z całej siły pchnięcia. Nieszczęściem, jedno z tych pchnięć zraniło huzara w rękę: wściekły, że dał się skaleczyć takiemu żołnierzowi, odpowiedział energiczną ripostą raniąc Fabrycego w udo. Cios dosięgnął go dzięki temu, że koń naszego bohatera, daleki od chęci uciekania z tej bitki, znajdował w niej wyraźną przyjemność i rzucał się na napastników. Ci, ujrzawszy krew spływającą Fabrycemu z prawego ramienia, zlękli się, iż posunęli zabawę zbyt daleko; zaczem, zepchnąwszy go ku barjerze, puścili się galopem. Z chwilą gdy Fabrycy odzyskał swobodę ruchów, wystrzelił w powietrze aby ostrzec pułkownika.
Czterech huzarów konnych i dwóch pieszych, z tego samego pułku co poprzedni, zbliżało się do mostu; byli o jakie dwieście kroków, kiedy się rozległ strzał. Śledzili uważnie co się dzieje na moście; wyobrażając sobie że Fabrycy strzelił do ich kolegów, czterej konni runęli nań z wyciągniętemi szablami. Była to istna szarża. Pułkownik le Baron, przywołany strzałem z pistoletu, otworzył drzwi i rzucił się na most w chwili właśnie gdy huzarzy nadjeżdżali w galopie. Sam dał żołnierzom rozkaz zatrzymania się.
— Niema tu żadnych pułkowników! wykrzyknął jeden, spinając konia. Zrozpaczony pułkownik przerwał upomnienia i swoją prawą zranioną ręką chwycił konia za uzdę.
— Stój! zły żołnierzu, rzekł do huzara; znam cię, jesteś z kompanji kapitana Henriet.
— Więc dobrze! niech kapitan sam da mi rozkaz! Kapitana Henriet zabito wczoraj, dodał drwiąco, a ty ruszaj do za... śmierci!
Mówiąc to, żołnierz próbuje sobie otworzyć przejście i popycha starego pułkownika, który pada na most. Fabrycy, który stał o dwa kroki dalej, ale twarzą do oberży, najeżdża koniem i, podczas gdy koń zuchwałego żołnierza obalił piersią pułkownika nie wypuszczającego z rąk cugli, Fabrycy, oburzony, zadaje huzarowi pchnięcie. Szczęściem, koń huzara, ciągniony ku ziemi uzdą którą trzymał pułkownik, skręcił się w bok, tak, że długa kawaleryjska szabla Fabrycego oślizgnęła się po dolmanie i mignęła tylko huzarowi przed oczami. Ów, wściekły, obraca się i tnie z całej siły, przecinając Fabrycemu rękaw i raniąc go w ramię: bohater nasz pada.
Jeden ze spieszonych huzarów, widząc dwóch obrońców mostu na ziemi, korzysta z chwili, skacze na konia Fabrycego i chce go sobie przywłaszczyć, puszczając się galopa przez most.
Nadbiegający z gospody wachmistrz widział jak pułkownik pada i sądził że jest ciężko ranny. Biegnie za koniem Fabrycego i zatapia szablę w krzyże złodzieja: ten wali się. Huzarzy, widząc na moście już tylko wachmistrza, puszczają się galopem i przejeżdżają szybko. Ten, który był pieszo, umknął w pole.
Wachmistrz zbliżył się do rannych. Fabrycy podniósł się już; nie cierpiał zbytnio, ale stracił dużo krwi. Pułkownik podniósł się wolniej; był ogłuszony upadkiem, ale nie ranny.
— Boli mnie jedynie, rzekł do wachmistrza, moja dawna rana w rękę.
Huzar zraniony przez wachmistrza konał.
— Bierz-że go czart! wykrzyknął pułkownik. — Ale, rzekł do wachmistrza i dwóch nadbiegających żołnierzy, zajmijcie się tym chłopczyną, którego naraziłem tak nieopatrznie. Ja zostanę sam przy moście i spróbuję powstrzymać tych opętanych. Zaprowadźcie chłopca do gospody i opatrzcie mu ramię, weźcie jedną z moich koszul.

V

Całe to zajście nie trwało ani minuty. Rany Fabrycego okazały się lekkie; owinięto mu ramię bandażem z koszuli pułkownika. Chciano mu posłać łóżko na pierwszem piętrze gospody.
— Ale, rzekł Fabrycy, gdy ze mną będą się tu cackali na pierwszem piętrze, mój koń znudzi się w stajni sam i odjedzie sobie z innym panem.
— Wcale nieźle jak na rekruta, rzekł wachmistrz. Zaczem ułożono Fabrycego na świeżutkiej słomie w samym żłobie, do którego przywiązany był jego koń.
Widząc, że Fabrycy jest bardzo słaby, wachmistrz przyniósł mu czarkę grzanego wina i wdał się z nim w gawędę. Parę wplecionych w tę rozmowę pochwał sprawiło, że nasz bohater znalazł się w siódmem niebie.
Fabrycy obudził się aż o świcie; konie rżały i robiły wściekły łomot; stajnia pełna była dymu. Zrazu Fabrycy nie rozumiał przyczyny hałasu i nie wiedział nawet gdzie jest; wreszcie, wpół zdławiony dymem, wpadł na myśl, że to może dom się pali. W mgnieniu oka znalazł się na dziedzińcu i na koniu. Podniósł głowę: dym buchał z okien nad stajnią; dach był cały w kłębach czarnego dymu. Setka uciekających przybyła w nocy do gospody pod Białym Koniem; wszyscy krzyczeli i klęli. Żołnierze, których Fabrycy mógł dojrzeć, byli widać zupełnie pijani; jeden chciał go zatrzymać, wołając: Dokąd ty bierzesz mojego konia?
Kiedy Fabrycy znalazł się o ćwierć mili, obrócił głowę: nikt go nie ścigał, dom był w płomieniach. Fabrycy poznał most, przypomniał sobie ranę, i uczuł, że ramię ma ściśnięte bandażem i bardzo gorące. A stary pułkownik, co się z nim stało? Dał swoją koszulę, aby mi opatrzono ramię. Bohater nasz cieszył się tego ranka najzimniejszą krwią pod słońcem; obfitość krwi, którą stracił, oswobodziła go z romantyzmu właściwego jego naturze.
Na prawo, powiedział sobie, i w nogi! Puścił się spokojnie wzdłuż rzeki. Przypomniał sobie rady poczciwej markietanki. Co za życzliwość! myślał; co za rzetelny charakter!
Po godzinie jazdy, uczuł się bardzo słaby. Co, u licha? czyżbym miał zemdleć? powiadał sobie: jeśli zemdleję, skradną mi konia, może i mundur, a wraz z nim mój skarbczyk. Nie miał już sił aby powodować koniem, czynił wysiłki aby się utrzymać na siodle, kiedy wieśniak, który pracował w polu koło gościńca, spostrzegł jego bladość i ofiarował mu szklankę piwa i kawałek chleba.
— Widząc was tak bladym, pomyślałem że jesteście ranni w wielkiej bitwie, rzekł. Nigdy pomoc nie zjawiła się bardziej w porę. Podczas gdy Fabrycy gryzł kawał czarnego chleba, oczy zaczęły go boleć kiedy patrzał nawprost siebie. Skrzepiwszy się nieco, podziękował. — A gdzie ja jestem? spytał. Wieśniak objaśnił, że, o trzy ćwierci mili dalej, natrafi na miasteczko Zonders, gdzie znajdzie opiekę. Fabrycy dobił do miasteczka, nie bardzo wiedząc co robi i wciąż dokładając wysiłków aby nie spaść z konia. Ujrzawszy otwartą bramę, wjechał: była to gospoda pod Strzemieniem. Nadbiegła poczciwa gospodyni, kobieta olbrzymiej tuszy; zawołała o pomoc głosem drgającym litością. Dwie młode dziewczyny pomogły Fabrycemu zejść na ziemię; ledwie zsiadł z konia, zemdlał na dobre. Przywołano chirurga, puścił mu krew. Przez ten dzień i przez kilka następnych, Fabrycy nie bardzo wiedział co się z nim dzieje, spał bezustanku.
Pchnięcie w udo groziło utworzeniem się abscesu. Kiedy nieco oprzytomniał, prosił aby pamiętano o jego koniu i powtarzał często że dobrze zapłaci, co obrażało poczciwą oberżystkę i jej córki. Minęły dwa tygodnie, przez które był najtroskliwiej pielęgnowany i zaczynał przychodzić nieco do siebie; naraz, jednego wieczora, ujrzał że gospodynie jego mają miny wielce strapione. Niebawem wszedł do izby niemiecki oficer: rozmawiały z nim w języku którego Fabrycy nie rozumiał, ale odgadł że mowa o nim: udał że śpi. W chwilę później, kiedy osądził że oficer musiał już wyjść, przywołał swoje gosposie:
— Czy ten oficer zapisał mnie na liście i chce mnie wziąć do niewoli? — Oberżystka przytwierdziła ze łzami w oczach.
— Ja mam pieniądze zaszyte w dolmanie! zawołał, podnosząc się na łóżku; kupcie mi cywilne ubranie i tej nocy jeszcze odjeżdżam na swoim koniu. Ocaliłyście mi już raz życie, przygarniając mnie w chwili gdy miałem paść martwy na ulicy, ocalcie mi je jeszcze raz, pomóżcie mi wrócić do matki.
Przy tych słowach córki gospodyni rozpłakały się; drżały o Fabrycego, że zaś bardzo słabo rozumiały po francusku, zbliżyły się do łóżka z pytaniami. Rozmawiały żywo po flamandzku z matką; ale co chwila zwracały roztkliwione oczy na naszego bohatera: odgadł, że jego ucieczka może je poważnie narazić, ale że chcą podjąć to ryzyko. Podziękował im gorąco, składając ręce z rozczuleniem. Miejscowy żydek dostarczył cywilnego ubrania, ale kiedy, o dziesiątej wieczór, przyniesiono je, panienki spostrzegły, porównując je z dolmanem Fabrycego, że trzeba je znacznie zwęzić. Natychmiast wzięły się do roboty, nie było czasu do stracenia. Fabrycy wskazał kilka napoleonów zaszytych w mundurze i prosił gospodynie aby mu je zaszyły do nowego ubrania. Wraz z ubraniem przyniesiono parę butów, w których, na prośbę Fabrycego, panienki ukryły kilka jego djamentów.
Upływ krwi i wynikłe stąd osłabienie miały ten osobliwy skutek, że Fabrycy prawie zupełnie zapomniał po francusku; przemawiał do swych gospodyń po włosku, one zaś mówiły narzeczem flamandzkiem, tak iż porozumiewali się prawie wyłącznie na migi. Kiedy dziewczęta, zresztą zupełnie bezinteresowne, ujrzały djamenty, entuzjazm ich dla Fabrycego nie miał już granic; brały go za przebranego księcia. Aniken, młodsza i bardziej naiwna, uściskała go poprostu. Fabrycy był niemi również oczarowany; koło północy, kiedy chirurg pozwolił mu nieco wina dla wzmocnienia przed drogą, prawie że miał ochotę nie jechać. — Gdzie mogłoby mi być lepiej niż tu? — mówił. Mimo to, około drugiej po północy, ubrał się. W chwili gdy miał opuścić pokój, zacna gospodyni oznajmiła mu, że konia jego zabrał oficer, który kilka godzin wprzódy, odprawiał w domu rewizję.
— A, ścierwo! zaklął Fabrycy: rannemu! Młody Włoch nie był dostatecznie filozofem, aby pamiętać, w jaki sposób on sam nabył tego konia.
Aniken opowiedziała mu płacząc że wynajęto dlań konia; byłaby chciała aby nie jechał. Pożegnanie było tkliwe. Dwaj rośli młodzi ludzie, krewniacy gospodyni, podnieśli Fabrycego na siodło i przez drogę podtrzymywali go na koniu, gdy trzeci, wyprzedzając o paręset kroków mały konwój, badał czy niema patrolu na drodze. Po dwóch godzinach, zatrzymali się u krewniaczki. Mimo wzdragań Fabrycego, młodzi ludzie nie chcieli go opuścić; twierdzili, że lepiej niż ktokolwiek znają przejścia w lasach.
Ależ jutro, kiedy wyjdzie na jaw moja ucieczka, a was nie będzie w domu, nieobecność zdradzi was, powtarzał Fabrycy.
Puścili się w dalszą drogę. Szczęściem, kiedy się robił dzień, równina była pokryta gęstą mgłą. Około ósmej rano, przybyli do miasteczka. Jeden z młodych ludzi zaszedł dowiedzieć się czy nie skradziono koni pocztowych. Poczmistrz zdążył je usunąć i postarał się o haniebne szkapy, któremi zapełnił stajnie. Poszukali pary koni w bagnach gdzie były ukryte i, w trzy godziny później, Fabrycy wsiadł do małego koczyka, bardzo zniszczonego, ale zaprzężonego w dwa dobre konie pocztowe. Odzyskał nieco sił. Rozstanie z młodemi ludźmi, krewnymi gospodyni, było wzruszające; za żadną cenę, mimo uprzejmych pozorów jakie temu nadawał Fabrycy, nie chcieli przyjąć pieniędzy.
— W tej chwili, drogi panie, potrzebuje ich pan więcej od nas, odpowiadali wciąż zacni chłopcy. Wreszcie odjechali z listami, w których Fabrycy, nieco orzeźwiony ruchem, starał się wyrazić swoim gospodyniom wszystko co czuł dla nich. Fabrycy pisał ze łzami w oczach; list pisany do Aniken z pewnością oddychał miłością.
Reszta podróży odbyła się bez szczególnych wydarzeń. Kiedy Fabrycy przybył do Amiens, cierpiał bardzo od rany w udzie; wiejski chirurg nie dał odpływu materji; jakoż, mimo puszczenia krwi, utworzył się absces. Przez dwa tygodnie, które Fabrycy spędził w gospodzie w Amiens, dzierżawionej przez rodzinę obleśną i chciwą, okupanci zalewali Francję. Fabrycy tyle się nadumał nad wszystkiem co świeżo przeżył, że stał się jakby innym człowiekiem. Został dzieckiem tylko na jednym punkcie: to, co widział, czy to była bitwa? i czy ta bitwa, to było Waterloo? Pierwszy raz w życiu znajdował przyjemność w czytaniu, spodziewał się wciąż znaleźć w dzienniku albo w opowiadaniach z bitwy jakiś opis, pozwalający mu rozpoznać miejsca które przebył w orszaku marszałka Neya, a później innego generała. Przez czas pobytu w Amiens, pisał prawie codzień do swoich zacnych przyjaciółek z pod Strzemienia. Skoro tylko wyzdrowiał, udał się do Paryża; zastał tam w swojej dawnej gospodzie ze dwadzieścia listów od matki i od ciotki, które błagały go, aby najrychlej wracał. Ostatni list hrabiny Pietranera pisany był w zagadkowym tonie, który zaniepokoił go mocno; list ten rozwiał wszystkie jego tkliwe rojenia. Była to natura której trzeba było tylko słowa, aby obudzić najczarniejsze przeczucia; wyobraźnia umiała później odmalować te nieszczęścia z najokrutniejszemi szczegółami.
„Strzeż się podpisywać listów, w których donosisz o sobie, pisała ciotka. Gdy będziesz wracał, nie przyjeżdżaj nad Como; zatrzymaj się w Lugano, na terytorjum szwajcarskiem“. Ma przybyć do tego miasta pod nazwiskiem Cavi; w najlepszej gospodzie zastanie lokaja hrabiny, który powie mu co czynić. Ciotka kończyła tak: „Ukryj wszęlkiemi możliwemi środkami, szaleństwo któreś popełnił, a zwłaszcza nie chowaj przy sobie żadnego drukowanego ani pisanego świstka; w Szwajcarji będą ci deptać po piętach druhy Świętej Małgorzaty[1]. Jeśli będę miała dość pieniędzy, pisała hrabina, poślę kogoś do Genewy, do hotelu pod Wagą: tam dowiesz się szczegółów, których nie mogę pisać, a które trzeba ci znać nim przyjedziesz. Ale, na imię nieba, ani dnia dłużej w Paryżu: szpicle poznaliby cię“. Wyobraźnia Fabrycego zaczęła roić najdziksze rzeczy; niezdolny był zająć się czemś innem, jak tylko odgadywaniem tajemniczych słów ciotki. Dwa razy w czasie podróży przez Francję przytrzymano go, ale umiał się wykręcić; utrapienia te ściągnął nań włoski paszport handlarza barometrów, z którym nieszczególnie godziła się młoda twarz i ręka na temblaku.
Wreszcie, w Genewie, zastał jednego z domowników hrabiny, który opowiedział, że policja medjolańska zadenuncjowała Fabrycego, jako człowieka, który zawiózł Napoleonowi propozycje uchwalone przez rozległe sprzysiężenie zorganizowane w byłem królestwie Włoch. Gdyby podróż jego nie miała tego celu, mówiła denuncjacja, poco przybierałby obce nazwisko? Matka Fabrycego starała się dowieść autentycznej prawdy; a mianowicie:
1-o że nigdy nie opuszczał Szwajcarji;
2-o że wyjechał z zamku niespodzianie, wskutek kłótni ze starszym bratem.
Opowieść ta przejęła Fabrycego dumą. Ja miałem być posłem do Napoleona! powiadał sobie; miałem zaszczyt rozmawiać z tym wielkim człowiekiem; dałby to Bóg! Przypomniał sobie, że jego przodek w siódmem pokoleniu, wnuk owego który przybył do Medjolanu za Sforzą, dostąpił tego zaszczytu, iż był ścięty przez wrogów księcia, którzy schwycili go, kiedy jechał celem porozumienia się z wiernemi kantonami i dla zaciągu żołnierzy. Widział oczami duszy sztych z obrazem tego faktu, znajdujący się w archiwach rodzinnych. Wypytując służącego, Fabrycy doszedł, że ów oburzony jest szczegółem, który wymknął mu się zresztą mimowoli, wbrew wyraźnym rozkazom hrabiny: to Askanjusz, starszy brat wydał brata policji! To straszne odkrycie wtrąciło naszego bohatera w istne szaleństwo. Aby się dostać z Genewy do Włoch, trzeba jechać przez Lozannę; chciał iść natychmiast pieszo, robiąc dziesięć czy dwanaście mil, mimo że dyliżans z Genewy do Lozanny odchodził za dwie godziny. Nim opuścił Genewę, wplątał się w miejscowej kawiarence w sprzeczkę z młodym człowiekiem, który, zdaniem Fabrycego, przyglądał mu się w osobliwy sposób. Była to szczera prawda: młody genewczyk, flegmatyczny, rozsądny, myślący jedynie o pieniądzach, sądził że Fabrycy oszalał: wchodząc, bohater nasz objął cały pokój wściekłem spojrzeniem, poczem oblał sobie spodnie kawą którą mu podano. W zwadzie tej, pierwszy odruch Fabrycego był zupełnie szesnastowieczny; zamiast wyzwać genewczyka na pojedynek, dobył sztyletu i rzucił się nań chcąc go przebić. W tej chwili, Fabrycy zapomniał wyuczonych prawideł honoru i wracał do instynktu, lub, aby rzec lepiej, do wspomnień pierwszego dzieciństwa.
Zaufany człowiek, którego zastał w Lugano, pomnożył jego wściekłość, dostarczając mu nowych szczegółów. Fabrycego w Grianta wszyscy kochali, toteż nikt nie byłby wspomniał jego imienia gdyby nie miły postępek jego brata, wszyscy udawaliby że wierz$ iż jest w Medjolanie i jego nieobecność nigdy nie byłaby ściągnęła uwagi miejscowej policji.
— Z pewnością straż graniczna ma pański rysopis, rzekł wysłannik ciotki; gdybyśmy się puścili gościńcem, przytrzymanoby pana na granicy.
Fabrycy i jego ludzie znali najmniejsze ścieżki w górach dzielących Lugano od jeziora Como; przebrali się za strzelców, to, znaczy za przemytników, że zaś było ich trzech z minami dość chwackiemi, strażnicy, których spotkali, skłonili się im grzecznie. Fabrycy wymierzył tak, aby przybyć do zamku około północy; o tej godzinie ojciec i upudrowani lokaje spali oddawna. Zeszedł bez trudu do głębokiej fosy i dostał się do zamku przez okienko od piwnicy; tam czekały nań matka i ciotka; nadbiegły i siostry. Wybuch czułości i łez trwał długo; kiedy zaczęto wreszcie mówić rozsądnie, pierwszy brzask ostrzegł te istoty uważające się za nieszczęśliwe, że czas ucieka.
— Mam nadzieję że brat nie domyślił się twego przybycia, rzekła pani Pietranera. Nie odzywałam się do niego od jego pięknego postępku, i uczynił mi tyle zaszczytu że był tem mocno dotknięty. Dziś wieczór, przy wieczerzy, raczyłam doń przemówić: trzeba mi było pozoru, aby ukryć szaloną radość, która mogła w nim obudzić podejrzenia. Następnie, skorom ujrzała że jest dumny z tego mniemanego pojednania, skorzystałam z jego radości aby w niego lać wino bez miary, i z pewnością nie postało mu w myśli zaczaić się aby dalej prowadzić swoje szpiegowskie rzemiosło.
— Trzeba ukryć naszego huzara w twoich pokojach, rzekła margrabina; nie może jechać zaraz; w tej chwili nie dosyć panujemy nad naszym rozsądkiem, a chodzi o obmyślenie sposobu aby oszukać straszliwą policję medjolańską.
Wprowadzono tę myśl w czyn; ale margrabia i jego syn zauważyli, już następnego dnia, że margrabina wciąż siedzi w pokoju szwagierki. Nie będziemy tracili czasu na kreślenie tkliwości i wesela, które tego dnia poruszały serca szczęśliwych istot. Włoskie serca podlegają, o wiele więcej od nas, podejrzeniom i szalonym myślom, które im podsuwa płomienna wyobraźnia; ale wzamian radości ich są silniejsze i trwalsze. Tego dnia hrabina i margrabina były jak oszalałe; Fabrycy musiał wciąż powtarzać swoje opowiadania; wreszcie postanowiono ukryć wspólną radość w Medjolanie, tak trudno było umknąć się dłużej czujności margrabiego i jego syna.
Wzięto pałacową łódkę aby się udać do Como: postąpić inaczej, znaczyłoby obudzić podejrzenia. Ale przybywszy do portu w Como, margrabina przypomniała sobie że zostawiła w Grianta ważne papiery: posłała po nie przewoźników, którzy w ten sposób nie mogli mieć pojęcia o tem, jak obie panie spędziły czas w Como. Zaraz po przybyciu, wynajęły powóz czekający na gości opodal owej średniowiecznej wieży, która wznosi się nad bramą. Ruszono, zanim woźnica miał czas z kimkolwiek się porozumieć, ćwierć mili za miastem zjawił się młody myśliwy, znajomy pań, który przez grzeczność — ile że nie miały z sobą żadnego mężczyzny — ofiarował się służyć im za kawalera, aż do bram Medjolanu, dokąd wędrował polując po drodze. Wszystko było dobrze, panie najweselej w świecie gawędziły z młodym wędrowcem, kiedy, na zakręcie drogi okalającej urocze wzgórze i lasek San-Giovani, trzej przebrani żandarmi obskoczyli powóz chwytając konie za cugle.
— Och! mąż zdradził nas! krzyknęła margrabina i zemdlała. Wachmistrz, który został nieco w tyle, zbliżył się chwiejnym krokiem, i rzekł głosem mocno trącącym szynkownią:
— Wielce mi jest przykra ta misja, której mam dopełnić, ale aresztuję pana, generale Fabio Conti.
Fabrycy sądził, że tytuł generała jest niemądrym żarcikiem wachmistrza. Zapłacisz mi za to, rzekł sobie. Spoglądał na przebranych żandarmów i czekał sposobnej chwili aby wyskoczyć i uciec przez pola.
Hrabina uśmiechnęła się na wszelki wypadek, poczem rzekła:
— Ależ, drogi panie sierżancie, tego szesnastoletniego chłopczynę bierze pan za generała Conti?
— Czy pani nie jest córką generała? odparł wachmistrz.
— Przypatrzcie się, panowie: oto mój ojciec, rzekła hrabina, pokazując Fabrycego. Żandarmi zaczęli się śmiać jak szaleni.
— Proszę pokazać paszporty, bez rozumowań, rzekł wachmistrz, podrażniony powszechną wesołością.
— Te panie nigdy nie biorą paszportów, jadąc do Medjolanu, rzekł woźnica filozoficznym tonem; jadą ze swego zamku w Grianta. Ta pani, to hrabina Pietranera, a to margrabina del Dongo.
Wachmistrz, zbity z tropu, oddalił się o kilka kroków, aby się naradzić ze swymi ludźmi. Narada trwała dobrych kilka minut, kiedy hrabina Pietranera poprosiła aby powóz mógł zjechać o kilka kroków w cień: upał był morderczy, mimo że była dopiero jedenasta rano. Fabrycy, który się rozglądał uważnie na wszystkie strony, szukając sposobu ucieczki, ujrzał, jak wynurzywszy się ze ścieżki w polach, zbliża się do gościńca pełnego kurzu, dziewczyna czternasto lub piętnastoletnia, popłakując lękliwie i ocierając oczy chusteczką. Szła między dwoma żandarmami w mundurach, a o trzy kroki za nią, również w otoczeniu żandarmów, szedł wysoki chudy mężczyzna, silący się na powagę, niby prefekt na procesji.
— Gdzieżeście ich znaleźli? rzekł wachmistrz, już zupełnie pijany w tej chwili.
— Uciekali przez pola, bez śladziku paszportów.
Wachmistrz stracił zupełnie głowę; miał pięciu jeńców, zamiast dwóch, których mu było trzeba. Oddalił się o kilka kroków, zostawiając tylko jednego człowieka dla strzeżenia więźnia przybierającego majestyczne tony, a drugiego aby nie pozwolił koniom ruszyć z miejsca.
— Zostań, rzekła hrabina do Fabrycego, który już zeskoczył na ziemię, wszystko się ułoży.
Jeden z żandarmów wykrzykiwał:
— Mniejsza z tem! jeżeli nie mają paszportów, to także dobra zdobycz. Wachmistrz nie wydawał się równie zdecydowany; nazwisko hrabiny Pietranera zaniepokoiło go; znał nieboszczyka generała, o którego śmierci nie wiedział. Generał nie jest człowiekiem, któryby puścił płazem uwięzienie żony, myślał.
W czasie tych rokowań, które przeciągały się nad miarę, hrabina wdała się w rozmowę z młodą dziewczyną, stojącą w kurzu obok powozu: uderzyła ją jej uroda.
— Głowa panią rozboli od tego słońca. Ten dzielny żołnierz, rzekła wskazując na żandarma przy koniach, pozwoli pani wsiąść.
Fabrycy, który kręcił się koło kolaski, zbliżył się aby pomóc młodej panience. Ta już stawała na stopniu, podtrzymywana przez Fabrycego, kiedy imponujący jegomość, stojący o sześć kroków za powozem, wykrzyknął głosem silącym się na wyraz godności:
— Zostań na gościńcu, nie siadaj do cudzego powozu!
Fabrycy nie słyszał tego rozkazu; panna, zamiast siadać do kolaski, chciała wysiąść; podparta ramieniem Fabrycego wpadła w jego objęcia. On się uśmiechnął, ona zaczerwieniła się mocno. Kiedy się oswobodziła z jego rąk, stali jakiś czas przyglądając się sobie.
To byłaby urocza towarzyszka więzienia, rzekł sobie Fabrycy. co za szlachetne i myślące czoło: ona umiałaby kochać!
Wachmistrz zbliżył się z powagą w obliczu.
— Która z tych pań nazywa się Klelia Conti?
— Ja, odparła panna.
— A ja, wykrzyknął stary jegomość, jestem generał Fabio Conti, szambelan J. W. najdostojniejszego księcia Parmy; i uważam za bardzo niewłaściwe, aby człowieka mego stanowiska ścigano jak złodzieja.
— Przedwczoraj, siadłszy na statek w porcie Como, przepędził pan inspektora policji, który pana pytał o paszport? Dziś on nawzajem pozwolił sobie pana trochę przepędzić.
— Łódź już odbiła od brzegu, śpieszyło mi się, nadciągała burza; cywil jakiś krzyknął z brzegu abym wracał; powiedziałem mu swoje nazwisko i jechałem dalej.
— A dziś uciekł pan z Como.
— Taki człowiek jak ja nie bierze paszportu, aby jechać z Medjolanu spacerem nad jezioro. Dziś rano, w Como, powiedziano mi, że mają mnie aresztować: wyszedłem, pieszo z córką; miałem nadzieję spotkać jakiś wehikuł, któryby mnie zawiózł do Medjolanu, gdzie pierwszym moim krokiem będzie poskarżyć się u gubernatora.
Wachmistrzowi spadł ciężar z serca.
— A więc, generale, jesteś pan więźniem i zaprowadzę pana do Medjolanu. A pan kto jesteś? zwrócił się do Fabrycego.
— Mój syn, odparła hrabina: Askanjusz, syn generała dywizji Pietranera.
— Bez paszportu, pani hrabino? rzekł wachmistrz łagodniej.
— W jego wieku! nigdy jeszcze nie miał paszportu, nie podróżuje nigdy sam, zawsze jest ze mną.
Podczas tej rozmowy, generał Conti przybierał wobec żandarmów minę coraz to bardziej obrażonej godności.
— Za dużo słów, rzekł jeden z żandarmów, jest pan aresztowany, i basta.
— Powinien pan być zadowolony, rzekł wachmistrz, jeżeli się zgodzimy abyś najął chłopskiego konia; inaczej, mimo kurzu i gorąca i mimo rangi szambelana, pójdziesz pan ślicznie piechotą między końmi.
Generał zaczął kląć.
— Zamkniesz ty gębę! dorzucił żandarm. Gdzie twój generalski mundur? Czy pierwszy lepszy nie może powiedzieć że jest generałem?
Generał pogniewał się na dobre. Przez ten czas, w kolasce układały się rzeczy o wiele lepiej.
Hrabina komenderowała żandarmami jak gdyby to byli jej ludzie. Dała talara jednemu, aby poszedł po wino, a zwłaszcza po świeżą wodę, do kantyny, którą widać było o dwieście kroków. Zdołała uspokoić Fabrycego, który koniecznie chciał umykać do lasu. Mam dobre pistolety, mówił. Uzyskała od obrażonego generała to, że pozwolił córce wsiąść do powozu. Przy tej sposobności, generał, który lubił mówić o sobie i swej rodzinie, powiadomił panie, że córka jego ma dopiero dwanaście lat, jako że urodziła się w r. 1803, 27 października; ale wszyscy dają jej czternaście albo piętnaście, taka jest inteligentna.
„Człowiek nawskroś pospolity“, mówiły oczy hrabiny do margrabiny. Dzięki hrabinie, wszystko ułożyło się po godzinnej rozmowie. Jeden z żandarmów, który, jak się okazało, miał interes w sąsiedniej wiosce, wynajął swego konia generałowi Conti, dzięki temu słóweczku hrabiny: Dostaniesz dziesięć franków. Wachmistrz pojechał sam z generałem; reszta żandarmów została pod drzewami w towarzystwie czterech olbrzymich gąsiorów wina, które posłany do gospody żandarm przyniósł z pomocą wieśniaka. Klelia otrzymała od godnego szambelana pozwolenie odbycia drogi do Medjolanu w powozie pań, nikomu zaś nie postało w głowie niepokoić syna dzielnego generała Pietranera. Po pierwszej wymianie uprzejmości oraz omówieniu tego szczęśliwego zakończenia wypadku w podróży, Klelja zauważyła odcień uwielbienia z jakiem ta piękna hrabina zwraca się do Fabrycego: z pewnością nie jest jego matką! Uwagę panienki zwróciły zwłaszcza częste aluzje do czegoś heroicznego, śmiałego, niebezpiecznego, czego dokonał niedawno; ale, mimo całej inteligencji, młoda Klelja nie mogła zgadnąć o co chodzi.
Patrzała ze zdziwieniem na młodego bohatera, którego oczy jak gdyby oddychały jeszcze ogniem świeżego czynu. Co się tyczy Fabrycego, był nieco oszołomiony pięknością dwunastoletniej dziewczyny, a spojrzenia jego przyprawiały ją o rumieniec.
Na milę przed Medjolanem Fabrycy oznajmił że musi odwiedzić wuja, i pożegnał się z paniami.
— Jeśli wyplączę się z tej sprawy, rzekł do Klelji, przyjadę do Parmy obejrzeć piękne olejne obrazy; czy wówczas raczy pani Zapamiętać moje nazwisko: Fabrycy del Dongo.
Późno wieczorem Fabrycy wśliznął się do Medjolanu bramą Renza, która wiedzie do modnego miejsca przechadzki. Wysłanie dwóch domowników do Szwajcarji wyczerpało drobne oszczędności margrabiny i jej siostry; szczęściem, Fabrycy miał jeszcze parę napoleonów i jeden djament, który postanowiono sprzedać.
Obie panie znały całe miasto i miały w niem sympatję; najznaczniejsze figury austrjackiego i klerykalnego stronnictwa wstawiły się za Fabrycym do barona Bindera, naczelnika policji. To niepojęte, mówiły, jak można brać serjo wybryk szesnastoletniego dzieciaka, który się pokłócił z bratem i uciekł z domu.
— Mojem rzemiosłem jest wszystko brać serjo, odpowiedział łagodnie baron Binder, człowiek rozumny i smutny; stwarzał wówczas słynną policję medjolańską i postanowił uniemożliwić rewolucję taką jak owa w r. 1746, która wypędziła Austrjaków z Genui. Ta policja medjolańska, tak wsławiona później przygodami pp. Pellico i Andryane, nie była właściwie okrutna; wykonywała tylko racjonalnie i bez litości surowe prawa. Cesarz Franciszek II chciał przejąć grozą zuchwałe włoskie wyobraźnie.
— Dajcie mi panowie dzień po dniu, odpowiadał baron Binder protektorom Fabrycego, udowodnioną relację wszystkiego co robił marchesino del Dongo, od chwili gdy opuścił Grianta, 8 marca, aż do swego wczorajszego przybycia do tego miasta, gdzie znajduje się ukryty u matki, a jestem gotów uważać go za najmilszego urwisa pod słońcem. Ale, jeśli nie możecie mi przedstawić marszruty tego młodego człowieka przez cały czas, który upłynął od jego wyjazdu z Grianta, wówczas, mimo jego znakomitego urodzenia i mimo szacunku jaki mam dla przyjaciół jego domu, czyż nie jest moim obowiązkiem trzymać go w więzieniu, póki mi nie udowodni, że nie jeździł do Napoleona z poselstwem od garstki malkontentów, jacy mogą się znaleźć w Lombardji wśród poddanych jego Cesarskiej i Królewskiej Mości? Zważcie jeszcze, panowie, że, jeśli młody del Dongo zdoła się usprawiedliwić na tym punkcie, zostanie jeszcze winny że przekroczył granicę bez legalnego paszportu, co więcej pod fałszywem nazwiskiem, świadomie korzystając z paszportu prostego robotnika, osobnika klasy o tyle niższej!
Oświadczeniu temu, bezlitośnie rozsądnemu, towarzyszyły wszystkie oznaki szacunku i czci, jakie naczelnik policji winien był pozycji margrabiny del Dongo oraz osób które się za nią wstawiały.
— Uwiężą Fabrycego! wykrzyknęła z płaczem; a skoro raz znajdzie się w więzieniu, Bóg wie kiedy się wydostanie. Ojciec się go wyprze!
Pani Pietranera i jej bratowa odbyły naradę z bliskimi przyjaciółmi; mimo wszelkich przedłożeń, margrabina nastawała, aby jej syn wyjechał najbliższej nocy.
— Widzicie przecie, mówiła hrabina, że Binder wie, iż syn twój jest tutaj; to nie musi być zły człowiek.
— Nie; ale chce się przypodobać cesarzowi Franciszkowi.
— Ależ, gdyby uważał, że dla jego karjery korzystne jest wtrącić Fabrycego do więzienia, jużby chłopiec tam był; uciekać, znaczy okazywać mu obrażającą nieufność.
— Ależ dać nam do zrozumienia że wie gdzie jest Fabrycy, znaczy powiedzieć: „Niechże ucieka!“ Nie, nie odetchnę póty, póki będę musiała sobie powtarzać: Za kwadrans, syn mój znajdzie się może za kratą! Jakiekolwiek byłyby ambicje Bindera, uważa on za pożyteczne dla swej osobistej pozycji w tym kraju okazywać względy człowiekowi takiemu jak mój mąż; a dowodem tego dziwna otwartość, z jaką wyznaje, że wie gdzie szukać mego syna. Co więcej, baron wyszczególnia wręcz dwa punkty o które Fabrycy jest oskarżony, w myśl denuncjacji jego niecnego brata; wyjaśnia, że oba te przestępstwa pociągają za sobą więzienie; czyż to nie znaczy powiedzieć nam, że jeśli wolimy wygnanie, mamy Wolny wybór?
— Jeśli wybierzesz wygnanie, powtarzała wciąż hrabina, w życiu go już nie ujrzymy.
Fabrycy, obecny przy tej rozmowie wraz z jednym z dawnych przyjaciół margrabiny, obecnie rajcą przy trybunale stworzonym przez Austrję, podzielał zdanie, że trzeba dać nura; jakoż, tego samego dnia opuścił pałac, ukryty w powozie, który wiózł do Scala matkę i ciotkę. Woźnica, osobnik podejrzany, wstąpił, jak zwykle, do szynku; gdy lokaj, człowiek pewny, pilnował koni, Fabrycy, przebrany za wieśniaka, wyśliznął się z karety i opuścił miasto. Nazajutrz, równie szczęśliwie przebył granicę, a w kilka godzin później był w majątku matki w Piemoncie, blisko Nowary, właśnie w owem Romagnano, gdzie poległ Bajard.
Można sobie wyobrazić, z jaką uwagą obie panie, znalazłszy się w loży w la Scala, słuchały przedstawienia. Udały się tam jedynie poto, aby się naradzić z paroma przyjaciółmi należącymi do stronnictwa liberalnego, których pojawienie się w pałacu del Dongo mogłoby się wydać policji podejrzane. W loży postanowiono jeszcze raz uderzyć do barona Bindera. Nie mogło być mowy o przekupieniu tego nieskazitelnego urzędnika; zresztą obie panie były bardzo biedne; zmusiły Fabrycego, aby zabrał wszystko co zostało ze sprzedaży djamentu.
Bardzo ważne wszelako było uzyskać od barona ostatnie słowo. Przyjaciele hrabiny przypomnieli jej niejakiego kanonika Borda, bardzo gładkiego młodego człowieka, który niegdyś próbował się do niej zalecać, i to w dość niesmaczny sposób; nie mogąc nic wskórać, zdenuncjował przed generałem Pietranera jej stosunek z Limercatim, za co wypędzono go jak łajdaka. Obecnie, kanonik ów grywał co wieczór taroka z baronową Binder i oczywiście był serdecznym przyjacielem męża. Hrabina zdobyła się na straszliwie przykry krok: postanowiła iść do tego kanonika. Wcześnie rano, nim wyszedł z domu, kazała się oznajmić.
Kiedy jedyny służący kanonika wymówił nazwisko hrabiny Pietranera, człowiek ten wzruszył się tak że nieomal stracił głos; nie pomyślał nawet o tem, aby poprawić nieco swój negliż.
— Wprowadź i odejdź, rzekł zdławionym głosem. Hrabina weszła; Borda rzucił się na kolana.
— W tej pozycji nieszczęśliwy szaleniec winien przyjąć pani rozkazy, rzekł do hrabiny, która tego rana, w swym skromnym stroju, była nieodparcie urocza. Troska o losy Fabrycego, gwałt jaki sobie zadała aby przyjść do człowieka, który tak haniebnie z nią postąpił, wszystko to dawało jej spojrzeniu niewysłowiony blask.
— W tej pozycji pragnę przyjąć pani rozkazy, wykrzyknął kanonik; jasne bowiem jest, że pani żąda odemnie jakiejś usługi, inaczej nie zaszczyciłabyś swą obecnością domu nieszczęśliwego szaleńca: niegdyś, oszołomiony miłością i zazdrością, zachował się wobec pani jak nikczemnik, skoro poznał że nie może marzyć o twej miłości.
Słowa te były szczere i tem piękniejsze, iż kanonik zażywał obecnie wielkiego wpływu. Hrabinę wzruszyły one do łez; upokorzenie, lęk, które mroziły jej duszę, ustąpiły w jednej chwili roztkliwieniu i nadziei. Z osoby ciężko strapionej, stała się w mgnieniu oka niemal szczęśliwa.
— Pocałuj mnie w rękę, rzekła do kanonika podając mu ją, i wstań. (Trzeba wiedzieć, że we Włoszech tykanie oznacza szczerą przyjaźń równie dobrze jak tkliwsze uczucie). Przychodzę prosie cię o łaskę dla mego bratanka Fabrycego. Oto zupełna prawda, bez najmniejszego fałszu, tak jak się mówi staremu przyjacielowi. Niespełna siedmnastoletni chłopiec popełnił szaleństwo. Byliśmy w Grianta, nad jeziorem Como. Pewnego wieczora, statek z Como przyniósł nam wiadomość o wylądowaniu cesarza w zatoce Juan. Nazajutrz, Fabrycy puścił się do Francji, wziąwszy paszport od jednego z oddanych mu prostaczków, niejakiego Vasi. Ponieważ nie wyglądał na osobistość na którą opiewał paszport, przeto, skoro tylko znalazł się we Francji, uwięziono go; jego wybuchy entuzjazmu w lichej francuszczyźnie wydały się podejrzane. Po jakimś czasie umknął i zdołał się dostać do Genewy; posłałyśmy na jego spotkanie do Lugano...
— To znaczy do Genewy, rzekł kanonik z uśmiechem.
Hrabina dokończyła historji.
— Zrobię wszystko co jest w mocy ludzkiej, rzekł kanonik z zapałem; oddaję się na pani rozkazy. Gotów jestem posunąć się do szaleństw. Niech pani powie, co mam uczynić z chwilą gdy z tego ubogiego salonu zniknie niebiańskie zjawisko, które stanowi epokę w mojem życiu?
— Trzeba iść do Bindera, powiedzieć mu, że pan kocha Fabrycego od dzieciństwa, żeś patrzał na urodzenie tego chłopca, wówczas gdyś bywał u nas; wreszcie, że, w imię przyjaźni, błagasz barona, by użył wszystkich szpiegów na sprawdzenie, czy, przed wyjazdem do Szwajcarji, Fabrycy miał najmniejszą styczność z którymś z liberałów. O ile baron ma policję dobrze zorganizowaną, przekona się, że chodzi tu jedynie o szaleństwo młodości. Pamięta pan, że były, w mojem mieszkaniu w pałacu Dugnani, sztychy przedstawiające zwycięskie bitwy Napoleona: sylabizując podpisy tych rycin, Fabrycy nauczył się czytać. Jako pięcioletniemu dziecku, biedny mój mąż opowiadał mu o tych bitwach; kładliśmy mu na głowę kask męża, dzieciak wlókł po posadzce jego szablę. I oto, pewnego pięknego dnia, dowiaduje się, że bóstwo mego męża, cesarz, wrócił do Francji; pędzi jak szaleniec aby mu towarzyszyć, ale mu się to nie udaje. Spytaj pan barona, jaką karą chce skarać tę chwilę obłędu?
— Zapomniałem o jednem! wykrzyknął kanonik; przekona się pani, że nie jestem tak całkiem niegodny przebaczenia, którego mi pani użycza. Oto, rzekł szukając między papierami, doniesienie tego bezecnego coltorto (hipokryty), patrz pani, podpisane Ascanio Valserra del Dongo, które stało się punktem wyjścia tej całej sprawy; wziąłem je wczoraj wieczór z policji i poszedłem do la Scala, w nadziei znalezienia tam kogoś, kto bywa w pani łoży i przez kogo mógłbym panią powiadomić o tym dokumencie. Odpis znajduje się oddawna w Wiedniu. Oto wróg, którego trzeba nam zwalczać. — Kanonik przeczytał z hrabiną denuncjację; ułożono, że, w ciągu dnia, dostarczy przez pewną osobę odpisu. Z radością w sercu wróciła hrabina do pałacu del Dongo.
— Niepodobna okazać więcej delikatności niż ten ex-łajdak, rzekła do margrabiny. Dziś wieczór w la Scala, o trzy kwadranse na jedenastą, wyprawimy wszystkich z loży, zgasimy świece, zanikniemy drzwi, a o jedenastej kanonik przyjdzie nam zdać sprawę z tego co zdołał uczynić. To najmniej dla niego kompromitujący sposób.
Ów kanonik był to sprytny człowiek; nie omieszkał się stawić: okazał się nieskończenie dobry i bezgranicznie wylany, jak bywają ludzie jedynie w krajach gdzie próżność nie tłumi wszystkich uczuć. Zdenuncjowanie hrabiny Pietranera przed mężem było ciągłym wyrzutem jego życia, i oto znajdował sposób odkupienia go.
— Znowu romansuje ze swoim bratankiem! wykrzyknął, skoro hrabina wyszła od niego rano; nie był bowiem jeszcze wyleczony. — Ta dumna kobieta przyszła do mnie!... Po śmierci biednego Pietranera odepchnęła z oburzeniem moje usługi, mimo że bardzo dwornie przedłożone przez pułkownika Scotti, jej dawnego kochanka. Piękna Pietranera mająca 1500 franków na życie! dodał kanonik, przechadzając się żywo po pokoju. Potem osiada w zamku Grianta, z ohydnym secatore, z margrabią del Dongo!... Wszystko się tłumaczy! W istocie, ten młody Fabrycy jest pełen wdzięku, rosły, zgrabny, zawsze uśmiechnięty... i co więcej ze spojeniem brzemiennem jakąś słodką rozkoszą... fizjognomja z Corregia, dodał kanonik z goryczą.
Różnica wieku... niezbyt duża... Fabrycy urodził się po wejściu Francuzów, około 98, o ile mi się zdaje; hrabina może mieć lat dwadzieścia siedem czy ośm: niepodobna wyobrazić sobie czegoś bardziej uroczego. W tym kraju tak bogatym w piękności, ona bije wszystkie: Marini, Gherardi, Ruga, Aresi, Pietragrua, wszystkie gasną przy niej. Żyli szczęśliwie w ukryciu nad tem pięknem jeziorem Como, kiedy młodemu wpadło do głowy lecieć do Napoleona... Są jeszcze dusze we Włoszech! Droga ojczyzna! Nie, ciągnęło dalej to serce rozpłomienione zazdrością, niepodobna sobie inaczej wytłumaczyć tej rezygnacji, tej wegetacji na wsi, z przykrością oglądania codzień, przy każdym posiłku, ohydnej twarzy margrabiego del Dongo, wraz z tą bezecną wyblakłą facjatą marchesino Ascanio, który będzie jeszcze gorszy od ojca!... Dobrze więc; będę jej służył szczerze. Przynajmniej będę miał przyjemność widywania jej inaczej niż przez szkło lornetki.
Kanonik Borda przedstawił paniom całą sprawę bardzo jasno. W gruncie, Binder usposobiony jest jak najlepiej; bardzo jest rad że Fabrycy się ulotnił, zanim z Wiednia zdążyły przyjść rozkazy; baron bowiem nie mógł rozstrzygać o niczem; w tej jak i w innych sprawach czeka rozkazów i posyła codzień do Wiednia dokładną kopję wszystkich informacyj; poczem czeka.
Trzeba, aby, na swem wygnaniu w Romagnano, Fabrycy:
1-o Nie zaniedbał codzień być na mszy, wziął sobie za spowiednika sprytnego człowieka oddanego monarchji, i wyznał mu przy konfesjonale, że uczucia jego są nienaganne;
2-o Nie powinien się zadawać z żadnym człowiekiem uchodzącym za otwartą głowę; przy sposobności powinien mówić ze zgrozą o wszelkim buncie, jako o rzeczy w żadnym razie niedozwolonej;
3-o Nie powinien zachodzić do kawiarni; nie powinien czytać dzienników prócz urzędowej gazety turyńskiej i medjolańskiej; wogóle okazywać wstręt do książek, nie czytać zwłaszcza żadnego dzieła drukowanego po r. 1720, wyjąwszy, co najwyżej, romansów Walter-Scota;
4-o Wreszcie, dodał kanonik z odrobiną złośliwości, trzeba zwłaszcza aby się jawnie umizgał do jakiej pięknej pani w okolicy, oczywiście szlachcianki; to będzie znak, że nie jest ponurym i niezadowolonym z życia materjąłem na spiskowca.
Przed spoczynkiem, hrabina i margrabina napisały do Fabrycego długie listy, w których tłumaczyły mu z uroczem zakłopotaniem rady kanonika Borda.

Fabrycy nie miał żadnej ochoty spiskować; kochał Napoleona, i, jako urodzony szlachcic, uważał że mu się należy od życia więcej niż innym; mieszczanie wydawali mu się śmieszni. Nigdy nie otworzył książki od czasu kolegjum, gdzie czytywał jedynie dzieła przyrządzone przez Jezuitów. Osiadł w pewnej odległości od Romagnano, we wspaniałym pałacu, jednem z arcydzieł sławnego San-Micheli; ale od trzydziestu lat nikt tam nie mieszkał, tak że deszcz padał do wszystkich pokojów i ani jedno okno się nie zamykało. Zagarnął konie plenipotenta i ujeżdżał na nich bez ceremonji cały dzień; nie odzywał się do nikogo — dumał. Rada znalezienia sobie kochanki w jakiejś dobrze myślącej rodzinie spodobała mu się; wykonał ją dosłownie. Wybrał sobie na spowiednika młodego intryganta, który chciał zostać biskupem (jak spowiednik ze Spielbergu[2]); ale robił trzy mile pieszo, spowijając się tajemnicą (jak mniemał nieprzeniknioną) aby czytać Constitutionnel, który wydał mu się wzniosły: „To jest tak piękne jak Alfieri i Dante!“ wykrzykiwał często. Fabrycy miał tę wspólność z młodzieżą francuską, iż o wiele poważniej zajmował się swoim Wierzchowcem i swoim dziennikiem, niż swoją dobrze myślącą kochanką. Ale w tej szczerej i tęgiej duszy nie było jeszcze miejsca na naśladowanie drugich, toteż nie zyskał sobie przyjaciół w miejscowem towarzystwie. Prostotę jego wzięto za dumę; nie umiano określić jego charakteru. To młodszy syn, markotny że nie jest starszym, powiedział proboszcz.

VI

Wyznamy szczerze, że zazdrość kanonika Barda nie była bez podstaw. Skoro Fabrycy wrócił z Francji, ukazał się oczom hrabiny Pietranera niby piękny cudzoziemiec, którego dobrze znała niegdyś. Gdyby się jej oświadczył, pokochałaby go; czyż nie żywiła już dla jego postępków i osoby namiętnego, można rzec bezgranicznego uwielbienia? Ale Fabrycy całował ją z takim wylewem niewinnej wdzięczności i serdecznej przyjaźni, że brzydziłaby się sobą, gdyby szukała innego uczucia w tem niemal synowskiem przywiązaniu. Ba, mówiła sobie hrabina, paru przyjaciół, którzy mnie znali przed sześciu laty, na dworze księcia Eugenjusza, może mnie jeszcze uważać za ładną, nawet młodą, ale dla niego jestem kobietą czcigodną... i, jeżeli mam rzec bez ogródek, kobietą starszą. Hrabina łudziła się co do okresu w który weszła, ale łudziła się nie na sposób pospolitych kobiet. W jego wieku zresztą, dodawała, przesadza się nieco uszczerbki czasu; jedynie człowiek bardziej doświadczony...
Tak dumając, przechadzała się po salonie; zatrzymała się przed lustrem i uśmiechnęła się. Trzeba wiedzieć, że, od kilku miesięcy, serce pani Pietranera było poważnie atakowane, i to przez niezwykłą osobistość. Niedługo po wyjeździe Fabrycego do Francji, hrabina, która, bezwiednie zaczynała się nim mocno zajmować, popadła w głęboką melancholję. Wszystkie zajęcia wydawały się jej nudne i, jeśli można tak rzec, bez smaku; powiadała sobie, że Napoleon, chcąc pozyskać sobie Włochów, zrobi Fabrycego swoim adjutantem. — Stracony jest dla mnie! wykrzyknęła płacząc, nie ujrzę go już; będzie pisywał do mnie, ale czemże ja będę dla niego za dziesięć lat? W tym stanie ducha hrabina wybrała się do Medjolanu; spodziewała się zdobyć bliższe wiadomości o Napoleonie, i kto wie, pośrednio może nowiny o Fabrycym. Nie przyznając się do tego przed sobą, ta gorąca dusza zaczynała się czuć bardzo zmęczona jednostajnem życiem na wsi: to obrona przed śmiercią, mówiła sobie, to nie życic. Godzien oglądać te pudrowane gęby, brata, bratanka, ich lokajów! Czem są przejażdżki po jeziorze bez Fabrycego? Jedyną pociechę czerpała w przyjaźni margrabiny, ale, od jakiegoś czasu, ta zażyłość z matką Fabrycego, starszą od niej i odległą od życia, zaczynała mieć dla niej mniej uroku.
W takiem szczególnem położeniu znajdowała się hrabina Pietranera; z odjazdem Fabrycego niewiele spodziewała się od przyszłości; serce jej potrzebowało pociechy i rozrywki. Przybywszy do Medjolanu, zapaliła się do modnej opery, zamykała się sama na długie godziny w la Scala, w loży generała Scoti, swego dawnego przyjaciela. Ludzie, których starała się widywać aby się dowiedzieć czegoś o Napoleonie i jego armji, wydawali się jej pospolici i gminni. Wróciwszy do domu, improwizowała na klawikordzie do rana. Jednego wieczora, w Scali, w loży jednej z przyjaciółek, dokąd udała się po nowiny z Francji, przedstawiono jej hrabiego Mosca, ministra Parmy; był to sympatyczny człowiek, który mówił o Francji i o Napoleonie w sposób zdolny obudzić w jej sercu nowe przyczyny nadziei lub lęku. Znów zaszła do loży nazajutrz; zajmujący ten człowiek zjawił się również: całą operę przegadała z nim z przyjemnością. Człowiek ten, który ją umiał rozerwać, hrabia Mosca della Rovere Sorezana, był wówczas ministrem wojny, polityki i finansów słynnego księcia Parmy, Ernesta IV, tak głośnego swą surowością, którą liberałowie medjolańscy nazywali okrucieństwem. Mosca mógł mieć do czterdziestu pięciu lat; miał wydatne rysy, ani śladu nadętości, proste i wesołe obejście które jednało mu sympatję; byłby jeszcze bardzo przystojny, gdyby dziwactwo księcia nie zmuszało go do pudrowania włosów: — rękojmia chwalebnych zasad politycznych. Nie obawiając się zbytnio urazić próżności, ludzie we Włoszech łatwo dochodzą do zażyłego tonu i do rozmowy o rzeczach osobistych. Poprawką tego zwyczaju jest to, że o ile się drasnęli, przestają się widywać.
— Czemu, hrabio, pudrujesz włosy, spytała hrabina za trzeciem widzeniem. Puder! człowiek taki jak pan, miły, jeszcze młody, który wraz z nami wojował w Hiszpanji!
— To dlatego, że nic nie ukradłem w owej Hiszpanji, a trzeba żyć. Byłem oszalały sławą; pochlebne słówko generała Gouvion-Saint-Cyr który nami dowodził, było wówczas dla mnie wszystkiem. Z upadkiem Napoleona, okazało się, iż, podczas gdy zjadałem swój majątek w służbie, ojciec mój, człowiek o żywej wyobraźni, który widział mnie już generałem, budował mi pałac w Parmie. W r. 1813, znalazłem się, za cały majątek, z wielkim niedokończonym pałacem i z pensją.
— 3500 franków, jak mój mąż?
— Ba! Hrabia Pietranera był generałem dywizji. Moja pensyjka skromnego majora wynosiła ledwie 800 franków, a i to płacą mi ją dopiero od czasu jak jestem ministrem finansów.
Ponieważ w loży znajdowała się tylko jej właścicielka, dama przekonań wielce liberalnych, rozmowa toczyła się dalej równie szczerze. Mosca, zagadnięty, opowiadał o swojem życiu w Parmie. W Hiszpanji, pod generałem Saint-Cyr, narażałem się na kule aby zdobyć krzyż i nieco sławy; obecnie ubieram się jak pajac z komedji aby zdobyć szumny tryb życia i kilka tysięcy franków. Raz wciągnąwszy się w tę partję szachów, dotknięty niegrzecznością przełożonych, postanowiłem zająć pierwsze miejsce; osiągnąłem to. Ale najszczęśliwsze moje dni, to te, które od czasu do czasu mogę spędzić w Medjolanie; tu żyje jeszcze serce waszej włoskiej armji!
Szczerość, disinvoltura, z jaką mówił minister groźnego księcia, obudziły ciekawość hrabiny. Sądząc z jego tytułu, spodziewała się nadętego pedanta, a widziała człowieka, który się wstydził powagi swego stanowiska. Mosca przyrzekł jej dostarczać nowin z Francji: była to wielka nieopatrzność w Medjolanie, na miesiąc przed Waterloo. Chodziło wówczas dla Włoch o ich być albo nie być; cały Medjolan przebywał gorączkę nadziei lub obawy. Wśród tego poruszenia, hrabina zaczęła się wypytywać o człowieka, który tak lekko mówił o stanowisku budzącem tyle zazdrości i będącem jedynym jego środkiem do życia.
Ciekawe i uderzające swą oryginalnością rzeczy opowiedziano hrabinie Pietranera. Hrabia Mosca della Rovere Sorezana bliski jest zostania pierwszym ministrem i faworytem Ranucego Ernesta IV, samowładnego księcia Parmy i, co więcej, jednego z najbogatszych władców w Europie. Hrabia byłby już doszedł do tego naczelnego stanowiska, gdy miał więcej powagi; podobno książę dawał mu nieraz nauki w tej mierze.
— Co Waszej Dostojności szkodzi moje zachowanie, odpowiedział swobodnie, byłem dobrze załatwiał sprawy.
— Szczęście tego faworyta, dodawano, nie jest bez cierni. Trzeba wciąż dbać o łaskę monarchy, człowieka niewątpliwie rozumnego i bystrego, ale który, od czasu jak zajął samowładny tron, stracił poprostu głowę i okazuje podejrzliwość iście kobiecą.
Ernest IV jest odważny tylko na wojnie. Na polu bitwy, widziano go wiele razy jak prowadził kolumnę do ataku dowodząc nią jak dzielny generał; ale, po śmierci ojca swego Ernesta III, wróciwszy do swego państwa, gdzie, na nieszczęście, posiada nieograniczoną władzę, zaczął szalenie deklamować przeciw liberałom i wolności. Niebawem wyobraził sobie, że go nienawidzą; wreszcie, w chwili złego humoru, kazał powiesić dwóch liberałów, może niebardzo winnych, popchnięty do tego przez urzędnika nazwiskiem Rassi, coś nakształt ministra sprawiedliwości.
Od tej nieszczęsnej chwili, życie księcia zmieniło się; dręczą go najdziksze podejrzenia. Nie ma pięćdziesięciu lat, a strach go tak skurczył, jeżeli można się tak wyrazić, iż z chwilą gdy mówi o jakobinach i o projektach komitetu paryskiego, przybiera fizjognomię ośmdziesięcioletniego starca; popada w lęki nieletniego dziecka. Faworyt jego Rassi, naczelny skarbnik (lub wielki sędzia), posiada wpływ jedynie dzięki strachowi swego pana; z chwilą gdy się obawia o swój wpływ, czemprędzej odkrywa nowe sprzysiężenie, możliwie czarne i fantastyczne. Niech się zbierze trzydzieści gorących głów aby przeczytać numer Constitutionnel, Rassi ogłasza ich za spiskowców i osadza ich w sławnej cytadeli parmeńskiej, postrachu Lombardji. Ponieważ jest bardzo wysoka — sto ośmdziesiąt stóp, jak mówią — widać ją z bardzo daleka na tej olbrzymiej równinie; urządzenie zaś tej kaźni, o której powiadają straszne rzeczy, czyni ją, siłą postrachu, królową całej tej równiny od Medjolanu do Bolonji.
— Czy uwierzyłaby pani, powiadał hrabinie inny podróżny, w nocy, na trzeciem piętrze swego pałacu, strzeżony przez ośmdziesięciu gwardzistów, którzy co kwadrans wykrzykują hasło, Ernest IV drży w swoim pokoju. Drzwi zamknięte są na dziesięć ryglów, sale nad nim i pod nim pełne są żołnierzy, a on boi się jakobinów. Jeżeli deska w posadzce zaskrzypi, rzuca się do pistoletów, myśląc że to liberał ukryty pod łóżkiem. Natychmiast rozlegają się dzwonki w całym zamku, a adjutant biegnie zbudzić hrabiego. Przybywszy do zamku, minister ten nie zdradza najlżejszej wątpliwości co do spisku, przeciwnie; uzbrojony od stóp do głów, sam bada z księciem każdy zakątek, zagląda pod łóżka, z drobiazgowością godną starej baby. Wszystkie te ostrożności wydałyby się upokarzające samemu księciu, w owym szczęśliwym czasie kiedy bywał na wojnie i kiedy nie uśmiercił jeszcze nikogo inaczej niż z fuzji. Ponieważ to jest człowiek wcale nie głupi, wstydzi się tych ostrożności, widzi ich śmieszność w tej samej chwili w której je praktykuje; otóż, źródłem wpływu hrabiego Mosca jest właśnie to, iż dokłada wszelkich starań aby książę nie potrzebował się nigdy rumienić w jego obecności. To on, Mosca, w charakterze ministra policji, nalega aby zaglądać pod sprzęty; zgoła (powiadają w Parmie) do futerałów od basetli. Książę sprzeciwia się temu; żartuje z gorliwości ministra. To rzecz mojej ambicji, odpowiada hrabia: niech Wasza Dostojność pomyśli, iloma satyrycznemi sonetami zasypaliby nas jakobini, gdybyśmy pozwolili zamordować Waszą Dostojność. Bronimy Jej życia, ale i naszego honoru! Ale zdaje się, iż książę tylko w połowie wierzy temu wszystkiemu, skoro bowiem ktoś w mieście ośmieli się powiedzieć, że w zamku spędzono bezsenną noc, wielki skarbnik Rassi wysyła żartownisia do cytadeli; a gdy kto raz znajdzie się w tem wyniosłem i dobrze wietrzonem, mieszkaniu, trzeba cudu aby sobie przypomniano o więźniu. Mosca jest ex-wojskowy, w Hiszpanji ocalił się ze dwadzieścia razy z pistoletem w dłoni z zasadzki: dlatego książę woli go od Rassiego, mimo że Rassi jest giętszy i uniżeńszy. Owi nieszczęśliwi jeńcy znajdują się w najściślejszem odosobnieniu, obiegają o nich dziwne powieści. Liberałowie twierdzą, iż, na rozkaz Rassiego, dozorcy i spowiednicy utrzymują ich w przekonaniu, że co miesiąc jeden idzie na stracenie. Tego dnia jeńcom wolno wychodzić na terasę olbrzymiej wieży, na stoośmdziesiąt stóp wysokiej, i stamtąd widzą przeciągający orszak, z agentem policji grającym rolę nieboraka prowadzonego niby na śmierć.
Te opowieści i dwadzieścia innych, niemniej autentycznych, zaciekawiły panią Pietranera: jęła wypytywać hrabiego Mosca o szczegóły, przekomarzając się z nim. Znajdowała rozrywkę w jego towarzystwie; dowodziła mu, że, w gruncie, jest on, sam o tem nie wiedząc, potworem. Jednego dnia, wracając do swej gospody, hrabia rzekł sobie: Nietylko ta hrabina Pietranera jest uroczą kobietą, ale, kiedy spędzam wieczór w jej loży, zapominam o niektórych rzeczach w Parmie, których wspomnienie przeszywa mi serce“. Minister ten, mimo lekkich i błyszczących pozorów, nie miał duszy przykrojonej z francuska; nie umiał zapominać zgryzot. „Kiedy w wezgłowiu jego tkwił cierń, umiał tak długo kłuć się o niego drgającemi członkami, aż go złamał i starł. Przepraszam za to zdanie przetłumaczone z włoskiego. Nazajutrz po tem odkryciu, hrabia zauważył, iż, mimo spraw zatrzymujących go w Medjolanie, dzień wlecze się niemiłosiernie; nie mógł wytrzymać w miejscu, zamęczył konie. Koło ósmej, wsiadł na konia aby pojechać na Corso; miał nadzieję spotkać tam hrabinę; nie widząc jej, przypomniał sobie, że koło ósmej otwierają la Scala; wszedł i ujrzał zaledwie dziesiątek osób w olbrzymiej sali. Zawstydził się nieco swojej obecności. Czy podobna, rzekł abym ja, mając skończonych czterdzieści pięć lat, robił szaleństwa, których wstydziłby się podporucznik? Szczęściem, nikt się nie domyśla. Uciekł i próbował zabić czas wałęsając się po uliczkach dokoła teatru. Jest tam mnóstwo kawiarń, które o tej porze roją się od ludzi; przed każdą kawiarnią, tłum gapiów, siedząc na krzesłach wprost na ulicy, je lody i krytykuje przechodniów. Hrabia nie należał do tych którzy przechodzą niepostrzeżeni; nie minęła go ta przyjemność, że go poznano i nagabnięto. Kilku natrętów, z tych którym nie można się opędzić, schwyciło tę sposobność aby zdobyć audjencję u potężnego ministra. Dwaj wręczyli mu podania; trzeci poprzestał na udzieleniu mu rozwlekłych rad z zakresu polityki.
— Nie można spać kiedy się jest zbyt inteligentnym; nie można się przechadzać, kiedy się jest zbyt wpływowym. Wrócił do teatru i wpadł na tę myśl aby wziąć lożę na trzeciem piętrze; stamtąd spojrzenia jego, niepochwycone przez nikogo, mogły się nurzać w lożach drugiego piętra, gdzie spodziewał się hrabiny. Pełne dwie godziny oczekiwania nie dłużyły się zakochanemu; pewien że go nikt nie widzi, poddawał się z rozkoszą swemu szaleństwu. Czyż starość, powiadał sobie, to przedewszystkiem nie to, że się nie jest już zdolnym do tych rozkosznych dzieciństw?
Wreszcie hrabina pojawiła się. Uzbrojony w lornetkę, badał ją w upojeniu: młoda, świetna, lekka jak ptaszek, powiadał sobie, nie ma ani dwudziestu pięciu lat. Piękność jest jeszcze najmniejszym jej powabem: gdzież znaleźć tę duszę zawsze szczerą, która nigdy nie umie być ostrożna, która poddaje się cała chwili, która pragnie jedynie dać się porwać nowemu wrażeniu? Pojmuję szaleństwa hrabiego Nani.
Hrabia wynajdywał sobie doskonałe racje aby szaleć, póki myślał jedynie o zdobyciu szczęścia, które widział przed oczyma. Racje te straciły nieco na sile, kiedy zastanowił się nad swym wiekiem i nad troskami, niekiedy bardzo smutnemi, które wypełniały jego dni. Inteligentny człowiek, któremu strach odbiera rozum, zapewnia mi wystawne życie i wiele pieniędzy abym był jego ministrem; ale niech mnie jutro odprawi, a zostanę stary i biedny — rzecz najohydniejsza w świecie; jest też co ofiarowywać hrabinie. Porzucił te czarne myśli, aby wrócić do hrabiny Pietranera, nie mógł się nasycić jej widokiem; aby lepiej o niej myśleć, nie szedł do jej loży. Wzięła Naniego, powiadano mi właśnie, jedynie aby zrobić na złość cymbałowi Limercati, który nie umiał się zdobyć na to aby pchnąć szpadą lub kazać żgnąć sztyletem mordercę jej męża. Jabym się bił dwadzieścia razy dla niej! Co chwila spoglądał na zegar, który odcinał się na czarnem tle lśniącego cyframi, co pięć minut powiadamiając widzów o godzinie, w której wolno im się udać do przyjacielskiej loży. Hrabia powiadał sobie: jako świeży znajomy mogę zabawić w jej loży najwyżej pół godziny, gdybym został dłużej, zwróciłbym na siebie uwagę; w moim wieku, a zwłaszcza z temi pudrowanemi włosami, miałbym minę podstarzałego galanta. Jedna refleksja zdecydowała go nagle: gdyby hrabina wyszła z loży, udając się gdzieś z wizytą, ładniebym wyszedł na sknerstwie, z jakiem dawkuję sobie tę przyjemność. Już wstawał, aby się udać do loży hrabiny; naraz odeszła mu ochota.
— Ha! to doprawdy śliczne, wykrzyknął śmiejąc się z siebie i przystając na schodach; toż to odruch szczerej nieśmiałości! będzie już z dwadzieścia pięć lat, jak mi się nie zdarzyło coś podobnego.
Wszedł do loży niemal przemagając się; jako człowiek wytrawny, skorzystał z przypadku, który mu się zdarzył, i nie silił się na swobodę i dowcip, ani też nie starał się ratować jakiem zabawnem opowiadaniem: miał odwagę być nieśmiały, odsłonił rąbek swego wzruszenia, unikając wszelako śmieszności. Jeżeli ona to zrozumie, powiadał sobie, przepadłem na zawsze! Co! nieśmiały, z włosami przysypanemi pudrem, a które bez pudru wydałyby się siwe! Ostatecznie, to jednak prawda; nie może tedy być śmieszna, chyba że przesadzę, lub będę z niej czerpał chlubę. Hrabina tak często nudziła się w Grianta, w obliczu upudrowanych głów swego brata, bratanka i kilku dobrze myślących nudziarzy z sąsiedztwa, że nie wpadło jej do głowy zaprzątać się fryzurą nowego wielbiciela. Uwaga jej skupiła się jedynie na wiadomościach z Francji, których udzielał jej zawsze na osobności, skoro tylko zjawił się w loży; z pewnością wymyślał je. Omawiając z nim te wiadomości, hrabina zauważyła tego wieczora jego spojrzenie: było sympatyczne i życzliwe.
— Wyobrażam sobie, rzekła, że w Pannie, wśród swoich niewolników, nie ma pan tego miłego spojrzenia; toby zepsuło wszystko i dałoby im cień nadziei, że nie będą wisieć.
Zupełny brak uroczystości u człowieka, który uchodził za pierwszego dyplomatę Włoch, zdziwił hrabinę; znajdowała nawet, że to ma swój urok. Wreszcie, ponieważ zwykle mówił łatwo i z ogniem, nie zraniło jej to, iż uznał za właściwe przyjąć, na jeden wieczór, rolę słuchacza.
Był to ważny krok, i bardzo niebezpieczny; szczęściem dla ministra, który w Parmie nie spotykał się z oporem, hrabina przybyła z Grianta dopiero od niedawna: umysł jej był jeszcze odrętwiały wiejską nudą. Zdawało się iż odwykła od żartu; wszystko, co przypominało lekkie i wykwintne życie, miało w jej oczach odcień nowości; nie postało jej w głowie z niczego drwić, nawet z czterdziestopięcioletniego a nieśmiałego zalotnika. W tydzień później nieopatrzność hrabiego mogłaby się spotkać zgoła z innem przyjęciem.
W Scala jest obyczaj nie przeciągać ponad dwadzieścia minut wizyt w lożach; otóż hrabia spędził cały wieczór w loży, w której miał szczęście spotkać panią Pietranera. Ta kobieta, powiadał sobie, wraca mi wszystkie szały młodości! Ale czuł niebezpieczeństwo. Czy stanowisko paszy, wszechpotężnego o czterdzieści mil stąd, okupi to moje niezdarstwo? Tak się nudzę w Parmie! Mimo to, z kwadransa na kwadrans, postanawiał sobie iść.
— Trzeba przyznać, pani, rzekł śmiejąc się do hrabiny, że w Parmie umieram z nudów; nie dziw, że przyjemność, o ile spotkam ją na drodze, upija mnie. Toteż, bez konsekwencji i na jeden wieczór, niech mi pani pozwoli grać rolę zakochanego. Niestety! za parę dni będę daleko od tej loży, która daje mi zapomnieć o wszystkich zgryzotach, a nawet — powie pani — o wszystkich konwenansach.
W tydzień po tej olbrzymiej wizycie i w następstwie drobnych wypadków, które zbyt długo byłoby może opowiadać, Mosca był zakochany do szaleństwa, a hrabina myślała już sobie, że wiek nie powinien być przeszkodą, o ile pozatem ktoś się podoba. Tak stały rzeczy, kiedy kurjer odwołał hrabiego Mosca do Parmy. Możnaby rzec, że jego władca bał się być sam. Hrabina wróciła do Grianta; wyobraźnia jej nie stroiła już tej pięknej miejscowości; wydała się jej pustynią. Czyżbym się przywiązała do tego człowieka? mówiła sobie. Mosca pisywał do niej: nie potrzebował nic udawać, rozłąka odjęła mu źródło wszystkich jego myśli; listy jego były bardzo miłe. Wpadł na dobry pomysł: aby uniknąć komentarzy margrabiego del Dongo, który nie lubił opłacać porta, wysyłał kurjerów, którzy wrzucali jego korespondencję w Como, w Lecco, Varese lub innem miasteczku nad jeziorem. Zmierzało to do tego, aby przez kurjera dostawać odpowiedzi; osiągnął ten cel.
Niebawem dnie kurjerskie stały się wydarzeniem w życiu hrabiny; kurjerzy przynosili kwiaty, owoce, drobne podarki, które ją bawiły, równie jak jej bratową. Wspomnienie hrabiego kojarzyło się z myślą o jego wielkiej władzy; hrabina słuchała z uwagą Wszystkiego co mówiono o nim: nawet liberałowie oddawali hołd jego talentom.
Głownem źródłem złej opinji hrabiego było to, że uchodził za głowę reakcji na dworze parmeńskim, na czele zaś liberałów stała intrygantka zdolna do wszystkiego, nawet do zwycięstwa, margrabina Raversi, osoba niezmiernie bogata. Książę dawał pilne baczenie, aby nie zniechęcić stronnictwa które nie było przy władzy, wiedząc dobrze że zawsze będzie panem, nawet przy ministerjum z salonu Raversi. Opowiadano w Grianta tysiączne szczegóły o tyh intrygach: nieobecność hrabiego, którego wszyscy przedstawiali jako ministra zdolnego i energicznego, pozwalała zapomnieć o pudrowanych włosach, symbolu wszystkiego co gnuśne i smutne; był to szczegół bez znaczenia, jeden z obowiązków urzędu, na którym pozatem grał tak piękną rolę. Dwór, to śmieszne, mówiła hrabina do bratowej, ale zabawne; to zajmująca gra, na której prawidła trzeba się zgodzić. Czy komu kiedy przyszło do głowy biadać na niedorzeczność reguł pikiety? A przecież, skoro się raz do nich włożyć, miło jest dać przeciwnikowi pik-repik i kapotę.
Hrabina często myślała o autorze sympatycznych listów; dzień w którym je otrzymywała był dla niej miłym dniem; brała łódkę i jechała je odczytywać w najpiękniejszych okolicach, w Pliniana, w Belano, w lasku Sfondrata. Listy te wynagradzały jej poniekąd brak Fabrycego. Nie mogła przynajmniej odmówić hrabiemu że jest bardzo zakochany; nie upłynął miesiąc, a myśli o nim zabarwiły się tkliwą przyjaźnią. Co do hrabiego Mosca, to był on niemal szczery, kiedy jej ofiarował podać się do dymisji, rzucić ministerjum, i żyć z nią w Medjolanie lub gdzieindziej. Mam 400.000 franków, dodawał, co nam zapewni 15.000 funtów renty. Znów loża, konie! etc., powiadała sobie hrabina; przyjemne marzenia. Urocze perspektywy jeziora Como zaczęły ją na nowo czarować. Chodziła nad jego brzeg, aby marzyć o powrocie do świetnego życia, które, wbrew spodziewaniu, stawało się dla niej możliwe. Widziała się na Corso, w Medjolanie, szczęśliwa i wesoła jak za wicekróla; — młodość, a przynajmniej życie znów zaczęłoby się dla mnie.
Niekiedy gorąca wyobraźnia przesłaniała jej prawdę, ale nigdy nie było u niej miejsca na dobrowolne złudzenia, rodzące się z braku odwagi. Była to przedewszystkiem kobieta szczera: „Jeżeli jestem za stara nieco aby popełniać szaleństwa, zawiść, która stwarza sobie złudzenia jak miłość, może mi zatruć pobyt w Medjolanie. Po śmierci męża, moje szlachetne ubóstwo zyskało blask zarówno jak odtrącenie dwóch wielkich fortun. Biedny Mosca nie ma ani dwudziestej części dostatków, które składały u moich stóp te dwie ciemięgi, Limercati i Nani. Skromna pensyjka wdowia uzyskana z trudem, odprawienie służby, co miało swój rozgłos, pokoik na piątem piętrze, który ściągał po dwadzieścia karet do bramy, wszystko to tworzyło swego czasu niezwykłe widowisko. Ale, mimo największej zręczności, będę miała przykre chwile, jeżeli, posiadając za cały majątek jedynie swą pensyjkę, wrócę do Medjolanu, aby korzystać ze skromnego mieszczańskiego dobrobytu, jaki mogą nam dać owe 15.000 franków, które będzie miał Mosca po swej dymisji. Ważnym szkopułem, z którego zawiść ukuje sobie straszliwą broń, jest, że hrabia, mimo iż oddawna nie żyje z żoną, jest żonaty. Separacja ta znana jest w Parmie, ale w Medjolanie będzie ona czemś nowem, przypiszą ją mnie. Tak więc, mój piękny teatrze la Scala, boskie jezioro Como, żegnajcie! żegnajcie!
Mimo tych uprzedzeń, gdyby pani Pietranera miała bodaj jaki majątek, byłaby przyjęła propozycję hrabiego. Uważała się za kobietę starszą i bała się Dworu; ale co się wyda z tej strony Alp najmniej prawdopodobne, hrabia byłby wniósł dymisję z radością. Umiał przynajmniej przekonać o tem swą ukochaną. W każdym liście błagał, z rosnącą namiętnością, o nowe widzenie się w Medjolanie; użyczyła mu go. — Przysięgać panu, że go szalenie kocham, rzekła hrabina, byłoby kłamstwem; to byłoby za wiele szczęścia, gdybym mogła kochać dziś, po trzydziestce, tak jak kochałam niegdyś, mając lat dwadzieścia dwa! Ale patrzałam na zgon tylu rzeczy, które mi się zdawały wieczne! Mam dla pana najtkliwszą przyjaźń, ufność bez granic; ze wszystkich w świecie jest mi pan najmilszy. Hrabina sadziła że jest zupełnie szczera; mimo to, ku końcowi, oświadczenie to zawierało małe kłamstwo. Gdyby Fabrycy chciał, byłby może przeważył wszystko w jej sercu. Ale Fabrycy był dzieckiem w oczach hrabiego Mosca: hrabia przybył do Medjolanu w trzy dni po wyjeździe młodego szaleńca do Nowary i pośpieszył wstawić się za nim do barona Bindera. Hrabia sądził, że wygnanie, to sprawa bez ratunku.
Nie przybył do Medjolanu sam; przywiózł w swojej karocy diuka Sansevrina-Taxis. Był to sympatyczny sześćdziesięcioletni staruszek, szpakowaty, gładki, schludny, kolosalnie bogaty, ale nie dość szlachetnie urodzony. Zaledwie dziadek jego zebrał miljony, na stanowisku generalnego dzierżawcy dochodów państwowych w Pannie. Ojciec diuka zdobył stanowisko ambasadora w ***, dzięki następującej argumentacji: — Wasza Dostojność daje 30.000 franków swemu posłowi w ***, który Ją tam reprezentuje dość mizernie. Jeżeli Wasza Dostojność raczy mi użyczyć tego miejsca, przyjmę 6.000 franków pensji. Będę wydawał na dworze w *** nie mniej niż 100.000 franków rocznie, a mój intendent złoży co rok 20.000 do kasy spraw zagranicznych w Paramie. Za tę sumę, będzie można przydzielić mi takiego sekretarza ambasady jakiego się zechce, a ja nie będę zazdrosny o sekrety dyplomatyczne, jeśli będą jakie. Moim celem jest dodać blasku swemu domowi, jeszcze nieco świeżemu, i uświetnić go wysoką godnością dworską.
Obecny diuk, syn owego ambasadora, popełnił tę niezręczność, że się okazał prawie że liberałem; toteż od dwóch lat był w rozpaczy. Za Napoleona, stracił parę miljonów przez upór z jakim zostawał za granicą; otóż, od czasu przywrócenia porządku w Europie, nie mógł uzyskać pewnej wstęgi, która zdobiła portret jego ojca; brak tego orderu przyprawiał go o chorobę.
W tej zażyłości jaka towarzyszy miłości we Włoszech, względy próżności nie istniały między dwojgiem kochanków. Zupełnie tedy poprostu, hrabia Mosca rzekł do kobiety którą ubóstwiał:
— Mam parę planów do przedłożenia pani; wszystkie dosyć dobrze obmyślane; od trzech miesięcy dumam jedynie nad tem.
1-o. Wnoszę dymisję i żyjemy sobie po mieszczańsku w Medjolanie, Florencji, Neapolu, gdzie zechcesz. Mamy 15.000 funtów renty, niezależnie od dobrodziejstw księcia, które mogą trwać dłużej lub krócej.
2-o. Raczy pani przenieść się do kraju gdzie mam jakąś władzę, kupi pani mająteczek, na przykład Sacca, uroczy pałacyk w lesie nad Padem, może pani podpisać kontrakt choćby za tydzień. Książę przywiąże panią do dworu. Ale tu nastręcza się trudność. Przyjmą panią dobrze na dworze; nikt nie odważy się okiem mrugnąć w mojej obecności; przytem księżna uważa się za nieszczęśliwą, a ja starałem się być jej pomocny z myślą o pani. Ale przypominam pani zasadniczą trudność: książę jest bigot, a, jak pani wiadomo, nieszczęście chce że ja jestem żonaty. Stąd miljon drobnych przykrości. Jest pani wdową; ten piękny tytuł trzebaby zmienić na inny, i to stanowi właśnie przedmiot trzeciej proporcji.
Możnaby znaleźć nowego wygodnego męża. Ale, przedewszystkiem, musi być bardzo stary; czemuż miałaby mnie pani pozbawić nadziei zastąpienia go kiedyś? Otóż, zawarłem osobliwy układ z księciem Sanseverina-Taxis; rozumie się, że nie zna nazwiska przyszłej księżnej. Wie tylko, że zrobię go ambasadorem i dam mu ten order który miał jego ojciec, a którego brak czyni go najnieszczęśliwszym ze śmiertelnych. Pozatem, książę nie jest najgłupszy; sprowadza z Paryża ubrania i peruki. Nie jest to człowiek zdolny do rozmyślnej niegodziwości; wierzy święcie, że honor polega na tem aby mieć order, a wstydzi się swego majątku. Przed rokiem przyszedł do mnie z propozycją założenia szpitala za ten order; wyśmiałem go; ale on się nie wyśmiał ze mnie, kiedy mu zaproponowałem małżeństwo: pierwszym moim warunkiem było, rozumie się, że nigdy noga jego nie postanie w Parmie.
— Ale czy pan wie, że to co mi pan proponuje, jest bardzo niemoralne? rzekła hrabina.
— Nie więcej niż wszystko co się robi na naszym dworze i na dwudziestu innych. Absolutna władza ma tę wygodę, że uświęca wszystko w oczach ludów; cóż znaczy śmieszność, której nikt nie dostrzega? Przez dwadzieścia lat, naszą polityką będzie strach przed jakobinami, i to jaki! Co rok będziemy święcie przekonani, Ze jesteśmy w wilję nowego roku 93! Usłyszy pani, mam nadzieję, frazesy, jakie wygłaszam na ten temat na swoich recepcjach! To wspaniałe! Wszystko, co zdoła zmniejszyć nieco ten strach, będzie bezwzględnie moralne w oczach szlachty i dewotów. Otóż, w Parmie, wszystko co nie jest szlachtą i dewotami, siedzi w więzieniu lub wybiera się tam. Niech pani będzie przekonana, że to małżeństwo wyda się gorszące dopiero w dniu mojej niełaski. Układ ten nie oszukuje, nie krzywdzi nikogo, to główna rzecz, jak sądzę. Panujący, którego łaską frymarczymy, uczynił swoje przyzwolenie zależnem od jednego tylko warunku, to jest aby przyszła diuszesa była szlachcianką. W zeszłym roku, moja posada, razem wziąwszy, dała mi 107.000 franków; ogólny mój dochód był coś koło 122.000; umieściłem 22.000 w Ljonie. Zatem, niech pani wybiera: l-o szeroka egzystencja oparta na 122.000 franków dochodu, co w Parmie wynosi najmniej tyle co 400.000 w Medjolanie, ale połączona z tem małżeństwem, dającem pani nazwisko znośnego człowieka, którego pani ujrzy tylko przy ołtarzu; 2-o skromne życie z 15.000 franków we Florencji lub Neapolu; godzę się bowiem z pani zdaniem, że zanadto panią podziwiano w Medjolanie: zawiść ścigałaby nas i zdołałaby nam zatruć życie, świetności Parmy będą miały, mam nadzieję, pewien urok nowości, nawet w oczach pani, które widziały dwór księcia Eugenjusza: roztropnie byłoby poznać to życie, nim się je sobie zamknie. Niech pani nie sądzi, że ja chcę wpływać na jej decyzję. Co do mnie, wybrałem dawno: wolę raczej żyć na czwartem piętrze z panią, niż wieść dalej samotnie tę wspaniałą egzystencję.
Możliwość tego osobliwego małżeństwa była codzień tematem dyskusji między kochankami. Hrabina ujrzała na balu w la Scala diuka Sanseverina-Taxis, który wydał się jej wcale możliwy. W jednej z ostatnich rozmów, Mosca ujął w ten sposób propozycję: trzeba powziąć postanowienie, jeśli chcemy spędzić mile resztę życia i nie zestarzeć się przed czasem. Książę dał zezwolenie; Sanseverina jest figurą raczej przyzwoitą; posiada najpiękniejszy pałac w Parmie i niesłychany majątek; ma sześćdziesiąt ośm lat i szaloną żądzę orderu; ale plamą w jego życiu jest, iż kupił niegdyś za 10.000 franków biust Napoleona Canowy. Drugi jego grzech, który go uśmierci o ile pani nie przyjdzie mu z pomocą, to iż pożczył 25 napoleonów Ferrantemu Palla, naszemu ziomkowi! jestto potrosze warjat, potrosze genjusz, którego później skazaliśmy na śmierć, na szczęście. Ów Ferrante napisał w życiu jakieś dwieście wierszy, które nie mają nic równego; powiem je pani, to tak piękne jak Dante. Książę wyśle Sanseverinę do ***, on panią zaślubi w dzień wyjazdu, a w drugim roku swej podróży, którą nazwie ambasadą, otrzyma ową wstęgę, bez której nie może żyć. Będzie w nim pani miała brata, który nie będzie się naprzykrzał; podpisuje zgóry wszystko czego zażądam, poza tem będzie go pani widywała rzadko lub nigdy, jak zechcesz. Z przyjemnością gotów jest nie pokazywać się w Parmie, gdzie musi wstydzie się dziadka dorobkiewicza i swego rzekomego liberalizmu. Rassi, nasz kat, twierdzi że Sanseverina abonował w sekrecie Constitutionnel za pośrednictwem poety Ferrante Palla i ta potwarz długo stanowiła przeszkodę do zgody panującego księcia.
Czemu historyk, który powtarza wiernie szczegóły zasłyszanego opowiadania, miałby być winny? Czy to jego wina, jeśli osoby porwane namiętnościami, których, nieszczęściem dlań, nie podziela, popadają w uczynki głęboko niemoralne? Prawda, iż tego rodzaju rzeczy nie zdarzają się już w kraju, gdzie, ze wszystkich namiętności, przetrwała tylko jedna, mianowicie pieniądz, narzędzie próżności.
W trzy miesiące po tych wydarzeniach, księżna Sanseverina-Taxis olśniewała dwór parmeński uroczym wdziękiem i szlachetną pogodą; dom jej był najmilszy w mieście; a to właśnie hrabia Mosca przyrzekł swemu panu. Ranucjusz Ernest IV, oraz księżna jego małżonka, którym przedstawiły diuszesę dwie najznamienitsze damy w kraju, przyjęli ją bardzo łaskawie. Diuszesa ciekawa była ujrzeć owego władcę, pana losów człowieka którego kochała; chciała go olśnić i udało się to jej aż nadto. Ujrzała człowieka słusznego wzrostu ale nieco ciężkiego; włosy, wąsy, olbrzymie bokobrody, były — wedle dworaków — pięknego koloru blond; komu innemu przywiodłyby na myśl konopie. Od dużej twarzy odbijał mały, niemal kobiecy nos. Jednakże, aby spostrzec wszystkie brzydkie szczegóły, trzeba było rozbierać kolejno rysy księcia; w całości budził wrażenie inteligencji i siły. Wzięcie, postawa księcia nie miały wrodzonego majestatu, ale często chciał imponować osobie z którą rozmawiał; wówczas stawał się sam zakłopotany i kołysał się z nogi na nogę. Pozatem, Ernest IV miał spojrzenie przenikliwe i władcze; gesty jego miały coś szlachetnego, a słowa były odmierzone i zwięzłe.
Mosca uprzedził księżnę, że, w gabinecie gdzie daje audjencje, książę ma duży portret Ludwika XIV i ładny inkrustowany stolik florencki. Zauważyła, iż podobieństwo jest uderzające: najoczywiściej silił się na spojrzenie i na szlachetny akcent Ludwika XIV a opierał się na stoliku w sposób przypominający Józefa II. Po pierwszych słowach zwróconych do księżnej, usiadł, aby jej dać sposobność posłużenia się taburetem, należnym jej godności. Na tym dworze, diuszesy, księżne i żony grandów hiszpańskich siadały same; inne czekały aż panujący je zachęci; aby zaś zaznaczyć różnicę, monarcha odczekiwał zawsze chwilkę, nim zaprosił damę, nie mającą rangi diuszesy, aby siadła. Pani Sanseverina zauważyła, że chwilami kopja Ludwika XIV była zbyt wyraźna; naprzykład uśmiech dobroci z odchyleniem głowy wstecz.
Ernest IV miał na sobie frak ostatniej mody, prosto z Paryża: z tego miasta, którego nienawidził, przysyłano mu co miesiąc frak, surdut i kapelusz. Ale, przez jakąś dziwną kombinację, w dniu w którym przedstawiono mu diuszesę, włożył czerwone spodnie, jedwabne pończochy, oraz trzewiki, których model można oglądać na portretach Józefa II.
Książę przyjął panią Sanseverina z wdziękiem, rozwinął wiele dowcipu i uprzejmości; mimo to, zauważyła pewien brak ciepła. — Wie pani czemu? rzekł Mosca, kiedy wróciła z audjencji: to dlatego, że Medjolan jest większy i ładniejszy od Parmy. Gdyby panią przyjął tak jak się spodziewałem i jak pozwolił mi mieć nadzieję, bałby się, że będzie wyglądał na parafianina oczarowanego piękną panią ze stolicy. Bezwątpienia drażni go jeszcze jeden szczegół, który zaledwie śmiem pani wyznać: książę nie ma na dworze ani jednej kobiety, któraby się mogła mierzyć z panią co do urody. To był wczoraj wieczór jedyny przedmiot jego rozmowy z Pernice, pierwszym kamerdynerem, który ma dla mnie względy. Przewiduję małą rewolucję w etykiecie; moim największym wrogiem na tym dworze jest głupiec, który zwie się generał Fabio Conti. Niech Pani sobie wyobrazi pajaca, który był na wojnie może przez jeden dzień w życiu, a który na tej podstawie przybiera tony Fryderyka Wielkiego. Co więcej, stara się również naśladować szlachetną przyszłość generała Lafayette, a to dlatego, że jest tutaj głową liberałów (Boże, co za liberałów!)
— Znam Fabia Conti, rzekła księżna; spotkałam go w pobliży Como; szamotał się z żandarmami. Opowiedziała przygodę, którą czytelnik przypomina sobie może.
— Dowie się pani kiedyś, jeśli umysł twój zdoła przeniknąć głębiny naszej etykiety, że panny nie pojawiają się na dworze aż do pójścia za mąż. Otóż, książę ma taką ambicję na punkcie wyższości Parmy nad innemi miastami, iż założę się, że znajdzie sposób aby kazać sobie przedstawić małą Klelję Conti, córkę naszego Lafayetta. Jest, na honor, urocza, i jeszcze przed tygodniem uchodziła za najpiękniejszą istotę w całem państwie. Nie wiem, ciągnął hrabia, czy okropności, jakie wrogowie księcia opowiadają o nim, doszły do Grianta; zrobić no zeń potwora, ludożercę. Faktem jest, iż Ernest IV posiada mnóstwo drobnych zalet; można dodać, że, gdyby był ubezpieczony przeciw ranom, jak Achilles, byłby całe życie wzorem panującego. Ale, w chwili znudzenia i irytacji, a także aby naśladować Ludwika XIV, który kazał uciąć głowę nie wiem już jakiemu bohaterowi Frondy, żyjącemu spokojnie w swoim majątku opodal Wersalu, w pięćdziesiąt lat po Frondzie, Ernest IV kazał raz powiesić dwóch liberałów. Zdaje się, że ci lekkomyślnicy zbierali się w oznaczone dnie, aby wygadywać na księcia i modlić się do nieba o zarazę, któraby przyszła do Parmy i oswobodziła ich od tyrana. Udowodniono słowo tyran. Rassi nazwał to sprzysiężeniem i uzyskał wyrok śmierci; stracenie jednego z nich, hrabiego L..., odbyło się bardzo okrutnie. To się działo jeszcze przede mną. Od tej nieszczęsnej chwili, dodał hrabia ciszej, książę podlega napadom lęku niegodnym mężczyzny, ale stanowiącym jedyne źródło łaski którą się cieszę. Bez tego wszechwładnego strachu, charakter mój byłby zbyt energiczny, zbyt surowy dla tego dworu, ziemi obiecanej bałwanów. Czy uwierzyłabyś, że książę zagląda pod łóżka w swoim pokoju nim się położy, i wydaje miljon — co równa się czterem miljonom w Medjolanie — aby mieć dobrą policję: oto widzi pani głowę tej straszliwej policji. Przez policję, to znaczy przez strach, zostałem ministrem wojny i finansów; że zaś minister spraw wewnętrznych jest moim nominalnym zwierzchnikiem (policja należy do jego sfery działania), postarałem się dać tę tekę hrabiemu Zurla-Contarini, głupcowi zamęczającemu się pracą, który dla przyjemności wypisuje ośmdziesiąt listów dziennie. Otrzymałem właśnie dziś rano list, na którym hrabia Zurla-Contarini miał satysfakcję położyć własną ręką liczbę porządkową 20.715.
Przedstawiono również panią Sanseverina smutnej księżnej Parmeńskiej, Klarze-Paulinie, która, dlatego że jej mąż miał kochankę (dość ładną osobę, margrabinę Balbi), uważała się za najnieszczęśliwszą kobietę w świecie, będąc może tylko najnudniejszą. Pani Sanseverina ujrzała kobietę wysoką, chudą, mającą niespełna trzydzieści sześć lat a wyglądającą na pięćdziesiąt. Regularna i szlachetna twarz mogłaby uchodzić za piękną — mimo że zeszpecona okrągłemi oczami krótkowidza — gdyby księżna nie była się zaniedbała. Przyjmowała diuszesę z tak wyraźnem onieśmieleniem, że paru dworzan niechętnych hrabiemu Mosca odważyło się powiedzieć, iż księżna wygląda na poddankę, a diuszesa na panującą. Pani Sanseverina, zdziwiona, niemal zmieszana, nie wiedziała jakich wyrazów dobierać aby się postawić niżej miejsca, które księżna wyznaczała sobie sama. Aby przywrócić nieco swobody biednej księżnej, która w gruncie nie była bez inteligencji, diuszesa nie znalazła nic lepszego niż zapuścić się w dysertację o botanice. Księżna była w istocie nader uczona w tej materji; miała bardzo ładne cieplarnie z mnóstwem roślin podzwrotnikowych. Diuszesa, starając się poprostu wybrnąć z kłopotu, pozyskała sobie nazawsze księżnę Klarę-Paulinę, która, nieśmiała i zakłopotana z początku, pod koniec tak się ożywiła, iż, wbrew etykiecie, audjencja trwała blisko pięć kwadransów. Nazajutrz, diuszesa zakupiła różne egzotyczne rośliny i głosiła się wielką amatorką botaniki.
Księżna przestawała często z wielebnym ojcem Landriani, arcybiskupem parmeńskim, człowiekiem uczonym, rozumnym i zacnym. Było to osobliwe zjawisko, kiedy siedział w swojem szkarłatnem aksamitnem krześle (przysługiwało mu z prawa) naprzeciw fotela księżnej, otoczonej damami dworu i dwiema damami do towarzystwa. Siwowłosy prałat był, jeśli to możliwe, jeszcze bardziej nieśmiały niż księżna; widywali się codzień a każda audjencja zaczynała się od dobrego kwadransa milczenia; do tego stopnia, że aż hrabina Alvizi, jedna z dam do towarzystwa, stała się rodzajem faworyty, dzięki temu, że umiała zagajać rozmowę i przerywać milczenie.
Aby dokończyć prezentacyj, wprowadzono panią Sansevenna do J. W. księcia następcy tronu, osobistości wyższej od ojca a bardziej nieśmiałej niż matka. Był mocny w mineralogji i miał szesnaście lat. Zaczerwienił się na widok diuszesy i osłupiał tak, że nie umiał wyrzec słowa do pięknej damy. Był to przystojny chłopiec, który spędzał życie po lasach, z młoteczkiem w dłoni. W chwili gdy diuszesa wstała aby położyć koniec milczącej audjencji, książę-następca zawołał:
— Mój Boże, jaka pani ładna!
Damie, zaszczyconej prezentacją, okrzyk ten wydał się wcale inteligentny.
Margrabina Balbi, dwudziestopięcioletnia kobieta, mogła jeszcze na parę lat przed przybyciem księżnej Sanseverina uchodzić za wzór włoskiej urody. Obecnie, miała jeszcze cudowne oczy i rozkoszne minki; ale zbliska skóra jej była usiana drobnemi zmarszczkami, które czyniły z margrabiny jakgdyby młodą staruszkę. Widziana z odległości, naprzykład w teatrze, w loży, była to jeszcze piękność; toteż publiczność podziwiała smak monarchy. Książę spędzał wieczory u margrabiny Balbi, ale często nie otwierał ust; ta nuda dostojnej osoby sprawiła, że biedna kobieta wychudła straszliwie. Miała pretensję do sprytu i uśmiechała się wciąż złośliwie; mając najpiękniejsze ząbki w świecie, siliła się, poomacku, bez żadnej myśli, wyrazić sprytnym uśmieszkiem co innego niż mówiły jej słowa. Hrabia Mosca powiadał, że to te ciągłe uśmiechy, połączone z wewnętrznem ziewaniem, były przyczyną tylu zmarszczek. Margrabina Balbi miała udział we wszystkich obrotach; państwo nie mogło zrobić interesu ani na 1000 fr. bez jakiegoś upominku (grzeczne słowo używane w Parmie) dla margrabiny. Głos publiczny utrzymywał, że umieściła sześć miljonów w Anglji, ale, wedle świeżych a ścisłych informacji, majątek jej nie sięgał w istocie ani 1.500.000 franków. Mosca postarał się o tekę finansów głównie dlatego, aby się ubezpieczyć od jej intryg i aby ją trzymać w zależności. Jedyną sprężyną hrabiny był strach, przedzierzgnięty w brudne skąpstwo: Umrę pod płotem, mówiła księciu, zgorszonemu tem wyrażeniem. Pani Sanseverina zauważyła, iż przedpokój, lśniący od złoceń, oświetlony był łojówką kapiącą na kosztowny marmurowy stół, a drzwi do sali były umorusane palcami lokajów.
— Przyjęła mnie, rzekła pani Sanseverina do swego przyjaciela, tak, jakgdyby oczekiwała ode mnie pięćdziesięciu franków gratyfikacji.
Serję powodzeń księżnej zmąciło nieco przyjęcie, jakiego doznała ze strony najzręczniejszej kobiety na dworze, słynnej margrabiny Raversi, skończonej intrygantki, stojącej na czele stronnictwa przeciwnego hrabiemu Mosca. Chciała go obalić, i to tem bardziej, iż była siostrą diuka Sanseverina i obawiała się, że uroki nowej diuszesy mogą zagrażać — jej sukcesji. Raversi, to nie jest bynajmniej kobieta którąby można lekceważyć, rzekł hrabia do swej przyjaciółki; uważam ją tak dalece za zdolną do wszystkiego, że rozstałem się z żoną jedynie dlatego, że upierała się wziąć za kochanka kawalera Bentivoglio, jednego z przyjaciół margrabiny. Dama ta, virago o bardzo czarnych włosach, zwracająca uwagę djamentami które nosiła od rana i różem którym powlekała policzki, zajęła od początku wrogie stanowisko wobec księżnej i, na recepcji u siebie, uważała za właściwe rozpocząć kroki wojenne. W listach które pisywał z ***, Sanseverina zdawał się tak zachwycony swoją ambasadą a zwłaszcza nadzieją wstęgi, iż rodzina lękała się, aby nie zostawił części majątku żonie, którą zasypywał podarkami. Pani Raversi, mimo iż zdecydowanie brzydka, miała kochanka, hrabiego Balbi, najładniejszego mężczyznę na dworze; wogóle udawało się jej wszystko co podjęła.
Księżna prowadziła dom na największą stopę. Pałac Sanseverina był zawsze jednym z najwspanialszych w Parmie, a książę, z okazji swej ambasady oraz przyszłej wstęgi, wydawał grube sumy na upiększenie go: pani Sanseverina kierowała robotami.
Hrabia odgadł: niedługo po przedstawieniu księżnej, Klelja Conti zjawiła się na dworze; zrobiono ją kanoniczką. Aby odwrócić cios, jakim ten fawor mógł się wydawać dla wpływów hrabiego, pani Sanseverina wyprawiła zabawę pod pozorem inauguracji ogrodu z właściwym sobie wdziękiem, uczyniła Klelję — którą nazywała swą młodą przyjaciółką z nad Como — królową wieczoru. Cyfra Klelji zjawiła się, niby przypadkiem, na transparencie. Młoda Klelja, mimo iż nieco zadumana, mile wspomniała przygodę nad jeziorem oraz wyraziła swą wdzięczność. Mówiono o niej, że jest spokojna i skłonna do samotności. Księżna zaprzyjaźniła się z młodą panną, czuła do niej sympatję, nie chciała się okazać zazdrosna i wciągała ją do wszystkich swoich zabaw; słowem, systemem jej było łagodzić nienawiści, których hrabia był przedmiotem.
Wszystko uśmiechało się jej; bawiła się tą egzystencją dworską, w której wciąż trzeba się lękać burzy; miała uczucie, że zaczyna na nowo żyć. Czuła wiele tkliwości i przywiązania do hrabiego, który poprostu szalał ze szczęścia. Szczęście, którego kosztował, dawało mu doskonale zimną krew we wszystkiem co tyczyło jedynie ambicji. Toteż, w niespełna dwa miesiące po przybyciu księżnej, uzyskał stanowisko pierwszego ministra, wielce już bliskie — co się tyczy honorów — stanowiska samego panującego. Hrabia miał nieograniczony wpływ na swego pana, a świeży tego dowód poruszył całą Parmę.
Na południowy wschód, o dziesięć minut od miasta, wznosi się słynna cytadela, tak głośna we Włoszech, z wieżą wysoką na sto ośmdziesiąt stóp i widną z daleka. Wieża ta, zbudowana na wzór mauzoleum Adrjana w Rzymie, przez wnuków Pawła III z początkiem XVI wieku, jest tak obszerna, iż na tarasie, który ją wieńczy, można było zbudować pałac dla gubernatora cytadeli i nowe więzienie zwane wieżą Farneze. Więzienie to, zbudowane na cześć najstarszego syna Ranucjusza Ernesta II, który został kochankiem swej świekry, uchodziło za bardzo piękne i osobliwe. Pani Sanseverina zapragnęła je zwiedzić; dnia tego upał był straszliwy, na górze zaś znalazła przewiew, co ją tak zachwyciło, że spędziła tam kilka godzin. Otworzono jej skwapliwie sale wieży Farneze.
Na tarasie księżna spotkała biednego liberała, który zażywał tam półgodzinnej przechadzki udzielanej więźniom co trzy dni. Za powrotem, księżna, która nie nabyła jeszcze dyskrecji potrzebnej na absolutnym dworze, wspomniała o tym człowieku, który jej opowiedział całe swoje życie. Stronnictwo Ravesi podchwyciło słowa Giny i powtarzało je na prawo i lewo, w nadziei, że podrażnią księcia. W istocie, Ernest IV mawiał często, iż najważniejsza rzecz, to działać na wyobraźnię. Zawsze, to jest wielkie słowo, powiadał, i straszliwsze we Włoszech niż gdzieindziej: wskutek tego w życiu swojem nie użyczył łaski. W tydzień po wizycie w fortecy, pani Sanseverina uzyskała złagodzenie kary, podpisane przez panującego i przez ministra z nazwiskiem in blanco. Więzień miał otrzymać zwrot całego mienia, oraz pozwolenie dożycia dni w Ameryce. Wpisała nazwisko człowieka, który z nią mówił. Niestety, człowiek ten była to licha figura, słaba dusza; jego zeznania sprawiły niegdyś, że słynnego Ferrante Palla skazano na śmierć.
Niezwykłe to ułaskawienie doprowadziło do zenitu pozycję pani Sanseverina. Mosca szalał ze szczęścia; piękna ta epoka jego życia wywarła stanowczy wpływ na los Fabrycego. Chłopiec siedział wciąż w Romagnano, blisko Nowary; spowiadał się, polował, nie czytał nic i umizgał się do szlachetnie urodzonej damy, jak zalecała jego instrukcja. Księżna była wciąż nieco krzywa o tę ostatnią konieczność. Drugą niebezpieczną dla hrabiego oznaką było to, iż księżna, zresztą bezwzględnie z nim szczera, myśląca poprostu głośno w jego obecności, nie wspominała mu nigdy o Fabrycym, nie rozważywszy wprzód dobrze każdego słowa.
— Jeżeli chcesz, rzekł pewnego razu hrabia, napiszę do twego braciszka nad Como. Przy pewnym wysiłku moich przyjaciół, uda się nam może skłonić magrabiego del Dongo, aby się postarał o łaskę dla sympatycznego kuzynka. Jeżeli to prawda — o czem nie chcę wątpić — że Fabrycy wyrasta ponad młodych ludzi którzy obnoszą się na angielskich konikach po ulicach Medjolanu, cóż to za życie, mając lat ośmnaście, nie robić nic i mieć widoki zawsze nie robić nic! Gdyby niebo użyczało mu szczerej pasji do czegoś, bodaj do rybołówstwa, uszanowałbym ją; ale co on będzie robił w Medjolanie, nawet po ułaskawieniu? Będzie, o stałej godzinie, dosiadał wierzchowca sprowadzonego z Anglji; o innej godzinie bezczynność zawiedzie go do kochanki, którą będzie mniej kochał niż konia... Ale, jeśli rozkażesz, postaram się zapewnić to życie twemu bratankowi.
— Chciałabym go widzieć oficerem, rzekła księżna.
— Czy radziłabyś jakiemu panującemu, aby powierzył stanowisko, które może mieć pewnego dnia swoją wagę, młodemu człowiekowi: l-o zdolnemu do entuzjazmu; 2-o który okazał entuzjazm dla Napoleona, do tego stopnia, iż pognał za nim pod Waterloo? Pomyśl, czem bylibyśmy wszyscy, gdyby Napoleon zwyciężył pod Waterloo! Nie trzebaby nam się lękać liberałów, to prawda; ale monarchowie ze starożytnych dynastyj nie mogliby się utrzymać przy tronie inaczej niż żeniąc się z córkami jego marszałków. Tak więc, dla Fabrycego, karjera wojskowego, to los wiewiórki w klatce; wiele ruchu, ani kroku naprzód. Będzie patrzył jak go wyprzedza każdy wytrwały plebejusz. Pierwszą zaletą młodego człowieka dzisiaj — może przez pięćdziesiąt lat, jak długo będziemy czuli strach i jak długo religja nie odzyska władzy — to nie być entuzjastą i nie myśleć.
Przyszło mi do głowy jedno, ale to jest rzecz, na którą zrazu się okrzykniesz, a mnie sprawi ona wiele kłopotów i to nie na dzień ani dwa: jestto szaleństwo, które chcę popełnić dla ciebie. Ale powiedz mi, jeśli wiesz, jakiego szaleństwa nie zrobiłbym, aby uzyskać jeden uśmiech?
— A więc? spytała księżna.
— A więc! Mieliśmy w Parmie trzech arcybiskupów z waszej rodziny: Askanja del Dongo, który pisywał w r. 16..., Fabrycego w r. 1699 i drugiego Askanja w 1740. Jeśli Fabrycy zechce pójść drogą infuły i odznaczyć się cnotami, zrobię go gdzieś tam biskupem, a potem arcybiskupem tutaj, o ile wpływ mój potrwa. Realny zarzut jest ten: czy będę ministrem dość długo, aby urzeczywistnić ten plan, wymagający wielu lat? Książę może umrzeć, może wpaść na ten koncept aby mi dać dymisję. Ale, ostatecznie, jestto jedyny środek, jakim rozporządzam, aby uczynić dla Fabrycego coś, coby było godne ciebie.
Dyskusja trwała długo: myśl ta była dla księżnej bardzo odpychająca.
— Dowiedź mi jeszcze, rzekła do hrabiego, że wszelka inna karjera niemożliwa jest dla Fabrycego, Hrabia dowiódł.
— Żałujesz, rzekł, świetnego munduru; ale na to nie umiem nic poradzić.
Po miesiącu namysłu, którego zażądała księżna poddała się z westchnieniem roztropnym poglądom ministra. — Dosiadać z nadętą miną angielskiego konia w jakiemś dużem mieście, powtarzał hrabia, lub obrać zawód niezgodny z jego urodzeniem; nie widzę pośredniej drogi. Na nieszczęście, szlachcic nie może zostać ani lekarzem ani adwokatem; a nasza epoka należy do adwokatów.
Pamiętaj, bądź co bądź, powtarzał hrabia, że zapewniasz swemu bratankowi, na bruku Medjolanu, los, jakim cieszą się ci z jego rówieśników, którzy uchodzą za najszczęśliwszych. Wyjednawszy mu ułaskawienie, możesz mu dać piętnaście, dwadzieścia, trzydzieści tysięcy franków; mniejsza ile, ani ty ani ja nie zamierzamy robić oszczędności.
Księżna była czuła na sławę; nie chciała aby Fabrycy był prostym darmozjadem; wróciła do planu swego kochanka.
— Zauważ, rzekł hrabia, że ja nie mam pretensji zrobić z Fabrycego wzorowego księdza, jakich spotyka się tylu. Nie, to przedewszystkiem wielki pan: może być nieukiem, jeśli ma ochotę, mimo to zostanie biskupem i arcybiskupem, o ile księciu nadal będę potrzebny.
— Jeśli, na twoje rozkazy, propozycja moja zmieni się w niewzruszony wyrok, dodał hrabia, nie trzeba aby Parma oglądała twego pupila w jego początkach. Karjera jego raziłaby, gdyby go tu widziano jako zwykłego księdza; winien pojawić się w Parmie dopiero w fioletowych pończochach[3] i należycie wyekwipowany. Wszyscy się domyślają, że twój bratanek ma zostać biskupem i nikt się tem nie zgorszy.
Posłuchaj mnie, wyślij Fabrycego na trzy lata teologji do Neapolu. Podczas wakacyj może pojechać do Paryża i Londynu, ale nie pokaże się w Parmie. Ostatnie zdanie przejęło księżnę jakgdyby dreszczem.
Wysłała kurjera do bratanka i naznaczyła mu spotkanie w Placencji. Trzeba dodać, że ten kurjer zawiózł mu potrzebne pieniądze i paszport?
Przybywszy pierwszy do Placencji, Fabrycy pobiegł naprzeciw księżnej i uściskał ją z uniesieniem, które wycisnęło jej łzy. Szczęśliwa była, że hrabiego nie było przy tem; od czasu ich stosunku pierwszy raz doznała tego wrażenia.
Plany księżnej tyczące jego osoby zrazu wzruszyły głęboko a potem, zmartwiły Fabrycego; zawsze miał nadzieję, iż, po umorzeniu sprawy z Waterloo, zostanie w końcu żołnierzem. Jedno uderzyło księżnę i pomnożyło jeszcze romantyczną opinję o bratanku: mianowicie, iż odrzucił stanowczo myśl o kawiarnianem życiu w jednej ze stolic.
— Wyobrażasz sobie siebie na Corso we Florencji albo Neapolu, powiadała księżna, na koniku angielskim czystej krwi? Wieczorem powóz, ładne mieszkanko etc. Z przyjemnością rozwodziła się nad tem pospolitem szczęściem, które Fabrycy odpychał ze wzgardą. To bohater! myślała.
— A po dziesięciu latach tego przyjemnego życia, cóż osiągnę? powiadał Fabrycy; czem będę? Młodym człowiekiem dojrzałym, który musi ustąpić pierwszemu z brzegu chłoptasiowi wchodzącemu w świat, również na angielskim koniu.
Zrazu Fabrycy odtrącił bezwzględnie myśl o karjerze duchownej; mówił o wyjeździe do Ameryki, aby zostać obywatelem i żołnierzem republikańskim.
— Cóż za złudzenie? Nie będzie wojny, i popadniesz znowu w życie kawiarniane, tylko bez wykwintu, bez muzyki, bez miłości, odparła księżna. Wierz mi, dla ciebie jak i dla mnie, życie w Ameryce byłoby bardzo smutne. Wytłumaczyła mu kult boga-dolara, oraz ten szacunek jaki trzeba mieć dla masy robotniczej, która głosami swemi rozstrzyga o wszystkiem. Wrócili do infuły.
— Nim się zaczniesz burzyć, rzekła księżna, zrozum czego hrabia od ciebie żąda: nie chodzi o to aby być biednym księżyną mniej lub więcej przykładnym i cnotliwym, jak ksiądz Blanes. Przypomnij sobie, czem byli twoi stryjowie, arcybiskupi parmeńscy, odczytaj sobie ich życiorysy. Przedewszystkiem, człowiek o twojem nazwisku powinien być wielkim panem, szlachcicem, hojnym, tarczą sprawiedliwości, przeznaczonym zgóry na to aby stać na czele... i przez całe życie zrobić tylko jedno łajdactwo, ale bardzo korzystne.
— Tak więc, wszystkie moje złudzenia spłynęły z wodą, powiadał Fabrycy, wzdychając głęboko; ciężka, zaiste, ofiara! Wyznaję? nie zdawałem sobie sprawy z tego wstrętu do zapału i inteligencji, nawet obróconych na ich pożytek, jaki odtąd będzie panował wśród samowładnych monarchów.
— Pomyśl, że jedna proklamacja, jeden kaprys serca może pchnąć entuzjastę do stronnictwa przeciwnego temu, któremu służył całe życie!
— Ja entuzjasta! powtórzył Fabrycy; toż ja nie mogę się nawet zakochać!
— Jakto? wykrzyknęła księżna.
— Kiedy mam zaszczyt zalecać się do pięknej damy, nawet szlachetnie urodzonej i pobożnej, mogę myśleć o niej tylko póty, póki ją widzę.
Wyznanie to sprawiło osobliwe wrażenie na księżnej.
— Proszę o miesiąc, podjął Fabrycy, abym się mógł pożegnać z panią C. w Nowarze i, co jeszcze trudniejsze, z zamkami na lodzie całego życia. Napiszę do matki, która zechce może odwiedzić mnie w Belgirate, na piemonckim brzegu Lago Maggiore, w miesiąc zaś później będą incognito w Parmie.
— Nie waż się! krzyknęła księżna. Nie chciała, aby Mosca widział ją z Fabrycym.
Jeszcze raz spotkali się w Placencji. Tym razem księżna była bardzo podniecona: burza wszczęła się na Dworze; stronnictwo margrabiny Raversi bliskie było tryumfu; możebne było, że miejsce hrabiego Mosca zajmie generał Fabio Conti, głowa tego, co w Parmie zwało się stronnictwem liberalnem. Wyjąwszy nazwiska rywala, który rósł w łasce panującego, księżna powiedziała Fabrycemu wszystko. Roztrząsała na nowo widoki jego przyszłości, nawet w razie gdyby mu zabrakło wszechpotężnego poparcia hrabiego.
— Mam spędzić trzy lata w akademji duchownej w Neapolu! wykrzyknął Fabrycy; ale, skoro mam być przedewszystkiem młodym. arystokratą i skoro nie żądasz abym prowadził życie cnotliwego seminarzysty, pobyt w Neapolu nie przeraża mnie wcale, to nie będzie gorsze niż życie w Romagnano: tamtejsze towarzystwo zaczynało mnie uważać za jakobina. Na mem wygnaniu odkryłem, że nie umiem nic, nawet łaciny, nawet ortografji. Miałem zamiar rozpocząć na nowo edukację w Nowarze, będę chętnie studjował teologję w Neapolu: to wiedza nader skomplikowana. Księżna była zachwycona. Jeśli nas wypędzą, powiadała, odwiedzimy cię w Neapolu. Ale, skoro godzisz się na razie wdziać fioletowe pończochy, hrabia, który zna dzisiejsze Włochy, kazał ci powiedzieć jedno. Wierz albo nie wierz w to czego cię będą uczyli, ale nie podnoś nigdy żadnych zarzutów. Wyobraź sobie, że cię uczą gry w wista; czy spierałbyś się z regułami wista? Powiedziałam hrabiemu, że wierzysz, i bardzo ci to chwalił; to jest pożyteczne na tym świecie i na tamtym. Ale, jeżeli wierzysz, nie popadaj w tę pospolitość aby mówić ze wstrętem o Wolterze, Diderocie, Raynalu, wszystkich tych pomylonych Francuzach, prekursorach parlamentaryzmu. Niech te nazwiska rzadko zjawiają się w twoich ustach; ale, ostatecznie, kiedy trzeba, mów o tych panach ze spokojną ironją: to ludzie oddawna pognębieni, ataki ich nie mają już znaczenia. Wierz ślepo we wszystko, co ci powiedzą w Akademji. Pomyśl, że będą ludzie, którzy zarejestrują w pamięci twój najlżejszy zarzut; przebaczą ci miłostkę, o ile będzie zręcznie poprowadzona, ale nie wątpliwość. Trzymaj się tej zasady przy konfesjonałach. Będziesz miał list do biskupa, totumfackiego przy kardynale; jemu jednemu możesz wyznać swoją wyprawę do Francji i obecność 18 czerwca w okolicach Warteloo. Zresztą skracaj mocno, bagatelizuj tę przygodę, wyznaj ją tylko, aby ci nie można było zarzucić żeś ją ukrył. Byłeś tak młody!
Druga rada, jaką hrabia ci daje, jest następująca: Jeśli ci się nasunie jaki świetny argument, jakaś nieodparta replika zmieniająca bieg rozmowy, nie ulegaj pokusie olśniewania, umiej zmilczeć: sprytni ludzie wyczytają inteligencję w twoich oczach. Będzie czas na wszystko, kiedy zostaniesz biskupem.
Fabrycy rozpoczął życie w Neapolu, mając, całej parady, skromną kolaskę i czterech służących, poczciwych Medjolańczyków, których ciotka mu przysłała. Po roku nauki, nikt nie wychwalał jego zdolności: uważano go za młodego panka, dosyć pilnego, bardzo hojnego, trochę libertyna.
Ten rok, dość zabawny dla Fabrycego, straszliwy był dla księżnej. Hrabia był parę razy o krok od zguby; książę, bardziej wystraszony niż kiedykolwiek, był tego roku chory; sądził iż, oddalając hrabiego, zrzuci z siebie odium egzekucyj dokonanych przed jego urzędowaniem. Rassi był ukochanym faworytem, którego chciał utrzymać przedewszystkiem. Niebezpieczeństwo hrabiego sprawiło, iż księżna pokochała go całą duszą; nie myślała już o Fabrycym. Aby znaleźć pozór dla usunięcia się, natrącali często, iż klimat Parmy, w istocie nieco wilgotny, jak w całej Lombardji, nie służy jej zdrowiu. Wreszcie, po okresach niełaski, które dochodziły do tego, że minister, czasem po trzy tygodnie nie widywał zupełnie swego pana, Mosca zwyciężył: zamianował generała Fabio Conti, rzekomego liberała, gubernatorem cytadeli, gdzie zamykano liberałów z wyroku Rassiego. Jeżeli Conti okaże się pobłażliwy dla więźniów, powiadał Mosca do przyjaciółki, oddalą go jako jakobina któremu zasady polityczne każą zapominać o obowiązkach generała; jeśli się okaże nieubłagany — a sądzę iż raczej przechyli się w tę stronę — przestanie być głową własnego stronnictwa i straci zaufanie rodzin, które mają w cytadeli swoich. Nieborak ten umie płaszczyć się przed księciem; w potrzebie przebierze się cztery razy jednego dnia; ale to nie jest głowa zdolna iść stromą drogą na której jedynie zdołałby się ocalić; na wszelki zaś wypadek, ja tu jestem.
Nazajutrz po mianowaniu generała, które zakończyło przesilenie, rozeszła się wieść, że w Parmie powstaje dziennik ultramonarchistyczny.
— Ileż waśni zrodzi ten dziennik! mówiła księżna.
— Pomysł tego dziennika, to moje arcydzieło, rzekł hrabia śmiejąc się; stopniowo pozwolę wściekłym reakom, aby mi, jakby wbrew mej woli, wydarli jego kierownictwo. Wyposażyłem stanowiska redaktorów ładną pensyjką. Ze wszystkich stron będą się zabiegali o te miejsca: sprawa ta zabawi dwór jaki miesiąc lub dwa i pozwoli zapomnieć o niebezpieczeństwach jakie świeżo przebyłem. Tak poważne osobistości jak panowie P. i D. już zgłosiły kandydaturę.
— Ale ten dziennik będzie ohydnie głupi.
— Liczę na to, odpowiedział hrabia. Książę będzie go czytał co rano i będzie podziwiał moje zasady, jako założyciela. Co do szczegółów, jedno będzie mu się podobało, drugie skrytykuje; w każdym razie mamy już zajęte dwie godziny z tych które poświęca rządom. Dziennik ściągnie na siebie różne pretensje, ale w epoce gdy się zjawią poważne skargi, za ośm lub dziesięć miesięcy, będzie już całkowicie w rękach zajadłych reaków. To stronnictwo, które mi jest kulą u nogi, będzie za niego odpowiadać: ja będę stawiał zarzuty dziennikowi. W gruncie, wolę sto straszliwych bredni niż jedną szubienicę. Któż pamięta o jakiemś głupstwie w dwa dni po wyjściu numeru urzędowego dziennika! Natomiast synowie i rodziny powieszonego przysięgają mi nienawiść, która będzie trwała póki mego życia, a może nawet je skróci.
Księżna, wciąż zapalona do czegoś, wciąż w ruchu, nigdy bezczynna, miała więcej rozumu niż parmeński dwór; ale brakło jej owej cierpliwości i zimnej krwi, które są rękojmią powodzenia w intrygach. Bądź co bądź, nauczyła się śledzić z zainteresowaniem grę stronnictw; zaczynała nawet mieć osobisty wpływ na księcia. Klara Paulina..., darzona honorami, ale uwięziona w przestarzałej etykiecie, uważała się za najnieszczęśliwszą z kobiet. Gina otoczyła ją względami i postanowiła dowieść jej, że nie jest tak nieszczęśliwa. Trzeba wiedzieć, że książę widywał żonę jedynie przy obiedzie: posiłek ten trwał pół godziny, a mijały niekiedy tygodnie, że książę nie odezwał się do Klary-Pauliny. Pani Sanseverina próbowała to zmienić; starała się zabawić księcia, tem lepiej iż umiała zachować niezawisłość. Gdyby nawet chciała, nie mogłaby nie zranić każdego z głupców, od których roiło się we dworze. Ta jej nieudolność w tym kierunku sprawiła, iż ogół dworaków wszystko hrabiowie albo margrabiowie, cieszący się pięcioma tysiącami funtów renty — nienawidzili jej. Zrozumiała to nieszczęście od pierwszego dnia i starała się przypodobać jedynie panującemu i jego małżonce, która znów miała nieograniczony wpływ na księcia-następcę. Umiała zabawić księcia i korzystała ze szczególnej uwagi laką poświęcał jej każdemu słowu, aby przypinać łatki dworakom, którzy jej nienawidzili. Od czasu głupstw, do których pchnął go Rassi — a głupstwa krwawe są nie do naprawienia — książę bał się niekiedy, a nudził się zawsze, co zrodziło w nim smutną zawiść; czuł, że się nie bawi, a stawał się ponury, kiedy mu się zdawało, ze inni się bawią; widok szczęścia przyprawiał go o wściekłość. Trzeba ukrywać naszą miłość, mówiła pani Sanseverina do kochanka; i pozwalała się domyślać księciu, że miłość gra już tylko umiarkowaną rolę w stosunku jej do hrabiego, skądinąd tak godnego szacunku.
Odkrycie to dało Jego Dostojności szczęśliwy dzień. Od czasu do czasu księżna natrącała coś w tym duchu, iż pragnie zapewnić sobie co roku kilkomiesięczny urlop i obrócić go na zwiedzanie Włoch, których nie zna: pragnęła odwiedzić Neapol, Florencję, Rzym. Otóż, nic w świecie nie mogło sprawić księciu większej przykrości niż taka dezercja: słabostką jego było, iż wszystko co mogło wyrażać lekceważenie jego stolicy, było mu bardzo bolesne. Czuł, że nie ma żadnego sposobu aby zatrzymać panią Sanseverina, a Sanseverina była, bez żadnego porównania, kobietą najświetniejszą w Parmie. Rzecz niezwykła wobec włoskiego lenistwa, szlachta z okolicy zjeżdżała na jej czwartki: było to prawdziwe święto; prawie zawsze księżna miała coś nowego i zajmującego. Książę umierał z ochoty znalezienia się na którymś z tych czwartków: ale jak to zrobić? Iść do zwykłego poddanego? to rzecz, której ani jego ojciec ani on sam nie uczynili nigdy!
Pewnego czwartku, deszcz padał, było zimno; co chwila książę słyszał na placu pałacowym turkot powozów śpieszących do pani Sanseverina. Na chwilę zdjęło go zniecierpliwienie: inni bawią się, a on, monarcha, samowładny pan który powinien się bawić bardziej niż ktokolwiek, on się nudzi! Zadzwonił na adjutanta: trzeba było czasu, aby rozmieścić tuzin pewnych ludzi w ulicy prowadzącej od pałacu Jego Dostojności do pałacu Sanseverina. Wreszcie, po godzinie, która wydała się księciu wiekiem i podczas której dwadzieścia razy miał ochotę narazić się na sztylety i wyjść z domu naoślep bez żadnych ostrożności, zjawił się w pierwszym salonie pani Sanseverina. Piorun nie sprawiłby takiego wrażenia. W mgnieniu oka, w miarę jak książę się posuwał, w gwarnych i wesołych salach zalegało tępe milczenie: wszystkie oczy, szeroko rozwarte, wlepione były w księcia. Dworzanie wydawali się zbici z tropu; jedna gospodyni domu nie okazała zdziwienia. Kiedy wreszcie towarzystwo odzyskało mowę, głównem zajęciem obecnych było roztrząsanie tej ważnej kwestji: czy księżna wiedziała o tej wizycie, czy też zaskoczyła ją ona tak jak wszystkich.
Książę wydawał się rad z zabawy. Pod koniec wizyty zaszło coś, co dobrze maluje samorzutny charakter księżnej, oraz siłę jaką jej dały owe zręczne zapowiedzi wyjazdu.
Kiedy odprowadzała księcia, który obsypywał ją komplementami, przyszła jej do głowy osobliwa myśl; odważyła się wyrazić ją z zupełną prostotą, niby coś naturalnego.
— Gdyby Wasza Dostojność zechciała użyczyć księżnej małżonce nieco tych uroczych słówek któremi mnie obsypuje, uszczęśliwiłaby mnie Wasza Dostojność z pewnością bardziej, niż powiadając mi że jestem ładna. Nie chciałabym za nic w świecie, aby księżna mogła złem okiem patrzeć na ten bezcenny dowód łaski, jakim Wasza Dostojność raczyła mnie obdarzyć.
Książę zmierzył ją oczyma i rzekł oschle:
— Sądzę, że mam prawo chodzić dokąd mi się podoba.
Pani Sanseverina zarumieniła się.
— Chciałam tylko, odparła, oszczędzić Waszej Dostojności daremnej drogi, gdyż ten czwartek będzie ostatni: mam zamiar spędzić kilka dni w Bolonji lub we Florencji.
Kiedy księżna wróciła do salonów, wszyscy sądzili że jest na szczycie łaski, gdy ona ważyła się na coś, na co za ludzkiej pamięci nikt nie odważył się w Parmie. Skinęła na hrabiego, który opuścił wista i udał się za nią do pustego saloniku.
— Ważyłaś się na rzecz bardzo śmiałą, rzekł; nie byłbym ci tego doradzał; ale w prawdziwie kochającem sercu, dodał śmiejąc szczęście pomnaża miłość. Jeśli opuścisz Parmę jutro rano, jadę za tobą wieczór. Zatrzymałyby mnie jedynie kłopoty z ministerstwem finansów, w które tak głupio się ubrałem; ale dobrze popracowawszy kilka godzin, można zdać niejedną kasę. Wracajmy, droga moja, do salonu, i puszmy się naszym faworem z całą swoboda; to może nasz ostatni występ w tem mieście. O ile książę uważa żeś go obraziła, ten człowiek zdolny jest do wszystkiego: nazywa to dawać przykład. Gdy się wszyscy rozejdą, zastanowimy się nad sposobem zabarykadowania się na tę noc; najlepiej byłoby może jechać bezzwłocznie do twej willi w Sacca nad Padem, która ma tę zaletę, że jest ledwie o pół godziny od Stanów austrjackich.
Miłość i ambicja księżnej miały rozkoszną chwilę: spojrzała na hrabiego i oczy jej zwilżyły się łzami. Minister tak potężny, otoczony ciżbą dworaków, którzy oddawali mu hołdy niemal panującego, — wszystko gotów opuścić dla niej, i tak lekko!
Wracając na salony, była upojona radością. Wszyscy korzyli się przed nią.
—-Jak szczęście odmienia tę kobietę! powtarzali dworacy: jest nie do poznania. Wreszcie ta rzymska dusza, tak wyższa ponad wszystko, raczy oceniać niesłychaną łaskę monarchy!
Pod koniec wieczoru hrabia zbliżył się do niej. — Muszę pani oznajmić nowinę.
Natychmiast osoby stojące w pobliżu księżnej oddaliły się.
— Za powrotem do pałacu, ciągnął hrabia, książę kazał się oznajmić u swojej żony. Pomyśl, co za zdumienie! Przychodzę, rzekł, aby Waszej Dostojności zdać sprawę z bardzo, doprawdy, miłego wieczoru, który spędziłem u pani Sanseverina. Sama prosiła mnie, abym ci opowiedział, w jaki sposób urządziła ten zapleśniały pałac. Zaczem, książę, siadłszy, zaczął pokolei opisywać twoje salony.
Spędził przeszło dwadzieścia pięć minut u żony, która płakała ze szczęścia; mimo swej inteligencji, nie umiała znaleźć ani słowa, aby podtrzymać rozmowę w lekkim tonie, jaki Jego Dostojność raczyła jej nadać.
Ów książę nie był zły człowiek, cobądźby o nim mówili włoscy liberałowie. Prawda iż sporo ich wtrącił do więzienia, ale to tylko ze strachu. Powtarzał często, jakgdyby chcąc się pocieszyć po pewnem wspomnieniu: Lepiej zabić djabła, niż żeby djabeł zabił nas. Nazajutrz po wieczorze któryśmy właśnie opisali, był rozpromieniony; spełnił dwa piękne uczynki: poszedł na czwartek i przemówił do żony. Przy obiedzie, znów odezwał się do niej; słowem, ten czwartek pani Sansererina sprowadził rewolucję domową, którą rozbrzmiewała cała Parma; margrabina Raversi była pognębiona, a księżna Sanseverina miała potrójną radość: mogła się przysłużyć swemu kochankowi i przekonała się, że on ją kocha bardziej niż kiedykolwiek.
A wszystko sprawił koncept, który mi strzelił do głowy! mówiła do hrabiego. Byłabym niewątpliwie swobodniejsza w Rzymie lub w Neapolu, ale czy znalazłabym tam tak podniecającą grę? Nie, to pewna, że nie, drogi hrabio; i dzięki tobie jestem szczęśliwa.

VII

Dzieje czterech następnych lat trzebaby wypełnić dworskiemi anegdotami, równie błahemi jak te które opowiedzieliśmy przed chwilą. Co wiosnę margrabina spędzała z córkami parę miesięcy w Pałacu Sanseverina, lub w willi Sacca nad Padem; czas mijał tam bardzo lubo, rozmawiano wiele o Fabrycym; ale hrabia nie pozwolił mu ani razu przybyć do Parmy. Księżna i minister musieli wprawdzie naprawiać tę lub ową lekkomyślność chłopca, ale naogół Fabrycy trzymał się dość statecznie linji, którą mu wytyczono: wielki pan, który studjuje teologję, ale, w karjerze swojej, nie zanadto liczy na swą cnotę. W Neapolu zapalił się do archeologji, szukał wykopalisk, namiętność ta zastąpiła u niego pasję do koni. Sprzedał swoje angielskie konie, aby kopać w Mizenie, gdzie znalazł biust młodego Tyberjusza, zaliczony do najpiękniejszych zabytków. Odkrycie tego biustu było niemal najżywszą przyjemnością jakiej zaznał w Neapolu. Miał duszę zbyt hardą, aby naśladować innych; naprzykład odgrywać serjo rolę kochanka. Nie brakło mu kobiet, zapewne; ale nie miały dlań znaczenia. Mimo Jego wieku, można było powiedzieć, że nie znał miłości; za co kochały go tem więcej. Nic nie broniło mu działać z najdoskonalszą zimną krwią; młoda i ładna kobieta była dlań zawsze tyle warta co inna młoda i ładna kobieta; z tą różnicą, że ostatnia z brzegu wydawała mu się bardziej nęcąca. Jedna z najbardziej uwielbianych dam w Neapolu robiła dlań szaleństwa przez ostatni rok jego pobytu; zrazu bawiło go to, później znudziło do tego stopnia, iż jednym z uroków odjazdu stało się to, że uwolnił się od względów ślicznej księżnej d’A... W r. 1821, kiedy zdał jako tako wszystkie egzaminy, guwerner jego otrzymał order i podarek, on zaś ruszył wreszcie do owej sławnej Parmy, o której myślał często. Był monsignorem, miał powóz i cztery konie; na stacji przed samą Parmą wziął tylko dwa, a w mieście kazał się zatrzymać przed kościołem świętego Jana. Tam znajdował się bogaty grobowiec arcybiskupa del Dongo, jego stryjecznego pradziadka, autora Genealogji łacińskiej. Pomodlił się przy jego grobie, poczem przybył pieszo do księżnej, która spodziewała się go dopiero za kilka dni. Miała gości; niebawem zostawiono ją samą.
— I cóż, rada jesteś ze mnie? — rzekł, rzucając się jej w ramiona; dzięki tobie spędziłem cztery dość miłe lata w Neapolu, zamiast nudzić się w Nowarze obok kochanki zatwierdzonej przez policję.
Księżna nie mogła ochłonąć ze zdumienia; na ulicy nie byłaby go poznała; wydał się jej jak było w istocie — jednym z najprzystojniejszych. mężczyzn we Włoszech; wyraz zwłaszcza miał coś uroczego. Wysłała go do Neapolu jako śmiałego urwisa; szpicrózga, jaką nosił wówczas ciągle, zdawała się nieodłączną cząstką jego istoty: obecnie, miał wzięcie bardzo szlachetne i bardzo opanowane wobec obcych, sam na sam zaś odnajdywała w nim cały ogień pierwszej młodości. Był to djament, który nie stracił nic na oszlifowaniu. Nie było godziny jak Fabrycy bawił u ciotki, kiedy nadszedł hrabia Mosca; przybył nieco za wcześnie. Młody człowiek wyraził się w tak dobranych słowach o orderze danym jego guwernerowi, a wdzięczność swą za inne dobrodziejstwa, o których nie śmiał mówić jasno, wysłowił z tak doskonałym taktem, iż, od pierwszego rzutu oka, minister ocenił go najkorzystniej. Bratanek twój, szepnął do księżnej, nie przyniesie ujmy żadnemu ze stanowisk, na które zechcesz go wynieść. Dotąd, wszystko szło jak najlepiej; ale kiedy minister, zachwycony Fabrycym i dający baczenie jedynie na jego słowa i gesty, spojrzał na księżnę, uderzył go wyraz jej oczu. Ten młody człowiek robi tu dziwne wrażenie, rzekł sobie. Refleksja ta miała posmak goryczy; hrabia dobiegł pięćdziesiątki; jest to bardzo okrutny wyraz, którego dźwięk może odczuć jedynie człowiek szalenie zakochany. Hrabia był bardzo dobry, bardzo godzien kochania, jeśli pominiemy surowość jego jako ministra. Ale, w jego oczach okrutna pięćdziesiątka powlekała czernią całe jego życie i była zdolna uczynić okrutnym znowuż jego. Od pięciu lat pożycia w Parmie, Gina często budziła jego zazdrość, zwłaszcza w pierwszych czasach, ale nigdy nie dała mu poważnego do niej powodu. Sądził, i słusznie, że jeśli księżna wyróżnia na pozór tego lub owego dworskiego lalusia, to dlatego, aby tem lepiej owładnąć sercem jego, hrabiego. Miał, naprzykład, pewność, że odtrąciła hołdy samego panującego, który, przy tej sposobności, wyrzekł słówko wielce pouczające.
— Ależ, gdybym przyjęła ofiary Waszej Dostojności, rzekła księżna śmiejąc się, z jakiem czołem odważyłabym się stanąć przed hrabią?
— Byłbym prawie równie zawstydzony jak pani. Drogi hrabia! mój przyjaciel! Ale ten kłopot bardzo łatwo usunąć, myślałem już o tem: zamknęłoby się hrabiego do cytadeli na resztę życia.
W chwili przybycia Fabrycego, księżna była tak szczęśliwa, że nie zastanawiała się, co jej oczy mogą nasunąć hrabiemu. Wrażenie było głębokie, a podejrzenie nieuleczalne.
Książę przyjął Fabrycego w dwie godziny po jego przybyciu; pani Sanseverina, zdając sobie sprawę z korzystnego wrażenia jakie ta improwizowana audjencja musi sprawić na publiczności, starała się o nią od dwóch miesięcy. Łaska ta dawała Fabrycemu od pierwszej chwili wyjątkowe stanowisko; pozorem było to, że młody człowiek przejeżdża jedynie przez Parmę udając się do swej matki. W chwili gdy uroczy bilecik księżnej oznajmił władcy że Fabrycy oczekuje jego rozkazów, Jego Dostojność nudził się. Ujrzę, powiadał sobie, jakiego pociesznego bigota, z miną uniżoną lub obleśną. Komendant miasta zdał mi już sprawę z jego pierwszej wizyty u grobu wuja arcybiskupa. Książę ujrzał rosłego młodzieńca, którego, gdyby nie fjoletowe pończochy, byłby wziął za młodego oficera.
Niespodzianka ta spłoszyła nudę. Oto chwat, rzekł sobie, dla którego będą mnie prosili o Bóg wie jakie fawory, wszystkie jakiemi mogę rozporządzać! Przybywa, musi być wzruszony; wyciągnę go na politykę jakobińską, zobaczymy co mi opowie.
Po zdawkowych uprzejmościach, książę rzekł:
— I cóż, monsignore, czy ludy Neapolu są szczęśliwe? Czy króla tam kochają?
— Wasza Dostojność, odparł Fabrycy bez wahania podziwiałem, przechodząc ulicą, doskonałą postawę żołnierzy J. K. Mości; elita jest pełna szacunku dla swych panów, jak być powinno; ale wyznaję, że nigdy w życiu nie zniósłbym, aby człowiek z gminu odezwał się do mnie o czem innem niż o robocie za którą go płacę.
— Do kata! pomyślał książę, co za namaszczenie! to mi ptaszek doskonale ułożony! poznaję panią Sanseverina. Książę, ubawiony, rozwinął wiele zręczności, aby rozgadać Fabrycego w tym drażliwym przedmiocie. Młody człowiek, podniecony niebezpieczeństwem, znajdował cudowne odpowiedzi: jestto niemal zuchwalstwo, rzekł, objawiać swą miłość dla króla; winni mu jesteśmy ślepe posłuszeństwo. Tak daleko posunięta ostrożność niemal irytowała księcia: zdaje się, pomyślał, że to jakiś inteligentny jegomość zjechał nam z Neapolu; nie lubię tego plemienia; człowiek inteligentny, choćby wyznawał najlepsze zasady, i nawet szczerze, zawsze jest skuzynowany z Wolterem i Russem.
Ta wzorowa postawa i nienaganne odpowiedzi wydały się księciu zuchwalstwem: zawiódł się. W mgnieniu oka przybrał ton dobroduszny i, wjechawszy w kilku słowach na zasady rządu i społeczeństwa, wygłosił, przykrawając je do okoliczności, parę frazesów z Fenelona, których nauczono go na pamięć w dzieciństwie na ceł publicznych audjencyj.
— Te zasady dziwią cię, młodzieńcze, rzekł do Fabrycego (nazwał go monsignore na początku audjencji i zamierzył uczcić go monsignorem przy pożegnaniu, ale w toku rozmowy uważał za korzystniejsze, podatniejsze dla patetycznych zwrotów, wołać go poufałem przyjacielskiem mianem); te zasady dziwią cię, młodzieńcze; wyznają, iż nie są podobne do tartynek absolutystycznych (tak się wyraził), które możesz czytać co dzień w moim urzędowym dzienniku... Ale, dobry Boże, cóż ja ci cytuję? dzienniki muszą być dla ciebie światem zupełnie nieznanym.
— Wasza Dostojność najłaskawiej wybaczy; nietylko czytuję dziennik parmeński, który wydaje mi się wcale nieźle redagowany, ale uważam, wraz z nim, że wszystko co uczyniono od śmierci Ludwika XIV w roku 1715, jest zbrodnią i głupstwem. Najważniejsza sprawa dla człowieka, to jego zbawienie, nie może być na tym punkcie różnicy zdań, a to szczęście ma trwać całą wieczność. Słowa wolność, sprawiedliwość, szczęście mas, są bezecne i zbrodnicze; Wszczepiają nałóg roztrząsali i nieufności. Izba poselska nie ufa temu co ci ludzie nazywają ministerjum! Skoro raz się zrodzi ten nieszczęsny nałóg, słabość ludzka stosuje go do wszystkiego, człowiek w końcu nie ufa Biblji, nakazom Kościoła, tradycji etc., i z tą chwilą jest zgubiony. Choćby nawet — twierdzenie to jest ohydnym fałszem i zbrodnią — ta nieufność wobec powagi władców pomazanych przez Boga dawała szczęście przez jakieś dwadzieścia lub trzydzieści lat, do których każdy z nas może sobie rościć pretensje, cóż jest pół wieku albo cały wiek w porównaniu z wiekuistemi mękami? etc.
Ze sposobu w jaki Fabrycy mówił, widać było, iż stara się przelać swoją myśl w słuchacza; jasne było, że nie recytuje wyuczonej lekcji.
Niebawem książę poniechał walki z tym młodym człowiekiem, którego prostota i powaga onieśmielały go.
— Żegnam, monsignore, widzę że wychowanie w Akademji duchownej w Neapolu jest bez zarzutu. Zupełnie naturalne jest, iż, kiedy te zasady padną na tak wyborny umysł, rezultat musi być świetny. Żegnam. — I obrócił się plecami.
— Nie spodobałem się tej figurze, pomyślał Fabrycy.
A teraz, pozostaje nam przekonać się, rzekł książę skoro został sam, czy ten piękny chłoptaś zdolny jest do namiętności dla czegoś; w takim razie byłby kompletny... Czy można inteligentniej powtarzać lekcje ciotki? Zdawało mi się że ją słyszę; gdyby u mnie wybuchła rewolucja, ona redagowałaby Monitora, jak niegdyś San-Felice w Neapolu. Ale San-Felice, mimo jej dwudziestu pięciu lat i urody, powieszono troszeczkę! Ostrzeżenie dla zbyt inteligentnych dam. Uważając Fabrycego za wychowanka ciotki, książę mylił się; rozumni ludzie na tronie lub w jego pobliżu, tracą niebawem wszelkie odczucie; tępią dokoła siebie swobodę rozmowy, która wydaje się im grubiaństwem; chcą widzieć jedynie maski i mają pretensje sądzić o piękności cery; a najzabawniejsze, że uważają się za bardzo przenikliwych. W tym wypadku, naprzykład, Fabrycy wierzył mniej więcej we wszystko co mówił; prawda iż nie zastanawiał się ani dwa razy na miesiąc nad temi wielkiemi sprawami. Był żywy, inteligentny, ale wierzący.
Pęd do wolności, moda i kult szczęścia mas, któremi nabił sobie głowę wiek dziewiętnasty, były w jego oczach jedynie herezją, przeznaczoną by minąć jak inne, ale zabiwszy wprzód wiele dusz jak zaraza panująca w okolicy zabija wiele ciał. Mimo to, Fabrycy czytywał z rozkoszą dzienniki francuskie, popełniając nawet nieostrożności aby się o nie wystarać.
Kiedy Fabrycy wrócił, oszołomiony jeszcze audjencją, i opowiadał ciotce podrywki księcia, pani Sanseverina rzekła: — Musisz teraz natychmiast iść do O. Landriani, naszego zacnego arcybiskupa; idź pieszo, wejdź cicho na schody, nie rób hałasu w przedpokoju; jeżeli ci każą czekać, tem lepiej, po tysiąc razy tem lepiej! słowem, bądź apostolski!
— Rozumiem, rzekł Fabrycy, to jakiś typ z rodziny Tartufa.
— Ani trochę, to wcielona cnota.
— Nawet po tem co uczynił, odparł Fabrycy zdziwiony, w epoce stracenia hrabiego Palanza?
— Tak, moje dziecko, nawet. Ojciec arcybiskupa był urzędniczkiem w ministerjum finansów, z drobnej mieszczańskiej rodziny: to tłumaczy wszystko. Landriani posiada umysł żywy, rozległy, głęboki; jest szczery, kocha cnotę: jestem przekonana, że gdyby cesarz Decjusz wrócił na świat, on ścierpiałby męczeństwo, jak Polyeucte w operze, którą dawano tu w zeszłym tygodniu. Oto piękna strona medalu, a oto jego strona odwrotna: z chwilą gdy znajdzie się w obecności panującego, lub bodaj pierwszego ministra, tyle wielkości olśniewa go; miesza się, czerwieni, fizycznem niepodobieństwem jest mu powiedzieć nie. Stąd owe rzeczy, których się dopuścił i które mu zjednały tak smutną sławę w całych Włoszech; ale czego świat nie wie, to tego, że, kiedy opinja oświeciła go co do procesu hrabiego Palanza, skazał się za pokutę na chleb i wodę przez trzynaście tygodni, tyle tygodni ile jest głosek w nazwisku Davide Palanza. Mamy tu na dworze niezmiernie sprytnego łajdaka, nazwiskiem Rassi, wielkiego sędziego lub generała poborcy który, wówczas gdy chodziło o śmierć hrabiego Palanza, opętał ojca Landriani. W okresie owej trzynastotygodniowej pokuty, hrabia Mosca, przez współczucie, a trochę przez złośliwość, zapraszał go na obiad raz lub nawet dwa razy na tydzień; zacny arcybiskup, aby nie być niegrzecznym, jadł jak wszyscy, uważał bowiem iż odbywać publiczną pokutę za czyn zatwierdzony przez monarchę trąciłoby zuchwalstwem i jakobinizmem. Ale wiadomo było, że, po każdym obiedzie, na którym obowiązek wiernopoddańczy zmusił go do jedzenia ze wszystkimi, nakładał sobie za pokutę dwa dni o chlebie i wodzie.
Jego Wielebność O. Landriani, tęga głowa, człowiek wielkiej nauki, ma tylko jedną słabostkę; chce być kochany: dlatego rozczul się na jego widok, a za trzecią wizytą pokochaj go na dobre. W połączeniu z twojem urodzeniem, to wystarczy aby cię uwielbiał. Nie okaż zdziwienia że cię odprowadza na schody; zachowuj się jak człowiek przywykły do tych względów: arcybiskup jest poprostu na kolanach przed szlachectwem. Poza tem bądź skromny, namaszczony, nic błyskotliwego, żadnych sprytnych odpowiedzi. Jeżeli go nie spłoszysz, będzie za tobą przepadał: a pomyśl, że trzeba aby z własnego popędu zrobił cię swoim wielkim wikarjuszem. Hrabia i ja będziemy zdziwieni i nawet zmartwieni tą szybką karjerą; to jest nieodzowne ze względu na księcia.
Fabrycy pobiegł do pałacu arcybiskupa: szczęśliwym trafem, pokojowiec zacnego prałata, nieco głuchy, nie usłyszał nazwiska del Dongo; oznajmił poprostu młodego księdza imieniem Fabrycy. Arcybiskup miał u siebie proboszcza niezbyt przykładnych obyczajów, którego wezwał aby go połajać. Właśnie udzielał mu reprymendy, co było dlań rzeczą nader przykrą, tak że nie chciał dłużej się z nią nosić; kazał tedy czekać trzy kwadranse stryjecznemu wnukowi wielkiego arcybiskupa Askania del Dongo.
Jak odmalować jego rozpacze i przeprosiny, kiedy, odprowadziwszy proboszcza do przedpokoju i spytawszy, za powrotem, oczekującego nań człowieka czem może mu służyć, ujrzał fjoletowe pończochy i usłyszał nazwisko Fabrycego del Dongo? Bohater nasz był tak ubawiony przygodą, iż, na tej pierwszej wizycie, ucałował w wylewie czułości rękę świętego prałata. Trzeba było słyszeć arcybiskupa, jak powtarza z rozpaczą: del Dongo wyczekujący w przedpokoju! Uważał sobie za obowiązek — jako usprawiedliwienie — opowiedzieć mu całą historję z proboszczem, jego przewinę, jego tłumaczenie się, etc.
Czyż to możliwe, mówił sobie Fabrycy wracając do pałacu Sanseverina, aby to był człowiek, który przyśpieszył śmierć biednego Palanzy!
— Cóż myśli Wasza Ekscelencja? rzekł Mosca, widząc go wchodzącego do księżnej (hrabia nie pozwalał, aby Fabrycy nazywał go Ekscelencją).
— Spadam z obłoków; nic się nie znam na ludziach: gdybym nie wiedział jego nazwiska, założyłbym się, że ten prałat nie potrafiłby patrzeć jak zarzynają kurczę.
— I wygrałbyś, odparł hrabia; ale kiedy jest wobec panującego lub choćby wobec mnie, nie umie się sprzeciwić. Co prawda, aby wywrzeć pełne wrażenie, muszę mieć żótłą wstęgę na piersiach; gdybym był we fraku, sprzeciwiłby się może, toteż kładę zawsze mundur na jego przyjęcie. Nie naszą jest rzeczą niweczyć urok władzy, dzienniki francuskie podkopują go dość szybko; mania szacunku będzie żyła ledwie tyle co my, a ty, mój bratanku, przeżyjesz uszanowanie. Tak, ty będziesz zacnym człowiekiem.
Fabrycy lubił bardzo towarzystwo hrabiego; był to pierwszy niepospolity człowiek, który raczył z nim mówić bez obłudy; pozatem mieli jedno wspólne upodobanie, mianowicie archeologję i wykopaliska. Z drugiej strony, hrabiemu pochlebiała uwaga z jaką młodzieniec go słuchał; ale zachodziła tu kapitalna przeszkoda: Fabrycy mieszkał w pałacu Sanseverina, żył w pobliżu księżnej, okazywał z całą niewinnością że ta bliskość jest jego szczęściem: a Fabrycy miał oczy i płeć rozpaczliwie świeże! Oddawna już Ranucy Ernest IV, który rzadko spotykał się z odmową, dotknięty był tem, że cnota księżnej, znana na dworze, nie uczyniła wyjątku dla jego osoby. Widzieliśmy, że spryt i przytomność umysłu Fabrycego uraziły go od pierwszego dnia. Nie dobrem okiem patrzał na wzajemną czułość, którą on i ciotka Jego okazywali tak nieopatrznie; uważnie nadstawiał ucha na plotki dworaków, niewyczerpane w tej mierze. Przybycie młodego człowieka i owa tak niezwykła audjencja stanowiły przez miesiąc temat gawęd dworskich; co nasunęło księciu pewną myśl.
Miał w swojej gwardji prostego żołnierza, który niezwykle dobrze znosił wino; człowiek ten pędził życie w szynkowniach 1 zdawał wprost panującemu sprawę z ducha armji. Carlone nie miał wykształcenia, inaczej byłby dawno awansował. Obowiązkiem jego było stawić się do dnia w pałacu gdy zegar wieżowy bił południe. Chwilę przedtem, książę sam spuścił żaluzję w pokoiku przytykającym do gotowalni Jego Wysokości. Wrócił nieco po dwunastej i zastał gwardzistę. Książę miał przy sobie ćwiartkę papieru i kałamarz i podyktował żołnierzowi następujący list.
„Wasza Ekscelencja jest niewątpliwie człowiekiem wielkich zdolności; temu właśnie głębokiemu Jej rozumowi zawdzięczamy, iż Państwo cieszy się tak dobrym rządem. Ale, drogi hrabio, powodzenie nie obywa się nigdy bez odrobiny zawiści; lękam się, aby świat nie bawił się nieco pańskim kosztem, jeżeli twoja przenikliwość nie przeniknie, że pewien młody człowiek miał szczęście obudzić — może mimowoli — miłość wielce niecodzienną. Szczęśliwy ten śmiertelnik ma dopiero dwadzieścia trzy lat; — co zaś, drogi hrabio, wikła nieco sprawę, to że i ty ja mamy dwa razy tyle. Wieczorem, na pewien dystans, hrabia jest uroczy, świetny, dowcipny, miły; ale rano, zbliska, dobrze zważywszy, nowoprzybyły ma może więcej powabów. Otóż, my kobiety przykładamy wiele wagi do puszku młodości, zwłaszcza gdy same przebyłyśmy trzydziestkę. Czy nie słychać już o tem, aby tego miłego młodzieńca przywiązać do Dworu zapomocą jakiejś tłustej posadki? I któż najczęściej wspomina o tem Waszej Ekscelencji?“
Książę wziął list; dał żołnierzowi dwa talary.
— Masz tu poza swoją płacą, rzekł oschle; i bezwarunkowe milczenie, lub najwilgotniejszy dół w cytadeli. Książę miał w biurku zbiór kopert z adresami znaczniejszych osób, kreślonemi ręką tego samego żołnierza, który uchodził za nieumiejącego pisać i nie pisywał nawet swoich szpiegowskich raportów: książę wybrał odpowiednią kopertę.
W kilka godzin później, hrabia Mosca otrzymał pocztą list; obliczono porę w której mógł nadejść i, w chwili gdy listonosz, którego widziano wchodzącego z listem, wyszedł z pałacu, zawołano hrabiego do Jego Wysokości. Nigdy jeszcze faworyt nie był pogrążony w cięższym smutku: aby się nasycić jego przygnębieniem, książę wykrzyknął:
— Chcę dziś wytchnąć swobodnie z przyjacielem, a nie pracować z ministrem. Głowa mnie dziś boli szalenie, a co więcej, oblegają mnie czarne myśli.
Czy potrzeba tłumaczyć fatalny humor, w jakim znajdował się pierwszy minister, hrabia Mosca de la Rovere, w chwili gdy mu wolno było opuścić dostojnego pana? Ranucy Ernest IV biegły był w dręczeniu serc; bez zbytniej przesady, mógłbym tu użyć porównania o tygrysie, który lubi igrać ze swą ofiarą.
Hrabia kazał się odwieźć do domu w galopie; krzyknął wchodząc aby nie wpuszczano żywej duszy, kazał powiedzieć służbowemu audytorowi że może odejść (mierziła go świadomość, że w pobliżu znajduje się żywa istota) i zamknął się w galerji obrazów. Tam wreszcie mógł się poddać swej wściekłości; tam strawił wieczór bez światła, przechadzając się tam i z powrotem, jak człowiek nie panujący nad sobą. Starał się nakazać milczenie swemu sercu, aby skupić całą uwagę na to, co mu należało uczynić. W męce, któraby przejęła współczuciem najokrutniejszego wroga, powiadał sobie: Człowiek, którego nienawidzę, mieszka u księżnej, spędza z nią wszystkie chwile. Mamż wziąć na spytki którąś z pokojowych? To niebezpieczne; ona jest taka dobra! płaci hojnie! ubóstwiają ją! (Któż, wielki Boże, jej nie ubóstwia?) Oto pytanie, podjął z wściekłością:
Czy mam objawić zazdrość, która mnie pożera, czy też nie wspominać o tem?
Jeżeli zmilczę, nie będą się kryli przedemną. Znam Ginę, to kobieta rządząca się pierwszym popędem; postępowanie jej jest niespodzianką dla niej samej; gdy chce sobie nakreślić rolę zgóry, wikła się; zawsze, w rozstrzygającej chwili, przychodzi jej nowa myśl, za którą leci jak za czemś najlepszem i psuje wszystko.
Jeżeli nie zdradzę niczem swego męczeństwa, nie będą się kryli, i będę widział co się dzieje.
Tak; ale dając temu wyraz, stworzę nowe okoliczności; pobudzę do zastanowienia; uprzedzę wiele okropnych rzeczy, które mogą się zdarzyć... Może ona go oddali (hrabia odetchnął), wówczas prawie-że wygrałem partję; gdyby nawet Gina była na razie nieco markotna, uspokoję ją... a ten niehumor, cóż naturalniejszego?... kocha go jak syna od piętnastu lat. W tem cała nadzieja: jak syna... ale nie widywała go od Waterloo; ale, od powrotu z Neapolu, to inny człowiek, zwłaszcza dla niej. Inny człowiek! powtórzył z wściekłością; i ten człowiek jest uroczy; ma zwłaszcza ów wyraz naiwny i tkliwy, oko pełne blasku, które przyrzeka tyle szczęścia! a takich oczu księżna nie widuje na naszym dworze!... Miejsce ich zajęło ponure lub sardoniczne spojrzenie. Ja sam, znękany polityką, władając jedynie dzięki wpływowi na człowieka który chciałby mnie ośmieszyć, jakąż minę muszę mieć nieraz! Ach, jakiebądź czyniłbym wysiłki, spojrzenie moje jakże musi być stare! Czyż moja wesołość zawsze nie sąsiaduje z ironją? Powiem więcej — trzeba dziś być szczerym — czy przez moją wesołość nie przegląda, jako rzecz bardzo bliska, absolutna władza... i złość? Czy czasem nie mówię sobie, zwłaszcza gdy mnie kto podrażnił Mogę wszystko co zechcę? a nawet dodaję to głupstwo: powinienem być szczęśliwszy niż inni, bo mam to, czego inni nie mają; wszechwładzę w trzech czwartych rzeczy... Bądźmyż sprawiedliwi! przyzwyczajenie do tej myśli musi psuć mój uśmiech... musi mi dawać pozór egoizmu... zadowolonego... A jaki jego uśmiech jest uroczy! oddycha szczęściem pierwszej młodości i rodzi je.
Nieszczęściem dla hrabiego, wieczór był gorący, duszny, zwiastujący burzę; czas, który, w tym kraju, nastraja do gwałtownych decyzyj. Jak oddać wszystkie rozumowania, wszystkie obrazy, które, przez trzy śmiertelne godziny, torturowały tego namiętnego człowieka? Wreszcie, rozwaga zwyciężyła, jedynie pod wpływem tej refleksji: Prawdopodobnie jestem szalony; łudzę się że rozumuję, a jedynie kręcę się aby znaleźć mniej okrutną pozycję; przechodzę mimo jakiejś rozstrzygającej racji, nie widząc jej. Skoro tedy zaślepia mnie nadmierny ból, idźmy za owem prawidłem, zalecanem przez wszystkich mędrców, które nazwano rozwagą.
Zresztą, gdy raz wymówię nieszczęsne słowo zazdrość, rola moja wytyczona jest na zawsze. Przeciwnie, nie rzekłszy nic dziś, mogę powiedzieć jutro: zostaję panem sytuacji. Próba była zbyt silna, hrabia byłby oszalał, gdyby potrwała dłużej. Odczuł chwilową ulgę: uwaga jego zatrzymała się na anonimowym liście. Od kogo może pochodzić? Tu nastąpił przegląd nazwisk i refleksja Przy każdem: to rozerwało go na chwilę. W końcu, hrabia przypomniał sobie złośliwy błysk jaki strzelił z oczu księcia, kiedy, pod koniec audjencji, wyrzekł: Tak, drogi przyjacielu, zgódź się z tem: rozkosze i zabiegi tryumfującej ambicji, nawet nieograniczonej władzy, niczem są wobec szczęścia, jakie daje wzajemna miłość. Jestem człowiekiem wprzód nim jestem panującym i kiedy mam to szczęście że kocham, kochanka moja ma do czynienia z człowiekiem nie z monarchą. Hrabia zestawił tę chwilę złośliwej ucięty z owem zdaniem w liście:...temu właśnie głębokiemu rozumowi zawdzięczamy, iż Państwo cieszy się tak dobrym rządem. To zdanie księcia; wykrzyknął; u dworaka byłoby ono zbyt nieostrożne; autorem listu jest Jego Wysokość.
Po rozwiązaniu zagadki, drobna radość, spowodowana przyjemnością odgadnięcia jej, ustąpiła niebawem okrutnej wizji uroków Fabrycego, która zjawiła się na nowo. Był to niby olbrzymi ciężar, który spadł na serce nieszczęśliwego. Cóż znaczy od kogo jest anonim wykrzyknął z wściekłością; czyż fakt, który mi on odsłania, mniej przez to istnieje? Ten kaprys może zmienić moje życie, rzekł jakby dla usprawiedliwienia swego szaleństwa. W pierwszej chwili, jeśli go kocha jak kochanka, Gina pojedzie z nim do Belgirate, do Szwajcarji, w jakikolwiek kąt świata. Jest bogata, a zresztą, gdyby miała żyć rok cały o kilku ludwikach, co jej to znaczy? Czy nie wyznała mi, niespełna przed tygodniem, że pałac jej, tak dobrze urządzony, tak wspaniały, nudzi ją? Trzeba czegoś nowego tej tak młodej duszy! I z jaką prostotą nastręcza się to szczęście! Porwie ją, nim pomyśli o niebezpieczeństwie, nim pomyśli aby się mnie użalić. A ja jestem tak nieszczęśliwy! wykrzyknął hrabia zalewając się łzami.
Przysiągł sobie nie iść do księżnej tego wieczora, ale nie mógł zapanować nad sobą; nigdy oczy jego tak bardzo nie pragnęły jej widoku. Około północy zaszedł do niej, zastał ją samą z bratankiem; o dziesiątej pożegnała gości i kazała zamknąć drzwi dla wszystkich.
Na widok serdeczności panującej między temi dwiema istotami, oraz naiwnej radości księżnej, okropna trudność stanęła przed oczyma hrabiego, i to niespodzianie! nie pomyślał o tem w czasie długich dumań w galerji obrazów: jak ukryć zazdrość?
Nie wiedząc jakiego pozoru się chwycić, napomknął, iż tego wieczora książę bardzo źle był dlań usposobiony, sprzeciwiał mu się we wszystkiem, etc. Z boleścią ujrzał, że księżna zaledwie go słucha i że nie zwraca uwagi na te okoliczności, które przedwczoraj jeszcze byłyby przedmiotem nieskończonych domysłów. Hrabia spojrzał na Fabrycego: nigdy ta piękna twarz nie wydała piu się równie szczera i szlachetna! Fabrycy słuchał z większą uwagą niż księżna kłopotów, o których opowiadał hrabia.
W istocie, myślał, ta głowa łączy nadzwyczajną dobroć z wyrazem jakiegoś naiwnego i tkliwego wesela, które jest wręcz nieodparte. Zdaje się mówić, że jedynie miłość i jej upojenia ważne są na tym świecie. Ale, mimo to, niech się nastręczy jakiś szczegół wymagający inteligencji, spojrzenie jego budzi się i przejmuje zdumieniem.
Wszystko jest proste tym oczom, bo wszystko widzą z wysoka. Wielki Boże! jak walczyć z takim wrogiem? A, koniec końców, czem jest życie bez miłości Giny? Z jakim zachwytem słucha ona przemiłych wyskoków tego młodego umysłu, który dla kobiety musi się zdawać czerni jedynem w święcie!
Okrutna myśl chwyciła hrabiego jak spazm: zasztyletować go wobec niej, i zabić się potem?
Przeszedł się po pokoju, ledwie trzymając się na nogach, ale z rękę zaciśniętą konwulsyjnie na rękojeści sztyletu. Żadne z dwojga nie zwracało uwagi na jego zachowanie. Rzekł, iż ma wydać rozkaz lokajowi; nie słyszeli go nawet; księżna śmiała się z rozczuleniem z jakiegoś powiedzenia Fabrycego. Hrabia zbliżył się do lampy w salonie i spojrzał czy sztylet jest ostry. Trzeba być uprzejmym i wytwornym wobec tego młodzieńca, powiadał sobie wracając do nich.
Obłęd go się chwytał; zdawało mu się, że nachylają się do siebie, wymieniają pocałunki, tu, w jego oczach. To niemożliwe, w mojej obecności! powiadał sobie, rozum mi się miesza. Trzeba zachować spokój; jeśli będę niegrzeczny, księżna zdolna jest, jedynie przez urażoną ambicję, pojechać za nim do Belgirate; i tam, lub w czasie podróży, przypadek może wywołać słówko, które określi to, co czują wzajem dla siebie; w jednej chwili wszystko się spełni... Samotność uczyni to słowo rozstrzygającem; zresztą, skoro raz księżna odejdzie, co począć? a jeżeli, zwyciężywszy mnóstwo przeszkód ze strony księcia, pokażę swoją starą i stroskaną twarz w Belgirate, jakąż rolę będę grał wobec tej pary oszalałej szczęściem?
Tutaj nawet, czemże jestem innem niż terzo incomodo (ten piękny włoski język stworzony jest, zaiste, dla miłości)! Terzo lncomodo (trzeci, który zawadza)! Cóż za ból dla rozumnego człowieka czuć że gra tę ohydną rolę a nie móc tego przemóc na sobie aby wstać i odejść!
Hrabia bliski był wybuchu lub przynajmniej zdradzenia swej boleści, tak rysy jego były zmienione. Kiedy, krążąc po salonie, znalazł się blisko drzwi, uciekł wołając życzliwie i serdecznie: Dobranoc, dzieci! — Trzeba unikać krwi, rzekł sobie.
Nazajutrz po tym okropnym wieczorze, po nocy spędzonej to na rozbieraniu zalet Fabrycego, to na wybuchach najpiekielniejszej zazdrości, hrabia wpadł na myśl, aby zawołać młodego lokaja; człowiek ten zalecał się do dziewczyny zwanej Chekina, garderobianej i ulubienicy księżnej. Szczęśliwym trafem, ów młody służący był stateczny i oszczędny i pragnął miejsca odźwiernego przy jednej z publicznych budowli w Parmie. Hrabia kazał mu, aby natychmiast sprowadził Chekinę, swą kochankę. Usłuchał; w godzinę później, hrabia zjawił się niespodzianie w pokoju, gdzie dziewczyna. znajdowała się ze swym przyszłym. Hrabia przeraził, ich oboje mnogością złota które im dał, poczem ozwał się do Ghekiny, patrząc jej prosto w oczy:
— Czy księżna romansuje z monsignorem?
— Nie, rzekła po chwili milczenia dziewczyna zbierając odwagę... nie, jeszcze nie, ale on całuje często ręce pani, śmiejąc się coprawda, ale bardzo czule.
Po tem świadectwie, nastąpiło jeszcze sto odpowiedzi na tyleż wściekłych pytań hrabiego; jego niespokojna zazdrość kazała ciężko zapracować tym biedakom pieniądze, które im rzucił; w końcu uwierzył w to co mu mówili; doznał niejakiej ulgi. — Jeżeli kiedy księżna dowie się czegoś o tej rozmowie, poślę twego narzeczonego na dwadzieścia lat do twierdzy, i nie ujrzysz go aż z siwemi włosami.
Minęło kilka dni, w ciągu których znowuż Fabrycy postradał, całą wesołość.
— Zaręczam ci, mówił do księżnej, że hrabia Mosca mnie nie lubi.
— Tem gorzej dla Jego Ekscelencji, odpowiadała z pewną zawziętością.
Nie to był istotny powód niepokoju Fabrycego. Położenie, w jakiem los mnie pomieścił, jest wręcz niemożliwe, powiadał sobie. Jestem najpewniejszy że ona się nie zdradzi nigdy; obawiałaby się wymownego słowa niby kazirodztwa. Ale jeżeli pewnego wieczora, po szalonym i nieopatrznym dniu, uczyni rachunek sumienia, jeśli się jej wyda żem odgadł skłonność jaką raczy mieć do mnie, jakąż rolę będę grał w jej oczach? Ściśle rolę casto Giuseppe (przysłowie włoskie, aluzja do pociesznej roli Józefa wobec żony eunucha Putyfara).
Dać jej do poznania, że nie jestem zdolny do miłości? Nie mam dosyć wrodzonego statku, by stwierdzić ten fakt w sposób, któryby nie był jak dwie krople wody podobny do grubiaństwa. Zostaje mi, jako ucieczka, jedynie jakaś wielka miłość zostawiona w Neapolu; w takim razie trzebaby tam wrócić na dwadzieścia cztery godzin: myśl roztropna, ale czy to warto? Pozostałaby jeszcze jakaś niewybredna miłostka w Parmie, co mogłoby jej być przykre; ale wszystko lepsze niż ohydna rola mężczyzny który nie chce się domyślić. Ta droga mogłaby, to prawda, narazić mą przyszłość; trzebaby, zapomocą ostrożności i kupnej dyskrecji, zmniejszyć niebezpieczeństwo. Okrutne w tych wszystkich myślach było to, że w istocie, Fabrycy kochał księżnę o wiele bardziej niż kogobądź w świecie. Trzeba być bardzo niezręcznym, mówił sobie z gniewem, aby się tak lękać, że się nie potrafi przekonać o tem, co jest istotną prawdą! Nie czując się na siłach aby się wyplątać z tej pozycji, stał się posępny i drażliwy. Coby się ze mną stało, wielki Boże! gdybym się poróżnił z jedyną istotą, do której jestem gorąco przywiązany? Z drugiej strony, Fabrycy nie mógł się zdobyć na to, aby popsuć niebacznem słowem tak rozkoszne szczęście. Życie jego było tak pełne uroków! Serdeczna przyjaźń lubej i ładnej kobiety była czemś tak słodkiem! Co się tyczy praktycznych warunków życia, opieka jej stwarzała mu tak miłą porcję przy tym dworze, którego wielkie intrygi, dzięki niej która mu je tłumaczyła, bawiły go jak komedja. Ale lada chwila piorun może mnie obudzić! powiadał sobie. Jeśli te wieczory tak wesołe, tak tkliwe, pędzone prawie sam na sam z kobietą tak uroczą, doprowadzą do czegoś więcej, ona będzie sądziła, że znalazła we mnie kochanka; będzie żądała uniesień, szaleństw, a ja mogę jej zawsze ofiarować przyjaźń ale nie miłość: natura odmówiła mi tego wzniosłego szaleństwa. Ileż wymówek będę musiał znieść w tej mierze! Zdaje mi się, że jeszcze słyszę księżnę d’A***, a wszak ja drwiłem sobie z księżnej! Będzie sądziła, że to brak miłości do niej, gdy to jest brak miłości we mnie; nie zechce tego zrozumieć.Często, pod wrażeniem jakiej dworskiej anegdotki, która w jej ustach ma ten niezrównany wdzięk, pustotę — a zresztą potrzebna jest dla mego wykształcenia! — całuję jej rękę, czasem lica. Co począć, jeśli ta ręka uściśnie moją w pewien znaczący sposób?
Fabrycy pojawiał się codziennie w najznaczniejszych i najmniej wesołych domach w Parmie. Kierowany radami hrabiego, zręcznie nadskakiwał panującemu księciu i jego synowi, księżnej Klarze-Paulinie i arcybiskupowi. Miał pozycję, ale to nie uśmierzało jego śmiertelnej obawy poróżnienia się z ciotką.

VIII

Tak więc, w niespełna miesiąc po przybyciu na dwór, Fabrycy miał wszystkie utrapienia dworaka, a serdeczna przyjaźń, stanowiąca szczęście jego życia, była zatruta. Jednego wieczora, dręczony temi myślami, opuścił salon księżnej, gdzie zanadto wyglądał na urzędowego kochanka; błądząc na oślep po mieście, zaszedł pod teatr. Teatr był oświetlony; wstąpił. Była to pusta lekkomyślność jak na człowieka noszącego jego szaty; takich lekkomyślności postanowił. sobie unikać w Parmie, która, ostatecznie, jest czterdziesto-tysięczną mieściną. Prawda iż, od pierwszych dni, wyzbył się swego urzędowego stroju; wieczorem, kiedy nie puszczał się w najwyższe sfery, był poprostu ubrany czarno, jak człowiek w żałobie.
Wziął lożę na trzeciem piętrzę, aby go nikt nie widział; grano Młodą Gospodynię Goldoniego. Wodził oczami po architekturze sali, ledwie czasem obracając je ku scenie. Ale publiczność parskała raz po raz śmiechem; Fabrycy spojrzał na młodą aktorkę grającą rolę gospodyni: wydała mu się zabawna. Przyjrzał się jej uważnie, była milutka, a zwłaszcza pełna naturalności: była to naiwna dziewczyna, pierwsza śmiała się z ładnych rzeczy, które Goldoni wkłada jej w usta, i wygłaszała je jakby ze zdziwieniem. Spytał jak się nazywa; powiedziano mu: Marjeta Valserra.
A! pomyślał, wzięła moje nazwisko, to osobliwe. Mimo swoich projektów, dosiedział w teatrze do końca sztuki. Nazajutrz wrócił; w trzy dni później znał adres Marjety Valserra.
Tego samego dnia w którym zdobył ten adres z dość wielkim trudem, zauważył wieczorem, że hrabia jest dlań nadzwyczaj czuły. Biedny zazdrosny kochanek, który dokładał starań aby się utrzymać w granicach rozsądku, otoczył młodego człowieka szpiegami, wyprawa teatralna ucieszyła go. Jak odmalować radość hrabiego, kiedy, nazajutrz po dniu w którym wymógł na sobie to aby być miły dla Fabrycego, dowiedział się, że ten, coprawda wpół przebrany w długi niebieski surdut, wdrapał się na nędzne poddasze, jakie Marjeta zajmowała na czwartem piętrze starego domostwa za teatrem. Uciechę jego zdwoiła wiadomość, że Fabrycy przedstawił się pod fałszywym nazwiskiem i że miał zaszczyt obudzić zazdrość hultaja zwanego Giletti, który w mieście grywał role lokajów, a po wsiach tańczył na linie. Szlachetny ten kochanek Marjety wymyślał na Fabrycego i odgrażał się że go zabije.
Trupy operowe składa impresarjo, który zbiera po świecie śpiewaków dostępnych dla jego kasy; wyjątkowo kompanja trzyma się przez jeden sezon, najwyżej przez dwa. Inaczej zespoły aktorskie: goniąc od miasta do miasta i zmieniając miejsce pobytu co parę miesięcy, tworzą mimo to jakgdyby rodzinę, której członkowie kochają się lub nienawidzą. Bywają tam stadła, które miejscowym galantom niełatwo przychodzi rozdzielić. Właśnie to zdarzyło się naszemu bohaterowi: Marjeta patrzyła nań wcale życzliwie, ale bała się straszliwie Gilettiego, który uzurpował sobie nad nią absolutną władzę i pilnował jej ściśle. Krzyczał wszędzie, że zabije monsignora, śledził bowiem Fabrycego i doszedł w końcu jego nazwiska. ów Giletti była to postać nader szpetna i najmniej stworzona do miłości: przesadnie wysoki i chudy, pocentkowany ospą i nieco zezowaty. Chętnie popisując się swemi talentami, zwykł był wchodzić za kulisy między kolegów na rękach lub płatał inne ładne sztuki. Godny rywal Fabrycego miał 32 franków miesięcznej płacy i czuł się bardzo bogaty.
Kiedy szpiegowie hrabiego Mosca upewnili go o tych szczegółach, miał uczucie że zmartwychwstaje. Wdzięk jego odżył; bardziej niż kiedy błyszczał w salonach księżnej wesołością i dowcipem. Nie wspomniał jej oczywiście ani słowa o przygodzie, która wróciła mu życie; poczynił nawet starania, aby jak najpóźniej dowiedziała się o tem. Miał przytem odwagę posłuchać rozsądku, który krzyczał mu próżno od miesiąca, że ilekroć urok kochanka blednie, kochanek powinien wyjechać w podróż.
Ważne sprawy powoływały go do Bolonji; dwa razy na tydzień kurjerzy przywozili mu nietyle papiery ministerjalne, ile nowiny o miłostkach Marjety, o wściekłości groźnego Giletti i o manewrach Fabrycego.
Jeden z agentów hrabiego zażądał kilkakrotnie Arlekina w pasztecie (jeden z tryumfów scenicznych Gilettiego: wychodzi z pasztetu, który rywal jego Brighella właśnie ma napocząć, i grzmoci go kijem); był to pozór aby aktorzynie darować sto franków. Giletti, przytłoczony długami, nie pisnął o tej gratce, ale wbił się w niesłychaną dumę.
Kaprys Fabrycego zmienił się w kwestję miłości własnej: w jego wieku, troski doprowadziły go już do tego, że miewał kaprysy! Próżność zawiodła go do teatru; aktoreczka grała bardzo wesoło i zabawiła go; wychodząc czuł się na godzinę zakochany. Hrabia wrócił do Parmy na wieść iż Fabrycemu grozi istotne niebezpieczeństwo; Giletti, który sługiwał niegdyś w świetnym pułku napoleońskich dragonów, odgrażał się serjo że zabije Fabrycego i przygotowywał sobie zgóry ucieczkę do Romanji. Jeśli czytelnik jest bardzo młody, zgorszy się naszym podziwem dla tego szlachetnego rysu. Był to wszelako niemały heroizm ze strony hrabiego aby wrócić z Bolonji; ostatecznie bowiem, rano, cera jego była mocno zmęczona, Fabrycy zaś miał tyle świeżości, tyle pogody! Komużby przyszło na myśl obwiniać go o śmierć Fabrycego, w jego nieobecności, dla takiego głupstwa! Ale to była jedna z owych rzadkich dusz, czyniących sobie wiekuiste wyrzuty skoro zaniedbają szlachetnego czynu; zresztą nie mógł znieść myśli aby księżna była smutna, i z jego winy.
Zastał ją za powrotem milczącą i przybitą. Oto co się stało. Pokojowa jej, Chekina, dręczona wyrzutami i mierząc rozmiar swej winy ogromem sumy jaką otrzymała w jej odpłatę, zachorowała. Jednego wieczora, księżna, która ją lubiła, zaszła do niej. Dziewczyna nie mogła się oprzeć tej dobroci; zalała się łzami, chciała oddać swej pani wszystko co jej jeszcze zostało z otrzymanych pieniędzy, wreszcie zdobyła się na wyznanie rozmowy z hrabią. Księżna żywo zgasiła lampę, poczem rzekła Chekinie że jej przebacza, pod warunkiem że nigdy, nikomu w świecie, nie powie ani słowa o tej dziwnej scenie. Biedny hrabia, dodała niedbale, lęka się śmieszności; wszyscy mężczyźni są tacy.
Hrabina pobiegła do siebie. Ledwie zamknąwszy się w pokoju, zalała się łzami; myśl o miłostce z Fabrycym, na którego urodzenie patrzyła, wydała się jej czemś okropnem; a wszelako co znaczy jej postępowanie?
Taka była pierwsza przyczyna melancholji w jakiej zastał ją hrabina; po jego powrocie miewała ataki irytacji na niego i niemal na Fabrycego; chciałaby nie widzieć na oczy żadnego z nich; gniewała ją śmieszna — w jej oczach — rola, jaką Fabrycy gra wobec Marjety; hrabia bowiem, jak prawdziwy kochanek niezdolny do utrzymania sekretu, powiedział jej wszystko. Nie mogła się oswoić z tem nieszczęściem; bożyszcze jej miało skazę! Wreszcie, w chwili wylania, spytała hrabiego o radę; była to dla niego rozkoszna chwila, nagroda za odruch wielkoduszności który go sprowadził do Parmy.
— Cóż prostszego! rzekł hrabia, śmiejąc się; chłopiec w tym wieku goni za każdą kobietą, a nazajutrz nie myśli o niej. Czy nie wybierał się do Belgirate, odwiedzić margrabinę del Dongo? Więc dobrze, niech jedzie. W czasie jego nieobecności, poproszę aktorów aby przenieśli gdzie indziej swoje talenty, zapłacę koszta podróży; ale zobaczysz niebawem, że zakocha się w pierwszym ładnym buziaku który traf mu nastręczy... To w porządku, i nie chciałbym aby był inny... jeżeli to potrzebne, postaraj się aby margrabina go wezwała.
Myśl ta, rzucona napozór obojętnie, stała się błyskiem światła dla księżnej; bała się Gilettiego. Wieczorem, hrabia oznajmił, jak gdyby przypadkiem, że ma kurjera, który, udając się do Wiednia, przejeżdża przez Medjolan; w trzy dni później Fabrycy otrzymał list od matki. Pojechał bardzo podrażniony tem, iż wskutek zazdrości Gilettiego, nie mógł jeszcze skorzystać z dobrych chęci, o jakich Marjeta upewniła go przez mamację starszą kobietę, która służyła jej za matkę.
Fabrycy zastał matkę i jedną z sióstr w Belgirate, wiosce piemonckiej na prawym brzegu Lago Maggiore; lewy należy do Medjolanu, temsamem do Austrji. Jezioro to, równoległe do jeziora Como i tak samo biegnące z północy na południe, leży o jakieś dziesięć mil na zachód. Górskie powietrze, majestatyczny widok tego wspaniałego jeziora, przypominającego mu inne, nad którem spędził dzieciństwo, wszystko to sprawiło, iż niehumor Fabrycego, bliski już gniewu, zabarwił się łagodną melancholją. Wspomnienie księżnej łączyło się obecnie z uczuciem nieskończonej tkliwości; zdawało mu się, że z oddalenia rodzi się w nim owa miłość, jakiej nie doświadczył dla żadnej kobiety; myśl, iż mógłby się z nią rozstać na zawsze, była mu nad wyraz bolesna. W tym stanie ducha, gdyby księżna raczyła się uciec do najlżejszej zalotności, byłaby zdobyła to serce: naprzykład przeciwstawiając mu rywala. Ale ona nietylko że nie chwytała się tak energicznego środka, ale doświadczała wyrzutów iż myśl jej wciąż goni za młodym podróżnym. Wyrzucała sobie to, co nazywała jeszcze kaprysem, jak gdyby to była ohyda; zdwoiła względy dla hrabiego, który, omaniony tyloma urokami, nie słuchał zdrowego rozsądku, zalecającego drugą podróż do Medjolanu.
Margrabina del Dongo, wzywana małżeństwem starszej córki, którą wydawała za pewnego księcia z okolic Medjolanu, mogła poświęcić ukochanemu synowi ledwie trzy dni; był dla niej serdeczny i tkliwy jak nigdy. W tej melancholji, która coraz bardziej ogarniała Fabrycego, nastręczała mu się dziwna a nawet śmieszna mysl, którą natychmiast wykonał. Czy odważymy się powiedzieć, ze zapragnął się poradzić księdza Blanes? Zacny ten starzec był zupełnie niezdolny zrozumieć serca szarpanego sprzecznemi namiętnościami, dziecinnemi a niemal równemi co do siły; trzebaby zresztą tygodnia na zapoznanie go z wszystkiemi względami, wśród których Fabrycy musiał lawirować w Parmie; ale, zamierzając się go poradzić, Fabrycy odnajdywał świeżość swoich szesnastu lat. Czy kto uwierzy? pragnął z nim mówić nietylko jak z rozumnym człowiekiem, jak z oddanym przyjacielem; cel tej wyprawy oraz uczucia jakie poruszały naszym bohaterem przez pięćdziesiąt godzin jej trwania są tak niedorzeczne, iż, z pewnością, dla dobra tej opowieści lepiej byłoby je opuścić. Boję się, by łatwowierność Fabrycego nie pozbawiła go sympatji czytelnika; ale, ostatecznie, był taki; czemu oszczędzać raczej jego niż kogo innego? Nie oszczędzałem hrabiego ani księcia.
Fabrycy tedy (skoro mamy wszystko powiedzieć) odprowadził matkę aż do portu Laveno, na lewym, austrjackim brzegu Lago Maggiore, dokąd przybyła około ósmej wieczór. Jezioro uważane jest za teren neutralny; o ile ktoś nie wysiada na ląd nie żądają paszportu. A ledwie zapadła noc, Fabrycy przeprawił się na tenże brzeg austrjacki, w punkcie gdzie mały gaik wrzyna się w wodę. Wynajął sediola, wiejski bardzo chybki wózeczek, dzięki któremu mógł jechać o pięć kroków za powozem matki; przebrany był za służącego casa del Dongo, i żadnemu z urzędników policji i komory nie przyszło na myśl zażądać od niego paszportu. O ćwierć mili przed Como, gdzie margrabina i jej córka miały się zatrzymać na nocleg, skręcił na lewo drogą, która, okrążając wioskę Vico, schodzi się następnie z dróżką świeżo wytyczoną nad samym brzegiem jeziora. Była północ, i Fabrycy mógł liczyć że nie spotka żandarma. Drzewa w gaikach, które dróżka przecinała co chwilę, rysowały się czarnemi konturami liści na niebie gwiaździstem ale przesłonionem lekką mgłą. Na wodzie i na niebie panował spokój; dusza Fabrycego nie mogła się oprzeć tej cudownej piękności; zatrzymał się, potem usiadł na skale, która wcina się w jezioro, tworząc mały przylądek. Ciszę mąciła jedynie lekka fala, rozbijająca się, w regularnych odstępach, o brzeg. Fabrycy miał duszę włoską, przepraszam za niego; wada ta, która zmniejsza jego urok, polega na tem: próżność władała nim jedynie okresami, sam zaś widok cudownej piękności wprawiał go w roztkliwienie i sprawiał iż zgryzota jego stawała się mniej piekąca. Siedząc na samotnej skale, bez obawy przed policją, spowity w noc i w ciszę, uczuł iż słodkie łzy zwilżyły jego oczy i znalazł tam, tanim kosztem, jedną z najszczęśliwszych chwil.
Postanowił nigdy nie kłamać Ginie; dlatego właśnie, że kochał ją w tej chwili do ubóstwienia, przysiągł sobie nigdy nie powiedzieć jej że ją kocha; nigdy nie wymówi przy niej zakląć miłości, skoro uczucie które tak nazywają obce jest jego sercu. W upojeniu szlachetności i cnoty, które napełniało go szczęściem w tej chwili, postanowił przy pierwszej sposobności powiedzieć jej wszystko: serce jego nigdy nie zaznało miłości Raz powziąwszy to męskie postanowienie, uczuł, że spadł mu z piersi ciężar. Napomknie mi może o Marjecie; dobrze więc, nie zobaczę już Marjetki, powiedział sobie wesoło.
Upał, jaki panował przez cały dzień, ustępował pod wpływem rannego wietrzyka. Już świt rysował bladem światłem wierzchołki Alp, na północ i na wschód od jeziora Como. Masy ich, pobielone śniegiem, nawet w czerwcu, odcinają się na lazurze niebios, zawsze czystym na tych wysokościach. Odnoga Alp, wysuwająca się na południe ku szczęsnej Italji, oddziela stoki Como od stoków jeziora Garda. Fabrycy śledził okiem rozgałęzienia tych cudownych gór; świt coraz wyraźniej znaczył doliny, rozświetlając lekką mgłę wznoszącą się z ich czeluści.
Fabrycy puścił się w drogę; przebył wzgórze tworzące półwysep Durini, wreszcie ukazała się jego oczom owa wieża w Grianta, z której tak często badał położenie gwiazd z księdzem Blanes. Jakiż ja byłem ciemny! Nie mogłem zrozumieć, powiadał sobie, nawet kuchennej łaciny astrologicznych traktatów, które przeglądał mój mistrz. Sądzę, że szanowałem je zwłaszcza dlatego, że rozumiałem z nich ledwie piąte przez dziesiąte: wyobraźnia dawała im sens, i to możliwie najromantyczniejszy.
Niebawem dumania jego przybrały inny kierunek. Byłożby coś rzeczywistego w tej wiedzy? Czemu miałaby być gorsza od innych? Pewna ilość głupców i filutów umawia się, że umieją, naprzykład, po meksykańsku; narzucają się w tym charakterze społeczeństwu które ich szanuje i rządom które ich płacą. Obsypuje się ich względami właśnie dlatego, że są tępi i że władza nie potrzebuje się obawiać aby podburzyli lud, grając w dudkę jego szlachetnych uczuć! Naprzykład ksiądz Bari, któremu Ernest IV przyznał świeżo 4000 franków pensji i order za to, że odtworzył dziewiętnaście wierny greckiego dytyrambu!
Ale, wielki Boże! czy mam prawo uważać te rzeczy za śmieszne? Czy mnie przystało na nie narzekać, rzekł nagle przystając; czyż nie ten sam order otrzymał mój guwerner w Neapolu? Fabrycy uczuł głęboki niesmak; piękny i szlachetny zapał, który niegdyś ożywiał jego serce, zmienił się w szpetną przyjemność udziału w kradzieży. Dobrze więc, rzekł wkońcu z przygasłym wzrokiem człowieka niezadowolonego z siebie, urodzenie daje mi prawo korzystania z tych nadużyć, głupstwem byłoby nie brać w nich udziału; nie wypada już złorzeczyć im publicznie. Rozumowanie było wcale trafne; ale zarazem opuściło Fabrycego podniosłe i szczytne szczęście, które go napełniało godzinę wprzódy. Myśl o przywileju wysuszyła tę delikatną roślinę, którą nazywamy szczęściem.
Jeżeli nie trzeba wierzyć w astrologję (podjął starając się zmienić bieg myśli), jeśli ta nauka nie jest, jak trzy czwarte nauk, zebraniem naiwnych głupców oraz zręcznych hipokrytów, skąd pochodzi, że ja tak często i ze wzruszeniem myślę o tej złej wróżbie? Wydostałem się niegdyś z aresztu w B***, ale w mundurze i z marszrutą żołnierza wtrąconego słusznie do więzienia.
Rozumowanie Fabrycego urywało się na tem; kręcił się koło trudności, nie mogąc jej pokonać. Był jeszcze za młody; w chwilach wytchnienia, dusza jego napawała się romantycznemi wrażeniami, jakich wyobraźnia zawsze była gotowa mu dostarczyć. Nie umiał przyglądać się cierpliwie sprawom, aby następnie zrozumieć ich przyczyny. Rzeczywistość zdawała mu się płaska i brudna; pojmuję, że ktoś może nie lubić na nią patrzeć, ale wówczas nie trzeba o niej rozprawiać. Nie trzeba zwłaszcza budować zarzutów z elementów własnej nieświadomości.
Tak, mimo wrodzonej inteligencji, Fabrycy nie zdawał sobie sprawy, że jego mglista wiara we wróżby jest dlań religją, głębokiem wrażeniem odebranem w zaraniu życia. Myśleć o tej wierze znaczyło czuć, znaczyło być szczęśliwym. W jaki sposób mogłaby to być wiedza dowiedziona, istotna, w rodzaju geometrji naprzykład? Przechodził wszystkie okoliczności, w których, po zauważonych wróżbach, nie zjawił się szczęśliwy lub nieszczęśliwy wypadek, jaki zdawały się zapowiadać. Ale, wśród tego rozumowania, uwaga jego zatrzymała się z radością przy wypadku w którym wróżba okazała się trafna; dusza jego wypełniała się czcią i rozrzewnieniem; czułby odrazę do człowieka, któryby przeczył wróżbom, lub odnosił się do nich z ironią.
Fabrycy szedł nie czując przebytej drogi; jeszcze grzęznął w mętnych rozumowaniach, kiedy, podniósłszy głowę, ujrzał mur ojcowskiego ogrodu. Mur ten podtrzymywał piękną terasę, wznoszącą się przeszło na czterdzieści stóp nad drogą. Sznur kamieni ciosowych na samym wierzchu, koło balustrady, dawał mu wygląd monumentalny. Wcale niezłe, rzekł zimno Fabrycy; dobra architektura niemal w stylu rzymskim; rozwijał swoje świeże wiadomości archeologiczne. Niebawem odwrócił głowę ze wstrętem; przypominała mu się ojcowska surowość, a zwłaszcza denuncjacja brata gdy wrócił z Francji.
Ta ohydna denuncjacja stała się zawiązkiem niego obecnego życia; mogę jej nienawidzić, mogę nią gardzić, ale, ostatecznie, ona zmieniła moje losy. Coby się stało ze mną na wygnaniu w Novaro, gdzie ojcowski plenipotent ledwie mnie znosił, gdyby ciotka nie rozkochała w sobie potężnego ministra? gdyby, w miejsce tej gorącej i tkliwej duszy, miała duszę oschłą i pospolitą i nie kochała mnie z oddaniem które zdumiewa mnie nieraz. Coby ze mną dziś było, gdyby księżna miała duszę swego brata, margrabiego del Dongo?
Pochłonięty okrutnemi wspomnieniami, Fabrycy wlókł się chwiejnym krokiem; zaszedł nad fosę, naprzeciw wspaniałej fasady zamku. Ledwie rzucił okiem na ten budynek poczerniały od starości. Szlachetna mowa architektury nie przemówiła doń; wspomnienie brata i ojca zamykało jego duszę na wszelkie piękno; myślał jedynie o tem, aby się mieć na baczności w obliczu obłudnych i niebezpiecznych wrogów. Popatrzał chwilę, ale ze wstrętem, na okno pokoiku, który zajmował przed rokiem 1815. Charakter ojca odarł wspomnienia dzieciństwa z wszelkiego uroku. Nie wróciłem tam, myślał, od siódmego marca o ósmej wieczór. Wyszedłem aby pożyczyć od Vasiego paszportu, a nazajutrz obawa przed szpiegami kazała mi śpiesznie wyjechać. Kiedym wrócił z Francji, nie miałem, czasu tam zajść, nawet aby obejrzeć swoje sztychy, i to dzięki denuncjacji brata!
Fabrycy odwrócił głowę ze wstrętem. Ksiądz Blanes ma przeszło ośmdziesiąt trzy lat, pomyślał ze smutkiem, nie pojawia się już prawie w zamku, jak mówiła mi siostra; starość zrobiła swoje. To dzielne i zacne serce zmroził wiek. Bóg wie, od jak dawna nie chodzi już na wieżę! Schowam się u niego w lamusie, między kadzie albo pod tłocznię, i zaczekam aż się obudzi; nie chcę mącić snu dobrego starca; prawdopodobnie nie pozna mnie nawet: sześć lat, to wiele w tym wieku! zastanę już tylko grób przyjaciela! Istne dzieciństwo, dodał, przybyć tu, aby czuć wstręt, jakim przejmuje mnie zamek ojcowski!
W tej chwili Fabrycy wszedł na placyk przed kościołem; z nieopisanem zdumieniem ujrzał, na drugiem piętrze starej wieżycy, wąskie i długie okno, oświetlone latarką księdza Blanes. Ksiądz miał, zwyczaj stawiać ją tam, ilekroć szedł do klatki z desek tworzącej jego obserwatorjum, iżby jasność nie przeszkadzała mu czytać w planisferze. Ta karta niebios rozłożona była na wielkiej glinianej donicy, w której niegdyś rosła pomarańcza. Na dnie naczynia płonęła maleńka lampka; blaszana rurka odprowadzała z garnka dym, a cień rzucony przez rurę znaczył na karcie północ. Wszystkie te przypomnienia tak prostych rzeczy zalały wzruszeniem duszę Fabrycego i wypełniły ją szczęściem.
Bezwiednie złożył dłonie i gwizdnął w nie zcicha; niegdyś umówiony sygnał. Natychmiast usłyszał, że ktoś pociąga kilkakrotnie za sznur, którym, z wyżyn obserwatorjum, otwierało się rygiel przy drzwiach do dzwonnicy. Drżąc ze wzruszenia, wbiegł na schody, zastał księdza na drewnianym fotelu w zwykłem miejscu, z okiem przylepionem do małej lunety w kwadrancie. Ksiądz skinął lewą ręką, dając znak aby mu nie przerywał; w chwilę później nakreślił na karcie do gry jakąś cyfrę, obracając się na fotelu, otworzył ramiona naszemu bohaterowi który rzucił się w nie, zalewając się łzami. Ksiądz Blanes był jego prawdziwym ojcem.
— Oczekiwałem cię, rzekł Blanes po pierwszym wylewie czułości. Czy ksiądz trzymał się w roli uczonego? czy też, często myśląc o Fabrycym, ujrzał jakiś astrologiczny znak, który czystym przypadkiem obwieścił mu jego powrót?
— Oto śmierć moja nadchodzi, rzekł ksiądz Blanes.
— Jakto! wykrzyknął ze wzruszeniem Fabrycy.
— Tak, odparł ksiądz poważnie ale bez smutku; w półszósta albo półsiódma miesiąca po twoich odwiedzinach, życie moje, nasycone szczęściem, zgaśnie

Come face al mancar dell alimento

(jak lampka, kiedy zbraknie jej oliwy). Przed ostatecznym momentem, będę prawdopodobnie miesiąc lub dwa pozbawiony mowy, poczem przejdę na łono naszego ojca; oczywiście jeśli się okaże, ze spełniłem swój obowiązek na placówce gdzie mnie postawiono.
Ty jesteś wyczerpany, zmęczony, trzeba ci snu. Od chwili gdy cię oczekuję, chowam dla ciebie chleb i butelkę wódki w skrzyni z instrumentami. Pokrzep się i staraj się nabrać tyle sił, aby mnie wysłuchać jeszcze chwilę. Jest w mojej mocy powiedzieć ci różne rzeczy, zanim noc ustąpi miejsca dniowi; obecnie widzę je o wiele wyraźniej może niż będę je widział jutro. Jesteśmy zawsze słabi, moje dziecko, i wciąż trzeba się liczyć z tą słabością. Jutro może stary człowiek, człowiek ziemny, zajmie się we mnie przygotowaniami do śmierci, a jutro wieczór o dziewiątej musisz mnie opuścić.
Skoro Fabrycy usłuchał w milczeniu, jak zwykł niegdyś, starzec rzekł:
— Zatem prawdą jest, iż, kiedy starałeś się dostać pod Waterloo, zrazu znalazłeś się w więzieniu?
— Tak, ojcze, odparł Fabrycy zdziwiony.
— Otóż wiedz, że to było wielkie szczęście; dusza twoja, strzeżona moim głosem, może się przygotować do innego więzienia, twardszego i straszliwszego! Prawdopodobnie wydostaniesz się z niego jedynie przez zbrodnię; ale, dzięki niebu, nie ty popełnisz zbrodnię. Nie posuwaj się nigdy do zbrodni, mimo największych pokus; zdaje mi się, że będzie tu chodziło o zabicie niewinnego, który nieświadomie przywłaszczy sobie twoje prawa; jeśli się przesz gwałtownej pokusie, którą napozór usprawiedliwi honor, twoje będzie bardzo szczęśliwe w oczach ludzi... a w miarę szczęśliwe w oczach mędrca — dodał po chwili namysłu; — umrzesz jak ja, mój synu, siedząc na zydlu drewnianym, zdała od wielkiego zbytku i zmierżony zbytkiem, i jak ja nie mając sobie nic ciężkiego do wyrzucenia.
Obecnie, sprawy przyszłości skończone są między nami; nie umiałbym dodać nic ważnego. Próżno starałem się wyczytać, jak długie będzie to więzienie: pół roku, rok, dziesięć lat? Nie mogłem dojrzeć; widoczniem popełnił jakiś grzech i niebo chciało mnie skarać tą niepewnością. Widzę jedynie, że po więzieniu (ale nie wiem czy w chwili opuszczenia go) stanie się to, co nazywam zbrodnią; ale, na szczęście, jestem niemal pewny, że nie ty ją popełnisz. Jeśli okażesz tę słabość, aby umaczać palce w zbrodni, wówczas reszta moich obliczeń jest jedynie szeregiem omyłek. Wówczas nie umrzesz ze spokojem w duszy, na drewnianej ławce i w białej szacie. — Mówiąc te słowa, ksiądz chciał wstać; wówczas Fabrycy zauważył ruinę czasu: starzec potrzebował blisko minuty na to aby się podnieść i obrócić ku Fabrycemu. Ten przyglądał mu się w milczeniu i bez ruchu. Ksiądz brał go kilka razy w ramiona i ściskał z niewymowną czułością. Po chwili, odzyskał dawną wesołość: Staraj się zrobić sobie legowisko wśród tych narzędzi i przespać się nieco; weź moje futra; jest ich kilka, bardzo wspaniałych: księżna Sanseverina przysłała mi je przed kilku laty. Prosiła mnie o przepowiednię co do ciebie: zachowałem te piękne futra i kwadrant, ale przepowiedni jej nie posłałem. Wszelkie wróżenie przyszłości jest wyłomem w regule i zawiera to niebezpieczeństwo, że może odmienić bieg zdarzeń; wówczas cała wiedza rozsypuje się niby domek z kart. Trzebaby mi zresztą mówić zbyt przykre rzeczy tej uroczej księżnej. Ale, ale: nie przeraź się dzwonów, które będą ci strasznie hałasowały nad uchem, kiedy będzie się dzwoniło na mszę poranną; później, o piętro niżej, puszczają w ruch wielki dzwon, od którego się trzęsie całe moje obserwatorjum. Dziś mamy świętego Giovita, żołnierza i męczennika. Wiesz, mała wioska Grianta ma tego samego patrona co wielkie miasto Brescia, co, nawiasem rzekłszy, bardzo pociesznie zmyliło mego znamienitego mistrza, Jakóba Marini z Rawenny. Nieraz powiadał mi, że mnie czeka ładna karjera; sądził że będę proboszczem wspaniałego kościoła San-Giovita w Brescii: dostałem wioskę o siedemset pięćdziesięciu dymach! Ale wszystko obróciło się najlepiej. Widziałem — może dziesięć lat temu — że, gdybym został proboszczem w Brescii, przeznaczone mi było dostać się do więzienia w Szpilbergu. Jutro przyniosę ci różne smaczne dania, ściągnięte z uczty jaką wydaję dla okolicznych proboszczów, przybyłych odprawiać ze mną sumę. Przyniosę je na dół, ale nie staraj się ze mną widzieć, nie schodź po te smakołyki, aż kiedy usłyszysz żem wyszedł. Nie trzeba, abyś mnie widział w dzień, że zaś słońce zachodzi jutro o siódmej i minut dwadzieścia siedm, przyjdę cię uściskać dopiero koło ósmej, i będziesz musiał odejść, póki godziny liczą się jeszcze dziewiątką, t. j. nim zegar wydzwoni dziesiątą. Uważaj, aby cię nikt nie widział w oknie: żandarmi mają twój rysopis i z pewnością są na żołdzie twego brata, który umie być tyranem! Margrabia jest coraz słabszy, dodał ksiądz Blanes smutno; gdy cię ujrzał, dałby ci coś może ciepłą ręką. Ale te zabiegi wątpliwej czystości nie przystały człowiekowi takiemu jak ty, którego siła tkwi w jego sumieniu. Margrabia nienawidzi syna swego Askaniusza; temu synowi przypadnie pięć czy sześć miljonów które posiada. To słusznie. Ty, po jego śmierci, dostaniesz cztery tysiące franków rocznie i pięćdziesiąt łokci czarnego sukna na żałobę dla twoich ludzi.

IX

Słowa starca, których słuchał z głęboką uwagą, oraz nadmierne zmęczenie wprawiły Fabrycego w stan podniecenia. Z trudem zasnął, i nękały go sny, może wróżące przyszłość. Rano, o dziesiątej, obudziło go drżenie dzwonnicy, straszliwy hałas jak gdyby z zewnątrz. Wstał przerażony, z uczuciem że to koniec świata; później pomyślał że jest w więzieniu: trzeba mu było czasu aby rozpoznać dźwięk wielkiego dzwonu, który czterdziestu chłopów wprawiało w ruch na cześć świętego Giovity; wystarczyłoby dziesięciu.
Fabrycy szukał dobrego miejsca aby widzieć nie będąc widziany: spostrzegł, że z tej wysokości wzrok jego sięga w ogrody a nawet w dziedziniec zamku ojca. Zapomniał o nim. Myśl o ojcu dobiegającym kresu życia odmieniła jego uczucia. Rozróżniał nawet wróble, które szukały okruszyn na balkonie jadalni. To potomstwo tych, które niegdyś obłaskawiałem, pomyślał. Na tym balkonie, jak na wszystkich balkonach w pałacu, znajdowały się liczne drzewa pomarańczowe; widok ten rozczulił go; rzut oka na ten dziedziniec, tak strojny, z ostro zarysowanemi cieniami, był w istocie wspaniały.
Niemoc ojcowska wciąż wracała mu na myśl. To osobliwe, doprawdy, ojciec ma ledwie o trzydzieści pięć lat więcej ode mnie; trzydzieści pięć a dwadzieścia trzy, to dopiero pięćdziesiąt ośm! Oczy jego, utkwione w oknach tego srogiego człowieka, który go nigdy nie kochał, napełniły się łzami. Zadrżał, nagły chłód przebiegł jego żyły; zdawało mu się, że poznaje ojca przechodzącego terasą zdobną pomarańczami, znajdującą się pod oknami jego komnaty; ale to był tylko lokaj. Pod samą dzwonnicą, dzieweczki ubrane biało i podzielone na kilka grup, zajęte były wykreślaniem deseni zapomocą czerwonych, niebieskich i żółtych kwiatów w ulicy którą miała przechodzić procesja. Ale było tam coś, co żywo przemówiło do duszy Fabrycego: oczy jego ogarniały dwie odnogi jeziora na odległość kilku mil; cudowny ten widok kazał mu niebawem zapomnieć o wszystkich innych, obudził w nim najpodnioślejsze uczucia. Wspomnienia dzieciństwa obiegły go tłumnie; dzień ten spędzony w więzieniu w dzwonnicy był jednym z najszczęśliwszych.
Szczęście wzniosło go na wyżyny dość obce jego usposobieniu; rozważał wydarzenia swego życia, on, tak młody, jak gdyby już doszedł jego kresu. Trzeba przyznać, rzekł sobie po kilku godzinach rozkosznych marzeń — że od przybycia do Parmy, nie zaznałem owej spokojnej i doskonałej radości, jakiej kosztowałem w Neapolu galopując po dróżkach Vomero lub uganiając nad brzegami Mizeny. Splot interesów tego mizernego dworu i mnie uczynił mizernym człowiekiem... Nie znajduję rozkoszy w nienawiści, sądzę nawet że byłoby to dla mnie bardzo smutne szczęście upokorzyć wrogów gdybym ich miał; ale nie mam wrogów... Hola! krzyknął nagle: a Giletti!... To szczególne, rzekł sobie, przyjemność, jakąby mi sprawiło wyprawić tego plugawca do wszystkich djabłów, przetrwała lekki kaprys jaki miałem dla Marjety... Ostatecznie, nie umyła się do księżnej d’A*** w Neapolu, którą byłem obowiązany kochać, ponieważ powiedziałem jej raz że jestem w niej zakochany. Wielki Boże! ileż razy umierałem z nudów w czasie schadzek z piękną księżną; nigdy nic podobnego w obdartym pokoju, kuchni raczej, w której Marjeta przyjęła mnie dwa razy, za każdym razem po dwie minuty.
Och, Boże! co ci ludzie jedzą! Litość bierze!... Powinienem był wyznaczyć jej i jej mammacii pensję trzech befsztyków, płatnych każdego dnia... Marjeta, dodał, odrywała mnie od lichych myśli jakie mi nastręczało sąsiedztwo tego dworu.
Byłbym może dobrze uczynił obierając życie kawiarniane, jak powiada księżna; wyraźnie skłaniała się ku temu, a ona ma więcej rozumu odemnie. Dzięki jej dobrodziejstwom, lub bodaj z tą pensją 4000 fr. i kapitałem 40.000 umieszczonych w Ljonie, które przeznacza mi matka, miałbym zawsze konia i parę talarów na kopanie i na gabinet archeologiczny. Skoro — jak się zdaje — nie jest mi przeznaczone poznać miłość, będą to zawsze dla mnie dwa wielkie źródła szczęścia; chciałbym, nim umrę, zobaczyć jeszcze raz pole bitwy pod Waterloo i odszukać łąkę gdzie mnie tak wesoło zdjęto z konia i posadzono na ziemi. Dopełniwszy tej pielgrzymki, wracałbym często nad to cudne jezioro; nic równie pięknego nie może być na świecie, dla mego serca przynajmniej. Poco szukać tak daleko szczęścia! jest tu, przed memi oczami!
Ba! rzekł sobie Fabrycy opamiętując się, policja wypędza mnie z nad Como, ale ja jestem młodszy od ludzi, którzy dowodzą tą policją. Tutaj, dodał śmiejąc się, nie znalazłbym księżnej d’A***, ale znalazłbym którąś z tych małych dziewczynek, które sypią kwiaty, i doprawdy kochałbym ją nie mniej: obłuda mrozi mnie nawet w miłości, a nasze damy silą się na zbyt górne loty. Napoleon zaszczepił im pojęcia obyczajności i stałości.
Tam do licha! rzekł cofając głowę, jak gdyby się nagle zląkł że go poznają, mimo olbrzymiej drewnianej żaluzji mającej chronić dzwony od deszczu; wkraczają, w wielkiej paradzie, panowie żandarmi. W istocie, dziesięciu żandarmów, z tych czterech podoficerów, ukazało się w głównej ulicy. Sierżant rozstawił ich co sto kroków wzdłuż drogi, którą miała przechodzić procesja. Wszyscy mnie znają tutaj; jeśli mnie spostrzegą, dam tylko jednego susa z nad Como do Szpilbergu, gdzie mi przywiążą do każdej nogi po sto dziesięć funtów: a co za rozpacz dla księżnej!
Fabrycy potrzebował parę minut, aby sobie przypomnieć, że przedewszystkiem znajduje się na więcej niż ośmdziesiąt stóp w górze, że miejsce w którem siedzi jest względnie ciemne, że oczy ludzi, którzy mogliby nań patrzeć, są oślepione słońcem,, że wreszcie wszyscy przechadzają się z wytrzeszczonemi oczami po ulicach, gdzie domy wybielono wapnem na cześć Giovity. Mimo tak jasnego rozumowania, włoska dusza Fabrycego byłaby niezdolna kosztować jakiejkolwiek przyjemności, gdyby między żandarmami a sobą nie pomieścił płóciennej szmaty, którą przymocował do okna, zrobiwszy w niej dziury na oczy.
Od dziesięciu minut dzwony wstrząsały powietrze, procesja wychodziła z kościoła, dały się słyszeć mortaretti. Fabrycy zwrócił głowę i poznał skwer opatrzony parapetem i wznoszący się nad jeziorem, gdzie tak często, za młodu, narażał się że mortaretti wypalą mu gdzieś między nogi, co sprawiało że w uroczyste święta matka wolała go mieć przy sobie.
Trzeba wiedzieć, że mortaretti (czyli małe moździerze) są nie czem innem niż lufą od karabinu upiłowaną w ten sposób, że zostaje jej tylko cztery cale; dlatego chłopi zbierają chciwie lufy od strzelb, któremi, od r. 1796, polityka Europy zasiała tak obficie równiny Lombardji. Sprowadziwszy je do czterech cali długości, ładuje się te armatki aż po brzeg prochem, zatyka się je w ziemi pionowo, przyczem smuga prochu biegnie od jednej do drugiej; ustawia się je w liczbie paruset w trzy szeregi jak bataljon, gdzieś opodal drogi, którą ma przechodzić procesja. Kiedy Przenajświętszy Sakrament jest już blisko, zapala się proch, i wówczas zaczyna się rotowy ogień pociesznie nierównych wystrzałów: kobiety szaleją z radości. Nic weselszego, niż hałas tych mortaretti słyszany zdala na jeziorze i złagodzony pluskiem wody; hałas ten, który tak często upajał go w dzieciństwie, spędził zbyt poważne myśli naszego bohatera. Przyniósł lunetę księdza i rozpoznał większość ludzi idących z procesją. Ta i owa z miluchnych dziewcząt, którą Fabrycy zostawił dwunastoletniem dzieckiem, była dziś wspaniałą kobietą; widok ich skrzepił serce w naszym bohaterze: aby z niemi pogwarzyć, byłby chętnie zadrwił z żandarmów.
Procesja weszła do kościoła bocznemi drzwiami, których Fabrycy nie mógł widzieć. Niebawem upał wzmógł się szalenie, nawet na szczycie dzwonnicy; mieszkańcy schronili się do domów, w wiosce zapanowała cisza. Kilka łodzi napełniło się wieśniakami wracającemi do Belagio, Menagio i innych miejscowości nad jeziorem; Fabrycy słyszał uderzenie każdego wiosła: ten prosty szczegół upajał go wręcz; na jego radość składały się wszystkie męki i wszystek przymus, jakich zaznał w sprzykrzonem życiu dworskiem. Z jakąż radością przejechałby się teraz milę po tem spokojnem jeziorze, które odbijało głębię niebios! Usłyszał, że drzwi na dole otwierają się; to stara służąca księdza Blanes przyniosła duży kosz: musiał zadać sobie gwałt aby do niej nie zagadać. Kocha mnie niemal tak samo jak jej pan, powiadał sobie; czyżby mi nie dochowała, bodaj kilka godzin, sekretu? Ale, powiadał sobie Fabrycy, Pogniewałbym mego przyjaciela; mógłbym go narazić wobec żandarmów! — i Fabrycy pozwolił odejść Ghicie, nie odezwawszy się do niej. Zjadł doskonały obiad, poczem ułożył się aby zasnąć na kilka minut; obudził się aż o wpół do dziewiątej wieczór; ksiądz Blanes potrząsnął nim ująwszy go za ramię; była noc.
Ksiądz był bardzo zmęczony, miał o pięćdziesiąt lat więcej niż poprzedniego dnia. Gdy usiadł, nie mówili już o rzeczach poważnych. Uściskaj mnie, rzekł do Fabrycego. Wziął go po dwakroć w ramiona. Śmierć, rzekł wreszcie, która zakończy to długie życie, nie będzie miała nic równie ciężkiego jak to rozstanie. Mam skarbczyk, który zostawię u Ghity, z poleceniem aby czerpała z niego na swoje potrzeby, ale aby ci oddała to co zostanie, jeśli kiedy tego zażądasz. Znam ją; zdolna jest, oszczędzając dla ciebie, nie jadać mięsa ani cztery razy na rok, o ile nie wydasz jej ścisłych rozkazów. Możesz znaleźć się w nędzy, wówczas grosz starego przyjaciela ci się przyda. Nie spodziewaj się od brata niczego prócz łajdactwa; staraj się zdobyć pieniądze pracą, która cię zrobi użytecznym. Przewiduję dziwne przewroty: za pięćdziesiąt lat, może nie zniosą już nierobów. Matki i ciotki może ci zbraknąć; siostry będą musiały słuchać mężów... Idź, idź, uciekaj! wykrzyknął ksiądz żywo usłyszawszy w zegarku lekki szczęk zapowiadający że dziesiąta ma wybić niebawem; nie pozwolił nawet, aby go Fabrycy uściskał ostatni raz.
— Śpiesz się! śpiesz się! przynajmniej minutę schodzi się ze schodów; uważaj żebyś nie upadł, to byłaby okropna wróżba. Fabrycy rzucił się ku schodom; znalazłszy się na ulicy, zaczął biec. Właśnie był pod zamkiem ojca, kiedy zegar wybił dziesiątą, każdy dźwięk rozlegał się w piersi niby uderzenie. Zatrzymał się aby się zastanowić, lub raczej aby się poddać uczuciom jakie budziła w nim kontemplacja tego majestatycznego budynku, któremu w wilję przyglądał się tak obojętnie. Wśród tych dumań, obudziły go męskie kroki; podniósł wzrok i ujrzał czterech żandarmów. Miał parę znakomitych pistoletów, które podsypał był świeżo; szczęk kurka zwrócił uwagę żandarma, który już miał go aresztować. Fabrycy zrozumiał niebezpieczeństwo i gotował się strzelić pierwszy; miał prawo, był to bowiem jedyny sposób stawienia oporu czterem dobrze uzbrojonym ludziom. Szczęściem, żandarmi, którzy obchodzili tego wieczora karczmy aby wyganiać z nich chłopów, nie okazali się nieczuli na grzeczności jakich doznali w tych miłych przybytkach; nie dość szybko namyślili się pełnić swój obowiązek. Fabrycy puścił się pędem; żandarmi uczynili też kilka kroków, wołając: „Łapaj! Trzymaj!“ poczem zaległa cisza. Szczęk moich pistoletów omal mnie nie zgubił; księżna — o ile byłoby ni dane ujrzeć jeszcze kiedy jej piękne oczy — miałaby prawo powiedzieć mi, że dusza moja znajduje przyjemność w oglądaniu tego co się zdarzy za dziesięć lat, a zapomina patrzyć na to, co się dzieje tuż obok.
Fabrycy zadrżał myśląc o niebezpieczeństwie którego uniknął; podwoił kroku, ale niebawem nie mógł się wstrzymać aby nie biegnąć, co nie było zbyt ostrożne: zwrócił na siebie uwagę kilku wieśniaków, którzy wracali do domów. Dopiero w górach, więcej niż o milę od Grianta, zdobył się na to aby się zatrzymać; a nawet zatrzymawszy się oblał się zimnym potem na myśl o Szpilbergu.
Zażyłem ładnego strachu! powiadał sobie: słysząc dźwięk tego słowa, omal że uczuł wstyd. Ale czyż ciotka nie powiedziała mu, iż rzeczą, której najbardziej potrzebuję, jest nauczyć się przebaczać samemu sobie? Porównywam się zawsze z wzorem doskonałym, który nie może istnieć. Dobrze więc, przebaczam sobie swój strach, bo z drugiej strony byłem stanowczo gotów bronić swej wolności, i z pewnością nie zostaliby na nogach wszyscy czterej! gdyby przyszło odprowadzić mnie do więzienia. Ale, dodał, Zachowuję się nie po wojskowemu; zamiast wykonać szybki odwrót, spełniwszy swój cel i może zbudziwszy podejrzenie przeciwnika, zabawiam się fantazjami niedorzeczniejszemi może niż wszystkie przepowiednie zacnego proboszcza.
W istocie, zamiast wykonać odwrót najkrótszą drogą i dobić do Lago Maggiore, gdzie czekała go łódka, czynił ogromne koło, aby zobaczyć swoje drzewo. Czytelnik przypomina sobie miłość, jaką Fabrycy żywił do kasztana, zasadzonego przez jego matkę przed dwudziestu trzema laty. Byłoby godne mego brata, powiadał sobie, gdyby kazał ściąć to drzewo; ale tego rodzaju ludzie nie czują rzeczy subtelnych; pewno ani nie pomyślał o tem. Zresztą, to nie byłaby zła wróżba, dodał z otuchą. W dwie godziny później ujrzał z przerażeniem, że ktoś (psotnicy czy burza?) złamał gałąź młodego drzewa, tak że zwisała uschnięta; Fabrycy obciął ją z szacunkiem i starannie obrobił złamane miejsce, tak aby woda nie mogła sączyć się do pnia. Następnie, mimo że czas był mu drogi, miało bowiem dnieć lada chwila, spędził dobrą godzinę na okopaniu swego ukochanego drzewa. Dopełniwszy tych szaleństw, puścił się żywo ku Lago Maggiore. Ogółem nie był smutny, drzewo chowało się ładnie, tęższe niż kiedykolwiek: w pięć lat urosło go niemal drugie tyle. Gałąź była jedynie wypadkiem bez znaczenia; raz odcięta, nie szkodziła już drzewu, które nawet stało się smuklejsze, ile że jego gałęzie zaczynały się wyżej.
Nie zrobił ani mili, kiedy olśniewająca smuga światła oblała na wschodzie wierzchołki Resegon di Lek, góry sławnej w okolicy. Droga zaludniła się wieśniakami: ale, zamiast hodować wojownicze myśli, Fabrycy roztkliwiał się wzruszającym widokiem lasów w okolicy Como. To może najładniejsze lasy w świecie: rozumie się nie w tem znaczeniu, że dają najwięcej talarków, jakby powiedziano w Szwajcarji, ale że najwięcej mówią do duszy. Słuchać tej mowy w położeniu w którem się znajdował Fabrycy, wystawiony na pościg pp. żandarmów lombardzko-weneckiej prowincji, to było istne dzieciństwo. Jestem o pół mili od Francji, rzekł wreszcie; spotkam celników i żandarmów odprawiających ranny ront: to wykwitne ubranie wyda się im podejrzane, spytają o paszport; otóż ten paszport zawiera najwyraźniej nazwisko przeznaczone do więzienia; i oto znajdę się w miłej konieczności popełnienia morderstwa. Jeżeli, jak zazwyczaj, żandarmi będą szli po dwóch, nie mogę poprostu czekać z daniem ognia aż jeden z nich zechce mnie brać za kołnierz: niech, padając, zatrzyma mnie bodaj na chwilę, już jestem w Szpilbergu. Fabrycy, przejęty grozą, zwłaszcza tem, że będzie musiał strzelać pierwszy do dawnego żołnierza swego wuja, hrabiego Pietranera, ukrył się w spróchniałym pniu olbrzymiego kasztana; podsypał pistolety, kiedy usłyszał człowieka, który szedł przez las, śpiewając rozkoszną melodję Mercadante, modną wówczas w Lombardji.
Dobra wróżba, rzekł Fabrycy. Melodja ta, której wysłuchał z nabożeństwem, rozbroiła podrażnienie, które zaczęło barwić jego myśli. Spojrzał na drogę w obie strony, nie ujrzał nikogo; śpiewak nadchodzi snać boczną dróżką, rzekł sobie. Prawie w tej samej chwili ujrzał lokaja w schludnej angielskiej liberji; siedział na szkapie swojego chowu a wiódł za uzdę rasowego konika, nieco chudego.
Ha! gdybym rozumował jak Mosca! rzekł sobie Fabrycy; powtarza mi zawsze, że niebezpieczeństwo, w jakiem znajduje się człowiek, jest zawsze miarą jego praw nad sąsiadem. W myśl tej zasady palnąłbym w łeb temu pachołkowi i, siadłszy na jego anglika, kpiłbym sobie z żandarmów. Natychmiast po powrocie do Parmy posłałbym pieniądze temu człowiekowi, lub jego wdowie... ale to byłoby okropne!

X

Tak sobie prawiąc morały, Fabrycy wyskoczył na gościniec prowadzący do Szwajcarji: w tem miejscu biegnie on wzdłuż lesistego zbocza. Jeżeli ten chwat się zlęknie, rzekł sobie Fabrycy, wypuści się galopem, a ja zostanę tu jak dudek. W tej chwili, znajdował się o dziesięć kroków od lokaja, który już nie śpiewał. Fabrycy ujrzał w jego oczach lęk: chciał może zawrócić z końmi!
Niezdecydowany jeszcze, Fabrycy dał susa; chwycił angielskiego konia za uzdę.
— Mój przyjacielu, rzekł do lokaja, ja nie jestem zwykłym opryszkiem: zacznę od tego, że ci dam dwadzieścia franków, ale muszę pożyczyć od ciebie konia; zabiją mnie, jeśli coprędzej nie dam nura. Goni mnie czterech braci Riva, sławnych strzelców których zapewne znasz; złapali mnie w pokoju siostry, wyskoczyłem oknem i jestem tutaj. Wyszli do lasu ze strzelbami i psami. Schowałem się w ten spróchniały kasztan, bo widziałem jednego z nich jak przecinał drogę: ale psy wytropią mnie! Siądę na twego konia i pocwałuję milę za Como; jadę do Medjolanu, aby się rzucić do nóg wicekróla. Zostawię ci konia na stacji pocztowej, z dwoma napoleonami dla ciebie, jeśli mi go oddasz dobrowolnie. Ale jeśli stawisz najmniejszy opór, widzisz ten pistolet? gdybyś, po mym odjeździe, nasłał mi na kark żandarmów, kuzyn mój, dzielny hrabia Alari, koniuszy J. C. Mości, postara się, aby ci połamano gnaty.
Fabrycy wygłosił tę improwizowaną przemowę z miną nawskroś pokojową.
— Zresztą, dodał śmiejąc się, nazwisko moje nie jest tajemnicą: jestem marchesino Ascanio del Dongo, zamek mój jest tuż obok, w Grianta. Nuże, hultaju! rzekł podnosząc głos, puść tego konia! Osłupiały lokaj nie rzekł ani słowa. Fabrycy przełożył pistolet do lewej ręki, chwycił cugle, skoczył na konia i pomknął galopem. Skoro się znalazł o jakie trzysta kroków, spostrzegł, że zapomniał dać przyrzeczone dwadzieścia franków; zatrzymał się; wciąż nie było nikogo na gościńcu prócz lokaja który jechał za nim galopem; dał mu chustką znak aby się zbliżył. Kiedy go ujrzał o pięćdziesiąt kroków, rzucił na gościniec garść monet i odjechał. Ujrzał zdaleka, że ów zbiera pieniądze. Rozsądny człowiek, rzekł Fabrycy śmiejąc się; żadnego zbytecznego słowa! Pomknął ku południowi, zatrzymał się w karczemce i w kilka godzin później puścił się znowu w drogę. O drugiej rano znalazł się nad Lago Maggiore; niebawem ujrzał swą łódkę krążącą po wodzie; zbliżyła się na umówiony znak. Nie znalazłszy wieśniaka któremuby mógł oddać konia, puścił szlachetne zwierzę wolno; w trzy godziny później był w Belgirate. Znalazłszy się w przyjacielskim kraju, wytchnął nieco; był wesół, wszystko udało się doskonale. Czy ośmielimy się wskazać istotne przyczyny jego radości? Drzewo jego chowało się wspaniale, a dusza była odświeżona głębokiem wzruszeniem, którego zaznał w objęciach księdza Blanes. Czy on w istocie wierzy, powiadał sobie Fabrycy, w te swoje przepowiednie? czy też, wobec tego że brat zrobił mi reputację jakobina, człowieka bez czci i wiary, zdolnego do wszystkiego, zacny ksiądz chciał mnie jedynie uchronić od pokusy strzaskania głowy jakiemuś bydlakowi, który mi wypłata szpetnego figla? Na trzeci dzień Fabrycy był w Parmie, gdzie ubawił hrabiego i księżnę, opowiadając im z najdrobniejszemu szczegółami, jak czynił zawsze, historję swej podróży.
Skoro Fabrycy przybył, zastał odźwiernego i całą służbę pałacu Sanseverina w najgrubszej żałobie.
— Co za stratę ponieśliśmy? spytał księżnej.
— Zacny człowiek, którego nazywano moim mężem, umarł w Baden. Zostawia mi ten pałac (to była rzecz umówiona), ale na znak swej pamięci dodaje 300.000 franków, czem sprawił mi wielki kłopot; nie mam ochoty się ich zrzec na rzecz margrabiny Raversi, która płata mi codzień obrzydliwe sztuki. Ty, który znasz się na tem, musisz mi znaleźć dobrego rzeźbiarza; zbuduję księciu grobowiec za trzysta tysięcy. Hrabia opowiedział parę anegdot o pani Raversi.
— Próżno starałam się ją ułagodzić dobrodziejstwami, rzekła księżna. Co do bratanków męża, porobiłam ich wszystkich pułkownikami albo generałami. Wzamian, nie upływa miesiąc, aby mi nie przesłali jakiego ohydnego anonimu: musiałam przyjąć sekretarza do czytania tej korespondencji.
— Te anonimy, to jeszcze ich najmniejszy grzech, podjął hrabia Mosca; mają istną fabrykę nikczemnych denuncjacji. Dwadzieścia razy mogłem oddać całą tę klikę pod sąd, a Wasza Ekscelencja może się domyślić — dodał, zwracając się do Fabrycego — czy moi zacni sędziowie byliby ich skazali.
— Otóż to właśnie psuje mi wszystko, odparł Fabrycy z naiwnością bardzo zabawną na dworze; byłbym wolał, aby ich skazali sędziowie sądzący wedle sumienia.
— Ty, który podróżujesz aby się oświecać, zrobisz mi wielką przyjemność, dając mi adres takich sędziów: napiszę do nich jeszcze przed pójściem spać.
— Gdybym był ministrem, ten brak uczciwych sędziów upokarzałby moją ambicję.
— Ale zdaje mi się, że Wasza Ekscelencja, która tak kocha Francuzów i która nawet swego czasu udzielała im pomocy swego niezwalczonego ramienia, zapomina w tej chwili jednej z ich kapitalnych maksym: lepiej zabić djabla, niż żeby djabeł ciebie zabił. Chciałbym widzieć, jakbyś ty rządził gorącemi głowami, które czytają cały dzień historję Rewolucji Francuskiej, gdyby sędziowie uwalniali ludzi których ja oskarżam. Nie chcieliby wkońcu skazywać najoczywistszych łajdaków i uważaliby się za Brutusów. Ale muszę się z tobą podroczyć: czy twoja tak wrażliwa dusza nie ma jakich wyrzutów z przyczyny tego pięknego rasowego konika, któregoś porzucił nad Lago Maggiore?
— Mam zamiar, rzekł Fabrycy najpoważniej, zwrócić co będzie trzeba właścicielowi konia aby go odszkodować za afisze etc., zapomocą których odzyska z powrotem konia od chłopa który go znalazł; będę czytywał uważnie medjolańskie dzienniki, aby znaleźć ogłoszenie zgubionego konia; znam dobrze jego rysopis.
— On jest naprawdę cudownie pierwotny — rzekł hrabia do księżnej. A coby się stało z Waszą Ekscelencją (ciągnął śmiejąc się), gdyby, galopując co koń wyskoczy na tym pożyczonym biegunie, Ekscelencja pozwoliła sobie się potknąć? Byłbyś w Szpilbergu, drogi bratanku, i wszystkie moje wpływy zdołałyby zaledwie zmniejszyć o jakie trzydzieści funtów łańcuch u każdej twojej nogi. Spędziłbyś w tem lubem miejscu z dziesięć lat; może nogi popuchłyby ci i zaczęły gnić; wówczas obciętoby ci je schludnie... — Och, przez litość, nie snuj dalej tak smutnej bajki! wykrzyknęła księżna ze łzami w oczach. Mamy go z powrotem...
— I cieszy mnie to jeszcze więcej niż ciebie, możesz mi wierzyć, ciągnął minister z największą powagą; ale, ostatecznie, czemuż ten okrutny dzieciak nie poprosił mnie o paszport na jakieś przyzwoite nazwisko, skoro miał ochotę puścić się do Lombardji? Na pierwszą wieść o jego uwięzieniu, pojechałbym do Medjolanu, a przyjaciele, których mam w tym kraju, zgodziliby się zamknąć oczy i przyjąć za fakt, że żandarmi przytrzymali poddanego księga Parmy. Opowiadanie twojej wycieczki jest miłe, zabawne, godzę się na to chętnie — odparł hrabia, przechodząc w wesoły ton; — twój wypad z lasu na gościniec jest dosyć w moim guście; ale, mówiąc między nami, skoro ten lokaj miał twoje życie w rękach, miałeś wszelkie prawo wydrzeć mu jego życie. Gotujemy tu Waszej Ekscelencji świetną karjerę, przynajmniej ta oto pani tak mi nakazała, nie sądzę zaś aby największy wróg mnie oskarżył, że kiedykolwiek byłem nieposłuszny jej rozkazom. Cóż za śmiertelna zgryzota dla niej i dla mnie, gdybyś się był potknął w wyścigu! Lepiejby ci już było — dodał hrabia — abyś był z tego konia odrazu kark skręcił.
— Bardzoś tragiczny, mój drogi, tego wieczora, rzekła księżna wzruszona.
— Bo też otoczeni jesteśmy tragicznemi wydarzeniami, odparł hrabia również ze wzruszeniem; nie jesteśmy we Francji, gdzie wszystko kończy się piosenką lub rokiem więzienia. Źle robię doprawdy, że mówię o tem ze śmiechem. A, ba! miły bratanku, przypuszczam, iż kiedyś zdołamy z ciebie zrobić biskupa, bo doprawdy nie mogę zacząć od arcybiskupstwa w Parmie, jak tego pragnie, bardzo rozsądnie, tu obecna księżna pani; otóż, na tym stolcu biskupem, gdzie będziesz daleko od naszych światłych rad, powiedzno mi jaka będzie twoja polityka?
— Zabić djabła raczej niż żeby on remie zabił, jak dobrze mówią moi przyjaciele Francuzi, odparł Fabrycy płonącemi oczyma; zachować wszelkiemi środkami, ze strzałem z pistoletu włącznie, pozycję którą mi wyrobicie. Czytałem w genealogji del Dongów historję owego przodka, który zbudował zamek w Grianta. Na schyłku jego życia, jego serdeczny druh Galeas, książę Medjolanu, wysłał go aby zwiedził warownię na naszem jeziorze; obawiano się nowego najazdu Szwajcarów. — Muszę napisać słówko do komendanta, rzekł książę medjolański, żegnając go. Pisze i oddaje mu list zawierający tylko dwa wiersze; potem prosi go jeszcze raz o list aby go zapieczętować. To będzie grzeczniej, dodaje. Wespazjan del Dongo jedzie; ale, płynąc przez jezioro, przypomina sobie starą grecką powiastkę, jako że był uczony. Otwiera list swego dobrego pana i znajduje rozkaz do komendanta twierdzy, aby go natychmiast uśmiercił. Sforza, zbyt zajęty komedją jaką grał z naszym protoplastą, pozostawił wolne miejsce między ostatnim wierszem a podpisem; Wespazjan del Dongo pisze rozkaz mianujący go gubernatorem wszystkich zamków na jeziorze, i usuwa początek listu. Przybywszy do fortecy i zdobywszy sobie posłuch, wrzuca komendanta do studni, wydaje wojnę Sforzy i, po kilku latach, zamienia swą twierdzę na te olbrzymie posiadłości, które stworzyły fortunę naszej rodziny i które kiedyś dadzą mi 4000 funtów renty.
— Mówisz jak Akademik, wykrzyknął hrabia, śmiejąc się; ładny figiel nam opowiadasz; ale jedynie co dziesięć lat ma się sposobność płatania takich figlów. Człowiek niemal tępy, ale baczny, rozważny na codzień, ma często przyjemność zadrwienia sobie z ludzi o żywej wyobraźni. Przez wyskok wyobraźni Napoleon wydał się w ręce oględnego John Bulla, zamiast się starać zemknąć do Ameryki. John Bull uśmiał się serdecznie w swoim kantorze z listu w którym cytuje Temistoklesa. Po wiek wieków, plugawy Sanszo Pansa będzie miał wkońcu przewagę nad wzniosłym Don Kiszotem. Jeśli zgodzisz się nie czynić w życiu nic nadzwyczajnego, nie wątpię że będziesz biskupem bardzo szanowanym, jeżeli nie bardzo szanownym. Mimo to, nie cofam swego poglądu: Wasza Ekscelencja postąpiła sobie lekkomyślnie w sprawie z koniem i była o dwa cale od dożywotniego więzienia.
Słowo to przejęło Fabrycego dreszczem i pogrążyło go w zdumieniu. Czy to było, mówił sobie, owo więzienie które mi grozi? Czy to jest zbrodnia, której nie powinienem był popełniać? Przepowiednie księdza Blanes, których proroczy ton śmieszył go mocno, przybierały w jego oczach wagę istotnej wróżby.
— Cóż to? co tobie? rzekła księżna zdziwiona; widzę, że hrabia pogrążył cię w posępnych myślach.
Olśniła mnie nowa prawda i, zamiast buntować się, duch mój przyjmuje ją. To prawda, byłem bardzo bliski wiekuistego więzienia! Ale ten lokaj czy był taki ładny w swej angielskiej liberji! szkoda byłoby go zabijać!
Minister był zachwycony jego rozsądkiem.
— Jest bardzo na miejscu pod każdym względem, rzekł, patrząc na księżnę. Powiem ci, drogi chłopcze, żeś zrobił pewną konkietę, może najbardziej upragnioną ze wszystkich.
— Aha, pomyślał Fabrycy, aluzja do Marjetki. Mylił się; hrabia dodał:
— Twoja ewangeliczna prostota zdobyła serce naszego czcigodnego arcybiskupa, ojca Landriani. W najbliższych dniach zrobimy z ciebie wielkiego wikarjusza; ale największy urok tego konceptu stanowi to, że trzej obecni wielcy wikarjusze, ludzie zasłużeni, pracowici (dwaj, jak sądzę, byli wielkimi wikarjuszami przed twojęm urodzeniem), zażądają, w pięknym liście do arcybiskupa, abyś ty był wśród nich najstarszy rangą. Dostojnicy ci uzasadniają to twoją cnotą, a potem tem, że jesteś stryjecznym wnukiem słynnego arcybiskupa Askanja del Dongo. Kiedym się dowiedział o szacunku jaki mają dla twoich cnót, natychmiast mianowałem kapitanem bratanka najstarszego z wielkich wikarjuszów; porucznikiem od czasu oblężenia Tarragony.
— Idź natychmiast w podróżnym stroju, jak stoisz, przywitać się z arcybiskupem! krzyknęła księżna. Opowiedz mu o małżeństwie siostry; kiedy się dowie, że ma być księżną, wydasz mu się jeszcze więcej apostolski. Zresztą nic nie wiesz o tem, co hrabia ci powiedział w sprawie nominacji.
Fabrycy pobiegł do arcybiskupa; był prosty i skromny: był to ton, który przybierał aż nazbyt łatwo, przeciwnie zaś potrzebował wysiłku aby grać wielkiego pana. Słuchając przydługiej gawędy arcybiskupa, powiadał sobie: Czy powinienem był strzelić w łeb lokajowi, który prowadził konika? Rozum powiadał mu że tak, ale serce nie mogło się oswoić z krwawym obrazem ładnego chłopca który spada zeszpecony z konia.
To więzienie, które miało mnie pochłonąć gdyby koń się był potknął, czy to było owo więzienie którem mi grozi tyle wróżb?
Kwestja ta była dlań rzeczą niezmiernej doniosłości: arcybiskup był zachwycony jego głęboką bacznością.

XI

Wyszedłszy z konsystorza, Fabrycy pobiegł do Marjetki; usłyszał zdala gruby głos Gilettiego, który posłał po wino i raczył się z suflerem i ze służbą teatralną. Jedynie mammaccia, która pełniła funkcje matki, odpowiedziała na jego sygnał.
— Mamy nowiny od czasu jak cię nie było, wykrzyknęła; paru naszych aktorów oskarżono, że obchodzili pijatyką dzień wielkiego Napoleona, i nasza biedna trupa, którą nazywają jakobińską, otrzymała rozkaz opuszczenia Stanów; i niech żyje Napoleon! Ale podobno minister wypluł za to nieco grosza. To pewna, że Giletti ma pieniądze: nie wiem ile, ale widziałam u niego garść talarów. Marjetta dostała od naszego dyrektora pięć talarów na koszta podróży do Mantui i Wenecji; a ja talara. Zawsze cię bardzo kocha, ale boi się Gilettiego; niema trzech dni, jak, na ostatniem przedstawieniu, chciał ją koniecznie zabić; wyciął jej dwa siarczyste policzki i, co najobrzydliwsze, podarł jej niebieski szal. Gdybyś zechciał sprawić jej niebieski szal, byłbyś bardzo poczciwy: powiedziałybyśmy, żeśmy go wygrały na loterji. Jutro fechmistrz od karabinierów urządza zapasy szermierskie: porę wyczytasz na rogu każdej ulicy. Zajdź do nas; jeżeli pójdzie na zapasy, tak że będzie można się spodziewać dłuższej nieobecności, będę w oknie i dam ci znak. Staraj się przynieść nam coś ładnego, a Marjeta będzie cię kochała z całej duszy.
Schodząc po kręconych schodkach z tej ohydnej nory, Fabrycy był pełen skruchy. Nie zmieniłem się, powiadał sobie; Wszystkie moje piękne postanowienia powzięte tam, nad jeziorem, kiedy patrzałem na życie okiem tak filozoficznem, ulotniły się. Dusza moja znajdowała się w niezwykłym stanie; wszystko to było snem i znika przed surową rzeczywistością. To byłaby chwila aby działać, rzekł sobie Fabrycy, wracając do pałacu Sanseverina koło jedenastej wieczór. Ale próżno szukał w sercu owej wzniosłej szczerości, która w nocy spędzonej nad jeziorem Como wydawała mu się tak łatwa. Obrażę osobę, którą kocham jak nikogo w świecie; jeżeli powiem to wszystko, będę wyglądał na lichego aktora; wart jestem coś jedynie w chwilach podniecenia.
— Hrabia jest dla mnie cudowny, rzekł do księżnej, zdawszy jej sprawę ze swych odwiedzin w konsystorzu; tem wyżej cenię jego postępowanie, iż, o ile mi się wydaje, nie ma do mnie szczególnej sympatji: toteż, moje zachowanie się wobec niego musi być wzorowe. Hrabia szuka obecnie wykopalisk w Sanguigna i wciąż jest do tego szalenie zapalony, sądząc z jego przedwczorajszej wyprawy; zrobił galopem dwanaście mil, aby zabawić dwie godziny nadzorując robotników. Jeżeli, w starej świątyni, której fundamenty właśnie odkryto, znajdą się ułamki posągów, lęka się aby mu ich nie skradziono; mam ochotę ofiarować mu się że pojadę trzydzieści sześć godzin do Sanguigna. Jutro koło piątej mam jeszcze u arcybiskupa, mógłbym jechać wieczór i skorzystać nocnego chłodu aby odbyć tę drogę.
W pierwszej chwili księżna nie odpowiedziała.
— Rzekłby ktoś, że szukasz pozorów aby się oddalić ode mnie, rzekła wreszcie z niezwykłą tkliwością: ledwieś wrócił z Belgirate, znów chcesz jechać.
Oto sposobność aby powiedzieć wszystko, pomyślał Fabrycy. Ale nad jeziorem byłem trochę nieprzytomny; w szale szczerości, nie zauważyłem że mój komplement obraca się w grubijaństwo. Chodziłoby o to, aby powiedzieć: Kocham cię najoddańszą przyjaźnią etc., ale dusza moja nie jest zdolna do miłości. Czy to nie znaczy poprostu: Widzę, że mnie kochasz, ale uważaj: nie mogę ci odpłacić tą samą monetą? Jeśli księżna mnie kocha, może jej być przykro że ją przejrzałem; jeśli zaś ma dla mnie tylko przyjaźń, będzie oburzona mem zuchwalstwem... a to są zniewagi, których się nie zapomina.
Ważąc te doniosłe myśli, Fabrycy przechadzał się po salonie z twarzą zadumaną i surową, jak człowiek który widzi nieszczęście tuż.
Księżna wodziła za nim oczami z zachwytem: to nie było już owo dziecko na którego urodzenie patrzyła, to nie był już bratanek zawsze jej posłuszny, ale dojrzały mężczyzna, którego miłość byłaby czemś tak rozkosznem... Podniosła się z otomany i rzucając się ze wzruszeniem w jego ramiona, rzekła:
— Chcesz tedy uciekać przede mną?
— Nie, odparł z miną rzymskiego cezara, ale chciałbym być rozsądny.
Słowo to można było rozmaicie tłumaczyć; Fabrycy nie miał odwagi iść dalej i narażać się na to, że może zranić tę czarującą kobietę. Był zbyt młody i zbyt łatwo poddawał się wzruszeniom; nie znajdował w głowie żadnego zwrotu dla wyrażenia tego co chciał powiedzieć. Z naturalnego porywu, wbrew wszelkim rozumowaniom, wziął w ramiona tę lubą kobietę i obsypał ją pocałunkami. W tej chwili dał się słyszeć turkot powozu hrabiego w dziedzińcu, a prawie równocześnie on sam zjawił się w salonie; wydawał się bardzo przejęty.
— Budzisz osobliwe przywiązania, rzekł do Fabrycego, którego słowa te zmięszały.
Arcybiskup miał tego wieczora audjencję której panujący udzielał mu co czwartek; książę opowiedział mi właśnie, że arcybiskup, z miną bardzo wzruszoną, zaczął od wykutej napamięć i wielce uczonej przemowy, z której zrazu książę nic nie zrozumiał. O, Landriani oświadczył wkońcu, jako ważnem dla kościoła w Parmie jest, aby monsignore Fabrycy del Dongo został jego pierwszym generalnym wikarjuszem, następnie zaś, skoro ukończy lat dwadzieścia cztery, jego koadjutorem z przeznaczeniem do następstwa.
— Wyznaję, że to słowo przeraziło mnie, rzekł hrabia: to mi było troszeczkę za szybko, i lękałem się że książę gotów nam wierzgnąć; ale popatrzył tylko na mnie śmiejąc się, i rzekł po francusku: Poznaję twoją rączkę, hrabio!
— Mogę przysiąc przed Bogiem i przed Waszą Wysokością, Wykrzyknął z całem namaszczeniem, że słowa z przeznaczeniem do następstwa były mi zupełnie nieznane. Powiedziałem prawdę, to co powtarzaliśmy tu sami przed kilku godzinami; dodałem z zapałem, że będę to uważał za szczyt łaski Jego Wysokości, jeżeli na początek użyczy jakiej pomniejszej infuły. Musiał mi książę uwierzyć, bo uznał za właściwe silić się na uprzejmość: powiedział mi z możebną prostotą: To jest urzędowa sprawa między arcybiskupem a mną; ty, hrabio, nie grasz tu żadnej roli, poczciwiec przedłożył mi obszerny raport, w którego konkluzji przechodzi do oficjalnej propozycji; odpowiedziałem mu nader chłodno, że dana osoba jest bardzo młoda a zwłaszcza jest od bardzo niedawna na moim dworze; wyglądałoby to prawie na płacenie wierzytelności Cesarza, gdybym dał widoki tak wysokiej godności synowi jednego z dostojników królestwa Lombardji. Arcybiskup zarzekł się, że żadne tego rodzaju polecenie nie miało miejsca. Mówić to mnie, to było kapitalnie głupio. Zdziwiło mnie to ze strony tak wytrawnego człowieka; ale on jest zawsze spłoszony kiedy mówi do mnie, a tego wieczora był bardziej wzruszony niż kiedykolwiek, co mi nasunęło myśl, że gorąco tego pragnie. Odparłem, iż wiem lepiej od niego że nie było żadnego wysokiego wstawiennictwa za panem del Dongo; że nikt na moim dworze nie odmawia mu zdolności, że nie mówią nazbyt źle o jego obyczajach, ale że obawiam się, iż jest zdolny do entuzjazmu, a przyrzekłem sobie nie wynosić nigdy na wybitne stanowiska warjatów, z którymi władca nie jest pewny niczego. Wówczas, ciągnęła Jego Wysokość, musiałem znieść orację prawie równie długą jak pierwsza: arcybiskup sławił przede mną entuzjazm domu bożego. Niezdaro, myślałem sobie, w piętkę gonisz, niszczysz nominację, która była już prawie załatwiona; trzeba było skończyć i podziękować ostentacyjnie. Gdzie tam: rżnął dalej swoje z pociesznem zacietrzewieniem! Szukałem odpowiedzi, która nie byłaby zbyt ujemna dla młodego del Dongo; znalazłem, i to dość szczęśliwą, jak możesz osądzić. Wasza Wielebność, rzekłem, Pius VI był wielkim papieżem i wielkim świętym: wśród wszystkich monarchów, on jeden ośmielił się stawić opór tyranowi, który miał Europę u swych stóp: otóż, był on zdolny do entuzjazmu, co go popchnęło, wówczas gdy był biskupem w Imola, do napisania swego słynnego pasterskiego listu obywatela kardynała Chiaramonti na rzecz republiki cisalpińskiej.
Poczciwy arcybiskup osłupiał; aby go pogrążyć w tem większem osłupieniu, powiedziałem mu z poważną miną: żegnam Waszą Wielebność, trzeba mi dwudziestu czterech godzin zastanowienia się nad jego propozycją. Nieborak dodał jeszcze kilka próśb dość niezgrabnych i dość niewczesnych po mojem żegnam. A teraz, hrabio Mosca della Rovere, polecam ci donieść księżnej, że nie chcę opóźniać o dwadzieścia cztery godzin rzeczy która może jej być miła; siadaj tu i napisz do arcybiskupa bilecik z aprobatą, kończący całą tę sprawę. Napisałem bilecik, książę podpisał i rzekł do mnie: Zanieś go w tej chwili księżnej. Oto bilecik, pani, i oto co mi dostarczyło szczęścia oglądania pani jeszcze dziś wieczór.
Księżna, uszczęśliwiona, odczytała bilecik. Podczas opowiadania hrabiego, Fabrycy miał czas ochłonąć: nie zdziwiony tem wydarzeniem, przyjął rzecz jak wielki pan, który uważał zawsze za bardzo naturalne, że ma prawo do tych nadzwyczajnych awansów, do owych skoków losu, od których mieszczanin straciłby głowę; dał wyraz swej wdzięczności, ale we właściwej formie, poczem rzekł:
— Dobry dworak powinien schlebiać namiętnościom mocarzy: Wczoraj wyraził pan obawę, aby pańscy robotnicy w Sanguigna nie ukradli starożytnych posągów w razie gdyby coś odkryli; ja bardzo lubię kopać: jeśli pozwolisz, hrabio, pojadę doglądać robotników. Jutro wieczór, złożywszy dzięki w pałacu i u arcybiskupa, pojadę do Sanguigna.
— Ale czy ty zgadujesz, hrabio, rzekła księżna, skąd się wzięła ta nagła czułość arcybiskupa do Fabrycego?
— Nie potrzebuję zgadywać; wielki wikarjusz, którego brat jest kapitanem, powiedział mi wczoraj: O. Landriani, wychodząc z bezspornej zasady że arcybiskup wyższy jest od swego koadjutora, nie posiada się z radości, że ma pod swemi rozkazami prawdziwego del Dongo i że mu wyświadczył usługę. Wszystko co podkreśla urodzenie Fabrycego, pomnaża jego szczęście: taki człowiek jest jego adjutantem! Z drugiej strony, polubił Fabrycego, nie czuje się wobec niego onieśmielony; a wreszcie, hoduje od dziesięciu lat serdeczną nienawiść do biskupa Piazenzy, który objawia głośne pretensje zajęcia po nim arcybiskupiego stolca, a który, co więcej, jest synem młynarza. Ze względu na to następstwo, biskup Piazenzy zawiązał ścisłe stosunki z margrabiną Raversi i obecnie stosunki te napełniają arcybiskupa obawą o powodzenie jego ulubionego zamiaru; mianowicie aby mieć del Donga w swoim sztabie i dawać mu rozkazy.
Na trzeci dzień, wcześnie rano, Fabrycy kierował robotami w Sanguigna, naprzeciw Colorno (jest to Wersal książąt Parmy); poszukiwania te odbywały się na równinie tuż obok gościńca prowadzącego z Parmy do Casal-Maggiore, najbliższego miasta austrjackiego. Robotnicy przecinali równinę długim rowem, głębokim na ośm stóp a bardzo wąskim: szukano, wzdłuż dawnej drogi rzymskiej, ruin drugiej świątyni, która, wedle tradycji, istniała jeszcze w wiekach średnich. Mimo rozkazów księcia, chłopi nie bez zawiści patrzyli na te długie rowy tnące ich posiadłości. Cobądźby im powiadać, wyobrażali sobie, że tu chodzi o szukanie skarbu: ledwie obecność Fabrycego zdołała powstrzymać rozruchy. Fabrycy nie nudził się, śledził z zajęciem przebieg prac; od czasu do czasu znajdowano jakiś medal, nie chciał tedy zostawiać robotnikom czasu na porozumienie się między sobą i ukrycie go.
Dzień był piękny, mogła być szósta rano; Fabrycy pożyczył gdzieś starą jednorurkę i strzelał do skowronków; jeden, ranny, spadł na gościniec. Idąc za nim, Fabrycy spostrzegł zdaleka wehikuł jadący ku granicy, do Casal-Maggiore. Nabił właśnie świeżo fuzję, kiedy, w zniszczonym wehikule zbliżającym się wolnym truchtem, poznał Marjetę: obok niej siedzieli dryblas Giletti, oraz staruszka, będąca rzekomo jej matką.
Giletti wyobrażał sobie, że Fabrycy ulokował się na gościńcu z fuzją poto aby go znieważyć, może aby mu porwać Marjetę. Był odważny, wyskoczył z pojazdu; miał w lewej ręce wielki pistolet mocno zardzewiały, w prawej zaś trzymał szpadę jeszcze tkwiącą w pochwie, którą-to szpadą posługiwał się, kiedy się dorwał roli „markiza“.
— Ha, łotrze! wykrzyknął, bardzom rad, że cię znajduję o milę od granicy; ja cię tu oporządzę, tutaj cię nie chronią fioletowe pończochy.
Fabrycy robił miny do Marjety, nie kłopocąc się o wrzaski o o zazdrość Gilettiego, kiedy nagle ujrzał o trzy stopy od piersi lufę pistoletu; miał jedynie czas podbić ten pistolet fuzją jak kijem: pistolet wypalił, ale nie zranił nikogo.
— Stój-że, skur...... — krzyknął Giletti na vetturina; równocześnie zdołał pochwycić lufę adwersarza i uchylić ją od siebie; obaj ciągnęli fuzję co sił. Giletti, o wiele mocniejszy, przekładał naprzemian ręce pomykając je ku zamkowi; już miał owładnąć fuzją, kiedy Fabrycy, chcąc udaremnić ten zamach, pociągnął za cyngiel i wypalił. Rozważył przedtem dobrze, że wylot znajduje się o trzy cale nad ramieniem Gilettiego: strzał rozległ się nad jego samem uchem. Giletti osłupiał, ale opamiętał się rychło.
— A! chciałeś mi strzelić w łeb, kanaljo! już ja się z tobą załatwię. Dobył swojej teatralnej szpady i runął na Fabrycego. Fabrycy nie miał broni, pomyślał że już po nim.
Uskoczył w stronę wehikułu, który zatrzymał się o jakie dziesięć kroków; okręcił się zwinnie dookoła, przebiegając tuż obok drzwiczek, które zostały otwarte. Giletti wypuścił się na swoich długich nogach, że zaś nie przyszło mu na myśl chwycić za resor, pobiegł kilka kroków przed siebie, nim zdołał się zatrzymać. W chwili gdy Fabrycy przebiegł koło drzwiczek, Marjeta szepnęła doń:
— Uważaj; on cię zabije. Masz!
Równocześnie, Fabrycy ujrzał, iż przez drzwiczki wyrzucono wielki nóż myśliwski; schylił się aby go podnieść, ale w tej samej chwili szpada Gilettiego ugodziła go w ramię. Podnosząc się, Fabrycy spotkał się nos w nos z Gilettim, który wymierzył mu w twarz wściekły cios rękojeścią; cios zadany był z taką siłą, że zupełnie ogłuszył Fabrycego. W tej chwili znalazł się w obliczu śmierci. Szczęściem dlań, Giletti był za blisko, aby go mógł pchnąć sztychem. Przyszedłszy do siebie, Fabrycy zaczął umykać co sił; biegnąc, wydobył nóż z pochwy, następnie zaś, obróciwszy się żywo, znalazł się o trzy kroki od Gilettiego, który go ścigał. Giletti był rozpędzony, Fabrycy nastawił mu ostrze; Giletti zdołał podbić szpadą nóż, ale zyskał tylko tyle iż koniec noża przebił mu policzek. Otarł się o Fabrycego, który uczuł że ma przebite udo: był to nóż Gilettiego, który ten zdążył otworzyć. Fabrycy uskoczył w prawo; odwrócił się, i wreszcie dwaj przeciwnicy znaleźli się w odległości sposobnej do walki.
Giletti klął jak potępieniec. Ha! poderżnę ci gardło, klecho przeklęty! powtarzał. Fabrycy był bez tchu, nie mógł mówić: cios w twarz, jaki otrzymał, zadawał mu straszny ból, krwawił też silnie z nosa. Odbił kilka razów swoim myśliwskim nożem i zadał kilka pchnięć nie bardzo wiedząc co czyni; miał mętne uczucie, że jest na publicznym turnieju. Myśl tę zrodziła obecność robotników, którzy, w liczbie dwudziestu pięciu lub trzydziestu, utworzyli krąg dokoła walczących, ale w przyzwoitej odległości; ci bowiem raz po raz rozpędzali się i rzucali na siebie.
Walka zdawała się nieco słabnąć; ciosy następowały po sobie z mniejszą chyżością, kiedy Fabrycy pomyślał nagle: Sądząc z bólu jaki czuję, ten łajdak musiał mnie oszpecić. Opanowany wściekłością na tę myśl, skoczył na przeciwnika, trzymając nóż myśliwski ostrzem ku niemu. Ostrze weszło w prawą pierś Gilettiego i wyszło w okolicy lewego ramienia; w tej samej chwili szpada aktora wniknęła jak długa w ramię Fabrycego, ale prześliznęła się pod skórą, zadając jedynie nieznaczną ranę.
Giletti upadł; w chwili gdy Fabrycy zbliżył się ku niemu, patrząc na jego lewą rękę, w której trzymał nóż, ręka ta otwarła się machinalnie i wypuściła broń.
— Łajdak skończył, rzekł sobie Fabrycy. Spojrzał mu w twarz: Giletti oddawał obficie krew ustami. Fabrycy pobiegł do pojazdu.
— Masz lusterko? krzyknął do Marjety. Marjeta, blada, patrzyła nań bez słowa. Stara kobieta otwarła z zimną krwią woreczek na robótkę i podała Fabrycemu lusterko wielkości dłoni. Fabrycy, patrząc w zwierciadło, obmacywał sobie twarz: oczy są całe, mówił, to już dużo. Spojrzał na zęby; nie były wyłamane. Skądże ten wściekły ból? mówił sobie półgłosem.
Stara odparła:
— Stąd, że policzek zmiażdżony jest rękojeścią szpady. Twarz ma pan straszliwie obrzękłą i siną; niech pan natychmiast przystawi pijawki, a nic panu nie będzie.
— A, ba! natychmiast pijawki! wykrzyknął Fabrycy, śmiejąc się i ochłonął zupełnie. Ujrzał, iż robotnicy otoczyli Gilettiego i patrzą nań, nie śmiejąc go dotknąć.
— Ratujcie tego człowieka! krzyknął; zdejmcie mu ubranie. Chciał jeszcze coś mówić, kiedy, podniósłszy oczy, ujrzał o trzysta kroków na gościńcu kilku ludzi, którzy zbliżali się miarowym krokiem do miejsca wypadku.
To żandarmi, pomyślał; znajdą zabitego człowieka, uwiężą mnie, i będę miał zaszczyt wkroczyć uroczyście do stołecznego miasta Parmy. Cóż za gratka dla przyjaciół margrabiny Raversi a wrogów mojej ciotki!
Natychmiast, z szybkością błyskawicy, rzuca oszołomionym robotnikom wszystkie pieniądze jakie miał w kieszeni, i skacze do powozu.
— Nie dajcie żandarmom mnie ścigać, krzyczy do robotników, a obsypię was złotem; powiedzcie im, że jestem niewinny, ze ten człowiek mnie napadł i chciał mnie zabić.
— A ty, rzekł do vetturina, ruszaj galopem: zarobisz cztery napoleony, jeżeli przejedziesz Pad zanim ci ludzie zdołają mnie dosięgnąć.
— Dobrze, odpowiedział woźnica; ale niechże pan nie ma strachu; toć oni są pieszo; zwykły trucht moich koników wystarczy aby ich stracić z oczu. To mówiąc, puścił się galopem.
Słowo strach, jakiego użył woźnica, uraziło naszego bohatera: bo też w istocie miał chwilę tęgiego strachu, wówczas kiedy otrzymał cios rękojeścią.
Ale możemy się natknąć i na konnych, rzekł vetturino, snać człowiek przezorny i myślący o czterech napoleonach, a ludzie, którzy nas gonią, mogą krzyknąć aby nas przytrzymano... To znaczyło: Niech pan nabije broń.
— Och, jakiś ty dzielny, mój ty złoty księżyku, wykrzyknęła Marjeta, ściskając Fabrycego. Stara wyglądała oknem; po jakimś czasie cofnęła głowę.
— Nikt pana nie ściga, rzekła do Fabrycego spokojnie, i niema nikogo na gościńcu przed panem. Wie pan, jacy urzędnicy policji austrjackiej są formaliści: jeżeli pana ujrzą jadącego w galopie groblą nad Padem, przytrzymają pana, może pan być pewny.
— Truchta, rzekł do woźnicy. Jaki macie paszport? spytał starej.
— Nie jeden ale trzy, odparła, a kosztowały nas każdy po cztery franki: czy to nie zgroza tak obdzierać biednych artystów, którzy są wciąż w podróżach! Oto paszport pana Giletti, artysty: to będzie pan; oto dwa paszporty nasze, niby Mariettiny i mój. Ale Giletti miał wszystkie pieniądze w kieszeni, co się z nimi stanie?
— Ile? spytał Fabrycy.
— Czterdzieści nowiutkich talarów, rzekła stara.
— To znaczy sześć i trochę drobnych, rzekła Marjeta śmiejąc się; nie dam oszukać mojego księżyka.
— Czyż to nie jest zupełnie naturalne, proszę pana, rzekła stara z najzimniejszą krwią, że ja próbuję pana naciągnąć na trzydzieści cztery talary? Cóż to jest trzydzieści cztery talary dla pana, a my straciliśmy naszą podporę. Kto się zajmie tem aby nam znaleźć pomieszczenie, aby się targować z woźnicami w podróży i napędzać strachu wszystkim? Giletti nie był piękny, ale był bardzo poręczny; gdyby ta mała nie była głupią gąską, która odrazu zadurzyła się w panu, Giletti nie byłby się poznał na niczem, a pan byłbyś nam dawał piękne talarki. Wierzaj mi pan, straszna u nas bieda.
Fabrycy wzruszył się; wyjął sakiewkę i dał staruszce kilka napoleonów.
— Widzi pani, rzekł, że mi już zostało tylko piętnaście, na nic się się nie zda dalsze naciąganie.
Marjeta rzuciła mu się na szyję, a stara całowała mu ręce. Powóz posuwał się wciąż truchtem. Kiedy ujrzał zdaleka żółto i czarno prążkowaną rogatkę oznajmiającą dziedziny austrjackie, stara rzekła do Fabrycego:
— Lepiejby panu było wejść pieszo z paszportem Gilettiego w kieszeni; my zatrzymamy się chwilę pod pozorem ogarnięcia się troszkę. Zresztą celnicy będą rewidowali nasze rzeczy. Pan — niechaj mi pan wierzy — przejdzie pan Casal-Maggiore nie śpiesząc się; wstąp pan nawet do kawiarni i wypij kieliszek wódki; raz znalazłszy się za miastem, wyciągaj ostro nogi. Policja austrjacka jest czujna jak djabli; niebawem dowie się że zabito człowieka; pan podróżuje za cudzym paszportem: to wystarczy aż nadto aby załapać dwa lata więzienia. Wyszedłszy z miasta, bierz się pan na prawo w stronę Padu, wynajmij łódkę i zmykaj do Rawenny albo do Ferrary; wydostań się jak najprędzej z ziem austrjackich. Za dwa ludwiki może pan kupić inny paszport od jakiego celnika; ten byłby dla pana zgubą; pamiętaj pan, że zabiłeś człowieka.
Zbliżając się pieszo do mostu pontonowego pod Casal-Maggiore, Fabrycy odczytywał uważnie paszport Gilettiego. Bohater nasz był pełen lęku; przypomniał sobie żywo wszystko co hrabia Mosca mówił o niebezpieczeństwie, jakiem mu grozi pojawienie się w Stanach austrjackich; otóż, o sto kroków widział ów straszny most, wiodący go do państwa, którego stolicą w jego oczach był Szpilberg. Ale jak zrobić inaczej? Księstwo Modeny, które graniczy z księstwem Parmy od południa, wydaje zbiegów na mocy osobnej umowy; górska granica od strony Genui jest zbyt daleko; przygoda jego doszłaby do wiadomości w Parmie zanimby on przekradł się do tych gór; zostawała tedy jedynie Austrja po lewym brzegu Padu. Nim zdołają napisać do władz austrjackich z poleceniem uwięzienia go, minie może półtorej albo i dwie doby. Zastanowiwszy się dobrze, Fabrycy zapalił od cygara własny paszport; na Zziemi austrjackiej lepiej mu być lada włóczęgą niż Fabrycym del Dongo, a możebne że go będą obszukiwać.
Niezależnie od wstrętu z jakim przychodziło mu powierzyć swoje życie paszportowi nieszczęsnego Giletti, dokument ten przedstawiał materjalne trudności: wzrost Fabrycego sięgał co najwyżej pięciu stóp i dziesięciu cali, jak opiewał paszport! miał blisko dwadzieścia cztery lat, i wydawał się jeszcze młodszy; Giletti miał lat trzydzieści dziewięć. Wyznajemy, że nasz bohater przechadzał się dobre pół godziny nad Padem, nim się namyślił wejść na most. Co doradziłbym komuś, ktoby się znalazł na mojem miejscu? rzekł sobie wreszcie. Oczywiście przejść; zostać w Parmie jest niebezpiecznie;, mogą wysłać żandarmów za człowiekiem, który zabił kogoś, nawet we własnej obronie. Fabrycy uczynił przegląd kieszeni, podarł wszystkie papiery zachowując jedynie chustkę do nosa i puzderko na cygara; zależało mu na tem aby skrócić grożącą mu rewizję. Przyszedł mu do głowy fatalny zarzut, na który nie miałby żadnej wymówki: miał powiedzieć, że się nazywa Giletti, a cała jego bielizna znaczona była F. D.
Jak widzimy, Fabrycy był jednym z nieszczęśliwszych męczenników własnej wyobraźni: dość częsta wada inteligentnych ludzi we Włoszech. Żołnierz francuski, równy mu lub nawet niższy odwagą, przebyłby most odrazu, nie myśląc o trudnościach; ale uczyniłby to z całym spokojem; Fabrycy zaś był bardzo odległa od zimnej krwi, kiedy, na końcu mostu, mały, szaro ubrany człowieczek rzekł doń: Proszę do biura, względem paszportu.
Biuro to miało brudne ściany, upstrzone gwoździami, na których wisiały fajki i brudne czapki urzędników. Wielkie biurko z sosnowego drzewa, za którem odbywało się urzędowanie, było całe poplamione atramentem i winem; grube regestry oprawne w zieloną skórę nosiły plamy wszelakiego koloru, brzegi zaś kartek były poczernione rękami. Na tych regestrach, ułożonych w sterty, spoczywały trzy wspaniałe wieńce laurowe, które służyły przedwczoraj na jakieś święto cesarskie.
Fabrycy widział te szczegóły i serce wzbierało mu mdłością; w ten sposób opłacił zbytek jakim lśnił jego apartamencik w pałacu Sanseyerina. Musiał wejść do tego niechlujnego biura i stanąć tam jako podsądny; miał przechodzić indagację!
Urzędnik, który wyciągnął żółtą rękę po paszport, był mały, czarniawy, i miał mosiężną szpilkę w krawatce. To jakiś stetryczały mieszczuch, powiadał sobie Fabrycy. Osobistość ta wydawała się niezmiernie zdumiona przy czytaniu paszportu, a lektura ta zajęła blisko pięć minut.
— Miał pan wypadek, rzekł do przybysza, wskazując spojrzeniem policzek.
Vetturino wysypał nas na grobli nad Padem.
Znów zaległo milczenie; urzędnik obrzucił podróżnego groźnym wzrokiem.
Wpadłem, powiadał sobie Fabrycy, powie mi, że mu przykro iż musi mi udzielić przykrej nowiny i że jestem aresztowany. Najszaleńsze myśli przebiegały przez głowę naszego bohatera, który w tej chwili nie rządził się zbytnią logiką. Myślał naprzykład, aby uciec drzwiami, które zostały otwarte; zrzucam ubranie, skacz§ do Padu, i z pewnością zdołam przebyć go wpław. Wszystko raczej niż Szpilberg. Urzędnik patrzał nań bystro w chwili gdy obliczał szanse tej przeprawy: razem tworzyli dwie wymowne fizjognomje. Poczucie niebezpieczeństwa potęguje władze człowieka rządzącego się rozumem; wznosi go, można rzec, powyżej samego siebie; człowiekowi z wyobraźnią nasuwa romanse, śmiałe, to prawda, ale często niedorzeczne.
Trzeba było widzieć oburzoną minę naszego bohatera pod badawczem okiem urzędniczyny strojnego klejnotem z mosiądzu. Gdybym go zabił, powiadał sobie Fabrycy, skazanoby mnie na dwadzieścia lat galer albo na śmierć, co jest o wiele mniej okrutne Szpilberg ze studwudziestoma funtami u każdej nogi i ośmioma uncjami chleba za całe pożywienie; i to trwa dwadzieścia lat: Wyszedłbym stamtąd dopiero w czterdziestym czwartym roku. W logice swojej Fabrycy zapominał, iż, skoro spalił swój paszport, nic nie zdradzało urzędnikowi policji, że on jest buntownik Fabrycy del Dongo.
Jak widzimy, bohater nasz miał dostatecznego stracha; miałby go o wiele więcej jeszcze, gdyby znał myśli urzędnika policji. Człowiek ten był w przyjaźni z Gilettim, można ocenić jego zdumienie, kiedy ujrzał paszport przyjaciela w rękach innego. Pierwszym jego odruchem było zaaresztować tego sobowtóra; następnie pomyślał, że Giletti mógł łatwo sprzedać swój paszport temu paniczowi, który widocznie spłatał jakiego brzydkiego figla w Parmie. Jeśli go zaaresztuję, myślał, Giletti będzie skompromitowany; dojdą łatwo, że sprzedał swój paszport; z drugiej strony, co powiedzą moi przełożeni, jeżeli sprawdzą, że ja, przyjaciel Gilettiego, zawizowałem jego paszport będący w posiadaniu innego? Urzędnik wstał, ziewając, i rzekł: Niech pan zaczeka; poczem, przez nałóg poliycyjny, dodał: zachodzi pewna trudność. Fabrycy rzeki sobie w duchu: zajdzie ta trudność, że ja drapnę.
W istocie, urzędnik opuścił biuro zostawiając otwarte drzwi, a paszport wciąż leżał na biurku. Niebezpieczeństwo jest oczywiste, pomyślał Fabrycy; ściągnę swój paszport i przejdę z powrotem zwolna most; żandarmowi, gdyby mnie spytał, powiem, że zapomniałem dać zawizować paszport komisarzowi policji w granicznem miasteczku w Parmie. Fabrycy już miał paszport w ręku, kiedy, ku jego zdumieniu, usłyszał jak urzędniczyna z mosiężną szpilką mówi:
— Daję słowo, już nie mogę, ten upał mnie zabija; pójdę napić się czego. Zajrzyj do biura, skoro wypalisz fajkę, jest tam paszport do zawizowania, jakiś obcy czeka.
Fabrycy, który skradał się ku drzwiom, spotkał się nos w nos z przystojnym młodym człowiekiem, który rzekł nucąc: Dalej, prędko, gdzie ten paszport, niech go uświetnię moim zakrętasem.
— Dokąd szanowny pan się udaje?
— Do Mantui, Wenecji i Ferrary.
— Niechże będzie Ferrara, odparł urzędnik gwiżdżąc; wziął pieczęć, wycisnął wizę niebieskim atramentem, wpisał spiesznie słowa Mantua, Wenecja i Ferrara w wolne miejsca, poczem wziął kilkakrotnie rozmach, podpisał i nabrał ponownie atramentu na zakrętas, który wykonał powoli i z niezmierną starannością. Fabrycy śledził każde poruszenie jego pióra; urzędnik spojrzał na swój zakrętas z zadowoleniem, dodał kilka kresek, wreszcie oddał paszport Fabrycemu, mówiąc swobodnie: Szczęśliwej podróży.
Fabrycy oddalał się starając się maskować pośpiech, kiedy uczuł że ktoś chwyta go za ramię. Instynktownie położył dłoń na rękojeści sztyletu i, gdyby nie bliskość domów, byłby może popełnił jakie szaleństwo. Widząc jego przerażenie, człowiek ów, który go ujął za ramię, dodał w formie usprawiedliwienia:
— Wołałem na pana trzy razy, ale pan nic nie odpowiedział; czy pan nie ma czego do oclenia?
— Mam przy sobie tylko chustkę do nosa; idę polować u krewnych, niedaleko stąd.
Byłby w kłopocie, gdyby mu kazano nazwać tych krewnych. Przy tym upale i po tylu wzruszeniach, Fabrycy był tak mokry jak gdyby skąpał się w rzece. Nie brak mi odwagi wobec komedjantów; ale gryzipiórki wyprowadzają mnie z równowagi: ułożę na ten temat humorystyczny sonet dla księżnej.
Ledwie znalazłszy się w Casal-Maggiore, Fabrycy wziął się na prawo uliczką, biegnącą w stronę Padu. Wielce mi potrzeba, powiedział sobie, pomocy Bachusa i Cerery; i wszedł do sklepu, nad którem wisiała brudna szmata przywiązana do kija; na szmacie było napisane: Trattoria. Nędzne prześcieradło rozpięte na dwóch obręczach zwisało na ziemię, chroniąc drzwi od działania promieni słonecznych. Wewnątrz, wpół naga, bardzo ładna kobieta przyjęła naszego bohatera z szacunkiem, co mu sprawiło żywą przyjemność; oznajmił jej skwapliwie, że umiera z głodu. Gdy kobieta przyrządzała śniadanie, wszedł mężczyzna może trzydziestoletni. Wchodząc, nie ukłonił się; naraz zerwał się z ławki, na której położył się bezceremonialnie, i rzekł do Fabrycego: Eccelenza, la riverisco (pozdrawiam Waszą Ekscelencję). Fabrycy był w tej chwili w świetnym humorze i, zamiast tworzyć posępne projekty, odparł śmiejąc się:
— A skąd ty, u djabła, znasz moją Ekscelencję?
— Jakto! Wasza Ekscelencja nie poznaje Lodowica, woźnicy Jaśnie Oświeconej księżnej Sanseverina? W willi w Sacca, dokąd jeździliśmy co roku, dostawałem zawsze febry; poprosiłem jaśnie pani o spensjonowanie i odszedłem. I ot, jestem bogaty; zamiast dwunastu talarów rocznie, do których co najwyżej mogłem mieć pretensję, pani powiedziała mi, że, aby mi dać swobodę składania sonetów — bo ja jestem poetą, pisuję w naszej gwarze — wyznacza mi dwadzieścia cztery talary; a pan hrabia powiedział mi, że, gdybym kiedy miał jakie kłopoty, mam się tylko zgłosić do niego. Miałem zaszczyt wieźć monsignora przez jeden postój, kiedy się udawał, jako dobry chrześcijanin, na rekolekcje do Kartuzów w Velleja.
Fabrycy patrzał na tego człowieka i przypominał go sobie potrosze. Był to jeden z największych wykwintnisiów wśród służby Casa Sanseverina: obecnie, kiedy był bogaty, jak powiadał, miał za całą odzież grubą podartą koszulę i spodnie płócienne, niegdyś czarne, sięgające mu ledwo do kolan; para trzewików i lichy kapelusz dopełniały stroju. Co więcej, niegolony był przeszło od dwóch tygodni. Jedząc omlet, Fabrycy wdał się w gawędę, zupełnie poprostu, jak równy z równym; domyślił się, że Lodovico jest kochankiem gospodyni. Dokończył szybko śniadania, poczem rzekł półgłosem: Mam z tobą do pomówienia.
— Wasza Ekscelencja może mówić swobodnie wobec niej, to z kościami dobra kobieta, rzekł Lodovico z odcieniem tkliwości.
— A więc, moi przyjaciele, rzekł Fabrycy bez wahania, popadłem w nieszczęście i potrzebuję was. Przedewszystkiem, sprawa moja niema nic politycznego; zabiłem poprostu człowieka, który chciał mnie zamordować, bo rozmawiałem z jego kochanką.
— Biedny panicz! rzekła gospodyni.
— Niech Wasza Ekscelencja liczy na mnie! wykrzyknął woźnica z oczami rozpłomienionemi oddaniem; dokąd Wasza Ekscelencja chce się udać?
— Do Ferrary. Mam paszport, ale wolałbym nie natykać się na żandarmów, którzy mogli zasłyszeć o tym wypadku.
— Kiedy pan go zakatrupił?
— Rano o szóstej.
— Czy Wasza Ekscelencja nie ma krwi na ubraniu? rzekła gospodyni.
— Myślałem o tem, podjął woźnica; zresztą te suknie są zbyt wykwintne, nie chodzi się tak u nas na wsi, toby mogło zwrócić uwagę. Kupię panu jakie ubranie u Żyda. Wasza Ekscelencja jest mniej więcej mego wzrostu, ale szczuplejsza.
— Proszę, nie nazywaj mnie ekscelencją, to może ściągnąć uwagę.
— Słucham, Ekscelencjo, rzekł woźnica, wychodząc.
— Hop, hop! krzyknął Fabrycy, a pieniądze? wracajże.
— Co pieniądze! rzekła gospodyni; ma sześćdziesiąt siedm talarów, które są wszystkie do pana usług. Ja sama — dodała zniżonym głosem — mam jakieś czterdzieści talarów, któremi panu służę z całego serca: kiedy się zdarzy taki wypadek, nie zawsze ma się przy sobie pieniądze.
Wchodząc do trattorii, Fabrycy zdjął surdut z przyczyny upału.
— Ta kamizelka — gdyby ktoś wszedł — mogłaby nam narobić kłopotu: ta ładna angielska pika ściągnęłaby uwagę. — To mówiąc, gospodyni dała naszemu zbiegowi czarną płócienną kamizelkę męża. W tej chwili, wysoki młody mężczyzna, ubrany z pewną starannością, wszedł tylnemi drzwiami.
— To mój mąż, rzekła gospodyni. Piotrze, rzekła do męża, Pan jest przyjacielem Lodovika; zdarzył mu się dziś wypadek z tamtej strony rzeki, pragnie się schronić do Ferrary.
— Ba, przeprawimy go, rzekł mąż bardzo uprzejmie, mamy przecież barkę Karola Józefa.
Opowiedzieliśmy o strachu, jaki Fabrycy przeszedł w biurze przy moście; odmalujemy tedy równie naturalnie drugą słabostkę naszego bohatera. Miał łzy w oczach, wzruszyło go serdeczne oddanie wieśniaków; myślał także o owej charakterystycznej dobroci ciotki: byłby chciał zapewnić los tym ludziom. Lodovico wrócił z pakunkiem.
— Załatwi się, rzekł mąż z przyjazną miną.
— Nie o to chodzi, odparł Lodovico wyraźnie zaniepokojony; zaczynają mówić o panu, zauważono twoje wahanie gdyś wchodził do naszego vicolo, zbaczając z ulicy, jak człowiek który chce się ukryć.
— Żywo do pokoju na piętrze, rzekł mąż.
Pokój ten, ładny i duży, miał w oknach szare płótno w miejsce szyb; stały tam cztery łóżka, szerokie na sześć stóp a wysokie na pięć.
— Szybko! szybko! wołał Lodovico, — jest tu od niedawna pewien żandarm, frant, który próbował się zalecać do naszej gospodyni i któremu dałem do zrozumienia, że mógłby się natknąć na kulkę; jeśli ten pies słyszał co o Waszej Ekscelencji, zechce nam spłatać figla: będzie się starał zaaresztować pana tutaj, by podać w osławę trattorię Teodolindy.
Cóżto, ciągnął Lodovico, widząc koszulę Fabrycego zbroczoną krwią i rany przewiązane chustkami; porco się bronił? Ba, to więcej niż trzeba aby się dostać do więzienia: niekupiłem panu koszuli. — Otworzył bez ceremonji szafę męża i dał koszulę Fabrycemu, który przedzierzgnął się w zamożnego młodego wieśniaka. Lodovico zdjął siatkę wiszącą na murze, wrzucił ubranie Fabrycego do koszyka na ryby, zbiegł pędem i wypadł tylnemi drzwiami; Fabrycy za nim.
— Teodolindo! krzyknął mijając sklep, schowaj to co jest na górze, przyślij nam szybko łódź: płacimy dobrze.
Lodovico przegonił Fabrycego conajmniej przez dwadzieścia rowów. Długie i elastyczne deski służyły za most na najszerszych rowach; skoro przeszli, Lodovico wciągnął te deski. Przybywszy do ostatniego kanału, wciągnął skwapliwie deskę. — Odetchnijmy teraz, rzekł; ten pieski żandarm musiałby zrobić więcej niż dwie mile by dopędzić Waszą Ekscelencję. Ależ pan blady! dodał; szczęściem nie zapomniałem o flaszczynie wódki.
— Zjawia się bardzo w porę; rana w lidzie zaczyna mi dolegać; a zresztą najadłem się tęgiego strachu w policji, tam, koło mostu.
— Myślę sobie, odparł Lodovico, z koszulą pełną krwi jak pańska, nie pojmuję jak pan się odważył tam wejść! Co do ran, znam się na tem: zaprowadzę pana w chłodne miejsce, gdzie pan się może przespać godzinkę, łódź przyjedzie tam po nas, o ile wogóle zdobędziemy łódź: inaczej, skoro pan trochę wypocznie, machniemy jeszcze ze dwie milki pieszo; zaprowadzę pana do młyna, gdzie sam wynajmę łódź. Wasza Ekscelencja ma o wiele więcej rozeznania ode mnie: otóż, jaśnie pani będzie w rozpaczy, kiedy się dowie o wypadku; powiedzą jej, że pan jest śmiertelnie ranny, może nawet pan zabił tamtego podstępem. Margrabina Raversi nie omieszka puścić plotek, które mogą zmartwić naszą panią. Wasza Ekscelencja powinnaby napisać list.
— A jak przesłać?
— Młynarczyk we młynie do którego idziemy zarabia dwanaście su dziennie; w półtora dnia można być w Parmie, zatem cztery franki na podróż, dwa franki za zużycie trzewików: gdyby chodziło o biedaka takiego jak ja, toby było sześć franków; ponieważ chodzi o służbę jaśnie pana, dałbym dwanaście franków.
Skoro przybyli do cienistego gaiku zarosłego olchą i wierzbiną, Lodovico poszedł więcej niż o godzinę drogi aby przynieść atrament i papier. — Wielki Boże, jak mi dobrze tutaj! wykrzyknął Fabrycy. Bywaj zdrowa, fortuno, nigdy nie będę arcybiskupem!
Za powrotem, Lodovico zastał Fabrycego w głębokim śnie i nie chciał go budzić. Łódź przybyła aż o zachodzie słońca; skoro Lodovico ujrzał ją zdała, obudził Fabrycego, który napisał śpiesznie dwa listy.
— Wasza Ekscelencja ma więcej rozumu ode mnie, rzekł Lodovico zakłopotany, i boję się, iż, mimo swej dobroci, urazi się, jeśli coś jeszcze powiem.
— Nie jestem takim głupcem jak sądzisz, odparł Fabrycy; cobądźbyś powiedział, zawsze zostaniesz w mych oczach wiernym sługą mojej ciotki i człowiekiem który uczynił co w jego mocy aby mnie ratować.
Trzeba było dalszych zaklęć, aby rozwiązać Lodovicowi język; kiedy się wreszcie zgodził mówić, zaczął od wstępu, który trwał pięć minut. Fabrycy zniecierpliwił się, ale potem rzekł sobie: Czyj aż to wina? naszej próżności, którą ten człowiek dobrze przejrzał z wyżyn swego kozła. Wreszcie, oddanie skłoniło Lodovica do tego, że odważył się wyrazić jasno.
— Ileż nie dałaby margrabina Raversi piechurowi, którego pan wysłał do Parmy, byle dostać te dwa listy! Są pańskiego pióra, stanowią dowód przeciw panu. Wasza Ekscelencja będzie mnie może uważała za wścibskiego; powtóre będzie się może wstydziła przedkładać oczom księżnej pani moje niezdarne stangreckie pismo; ale, ostatecznie, wzgląd na pańskie bezpieczeństwo każe mi mówić, choćby pan mnie miał wziąć za natręta. Czy Wasza Ekscelencja nie mogłaby mi podyktować tych dwóch listów? Wówczas ja sam byłbym skompromitowany, a i to niewiele; powiedziałbym w danym razie, że mnie pan zaskoczył z kałamarzem w jednej ręce a pistoletem w drugiej i że mi pan kazał pisać.
— Podaj mi rękę, drogi Lodovico! wykrzyknął Fabrycy: na dowód, że nie chcę mieć tajemnic dla przyjaciela takiego jak ty, przepisz te dwa listy tak jak są. — Lodovico zrozumiał całą doniosłość tego dowodu zaufania i był niem mile pogłaskany; ale, po kilku wierszach, widząc że łódź się zbliża, rzekł:
— Prędzej skończymy listy, jeśli Wasza Ekscelencja zechce mi je podyktować. Ukończywszy listy, Fabrycy nakreślił w ostatnim wierszu litery A i B, poczem, na skrawku papieru, który potem zgniótł, napisał po francusku: Wierz w A i B. Posłaniec miał ukryć przy sobie ten papier.
Skoro łódź się zbliżyła na odległość głosu, Lodovico zawołał na przewoźników fałszywemu imionami; nie odpowiedzieli i przybili do lądu o pięćset sążni niżej, patrząc na wszystkie strony czy ich nie widzi jaki celnik.
— Jestem na pańskie rozkazy, rzekł Lodovico; chce pan, abym sam zaniósł listy do Parmy? czy też mam panu towarzyszyć do Ferrary?
— Towarzyszyć mi do Ferrary, to przysługa, o którą nie śmiałem cię prosić. Trzebaby wylądować i dostać się do miasta bez pokazania paszportów. Przyznam ci się, że mam wstręt do podróżowania pod nazwiskiem Giletti, a nie widzę prócz ciebie nikogo, ktoby mi się wystarał o inny paszport.
— Czemuż pan nic nie mówił w Casal-Maggiore. Znam szpicla, który byłby mi sprzedał doskonały paszport i nie drogo, za czterdzieści albo pięćdziesiąt franków.
Jeden z przewoźników, który się urodził na prawym brzegu Padu i tem samem nie potrzebował zagranicznego paszportu do Parmy, zobowiązał się zanieść listy. Lodovico, który umiał wiosłować, podjął się kierować barką wraz z drugim.
— Jadąc w dół Padu, rzekł, spotkamy łodzie należące do policji; ale potrafię je wyminąć.
Więcej niż dziesięć razy trzeba im się było kryć na wysepkach porosłych wierzbiną. Lodovico skorzystał z tych chwil wywczasu, by recytować Fabrycemu swoje sonety. Myśl w nich była dość trafna, ale jakby stępiona formą i nie warta aby ją spisywać: osobliwe było, że ten ex-stangret miał uczucia żywe i obrazowe; stawał się zimny i pospolity gdy je chciał wyrazić piórem. Przeciwieństwo naszego świata, rzekł sobie Fabrycy; gdzie umieją wszystko wyrazić z wdziękiem, ale nie mają nic do powiedzenia. Zrozumiał, że największa przyjemność, jaką może zrobić wiernemu słudze, to poprawić błędy ortograficzne w jego sonetach.
— Drwią sobie ze mnie, kiedy pokazuję swój kajet, powiadał Lodovico; ale gdyby Wasza Ekscelencja raczyła mi podyktować ortografję słowo po słowie, zawistni musieliby stulić gęby; ortografja nie stanowi o talencie. Dopiero trzeciego dnia w nocy, Fabrycy mógł bezpiecznie wylądować w olszynce, na milę przed Ponte Lago Oscuro. Cały dzień przesiedział w konopiach, gdy Lodovico udał się przodem do Ferrary; wynajął pokoik u biednego Żyda, który zrozumiał, że można coś zarobić, o ile się będzie trzymało język za zębami. Wieczorem, o zmierzchu, Fabrycy dostał się do Ferrary na małym koniku; potrzebował tej podpory, zmogło go gorąco, rany zaogniły się i sprowadziły gorączkę.

XII

Żyd postarał się o dyskretnego chirurga, który, zwąchawszy pełną sakiewkę, oświadczył Lodovicowi, iż sumienie nakazuje mu zawiadomić policję o ranach młodego człowieka, którego on, Lodovico, mieni swoim bratem.
— Prawo jest jasne, dodał; oczywiste jest, iż brat pański nie zranił się sam, jak opowiada, spadłszy z drabinki w chwili gdy trzymał otwarty nóż w ręce.
Lodovico odpowiedział spokojnie uczciwemu chirurgowi, że, gdyby się ośmielił iść za głosem sumienia, on będzie miał zaszczyt, zanim opuści Ferrarę, upaść dokładnie na niego z otwartym nożem w ręce. Kiedy zdał sprawę z tego zajścia Fabrycemu, ten zganił go mocno, ale nie było już ani chwili do stracenia; trzeba było zmykać. Lodovico oświadczył Żydowi, że chce przewieźć brata na świeże powietrze; poszedł po dorożkę i przyjaciele nasi opuścili dom, aby więcej nie wrócić. Czytelnikowi dłuży się niewątpliwie opowiadanie o tych zabiegach, nieodzownie wynikających z braku paszportu: kłopot ten nie istnieje już we Francji, ale we Włoszech, zwłaszcza w okolicach Padu, o niczem się nie mówi tylko o paszportach. Wydostawszy się z Ferrrary bez przeszkód, niby spacerem, Lodovico odesłał dorożkę, poczem wrócił do miasta inną bramą i wstąpił po Fabrycego z sediolą, którą wynajął na kurs dwunastu mil. Przybywszy w okolicę Bolonji, nasi przyjaciele kazali się zawieść polami na gościniec z Florencji do Bolonji; spędzili noc w najnędzniejszej oberży jaką mogli znaleźć, i nazajutrz — gdy Fabrycy czuł się na siłach aby nieco iść — weszli do Bolonji znów niby spacerem. Paszport Gilettiego spalono; śmierć aktora musiała już być znana, a mniej niebezpieczne było dostać się w ręce władz bez paszportu niż z paszportem zabitego.
Lodovico znał w Bolonji kilku lokajów z wielkich domów; postanowiono, że pójdzie u nich zasięgnąć języka. Opowiedział, że przebywa z Florencji z młodszym bratem; brat, czując potrzebę spoczynku, pozwolił mu wyjechać na godzinę przed wschodem słońca. Mieli się spotkać w wiosce, gdzie Lodovico miał zatrzymać się, aby przeczekać upał. Ale Lodovico, nie mogąc się doczekać brata, wrócił; znalazł go rannego: ludzie jacyś ugodzili go kamieniem i skłuli nożami, a co więcej okradli go. Ów brat jest to ładny chłopak, umie chodzić koło koni i powozić, także czytać 1 pisać, i chce znaleźć miejsce w dobrym domu. Lodovico zachował sobie możność uzupełnienia tej powiastki — w razie potrzeby — tem, złodzieje uciekając unieśli zawiniątko, w którem była bielizna i paszporty.
Przybywszy do Bolonji, Fabrycy, bardzo zmęczony, nie śmiejąc bez paszportu zajść do gospody, wszedł do olbrzymiego kościoła św. Petronjusza. Panował tam rozkoszny chłód; niebawem skrzepił się zupełnie. Ja niewdzięczny, pomyślał nagle, wchodzę do kościoła jedynie aby usiąść, jak do kawiarni! Padł na kolana i podziękował Bogu za oczywistą opiekę, która go otaczała od czasu jak miał nieszczęście zabić Gilettiego. Dotąd drżał, że go mogli poznać w biurze w Casal-Maggiore. Jakim cudem, powiadał sobie, ten urzędnik, którego oczy były tak nieufne i który odczytał mój paszport aż trzy razy, nie spostrzegł że ja nie mam pięciu stóp dziesięciu cali, że nie mam trzydziestu ośmiu lat, że nie jestem zeszpecony ospą? Ileż dziękczynień winien Ci jestem, o Boże! I ja mogłem się ociągać do tej chwili z tem aby rzucić moją nicość pod Twe stopy! Pycha moja chciała wierzyć, że to rozumowi ludzkiemu zawdzięczam ocalenie ze Szpilbergu, który już się otwierał aby mnie pochłonąć!
Fabrycy spędził jeszcze godzinę w tem roztkliwieniu, w obliczu niezmierzonej dobroci Boga. Nie słyszał Lodovica, który stał nawprost niego. Fabrycy, który miał czoło ukryte w dłoniach, podniósł głowę; wierny sługa ujrzał łzy spływające mu po policzkach.
— Wróć za godzinę, rzekł Fabrycy dość oschle.
Lodovico wybaczył ton, przez wzgląd na zbożną pobudkę. Fabrycy odmówił kilka razy siedm psalmów pokutnych, które umiał na pamięć; zatrzymywał się długo przy wersetach, mających związek z jego położeniem.
Fabrycy prosił Boga o przebaczenie za wiele rzeczy, ale, co godne uwagi, nie przyszło mu na myśl liczyć pomiędzy swoje winy chęci zostanie arcybiskupem jedynie dlatego, że Mosca jest ministrem; uważał, że to stanowisko oraz płynące zeń korzyści należą się bratankowi księżnej. Pragnął tego bez namiętności, to prawda, ale, ostatecznie, myślał o tem, ściśle tak samo jak o zostaniu ministrem lub generałem. Nie przyszło mu do głowy aby projekt księżnej mógł dotyczyć jego sumienia. Jest to znamienny rys tego rodzaju religji, jaką winien był wychowaniu jezuitów. Ta religja odejmuje śmiałość myślenia o rzeczach niezwyczajnych; zabrania zwłaszcza samodzielnego dociekania jako najokropniejszego grzechu: jest to krok ku protestantyzmowi! Aby wiedzieć czem się zgrzeszyło, trzeba spytać spowiednika lub odczytać listę grzechów, jaka się znajduje w dziełach pod tytułem: Przygotowanie do Sakramentu Pokuty. Fabrycy umiał na pamięć listę grzechów, której nauczył się po łacinie w Akademji duchownej w Neapolu. Toteż, odmawiając tę listę, doszedłszy do morderstwa, obwinił się jeszcze przed Bogiem że zabił człowieka, ale w obronie życia. Przebiegł szybko, nie zwracając na nie najmniejszej uwagi, artykuły tyczące symonji (uzyskiwania za pieniądze godności duchownych). Gdyby mu zaproponowano aby dał sto ludwików za to by zostać wielkim wikarjuszem, odepchnąłby tę myśl ze zgrozą; ale, mimo że nie zbywało mu inteligencji ani logiki, nie przyszło mu na myśl, aby wpływy hrabiego Mosca, obrócone tu na jego korzyść, była symonją. Oto tryumf jezuickiego wychowania: włożyć człowieka do tego, aby nie zwracał uwagi na rzeczy jaśniejsze niż dzień. Francuz, wychowany w atmosferze interesowności i ironji paryskiej, mógłby snadnie winić Fabrycego o obłudę, w chwili gdy nasz bohater otwierał duszę Bogu zupełnie szczerze i z najgłębszem wylaniem.
Nim Fabrycy opuścił kościół, przygotował się do spowiedzi, do której chciał przystąpić nazajutrz; zastał Lodovica na stopniach kamiennego perystylu, wznoszącego się przed fasadą św. Petronjusza. Jak po burzy powietrze staje się czystsze, tak dusza Fabrycego była spokojna, szczęśliwa i jakby odświeżona.
— Mam się bardzo dobrze, nie czuję już prawie ran, rzekł zbliżając się do Lodovica; ale, przedewszystkiem, muszę cię przeprosić; odpowiedziałem ci szorstko, kiedy mnie zagadnąłeś w kościele: robiłem rachunek sumienia. A więc, jak stoją sprawy?
— Najlepiej: nająłem mieszkanie, co prawda niezbyt godne Waszej Ekscelencji, u żony któregoś z przyjaciół, ładnej i będącej w bliskich stosunkach z jednym z agentów policji. Jutro pójdę oświadczyć, że nam skradziono paszporty; deklarację tę wezmą za dobrą monetę; opłacę tylko porto listu, który policja wyśle do Casal-Maggiore, aby się dowiedzieć czy istnieje w tej gminie niejaki Lodovico San-Micheli, posiadający brata, imieniem Fabrycy, w służbach księżnej Sanseverina w Parmie. Wszystko skończone, siamo a cavallo. (Przysłowie włoskie: jesteśmy ocaleni).
Fabrycy spoważniał; poprosił Lodovica aby zaczekał chwilę, wrócił do kościoła pędem i padł na kolana całując kamienne płyty. To cud, o Boże, wykrzyknął ze łzami; kiedyś ujrzał że dusza moja skłonna jest wrócić na drogę obowiązku, ocaliłeś mnie. Wielki Boże! możebne, iż, któregoś dnia, zabiją mnie w jakiejś przygodzie: pamiętaj w chwili mej śmierci o stanie, w którym dusza moja znajduje się w tej chwili. W uniesieniu radości Fabrycy odmówił na nowo siedm psalmów. Nim wyszedł, zbliżył do staruszki siedzącej koło posągu Matki Boskiej, obok żelaznego trójkąta ustawionego pionowo na nóżce z tego samego metalu. Brzegi trójkąta były najeżone mnóstwem gwoździków, przeznaczonych na świece, które wierni zapalają przed sławną Madonną Cimabuego. W chwili gdy Fabrycy się zbliżył, płonęło tylko siedm świec: wraził sobie w pamięć tę okoliczność, z intencją zastanowienia się nad nią później.
— Po czemu świece? spytał kobiety.
— Po dwa bajoki sztuka.
W istocie były nie grubsze od gęsiego pióra i nie miały ani stopy długości.
— Ile można jeszcze umieścić świec na tym trójkącie?
— Sześćdziesiąt trzy, bo siedm już się pali.
— A, powiedział sobie Fabrycy, sześćdziesiąt trzy a siedm czyni siedmdziesiąt: trzeba to zapamiętać. Zapłacił za świece, sam umieścił i zapalił siedm pierwszych, poczem ukląkł aby dopełnić ofiary i rzekł, wstając, do staruszki:
— To za otrzymaną łaskę.
— Umieram z głodu, rzekł Fabrycy do Lodovica, wracając.
— Nie chodźmy do szynkowni ale do mieszkania; gospodyni kupi panu co trzeba, ściągnie przy tem ze dwadzieścia su i będzie tem życzliwiej nastrojona.
— Czyli że miałbym umierać z głodu godzinę dłużej, rzekł Fabrycy, śmiejąc się z dziecięcą pogodą; wszedł do gospody obok św. Petronjusza. Ku swemu zdumieniu, ujrzał Pepego, zaufanego pokojowca ciotki, tego samego, który niegdyś przybył na jego spotkanie do Genewy. Fabrycy dał mu znak aby milczał; poczem, zjadłszy szybko śniadanie, wstał z uśmieszkiem szczęścia na ustach; Pepe udał się za nim, i po raz trzeci bohater nasz wszedł do św. Petronjusza. Przez dyskrecję, Lodovico zatrzymał się na placu.
— Boże mój, Wasza Dostojność! Jakże rany? Księżna pani jest straszliwie niespokojna; cały jeden dzień myślała że pan nie żyje, opuszczony na jakiej wysepce; natychmiast wyślę do jaśnie pani posłańca. Szukam pana od sześciu dni, trzy dni spędziłem w Ferrarze goniąc po oberżach.
— Masz dla mnie paszport?
— Mam trzy rozmaite: jeden z nazwiskiem i tytułami Waszej Ekscelencji; drugi jedynie z nazwiskiem, a trzeci na fałszywe nazwisko Józefa Bossi; każdy paszport podwójny, wedle tego czy Wasza Ekscelencja zechce przybyć z Florencji czy z Modeny. Chodzi jedynie o podjęcie małej przechadzki za miasto. Pan hrabia radziłby jaśnie panu zamieszkać w gospodzie del Pelegrino, której gospodarz jest jego przyjacielem.
Fabrycy, idąc jak gdyby bez celu, wszedł w prawą nawę, aż do miejsca gdzie płonęły świece; wlepił oczy w madonnę Cimabuego, poczem ukląkł mówiąc do Pepego: muszę złożyć dzięki? Pepe poszedł za jego przykładem. Gdy wychodzili z kościoła, Pepe zauważył, że Fabrycy daje dwadzieścia franków ubogiemu; żebrak jął wydawać okrzyki wdzięczności, które ściągnęły litościwej osobie na kark chmarę nędzarzy, ozdabiających stale plac św. Petronjusza. Wszyscy chcieli mieć swój udział w owym napoleonie. Kobiety, zwątpiwszy aby zdołały przebić ciżbę, która utworzyła się koło pieniądza, rzuciły się na Fabrycego, wmawiając weń krzykliwie, że on rzucił owego napoleona poto, aby go podzielono między wszystkich. Pepe, wymachując laską o złotej gałce, nakazał im, aby zostawili Jego Ekscelencję w spokoju.
— Och, Ekscelencjo, podjął chór bab dyszkantem, wyrzućcie też napołleona dla biednych kobiet! Fabrycy przyśpieszył kroku, kobiety biegły za nim krzycząc, zbiegło się mnóstwo żebraków z sąsiednich ulic. Cały ten tłum, ohydnie brudny i rozjadły: krzyczał: Ekscelencjo! Fabrycy uwolnił się z trudem; scena ta ściągnęła jego wyobraźnię na ziemię. Mam tylko to, na com zasłużył, rzekł; otarłem się o motłoch.
Dwie kobiety ścigały go aż do bram miasta; Pepe zatrzymał je, grożąc laską i rzucając im nieco grosiwa. Fabrycy wstąpił na urocze wzgórze San-Michele in Bosco, obszedł część miasta poza murami, skręcił w małą dróżkę, wyszedł o pięćset kroków dalej na gościniec florencki, poczem wrócił do Bolonji i oddał poważnie urzędnikowi policji paszport, w którym jego rysopis oznaczono bardzo dokładnie. Paszport ten mienił go Józefem Bossi, studentem teologji. Fabrycy zauważył plamkę czerwonego atramentu, strzepniętą niby przypadkiem, u dołu w prawym rogu. W dwie godziny później miał szpiega na karku, z przyczyny tytułu Ekscelencji, jaki jego towarzysz dał mu wobec żebraków pod św. Petronjuszem, podczas gdy paszport nie zawierał nic coby dawało prawo do tego tytułu.
Fabrycy ujrzał szpiega i drwił zeń w duchu; nie myślał już o paszporcie ani o policji, bawił się wszystkiem jak dziecko. Pepe, który miał rozkaz zostać przy nim, widząc że Fabrycy bardzo jest rad z Lodovica, wolał sam zanieść księżnej tak dobrą nowinę. Fabrycy napisał dwa długie listy do osób, które mu były drogie; poczem przyszło mu do głowy napisać trzeci, do czcigodnego arcybiskupa. List ten wywarł cudowny skutek: zawierał ścisły opis walki z Gilettim. Dobry arcybiskup, rozczulony, nie omieszkał odczytać listu księciu, który raczył go wysłuchać, dość ciekawy, w jaki sposób młody monsignore zdoła usprawiedliwić potworne morderstwo. Dzięki przyjaciołom margrabiny Raversi, książę, wraz z całem miastem, sądził że Fabrycy użył dwudziestu czy trzydziestu chłopów, aby zatłuc aktorzynę, który odważył się walczyć z nim o Marjetę. Na despotycznym dworze lada intrygant rozrządza prawdą, jak moda rozrządza nią w Paryżu.
— Ależ, u djaska, mówił książę do arcybiskupa, takie rzeczy załatwia się przez kogoś drugiego; niema zwyczaju robić tego samemu. Przy tem takiego aktorzyny jak Giletti nie zabija się; kupuje się go poprostu.
Fabrycy nie domyślał się ani trochę tego co się działo W Parmie. Faktycznie chodziło o to, czy śmierć tego komedjanta, który za życia zarabiał trzydzieści dwa franki miesięcznie, sprowadzi upadek ministerjum ultra, oraz głowy jego, hrabiego Mosca.
Dowiedziawszy się o śmierci Gilettiego, książę, podrażniony tonami jakie sobie nadawała pani Sanseverina, kazał generalnemu poborcy Rassiemu traktować cały proces tak jakby chodziło o liberała. Fabrycy znowuż sądził, że człowiek jego urodzenia jest ponad prawem; nie brał w rachubę tego, że w kraju, gdzie wielkie nazwiska nie są nigdy karane, intryga może wszystko, nawet przeciw nim. Mówił często do Lodovica o swej niewinności, którą rychło uznają urzędownie; głównym jego argumentem było, że nie jest winny. Na co Lodovico odparł: — Nie rozumiem, poco Wasza Ekscelencja, przy takim rozumie i wykształceniu, mówi takie rzeczy mnie, który jestem jej wiernym sługą. Wasza Ekscelencja jest zbyt ostrożna; takie rzeczy dobre są aby je mówić publicznie albo przed sądem. — Ten człowiek uważa mnie za mordercę, mimo to kocha mnie nie mniej, rzekł sobie Fabrycy spadając z obłoków.
W trzy dni po wyjeździe Pepego, zadziwił się otrzymując olbrzymi list zapieczętowany jedwabnym sznurkiem, jak za Ludwika XIV i zaadresowany do jego Ekscelencji przewielebnego Monsignore Fabrycego del Dongo, pierwszego wielkiego wikariusza djecezji Parmeńshiej, kartonika etc.
Czy ja jestem jeszcze tem wszystkiem? rzekł do siebie, śmiejąc się. List arcybiskupa był arcydziełem logiki i jasności; liczył nie mniej niż dziewiętnaście wielkich stronic i opowiadał wiernie wszystko, co się zdarzyło w Parmie po śmierci Gilettiego.
„Armja francuska, idąca na miasto pod dowództwem marszałka Neya, nie sprawiłaby większego wrażenia, pisał dobry arcybiskup; z wyjątkiem pani Sanseverina i mnie, wszyscy myślą, drogi synu, że dla kaprysu zabiłeś aktora Giletti. Gdyby ci się zdarzyło to nieszczęście, to są rzeczy które można uciszyć dwustoma ludwikami i zniknięciem na pół roku, ale intrygantka Raversi chce tą bronią obalić hrabiego Mosca. Publiczność potępia w twojej sprawie nie ohydny grzech morderstwa, ale jedynie tę niezręczność, lub raczej to zuchwalstwo, że nie raczyłeś się uciec do pomocy bulo (rodzaj podrzędnego zbira). Przytaczam ci wiernie rozmowy jakie słyszę dokoła; bo od czasu tej nieszczęsnej doby, obchodzę co dnia trzy najzacniejsze domy aby cię bronić. I nie sądzę abym kiedy uczynił godniejszy użytek z odrobiny wymowy, jakiej niebo raczyło mi użyczyć“.
Łuska spadła z oczu Fabrycego; listy księżnej, pełne czułości, nie zniżały się nigdy do faktów. Księżna przysięgała mu, że opuści Parmę na zawsze, o ile on rychło tryumfalnie nie wróci. Hrabia uczyni dla ciebie, pisała, wszystko co w ludzkiej mocy. Co do mnie, zmieniłeś cały mój charakter tą awanturą; stałam się skąpa jak bankier Tombone; odprawiłam wszystkich robotników; więcej jeszcze: podyktowałam hrabiemu inwentarz mego majątku, który okazał się o wiele skromniejszy niż przypuszczałam. Po śmierci kochanego Pietranera (którego, nawiasem mówiąc, raczej powinieneś był pomścić, zamiast narażać życie z takim Giletti!) zostałam z tysiącem dwustoma funtami renty i pięciu tysiącami długu; przypominam sobie, między innemi, że miałam półtrzecia tuzina białych safjanowych paryskich pantofelków, a tylko jedną parę trzewików na ulicę. Jestem prawie zdecydowana wziąć trzysta tysięcy franków, które mi zostawił mój małżonek, a które chciałam obrócić na wzniesienie mu grobowca. Zresztą to margrabina Raversi jest główną twoją — to znaczy moją — nieprzyjaciółką; jeśli się będziesz nudził w Bolonji, powiedz słowo, a przyjadę. Przesyłam ci cztery nowe przekazy etc.,.etc.
Księżna nie pisała Fabrycemu ani słowa o opinji panującej w Parmie co do jego sprawy; chciała go przedewszystkiem pocieszyć. W każdym razie, śmierć takiego Giletti nie wydawała się czemś, z czegoby można czynić poważny zarzut panu del Dongo. Iluż takich Gilettich przodkowie nasi wyprawili na tamten świat, mówiła do hrabiego, a nikomu do głowy nie przyszło wytaczać im procesów!
Fabrycy, mocno zdziwiony i pierwszy raz pojmujący istotny stan rzeczy, zaczął studjować list arcybiskupa. Nieszczęściem, i sam arcybiskup uważał go za bardziej świadomego niż był w istocie. Fabrycy zrozumiał, że największym atutem margrabiny Raversi jest brak naocznego świadka nieszczęsnej walki. Lokaj, który pierwszy przyniósł tę wiadomość do Parmy, znajdował się w oberży w Sanguigna wówczas gdy walka się toczyła; Marjetta i rzekoma jej matka znikły. W dodatku margrabina przekupiła vetturina, tak iż zeznania jego brzmiały fatalnie. „Mimo że dochodzenia otoczone są najgłębszą tajemnicą (pisał dobry arcybiskup swoim cycerońskim stylem) i prowadzone przez Rassiego, o którym jedynie chrześcijańska miłość bliźniego nie pozwala mi się źle wyrazić, ale który zrobił karjerę tropiąc nieszczęsne ofiary jak pies myśliwski; mimo iż Rassiemu, powiadam, o którego bezeceństwie i przedajności nie możesz mieć wyobrażenia, powierzył starania o ten proces rozgniewany władca? zdołałem przejrzeć trzy zeznania woźnicy. Szczęściem iście niesłychanem, nędznik ów przeczy sobie. I dodam sam ponieważ mówię do mego generalnego wikarjusza, do tego który ma być po mnie arcypasterzem, iż posłałem po proboszcza parafji, w której mieszka ów zbłąkany grzesznik. Powiem ci, bardzo ukochany synu, ale pod tajemnicą spowiedzi, że ten proboszcz zna już, za pośrednictwem żony vetturina, sumę, jaką ów otrzymał od margrabiny Raversi; nie śmiałbym twierdzić, iż margrabina zażądała od niego aby cię spotwarzył, ale rzecz zdaje się prawdopodobna. Pieniądze wręczył mu ów nieszczęsny ksiądz, który pełni mało godne funkcje przy osobie margrabiny, i którego zmuszony byłem po raz drugi zawiesić w funkcjach kapłańskich. Nie będę cię nużył opowiadaniem innych starań, których mogłeś się po mnie spodziewać i które zresztą, wchodzą w zakres moich obowiązków. Pewien kanonik, zbyt zadufany niekiedy we wpływy płynące z jego rodowego majątku, którego, zrządzeniem bożem, został jedynym spadkobiercą, pozwolił sobie oświadczyć u hrabiego Zurla, ministra spraw wewnętrznych, że uważa tę drobnostkę za rzecz przesądzoną na twoją niekorzyść (mówił o zabiciu nieszczęśliwego Gilettiego). Kazałem go wezwać, i wobec moich trzech generalnych wikarjuszów, wobec mego kapelana i dwóch księży, poprosiłem, aby nas, swoich braci, objaśnił, na jakiej podstawie nabrał tego przeświadczenia obciążającego jednego z jego kolegów. Nieszczęśnik wybąkał jakieś błahe argumenty; wszyscy powstali przeciw niemu. Mimo że ja sam ograniczyłem się do paru słów nagany, rozpłakał się i w naszej obecności przyznał się do błędu. Na co przyrzekłem mu tajemnicę w imieniu swojem oraz wszystkich osób obecnych przy tej konferencji, pod warunkiem, że przyłoży się do prostowania fałszywych pojęć, jakie mógł, w ciągu tych dwóch tygodni, wzbudzić swemi odezwaniami.
„Nie będę ci powtarzał, drogi synu, tego co musisz wiedzieć oddawna, to jest, że z trzydziestu czterech chłopów ryjących ziemię (pani Raversi twierdzi, że opłaciłeś ich, aby ci pomagali w zbrodni!) trzydziestu dwóch było zajętych pracą, wówczas kiedy chwyciłeś za nóż, aby bronić własnego życia przeciw człowiekowi, który cię napadł znienacka. Dwaj, którzy nie byli w rowie, zaczęli krzyczeć na innych: Mordują jaśnie pana! Sam ten krzyk ukazuje twoją niewinność w pełnym blasku. Otóż, generalny poborca Rassi twierdzi, że ci dwaj ludzie znikli; co więcej, odnaleziono ośmiu z tych ludzi którzy byli w rowie; w pierwszem przesłuchaniu, sześciu oświadczyło, że słyszeli krzyk mordują jaśnie pana! Wiem pośrednią drogą, że, na piątem przesłuchaniu wczoraj wieczór, pięciu oznajmiło że nie pamiętają dobrze, czy słyszeli wprost ten krzyk, czy też opowiadał im to któryś z kamratów. Wydano rozkazy, aby mnie powiadomiono o miejscu zamieszkania tych robotników; tamtejszy proboszcz pouczy każdego z nich, że gubią duszę, jeżeli, za kilka talarów, posuwają się do gwałcenia prawdy“.
Jak widzimy, zacny arcybiskup wchodził w najdrobniejsze szczegóły. Poczem pisał jeszcze po łacinie:
„Sprawa ta jest poprostu próbą zwalenia ministerjum. Jeśli cię skażą, mogą cię skazać jedynie na galery lub na śmierć: wówczas wkroczę ja, oświadczając, z wysokości arcybiskupiego stolca, Ze wiem iż jesteś niewinny, żeś bronił poprostu życia przeciw rozbójnikom, i że zabroniłem ci wracać do Parmy, póki twoi wrogowie będą górą. Gotów jestem nawet napiętnować, jak na to zasługuje, generalnego poborcę; nienawiść do tego człowieka jest równie powszechna, jak uznanie dla jego charakteru rzadkie. Ale, bądź co bądź, w wilję dnia w którym ów człowiek wyda tak niesprawiedliwy wyrok, księżna Sanseverina opuści miasto, a może i kraj: w takim razie, nie ulega wątpliwości że hrabia poda się do dymisji. Wówczas, bardzo prawdopodobnie, generał Fabio Conti obejmuje ministerjum i margrabina Raversi zwycięża. Najnieszczęśliwsze w twojej sprawie jest, że żaden człowiek z głową nie zajął się tem, aby wydobyć na jaw twą niewinność i udaremnić próby zniewolenia świadków. Hrabia niby spełnia to zadanie; ale on jest zbyt wielki pan aby zstępować do pewnych szczegółów; co więcej, jako minister policji, musiał wydać w pierwszej chwili najsurowsze rozkazy przeciw tobie. Wreszcie, mamż wyznać? nasz dostojny władca wierzy w twoją winę lub bodaj udaje że wierzy i odnosi się dość niechętnie do tej sprawy“. Wyrazy dostojny władca oraz udaje że wierzy były po grecku: Fabrycy powziął najwyższą cześć dla arcybiskupa za to że odważył się je napisać. Wyciął ten ustęp i zniszczył go natychmiast.
Fabrycy dwadzieścia razy przerywał czytanie, poruszały nim uczucia najwyższej wdzięczności; odpisał natychmiast listem na ośm stronic. Często musiał podnosić głowę, aby łzy nie spadły mu na papier. Nazajutrz, kiedy miał pieczętować list, ton jego wydał mu się zbyt światowy. Napiszę po łacinie, powiedział sobie, to będzie przyzwoiciej wobec zacnego arcybiskupa. Ale, siląc się kleić sążniste zdania w stylu Cycerona, przypomniał sobie, że raz arcybiskup, mówiąc o Napoleonie, nazwał go ostentacyjnie Buonapartem: w jednej chwili pierzchło rozczulenie, które w wilję wzruszało Fabrycego do łez. O, królu Włoch, wykrzyknął, tylu przysięgało ci wierność za życia, ja ci jej dochowam po śmierci. Kocha mnie, niewątpliwie, ale dlatego że jestem del Dongo, a on mieszczański syn. Aby nie zmarnować swego pięknego listu po włosku, Fabrycy zmienił to i owo i zaadresował go do hrabiego Mosca.
Tegoż samego dnia, Fabrycy spotkał na ulicy Marjetę; zaczerwieniła się ze szczęścia i dała mu znak aby szedł za nią zdala. Weszła szybko do pustej bramy; tam, ściągnęła jeszcze czarną koronkę, która, wedle miejscowej mody, okrywała jej głowę tak że nie można było jej poznać; poczem, odwróciwszy się szybko, rzekła:
— Jak to być może, że pan tak swobodnie chodzi po mieście?
Fabrycy opowiedział jej swoje dzieje.
— Wielki Boże! był pan w Ferrarze! Ja pana tam tak szukałam! Wie pan, pokłóciłam się ze starą, bo chciała mnie zawieźć do Wenecji, a ja wiedziałam że pan tam nigdy nie pojedzie, skoro pan jest na czarnej liście austrjackiej. Sprzedałam złoty naszyjnik aby się dostać do Bolonji, przeczucie mówiło mi, że pana spotkam; stara przybyła tu w dwa dni po mnie. Nie zapraszam pana do nas; znówby pana nagabywała o pieniądze, wstyd mi za nią! Żyłyśmy bardzo dostatnio od owego nieszczęsnego dnia co pan wie; nie wydałyśmy ani ćwierci tego, co pan jej dał. Nie chciałabym przychodzić do pana do gospody del Pelegrino; toby było zbyt widoczne. Niech się pan stara wynająć pokoik na odludnej ulicy: po Ave Maria (o zmierzchu) będę czekała tu w tej bramie. — To rzekłszy, uciekła.

XIII

Wszystkie poważne myśli poszły w niepamięć za zjawieniem się miłej osóbki. Fabrycy pędził dni w Bolonji w radości i spokoju. Naiwna radość życia przebijała w listach jego do księżnej; aż zaczęło ją to drażnić. Fabrycy zaledwie to zauważył; zapisał jedynie skróconemi znakami na cyferblacie zegarka: kiedy piszę do G, nie mówić nigdy kiedy byłem prałatem, kiedy byłem duchowną osobą; to ją drażni. Kupił dwa koniki, z których był bardzo rad: zaprzęgał je do najętej karocy za każdym razem kiedy Marjeta chciała jechać za miasto; prawie co wieczór wiózł ją do wodospadu na Reno. Wracając, zatrzymywał się u sympatycznego Crescentini, który się uważał potrosze za ojca Marjety.
Na honor! jeśli to jest owo „życie kawiarniane“, które mi się wydawało tak płaskie, niesłusznie niem gardziłem. Zapominał, że chodził do kawiarni jedynie po to aby czytać Constitutionnel, i że, ponieważ był w Bolonji zupełnie nieznany, próżność nie grała żadnej roli w jego szczęściu. Kiedy nie był z Marjetą, widywano go w Obserwatorjum, gdzie słuchał kursu astronomji; profesor polubił go bardzo, a Fabrycy pożyczał mu w niedzielę koni, aby mógł paradować z żoną na Corso Montagnola.
Nie mógł znieść myśli, aby jakaś istota, choćby najmniej godna szacunku, miała przez niego cierpieć. Marjeta bezwarunkowo nie chciała aby się spotkał ze starą; ale, pewnego dnia kiedy Marjeta była w kościele, zaszedł do mamacci, która na jego widok zaczerwieniła się z gniewu. Oto chwila, aby zagrać pana del Dongo, pomyślał Fabrycy.
— Ile Marjeta pobiera miesięcznie, kiedy jest w teatrze? wykrzyknął z ową miną, z jaką szanujący się młody człowiek wchodzi w Paryżu na balkon do Bouffes.
— Pięćdziesiąt talarów.
— Kłamiesz, jak zawsze; gadaj prawdę, lub, jak mi Bóg miły, nie ujrzysz ani centyma.
— A więc, zarabiała dwadzieścia dwa talary w Parmie, gdy miałyśmy nieszczęście pana poznać; ja zarabiałam dwanaście, każda z nas oddawała trzecią część Gilettiemu, naszemu protektorowi. Z tego, mniej więcej co miesiąc, Giletti kupował Marjecie jakiś prezent wartości dwóch talarów.
— Jeszcze kłamiesz: ty pobierałaś jedynie cztery talary. Ale, jeżeli będziesz dobra dla Marjety, zaangażuję cię jak gdybym był impressariem; co miesiąc dostaniesz dwanaście talarów dla siebie i dwadzieścia dwa dla niej. Jeśli ją ujrzę z czerwonemi oczami, bankrutuję.
— Bawi się pan w dobrodzieja: otóż, wiedz pan, że cała ta pańska hojność tylko nas rujnuje, odparła stara z wściekłością; tracimy amiamento (klientelę). Kiedy będziemy miały nieszczęście postradać łaski Waszej Ekscelencji, wyjdziemy zupełnie z obiegu, wszystkie trapy będą w komplecie, nie znajdziemy miejsca i przez pana zginiemy z głodu.
— Idź do djabła, rzekł Fabrycy, oddalając się.
— Nie pójdę do djabła, plugawy bezbożniku! ale poprostu na policję, która się dowie, że pan jest Monsignore, który powiesił sutannę na kołku i że się pan nazywa Józef Bossi tyle co i ja.
Fabrycy, który już wychodził, wrócił.
— Po pierwsze, policja lepiej wie od ciebie jak ja się naprawdę nazywam; ale, jeśli się poważysz mnie zdenuncjować, jeśli się dopuścisz tego łajdactwa — rzekł poważnie — Lodovieo pomówi z tobą, i nie sześć pchnięć nożem otrzymają twoje stare gnaty ale dwa tuziny, i znajdziesz się na pół roku w szpitalu i bez tabaki.
Stara zbladła i rzuciła się do rąk Fabrycego aby je ucałować.
— Przyjmuję z wdzięcznością los, jaki pan nam zapewnia. Wygląda pan tak poczciwie, że brałam pana za dudka. Niech pan pomyśli, że i inni mogą popełnić tę omyłkę; radzę panu nosić się bardziej z pańska. — Poczem dodała z cudownym bezwstydem: Niech się pan dobrze zastanowi nad tą radą, że zaś zbliża się zima, sprawi pan Marjecie i mnie dwie ciepłe sukienki z pięknej angielskiej materji, którą widziałam na placu św. Petronjusza.
Miłość ślicznej Marjety miała dla Fabrycego wszystkie uroki najtkliwszej przyjaźni, co nasuwało mu myśl o podobnem szczęściu obok księżnej.
Ale czy to nie jest zabawne, powiadał sobie, że ja nie jestem zdolny do tego wyłącznego i namiętnego oddania, które ludzie zwą miłością? Wśród przygodnych miłostek w Nowarze lub w Neapolu, czyż spotkałem kiedy kobietę, której towarzystwo, nawet w pierwszych dniach, byłoby dla mnie bardziej nęcące niż przejażdżka na ładnym nieznanym koniu. To, co nazywają miłością, dodał, byłożby to także kłamstwo? Bezwątpienia kocham tak, jak mam apetyt w porze obiadowej! Czyżby owa pospolita skłonność była tem, z czego ci kłamcy ulepili miłość Otella, miłość Tankreda? lub mamż mniemać, że jestem inaczej stworzony niż inni ludzie? Duszy mojej miałoby brakować jednej namiętności, i czemu? to byłby osobliwy los!
W Neapolu, zwłaszcza w ostatnich czasach, Fabrycy spotykał kobiety, które, pyszne swem urodzeniem, pięknością i pozycją swoich porzuconych dlań wielbicieli, próbowały go tyranizować. Spostrzegłszy taki zamiar, Fabrycy zrywał natychmiast, szybko i rozgłośnie. Otóż, powiadał sobie, jeżeli kiedy dam się uwieść pokusie tkliwszych stosunków z tą uroczą istotą, którą mienią księżną Sanseverina, postąpię tak, jak ów Francuz, który zabił złotodajną kurę. Księżnej winien jestem jedyne szczęście jakiego zakosztowałem; przyjaźń jej, to moje życie; a zresztą czem ja jestem bez niej? biednym wygnańcem, zmuszonym do wegetacji w zrujnowanym zamku koło Nowary. Przypominam sobie, jak, w czasie słot jesiennych, musiałem rozpinać parasol nad łóżkiem. Jeździłem na koniach ojcowskiego plenipotenta, który cierpiał to przez wzgląd na moją błękitną krew, ale któremu pobyt mój zaczynał się dłużyć; ojciec wyznaczył mi pensję tysiąca dwustu franków i uważał że gubi duszę dając jeść jakobinowi. Biedna matka i siostry oszczędzały na sukniach, aby mi dać możność zrobienia czasem drobnego podarku moim kochankom. To mnie gnębiło. Co więcej, zaczynano się domyślać mojej nędzy, okoliczna młodzież patrzyła na mnie z politowaniem. Wcześniej czy później, dudek jakiś dałby wyraz swej wzgardzie dla jakobina biedaka i niedołęgi; tem bowiem tylko byłem w oczach tych ludzi. Byłbym się wplątał w pojedynek, któryby mnie zawiódł do twierdzy, lub musiałbym znów uciekać do Szwajcarji, wciąż z tysiącdwustoma frankami pensji. Księżnej zawdzięczam ocalenie ze wszystkich tych niedoli; co więcej, ona ma dla mnie całą tę tkliwą przyjaźń, jaką ja powinienbym czuć dla niej.
Zamiast tego śmiesznego i płaskiego życia, które byłoby ze mnie zrobiło melancholika i głupca, żyję od czterech lat w dużem mieście, mam doskonały powóz, co mi oszczędza prowincjonalnej zawiści i małostek. Luba cioteczka łaje mnie zawsze, że nie dość korzystam z otwartej kasy bankiera. Mamż na zawsze zniweczyć tę rozkoszną pozycję? Stracić jedyną przyjaciółkę, jaką mam na świecie? Wystarczy kłamstwo, wystarczy powiedzieć tej kobiecie uroczej, może jedynej w świecie, dla której mam najżywszą przyjaźń: Kocham cię, ja, który nie wiem co to jest kochać istotną miłością! Bezustanku wymawiałaby mi brak owych uniesień, które mi są nieznane. Przeciwnie, Marjeta, która nie czyta w mem sercu i która bierze pieszczoty za wylewy duszy, sądzi że szaleję z miłości i uważa się za najszczęśliwszą z kobiet.
W rzeczywistości, ów tkliwy poryw który zowią podobno miłością, poznałem potrosze jedynie przy młodej Aniken w gospodzie opodal belgijskiej granicy.
Z żalem przyjdzie nam tu opowiedzieć jeden z najgorszych postępków Fabrycego; wśród tego spokojnego życia, nędzny wyskok próżności zawładnął owem sercem tak opornem na miłość i zaprowadził go bardzo daleko. Równocześnie z nim, znajdowała się w Bolonji słynna Fausta F..., bezwątpienia jedna z pierwszych śpiewaczek naszej epoki i najkapryśniejsza istota jaka istniała. Znakomity poeta Burati z Wenecji ułożył na nią ów słynny satyryczny sonet, znajdujący się wówczas na ustach zarówno książąt jak uliczników.
„Chcieć i nie chcieć, ubóstwiać i nienawidzić, znajdować szczęście w niestałości, gardzić tem co cały świat wielbi, — oto jakie wady ma Fausta, i wiele innych jeszcze. Unikaj tego węża. Skoro ją ujrzysz, niebaczny, zapomnisz o jej kaprysach, jeśli będziesz miał szczęście ją usłyszeć, zapomnisz o sobie, i miłość wnet zrobi z ciebie to, co Cyrce zrobiła niegdyś z towarzyszów Ulissesa“.
W tej chwili, ów cud piękności był pod urokiem ogromnych bokobrodów i pańskiej arogancji młodego hrabiego M..., tak że nie raziła jej nawet jego szpetna zazdrość. Fabrycy widywał hrabiego na ulicy; drażniła go mina wyższości, z jaką raczył obnosić swoje wdzięki. Ów młody człowiek był bardzo bogaty, sądził że mu wszystko wolno, że zaś jego prepolenza ściągnęła nań pogróżki, nigdy się nie pokazywał inaczej niż w otoczeniu dziesiątka buli (zbirów) odzianych w jego barwy, których sprowadził ze swego majątku w Brescji. Spojrzenia Fabrycego spotkały się parę razy z oczami straszliwego panka, kiedy traf pozwolił mu usłyszeć słynną Faustę. Zdumiała go anielska słodycz tego głosu: nie wyobrażał sobie nic podobnego: zawdzięczał jej wzruszenia, stanowiące bogaty kontrast z letniością jego obecnego życia. Byłażby to wreszcie miłość? powiadał sobie. Bardzo ciekaw poznać to uczucie, ubawiony zresztą myślą o zabawieniu się kosztem hrabiego M..., bohater nasz popełnił to dzieciństwo, iż zaczął się przechadzać zbyt często pod oknami pałacu Tanari, który hrabia wynajął dla Fausty.
Jednego dnia, o zmroku, kiedy Fabrycy starał się zwrócić na siebie uwagę Fausty, powitały go wyraźne śmiechy rębajłów hrabiego, stojących w progu pałacu. Pobiegł do siebie, wziął broń i jeszcze raz przeszedł pod pałacem. Fausta, ukryta za żaluzją czekała tego powrotu i umiała go ocenić. M..., zazdrosny o cały świat, zaczął być osobliwie zazdrosny o Józefa Bossi, pod którego adresem słał pogróżki; w odpowiedzi na to, co rano, bohater nasz przesyłał mu list zawierający jedynie te słowa:
„Józef Bossi niszczy dokuczliwe robactwo, mieszka w Pelegrino, via Larga nr. 79“.
Hrabia M..., przyzwyczajony do szacunku, jaki mu wszędzie zapewniał ogromny majątek, błękitna krew i trzydziestu tęgich lokajów, nie chciał zrozumieć wymowy tego bileciku.
Fabrycy pisywał i do Fausty; M... otoczył szpiegami tego rywala, który może umiał wzbudzić wzajemność; najpierw dowiedział się o tem, jak się naprawdę nazywa, a potem, że na razie nie może się pokazać w Parmie. Za kilka dni, hr. M..., jego bulli, jego wspaniałe konie i Fausta, wszystko ruszyło do Parmy.
Fabrycy, podrażniony, pojechał za nimi nazajutrz. Daremnie go błagał poczciwy Lodovico; Fabrycy posiał go do djabła, Lodovico zaś, sam bardzo dzielny, był tem zachwycony; zresztą podróż ta zbliżała go do pięknej kochanki w Casal-Maggiore. Dzięki staraniom Lodovica, ośmiu czy dziesięciu dawnych żołnierzy napoleońskich przystało do pana Józefa Bossi w charakterze służących. Bylebym, powiadał sobie Fabrycy, czyniąc to szaleństwo że jadę za Faustą, nie stykał się z ministrem policji hrabią Mosca, ani z księżną, narażam jedynie siebie. Powiem później ciotce, że szukałem miłości, owej uroczej rzeczy, której nie spotkałem nigdy. Fakt jest, że myślę o Fauście, nawet kiedy jej nie widzę... Ale czy to wspomnienie jej głosu kocham, czy osobę? Nie myśląc już o karjerze duchownej, Fabrycy zapuścił wąsy i bokobrody prawie równie straszliwe co u hrabiego M...; to go trochę odmieniło. Obrał kwaterę nie w Parmie — to byłoby nieostrożnie — ale w sąsiedniej wiosce, w lasku przy drodze do Sacca, gdzie znajdował się pałacyk ciotki. W myśl rady Lodovica, zameldował się w tej wiosce jako lokaj angielskiego magnata, wielkiego oryginała: magnat ów, wydający sto tysięcy franków rocznie na polowanie, miał niebawem przybyć z nad Como, gdzie go zatrzymał połów pstrągów. Szczęściem, pałacyk, który hrabia M... wynajął dla pięknej Fausty, leżał na południowym krańcu Parmy, właśnie na drodze do Sacca, a okna Fausty wychodziły na aleje rozciągające się pod wieżą cytadeli. Fabrycy nikogo nie znał w tej dzielnicy; śledził kroki hrabiego M... i, pewnego dnia, gdy ten właśnie wyszedł od uroczej śpiewaczki, miał to zuchwalstwo aby się pokazać na ulicy w biały dzień; coprawda na doskonałym koniu i dobrze uzbrojony. Uliczni muzykanci (którzy bywają we Włoszech wyborni) roztasowali się ze swemi gitarami pod oknami Fausty i pobrzękując odśpiewali kantatę na jej cześć. Fausta wyjrzała oknem i zauważyła dwornego młodzieńca, stojącego konno na środku ulicy: skłoniwszy się, zaczął ją prażyć niedwuznacznemi spojrzeniami. Mimo angielskiego kostjumu jaki przywdział Fabrycy, poznała niebawem autora namiętnych listów, które spowodowały jej wyjazd z Bolonji. Szczególny człowiek, rzekła sobie; coś mi się zdaje, że go będę kochała. Mam sto ludwików zapasu, mogę puścić kantem tego piekielnego hrabiego. Trzeba przyznać, że brak mu dowcipu i fantazji; jeżeli jest czasem zabawny, to jedynie dzięki straszliwym minom jego ludzi.
Nazajutrz, Fabrycy dowiedziawszy się, że codziennie, koło jedenastej, Fausta słucha mszy w mieście, w tym samym kościele św, Jana, gdzie się znajdował grobowiec jego stryjecznego dziadka, arcybiskup Askanja del Dongo, ośmielił się iść za nią. Lodovico wystarał mu się o wspaniałą angielską perukę z włosem kołom najpiękniejszej czerwieni. Nawiązując do koloru tych włosów, zarazem koloru płomieni które palą jego serce, ułożył sonet, który Fauście wydał się czarujący; nieznana ręka porzuciła go na jej fortepianie. Oblężenie to trwało ledwie tydzień; ale Fabrycy uważał, iż, mimo swych zabiegów, nie czyni istotnych postępów; Fausta wzdragała się go przyjąć w domu. Przesadził w oryginalności: wyznała mu później, że się go bała. Fabrycego trzymała już tylko resztka nadziei, że dojdzie do poznania tego co nazywają miłością; ale często nudził się.
„Panie, jedźmy stąd, powtarzał Lodovico; pan nie jest zakochany; pański rozsądek i zimna krew są wprost rozpaczliwe. Zresztą, pan nie robi postępów: przez prostą ambicję, zmykajmy”. W pierwszej irytacji Fabrycy miał już odjechać, kiedy dowiedział się, że Fausta ma śpiewać u księżnej Sanseverina, Może ten boski głos zdoła do reszty rozpłomienić moje serce, powiadał sobie; i ośmielił się wślizgnąć w przebraniu do tego pałacu, gdzie go wszyscy znali. Można sobie wyobrazić wzruszenie księżnej, kiedy, pod koniec koncertu, zauważyła strzelca w liberji przy drzwiach do wielkiej sali: przypominał jej kogoś. Odszukała hrabiego Mosca, który dopiero wówczas zdradził jej niewiarygodne szaleństwo Fabrycego. Brał to wesoło. Ta miłość do innej była mu bardzo po myśli; hrabia, poza polityką człowiek nader delikatny, działał w myśl pewnika, że nie może sam znaleźć szczęścia, o ile księżna nie będzie szczęśliwa. Ocalę go przed nim samym, powiadał do przyjaciółki; pomyśl, co za radość dla wrogów, gdyby go uwięziono tutaj! Toteż mam tu z górą setkę swoich ludzi, i dlatego poproszę cię o klucze od rezerwoarów wodnych. Obnosi się z szaloną miłością do Fausty, i nie może jej wydrzeć hrabiemu M..., który stwarza tej warjatce królewską egzystencję. Na twarzy księżnej odbiła się najżywsza boleść; Fabrycy był tedy jedynie urwisem, niezdolnym do poważniejszego uczucia!
— I nie przyjść nas odwiedzić! czy ja mu to kiedy przebaczę! — rzekła wreszcie; a ja pisuję do niego codzień do Bolonji!
— Szanuję jego oględność, odparł hrabia; nie chce nas narazić swoim wybrykiem, a z pewnością opowie nam to bardzo zabawnie.
Fausta była zbyt postrzelona aby umieć coś zmilczeć; nazajutrz po koncercie, w czasie którego oczy jej przesyłały wszystkie arje rosłemu strzelcowi, wspomniała hrabiemu M... o nieznanym wielbicielu. — Gdzie go widujesz? spytał hrabia, wściekły. — Na ulicy, w kościele, odparła Fausta zmieszana. Starała się naprawić swą nierozwagę, lub bodaj usunąć wszystko co mogło przypominać Fabrycego: opisała bardzo obszernie młodego człowieka z rudemi włosami; ma niebieskie oczy; bezwątpienia to jakiś Anglik bardzo bogaty i niezręczny, lub jakiś książę krwi. Na te słowa, hrabia M...., który nie odznaczał się bystrością, uroił sobie (cóż za rozkosz dla jego próżności!) że ów rywal to nie kto inny niż sam następca tronu. Ten biedny melancholijny młodzieniec, strzeżony przez guwernerów, preceptorów etc., którzy odbywali za każdym razem naradę nim pozwolili mu wyjść na ulicę, obejmował namiętnemi spojrzeniami wszelką niebrzydką kobietę, do której wolno mu było się zbliżać. Na koncercie u księżnej, przypadło mu miejsce przed wszystkimi słuchaczami, na osobnym fotelu, o trzy kroki od pięknej Fausty, a sposób, w jaki na nią patrzył, mocno podrażnił hrabiego M... To szaleństwo próżności, aby mieć za rywala księcia krwi, ubawiło Faustę, która, dla zabawki utwierdziła je zapomocą mnóstwa niby to naiwnie zdradzonych szczegółów.
— Czy twój ród, spytała hrabiego, jest równie stary co ród Farnese, do którego należy ten młody człowiek?
— Co ty pleciesz równie stary? Ja nie mam bękartów w rodzinie[4].
Przypadek chciał, że hrabia M... nigdy nie mógł się dobrze przyjrzeć mniemanemu rywalowi, co go utwierdziło w myśli, że ma księcia krwi za współzawodnika. W samej rzeczy, kiedy okoliczności nie wzywały Fabrycego do Parmy, spędzał czas koło Sacca, nad brzegami Padu. Hrabia M... był o wiele dumniejszy, ale też i bardziej ostrożny, odkąd sądził, że trzeba mu walczyć o serce Fausty z osobą krwi monarszej; prosił ją bardzo poważnie, aby się zachowywała najoględniej. Rzuciwszy się do jej kolan jak zazdrosny i namiętny kochanek, oświadczył wręcz, że kwestją jego honoru jest aby się ona nie dała uwieść młodemu księciu.
— Pozwól, nie byłoby tu żadnego uwiedzenia gdybym go kochała; nie widziałam nigdy panującego u swoich stóp.
— Jeśli ulegniesz, odparł wyniośle, może nie będę się mógł zemścić na księciu, ale to pewna, że się zemszczę. Rzekłszy to, wyszedł trzaskając drzwiami. Gdyby Fabrycy był w tej chwili pod ręką, wygrałby sprawę.
— Jeżeli dbasz o życie, rzekł hrabia wieczorem, żegnając się z nią po teatrze, staraj się, abym nigdy nie usłyszał, że młody książę dostał się do twego domu. Nie mogę nic zrobić jemu, do kroćset! ale nie każ mi pamiętać o tem, że mogę wszystko zrobić tobie!
— O mój miły Fabrycy, wykrzyknęła Fausta, gdybym wiedziała, gdzie cię szukać?
Podrażniona próżność może daleko zaprowadzić człowieka bogatego i od kolebki otoczonego pochlebcami. Szczera namiętność, jaką hrabia M... żywił dla Fausty, obudziła się z furją; nie wstrzymało go niebezpieczeństwo walki z synem monarchy w którego państwie się znajdował; z drugiej strony nie przyszło mu do głowy starać się zobaczyć tego księcia lub bodaj go śledzić. Nie mogąc go dosięgnąć inaczej, M... próbował go ośmieszyć. Wygnają mnie na zawsze z Parmy, rzekł sobie: więc cóż, mniejsza! Gdyby się starał rozpoznać pozycję nieprzyjaciela, hrabia byłby się dowiedział, że biedny książę nie wychodzi nigdy bez eskorty kilku starców, stróżów etykiety, i że jedyna dobrowolna przyjemność jakiej mu dozwolono, to była mineralogja. W dzień i w nocy, pałacyk Fausty, gdzie cisnęło się wykwintne towarzystwo parmeńskie, otoczony był przez ciekawych; M... wiedział godzinę po godzinie co ona robi, a zwłaszcza co robią inni w jej pobliżu. Zazdrośnik okazał się godny pochwały w tem jednem: owa tak kapryśna kobieta nie miała zrazu pojęcia o tej zdwojonej czujności. Raporty agentów mówiły hrabiemu, że młody człowiek w rudej peruce zjawia się często pod oknami Fausty, ale wciąż w innem przebraniu. Oczywiście to młody książę, powiadał sobie M...; inaczej, pocóżby się przebierał? Do paralusza! człowiek taki jak ja nie może ustępować. Gdyby nie zamach republiki weneckiej, i ja byłbym panującym.
W dniu św. Stefana, raporty przybrały ciemniejszą barwę; zdawały się wskazywać, że Fausta mile patrzy na zabiegi nieznajomego. Mogę natychmiast wyjechać z tą kobietą, powiadał sobie M..., ale cóż! w Bolonji uciekłem przed del Dongiem, tutaj uciekłbym przed księciem! I coby powiedział ten młokos? Myślałby, że go się zląkłem! Do kroćset! Jestem z równie dobrego domu co on. M... był wściekły; a, nadomiar niedoli, starał się przedewszystkiem nie narażać na drwiny Fausty, w razie gdyby okazał swą zazdrość. W dzień San Stefano tedy, spędziwszy z nią godzinę i przyjęty z serdecznością, która pachniała mu fałszem, pożegnał ją koło jedenastej, w chwili gdy się wybierała na mszę do św. Jana. Hrabia wrócił do siebie, włożył czarne wytarte ubranie studenta teologji, udał się do św. Jana i przystanął za grobowcem zdobiącym trzecią kaplicę po prawej: widział wszystko w kościele popod ramię kardynała, którego posąg klęczał na grobowcu. Niebawem ujrzał Faustę piękniejszą niż kiedykolwiek; była paradnie wystrojona, a towarzyszyło jej dwudziestu wielbicieli z najwyższego towarzystwa. Radość jaśniała w jej oczach i na jej wargach. Jasne jest, powiadał sobie nieszczęśliwy zazdrośnik, że ona spodziewa się tu zastać człowieka którego kocha i którego oddawna może, dzięki mnie, nie mogła oglądać. Naraz, szczęście trysło z oczu Fausty; rywal jest tuż, powiadał sobie M...; podrażniona próżność sprawiała mu nieznośny ból. Jakże ja wyglądam, dublując rolę książątka, które gdzieś tu tkwi w przebraniu? Ale, mimo wysiłków, nie zdołał odkryć rywala, którego drapieżne jego oczy tropiły na wszystkie strony.
Co chwila, Fausta, obiegłszy oczami cały kościół, zatrzymywała wkońcu brzemienne miłością spojrzenie na ciemnym kącie gdzie M... znajdował się w ukryciu. W sercu przejętem namiętnością, miłość zdolna jest przecenić najlżejsze odcienie i tłumaczyć je najniedorzeczniej; biedny M... był wkońcu przeświadczony, że Fausta go widzi; że, mimo jego wysiłków, spostrzegłszy jego śmiertelną zazdrość, chce ją zganić i równocześnie pocieszyć temi czułemi spojrzeniami!
Grobowiec kardynała, za którym M... się umieścił, wznosił się na kilka stóp nad posadzką kościoła. Msza skończyła się koło pierwszej, większość wiernych odeszła. Fausta odprawiła swoich galantów pod pozorem modlitwy; osunęła się na klęcznik, oczy jej, czulsze i bardziej błyszczące, zwróciły się ku M...; od czasu jak kościół się opróżnił, spojrzenia jej nie zadawały sobie tego trudu aby obiegać cały kościół, nim zatrzymały się z upojeniem na posągu kardynała. Cóż za delikatność, powiadał sobie hrabia, myśląc że ona na niego patrzy. Wreszcie, Fausta wstała i wyszła nagle, wykonawszy parę dziwnych ruchów.
M..., pijany miłością i prawie otrzeźwiony z zazdrości, opuścił swoje miejsce aby biec do kochanki i dziękować jej tysiąc razy, kiedy, mijając grobowiec, spostrzegł młodego człowieka w czerni: ta złowroga postać klęczała wsparta o płytę, tak iż spojrzenia zazdrosnego kochanka mogły przechodzić nad jego głową i nie widzieć go.
Ów młody człowiek wstał i wyszedł szybko; natychmiast otoczyło go kilka dość szczególnych postaci, widocznie będących do jego rozkazów. M... rzucił się za nim, ale, niby to przypadkiem, ludzie chroniący jego rywala zatrzymali go w drewnianym kołowrocie przy wyjściu. Kiedy wreszcie zdołał po nich wyjść na ulicę, ujrzał zamykające się drzwiczki niepozornej kolaski, która, przez osobliwy kontrast, zaprzężona była w dwa wspaniałe konie. W jednej chwili powóz znikł mu z oczu.
Wrócił do siebie, dysząc z wściekłości; niebawem przybyli jego szpiegowie, którzy donieśli mu z zimną krwią, że tego dnia tajemniczy kochanek, przebrany za kleryka, klęczał pobożnie, wsparty o grobowiec, przy wejściu do ciemnej kaplicy. Fausta została w kościele aż się nieco opróżniło, i wówczas wymieniła jakieś znaki z nieznajomym, niby to czyniąc znak krzyża. M... pobiegł do niewiernej; pierwszy raz nie mogła ukryć pomieszania. Opowiedziała z kłamliwą szczerością kobiecą, że, jak zawsze, była u św. Jana, ale że nie spostrzegła tam człowieka który ją prześladował. Na te słowa, M..., nie panując nad sobą, potraktował ją jak ladacznicę, opowiedział wszystko co widział na własne oczy; kiedy zaś śmiałość jej kłamstw rosła z żywością jego oskarżeń, chwycił sztylet i rzucił się na nią. Z najzimniejszą krwią Fausta rzekła:
— A więc, wszystko co mi zarzucasz jest prawdą, ale próbowałam ją kryć, aby cię nie podjudzać do szalonych planów zemsty, które mogłyby zgubić nas oboje; wiedz bowiem wreszcie, iż wedle moich domysłów, człowiek, który mnie prześladuje, nie łatwo ścierpi jakikolwiek opór, przynajmniej w tem Państwie. Napomknąwszy bardzo zręcznie, iż, ostatecznie, on, M..., nie ma do niej żadnych praw, Fausta oświadczyła wkońcu, że prawdopodobnie nie pójdzie już do św. Jana. M... był szalenie zakochany; w sercu młodej kobiety spryt zabarwił się może odcieniem zalotności, dość że uczuł się rozbrojony. Myślał o tem aby opuścić Parmę; młody książę, mimo całej swej potęgi, nie mógłby podążyć za nim, lub, gdyby to uczynił, stałby się już tylko jego równym. Ale duma nasunęła mu znowu, że ten wyjazd wyglądałby jednak na ucieczkę: zabronił sobie myśleć o tem.
— Nie domyśla się istnienia mego złotego Fabrysia, powiadała sobie uszczęśliwiona śpiewaczka, teraz możemy zadrwić sobie z niego w najrozkoszniejszy sposób!
Fabrycy nie odgadł swego szczęścia: znajdując nazajutrz okna śpiewaczki szczelnie zamknięte i nie widząc jej nigdzie, zaczął uważać, że zabawa trwa nieco długo. Miał wyrzuty. W jakiemż położeniu stawiam hrabiego Mosca, ministra policji! wezmą go za mego wspólnika, przybyłem tutaj poto, aby zwichnąć jego karjerę! Ale, jeśli porzucę tak długo ścigany zamiar, co powie księżna, gdy jej opowiem swoje miłosne próby?
Jednego wieczora, kiedy, gotów już poniechać wszystkiego, prawił sobie te morały błądząc pod drzewami między pałacem Fausty a cytadelą, Fabrycy zauważył, że idzie za nim szpieg bardzo małego wzrostu. Próżno, chcąc się go pozbyć, kołował po ulicach; wciąż to mikroskopijne stworzenie zdawało się deptać w jego ślady. Zniecierpliwiony, pośpieszył w samotną ulicę na przedmieściu, gdzie siedzieli zaczajeni jego ludzie; na znak Fabrycego, skaczą na biednego szpiega, który rzuca się im do kolan; była to Bettina, pokojówka Fausty; po trzech dniach nudy i zamknięcia, przebrawszy się za mężczyznę, aby uniknąć sztyletu hrabiego M..., którego i pani jej i ona bardzo się bały, postanowiła udać się do Fabrycego z wiadomością, że pani jej kocha go do szaleństwa i pała chęcią widzenia go; ale nie może się już pojawić u św. Jana. Był już czas, powiedział sobie Fabrycy; niech żyje wytrwałość!
Pokojóweczka była bardzo ładna, co oderwało Fabrycego od rozstrząsań moralnych. Objaśniła go, że promenada i wszystkie ulice któremi przechodził tego wieczora, obsadzone są dyskretnie przez szpiegów hrabiego M.... Najęli pokoje na parterze lub na pierwszem piętrze; ukryci za żaluzją i zachowując głębokie milczenie, śledzą co się dzieje na ulicy i słyszą każde słowo.
Gdyby szpiegowie poznali mój głos, mówiła Bettina, zasztyletowanoby mnie bez pardonu, może i biedną panią.
Strach ten czynił ją w oczach Fabrycego uroczą.
— Hrabia M..., ciągnęła, jest wściekły, a moja pani wie, że on jest zdolny do wszystkiego. Poleciła mi powiedzieć, że chciałaby być o sto mil razem z panem.
Opowiedziała Fabrycemu scenę w kościele i wściekłość M..., który nie stracił ani jednego ze znaków, jakie Fausta, tego dnia szalejąca za Fabrycym, mu przesłała. Hrabia dobył sztyletu, chwycił Faustę za włosy i, gdyby nie jej przytomność, byłaby zgubiona.
Fabrycy zaprowadził Bettinę do mieszkanka, które miał niedaleko. Opowiedział że pochodzi z Turynu, jest synem pewnego wielkiego pana, który chwilowo znajduje się w Parmie, co go zmusza do ostrożności. Bettina odpowiedziała mu ze śmiechem, że jest o wiele większym panem niż chce okazać. Bohater nasz potrzebował sporo czasu, zanim zrozumiał, że śliczna dziewczyna bierze go ni mniej ni więcej tylko za samego następcę tronu. Fausta bała się i kochała już potrosze Fabrycego; przemogła na sobie aby nie zdradzić jego nazwiska przed pokojówką i opowiedzieć jej bajeczkę o księciu. Fabrycy wyznał wreszcie Bettinie, że zgadła: ale, dodał, jeśli moje imię się rozgłosi, wówczas, mimo całej miłości, której dałem twojej pani tyle dowodów, będę musiał przestać ją widywać, i natychmiast ministrowie mego ojca, łajdaki których przepędzę kiedyś, każą Fauście opuścić kraj, który dotąd upiększała swą obecnością.
Nad ranem, układał z pokojóweczką różne sposoby dostania się do Fausty; kazał zawołać Lodovica i paru jeszcze chwatów z pośród swoich ludzi, którzy omawiali szczegóły z Bettiną, gdy on pisał do Fausty najszaleńszy list; sytuacja dozwala teatralnej przesady, jakoż Fabrycy nie darował jej sobie. Dopiero o świcie rozstał się z pokojówką wielce zadowoloną z manier młodego księcia.
Powtórzono sto razy, iż obecnie, skoro Fausta porozumiała się się już z kochankiem, ten nie będzie się pojawiał pod oknami pałacu, aż wówczas kiedy go będzie mogła przyjąć; wtedy da mu sygnał. Ale Fabrycy, zadurzony W Bettinie a bliski tryumfu z Faustą, nie mógł wytrzymać na swem odludziu o dwie mile od Parmy. Nazajutrz, koło północy, przybył na koniu i z dobrą eskortą, aby odśpiewać pod oknami Fausty modną piosenkę, przekształcając okolicznościowo słowa. Czyż nie tak poczynają sobie kochankowie? powiadał.
Od czasu jak Fausta skłoniła się do schadzki, polowanie to dłużyło się Fabrycemu. Nie, nie kocham jej, powiadał, śpiewając dość licho pod oknami; Bettina wydaje mi się sto razy milsza od fausty i raczej chciałbym w tej chwili być przy niej. Fabrycy, dość znudzony, wracał właśnie do swej kwatery, kiedy, o pięćset kroków od pałacyku Fausty, kilkunastu ludzi rzuca się na niego; czterech chwyta konia za uzdę, dwaj inni chwycili go pod ramiona. Lodovico i bravi, również otoczeni, zdołali uciec, wypaliwszy z pistoletów, Wszystko to było dziełem jednej chwili: w mgnieniu oka, jak gdyby czarami, zjawia się na ulicy pięćdziesiąt pochodni: wszystko ludzie dobrze uzbrojeni. Fabrycy, mimo tej przemocy, zdołał zeskoczyć z konia i silił się przebić; zranił nawet jednego draba, który mu trzymał ramię jak kleszczami; ale zdziwił się mocno, kiedy ten ozwał się tonem najgłębszego uszanowania:
— Wasza Wysokość raczy mi wyznaczyć dobrą pensję za tę ranę, co będzie dla mnie o wiele korzystniejsze, niż popełniać obrazę majestatu, dobywając szpady przeciw memu władcy.
— Ot, kara za moje głupstwo, rzekł sobie Fabrycy, zgubię duszę za grzech, który mnie wcale nie nęcił.
Zaledwie się skończyła ta potyczka, pojawiło się kilku lokajów w paradnej liberji, niosąc złoconą i dziwacznie pomalowaną lektykę: była to jedna z owych komicznych lektyk, jakiemi maski posługują się w karnawale. Sześciu ludzi, ze sztyletami w dłoni, zaprosiły Jego Wysokość do lektyki, powiadając że chłód wieczorny mógłby Jej zaszkodzić na głos; udawano formy pełne najwyższego uszanowania, wykrzykując co chwila tytułu książęce. Pochód ruszył; Fabrycy doliczył się przeszło pięćdziesięciu ludzi niosących pochodnie. Mogła być pierwsza rano; ludzie zaczęli wyglądać ze wszystkich okien, zwabieni tą uroczystością. Obawiałem się puginału hrabiego M..., powiadał sobie Fabrycy; poprzestaje na tem, że sobie drwi ze mnie; nie posądzałem go o tyle smaku. Ale czy on istotnie myśli, że ma do czynienia z księciem? jeśli wie, że jestem tylko Fabrycym, puginał gotów być w robocie!
Owych pięćdziesięciu ludzi z pochodniami oraz dwudziestu uzbrojonych, zatrzymawszy się długo pod oknami Fausty, udało się w paradzie pod najświetniejsze pałace w mieście. Marszałkowie dworu, idący po obu stronach lektyki, zapytywali od czasu do czasu Jego Wysokość, czy nie raczy dać jakich rozkazów. Fabrycy nie stracił głowy; przy blasku pochodni dojrzał, że Lodovico i jego ludzie zdążają za pochodem możliwie blisko. Fabrycy powiadał sobie: Lodovico ma ledwie jakiś dziesiątek ludzi, i nie śmie szukać walki. Z głębi lektyki, Fabrycy widział, że ludzie, których użyto do tego niesmacznego figla, uzbrojeni są od stóp do głów. Udawał, że śmieje się wraz z marszałkami dworu, przydzielonymi do jego usług. Po dwóch godzinach tryumfalnego pochodu, spostrzegł, że kierują się w stronę pałacu Sanseverina.
Kiedy skręcili w ulicę, która tam prowadzi, Fabrycy otwiera drzwiczki na przodzie, skacze przez drążek, obala ciosem sztyletu draba, który mu świecił pochodnią w nos, otrzymuje sam pchnięcie w ramię; drugi zbir osmala mu brodę łuczywem; wreszcie Fabrycy dociera do Lodovica krzycząc: Bij, zabij wszystkich co niosą pochodnie! Lodovico macha rapirem i uwalnia go od dwóch ludzi, którzy próbują go ścigać. Fabrycy dobija pędem do pałacu Sanseverina; przez ciekawość, odźwierny otworzył drzwiczki w dużej bramie i patrzył oszołomiony na tę mnogość pochodni, Fabrycy wpada jednym susem i zatrzaskuje drzwiczki; biegnie do ogrodu i wymyka się furtką wychodzącą na boczną ulicę. W godzinę później był za miastem; o świcie przebył granicę Modeny, gdzie był bezpieczny. Wieczorem dostał się do Bolonji. To mi wyprawa! rzekł sobie; nie mogłem nawet mówić z moją lubą, Czemprędzej napisał do hrabiego i do księżnej listy z przeprosinami, listy nader ostrożne, które, malując to co się działo w jego sercu, nie mogły dać wrogowi żadnej broni. Kochałem się w miłości, pisał do księżnej; robiłem wszystko aby ją poznać; ale zdaje się, że natura odmówiła mi daru kochania i melancholji; nie mogę wznieść się ponad przyjemność etc.
Trudno opisać, ile hałasu zdarzenie to narobiło w Parmie. Tajemnica pobudziła powszechną ciekawość: mnóstwo ludzi widziało pochodnie i lektykę. Ale kto był ów porwany, którego otaczano najgłębszym szacunkiem? Żadnej znanej osobistości nie brakło nazajutrz w mieście.
Ludek zamieszkały na ulicy z której się jeniec wymknął, opowiadał iż widział trupa; ale rano, kiedy mieszkańcy ośmielili się wyjść z domów, nie znaleźli śladów walk, prócz krwi obficie rozlanej na bruku. Więcej niż dwadzieścia tysięcy ciekawych odwiedziło w ciągu dnia ulicę. Włoskie miasta przyzwyczajone są do osobliwych widowisk, ale zawsze wiedzą czemu i jak. Parma była oburzona tem, iż, nawet w miesiąc później, kiedy przestano wyłącznie mówić o przechadzce z pochodniami, nikt, dzięki przezorności hrabiego Mosca, nie mógł się domyślić nazwiska rywala, który chciał odbić Faustę hrabiemu M... On sam, zazdrosny i mściwy kochanek, zemknął z początkiem ceremonji. Z rozkazu hrabiego zamknięto Faustę w cytadeli. Pani Sanseerina uśmiała się serdecznie z małej niesprawiedliwości na jaką hrabia musiał sobie pozwolić aby osadzić w miejscu ciekawość panującego księcia, który inaczej mógłby dotrzeć do śladów Fabrycego del Dongo.
Zjawił się wówczas w Parmie uczony człowiek, przybyły z północy dla pisania historji średniowiecza; badał rękopisy w bibljotekach, do których hrabia dał mu wszystkie upoważnienia. Ale ten uczony, bardzo jeszcze młody, okazywał szczególną drażliwość; myślał naprzykład, że wszyscy w Parmie chcą zeń sobie żartować. Prawda, że ulicznicy gonili za nim niekiedy z przyczyny olbrzymiej i dumnie rozwianej rudej grzywy. Uczony ów sądził, że w gospodzie liczą mu wszystko podwójnie i nie zapłacił najmniejszego drobiazgu nie sprawdziwszy ceny w Podróży pani Starke, która uzyskała dwadzieścia wydań, ponieważ poucza roztropnego Anglika o cenie jabłka, indyka, szklanki mleka etc.
Otóż, tego samego wieczora kiedy Fabrycy odbył swoją przymusową przejażdżkę, uczony z rudą grzywą zrobił awanturę w gospodzie i wydobył kieszonkowe pistoleciki aby skarać cameriere, żądającego dwa soldy za lichą brzoskwinię. Uwięziono go, ponieważ noszenie kieszonkowych pistoletów liczy się za zbrodnię!
Ponieważ ów gniewliwy uczony był długi i chudy, hrabia wpadł nazajutrz na myśl aby go podać w oczach księcia za owego śmiałka, który próbował wykraść Faustę hrabiemu M... z którego tak zadrwiono. Za noszenie kieszonkowych pistoletów należą się w Parmie trzy lata galer; ale kary tej nigdy się nie stosuje. W ciągu dwóch tygodni więzienia, nawiedzał uczonego pewien adwokat, który napędził mu strachu, malując srogość praw, jakiemi tchórzostwo ludzi będących przy władzy ściga właścicieli ukrytej broni. Następnie, odwiedził go inny adwokat i opowiedział mu przejażdżkę, jaką hrabia M.... zgotował rywalowi nieznanemu dotąd z nazwiska. Policja nie chce się przyznać przed księciem, że nie wie kto jest ów rywal: wyznaj pan, że chciałeś zdobyć Faustę; że pięćdziesięciu zbirów porwało pana kiedyś śpiewał pod jej oknami; że przez godzinę obnoszono cię w lektyce, obchodząc się z panem zresztą jak najuprzejmiej. W wyznaniu tem niema nic upokarzającego; wystarczy jedno słowo. Skoro tylko zeznaniem swojem wybawisz policję z kłopotu, wsadzą pana do kolaski pocztowej i odprowadzą do granicy, życząc dobrej nocy.
Uczony opierał się miesiąc, parę razy miał go już książę sprowadzić do ministerjum i sam chciał być obecny przy śledztwie. Wreszcie zapomniał już niemal o tem, kiedy historyk, znudzony, zgodził się przyznać do wszystkiego, poczem odprowadzono go do granicy. Książę został w przeświadczeniu, że rywal hrabiego M... posiada olbrzymią rudą czuprynę.
W trzy dni po owej słynnej przejażdżce, kiedy Fabrycy, kryjący się w Bolonji, obmyślał z wiernym Lodowikiem sposoby znalezienia hrabiego M..., dowiedział się, że i on kryje się w górskiej wiosce na drodze do Florencji. Hrabia miał z sobą tylko trzech buli; nazajutrz, w chwili gdy wracał z przechadzki, porwało go zamaskowanych ośmiu ludzi, którzy przedstawili się jako zbiry z Parmy. Zaprowadzono go, przewiązawszy mu oczy, do gospody o dwie mile w górach, gdzie otoczono go wszystkiemi względami i uraczono obfitą wieczerzą. Do stołu podano najlepsze wina hiszpańskie i włoskie.
— Jestem tedy więźniem Stanu? spytał hrabia.
— Ani odrobiny, odparł grzecznie zamaskowany Lodovico. Obraził pan prywatnego człowieka, pozwalając sobie obnosić go w lektyce; otóż, jutro rano, człowiek ów pragnie się bić z panem. Jeśli go zabijesz, znajdziesz dwa dobre konie, pieniądze i pocztę przygotowane na drodze do Genui.
— Jak się nazywa ten rębajło? rzekł hrabia podrażniony.
— Nazywa się Bombacy. Będzie pan miał wybór broni i dobrych uczciwych świadków, ale jeden z was dwóch musi zginąć!
— Więc to morderstwo! rzekł hrabia M... przestraszony.
— Ani trochę! to poprostu pojedynek na śmierć i życie z młodym człowiekiem, którego pan oprowadzał w nocy po ulicach Parmy i który czułby się zbezczeszczony, gdybyś pan został przy życiu. Jeden z was jest zbyteczny na ziemi; toteż staraj się pan go zabić; będziesz miał szpady, pistolety, szable, wszelką broń jaką można było zgromadzić w kilka godzin, bo musieliśmy się śpieszyć; policja bolońska jest, jak panu wiadomo, bardzo czujna, a nie trzeba aby przeszkodziła temu pojedynkowi, nieodzownemu dla honoru młodego człowieka, z którego pan sobie zadrwił.
— Ale, jeżeli ten młody człowiek jest z rodu panujących...
— Jest prywatny człowiek jak pan i nawet o wiele uboższy od pana; ale chce się bić na śmierć, i zmusi pana abyś się bił, ostrzegam.
— Nie lękam się niczego w świecie! wykrzyknął M...
— Tego właśnie pragnie pański przeciwnik najgoręcej, odparł Lodovico. Jutro, wcześnie rano, gotuj się pan bronić swego życia; zaatakuje je człowiek, który ma przyczynę być mocno rozgniewany i który nie będzie pana oszczędzał; powtarzam panu, że będziesz miał wybór broni; — i rób testament.
Nazajutrz, koło szóstej, podano śniadanie hrabiemu M..., otworzono drzwi od pokoju gdzie był pod strażą i wypuszczono go na dziedziniec; dziedziniec otoczony był żywopłotem i dość wysokim murem, a brama była szczelnie zamknięta.
W jednym rogu, na stole do którego zaproszono hrabiego, znalazła się butelka wina i wódki, dwa pistolety, dwie szable, dwie szpady, papier i atrament; ze dwudziestu chłopów znajdowało się w oknach gospody, które wychodziły na dziedziniec. Hrabia zaczął błagać o litość. — Chcą mnie zamordować, wołał, ratujcie mnie!
— Jesteś pan w błędzie albo chcesz wprowadzić w błąd, krzyknął Fabrycy, który znajdował się w przeciwnym rogu dziedzińca, obok stołu zastawionego bronią. Zrzucił surdut: twarz była zasłonięta drucianą maską, taką jakiej używa się przy lekcjach fechtunku.
— Wzywam pana, dodał Fabrycy, abyś zechciał włożyć maskę, którą masz pod ręką, poczem stań naprzeciw mnie ze szpadą lub pistoletem; jak panu oznajmiono, masz wybór broni.
Hrabia M... robił niezliczone trudności i wyraźnie nie miał ochoty do pojedynku; z drugiej strony Fabrycy obawiał się przybycia policji, mimo iż znajdował się w górach o dobrych pięć mil od Bolonji. Zaczął wkońcu obrzucać rywala zniewagami; wreszcie zdołał doprowadzić go do furji: hrabia M... wziął szpadę i ruszył na Fabrycego. Walka rozpoczęła się dość miękko.
Po kilku minutach przerwał ją wielki hałas. Bohater nasz czuł, że popełnia czyn, który na całe życie mógłby się dlań stać przedmiotem zarzutów lub conajmniej potwarzy. Wysłał Lodovica na wieś, aby mu sprowadził świadków. Lodovico najął za pieniądze obcych wieśniaków, którzy pracowali w pobliskim lesie; przybiegli z krzykiem, myśląc że chodzi o zabicie wroga owej osoby, która dała im pieniądze. Skoro przybyli, Lodovico wezwał ich, aby patrzyli bacznie, dla stwierdzenia, czy który z walczących nie działa podstępnie i czy nie ma nad drugim niedozwolonej przewagi.
Walka, którą na chwilę przerwały groźne okrzyki chłopstwa, nawiązywała się leniwo. Fabrycy starał się pobudzić próżność hrabiego. — Panie hrabio, wołał, kiedy się jest bezczelnym, trzeba być odważnym. Czuję, że to dla pana ciężki warunek: pan woli opłacać ludzi aby byli odważni za pana. Hrabia, doprowadzony do wściekłości, zaczął krzyczeć że długo się uczył fechtunku u słynnego Battistiniego w Neapolu i że skarze to zuchwalstwo: wpadłszy w gniew, bił się dość tęgo, co nie przeszkodziło, że Fabrycy przejechał mu ślicznie szpadą przez pierś, kładąc hrabiego do łóżka na kilka miesięcy. Lodovico, udzielając rannemu pierwszej pomocy, szepnął mu: Jeżeli pan zdradzi ten pojedynek przed policją, zakłuję pana w łóżku.
Fabrycy umknął do Florencji; ponieważ w Bolonji trzymał się w ukryciu, dopiero we Florencji otrzymał listy z wymówkami od księżnej: nie mogła mu darować, że był u niej na koncercie a nie starał się z nią widzieć. Fabrycy był oczarowany listami hrabiego Mosca, oddychał szczerą i szlachetną przyjaźnią. Odgadł, że hrabia pisał do Bolonji, aby uśmierzyć podejrzenia jakie mogły ciążyć na nim co do pojedynku. Policja okazała się idealnie sprawiedliwa: stwierdziła, że dwaj cudzoziemcy — z których jeden tylko, mianowicie ranny (hrabia M...) był wiadomy — bili się na szpady, w obecności przeszło trzydziestu chłopów, wśród których znalazł się pod koniec walki miejscowy proboszcz, czyniący daremne wysiłki aby rozdzielić walczących. Ponieważ nikt nie wymienił Józefa Bossi, w niespełna dwa miesiące później Fabrycy ośmielił się wrócić do Bolonji, bardziej niż kiedykolwiek przeświadczony, że los odmówił mu poznania szlachetnej i duchowej strony miłości. Wytłumaczył to obszernie księżnej; był znużony samotnością i pragnął odnaleźć urocze wieczory pędzone między hrabią a ciotką. Od czasu rozstania z nimi, nie zaznał słodyczy dobrego towarzystwa.
„Tak się wynudziłem miłością, którą siliłem się w sobie obudzić, pisał do księżnej, że obecnie, choćby kaprys Fausty trwał jeszcze, nie zrobiłbym ani dwudziestu mil aby ją wziąć za słowo; toteż niesłusznie się obawiasz że pognam do Paryża, gdzie, jak słyszę, śpiewa teraz z szalonem powodzeniem. Zrobiłbym natomiast nieskończoną ilość mil, aby spędzić wieczór z tobą i z kochanym hrabią, tak dobrym dla swych przyjaciół“.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.






  1. Pan Pellico nadał tej nazwie europejski rozgłos: jest to miano ulicy w Medjolanie, gdzie znajduje się gmach policji i więzienie. (Przyp. aut.)
  2. Czytajcie ciekawe pamiętniki pana Andryane, zajmujące jak powieść, a które pozostaną trwale jak Tacyt. (Przyp. aut.)
  3. We Włoszech, młody człowiek posiadający protekcję albo wysoką naukę zostaje monsignorem lub prałatem, co nie oznacza biskupa: wówczas nosi fioletowe pończochy. Aby zostać monsignorem, nie potrzeba składać ślubów; można zdjąć fioletowe pończochy i ożenić się. (Przyp. aut.)
  4. Piotr Ludwik, pierwszy władca z rodziny Farnese, tak głośny swemi cnotami, był, jak wiadomo, naturalnym synem świątobliwego papieża Pawła III. (Przyp, aut.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.