Dom, pokarmy (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Krystyna Miłobędzka
Tytuł Dom, pokarmy
Wydawca Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Data wyd. 1975
Druk Wrocławska Drukarnia Kartograficzna
Miejsce wyd. Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KRYSTYNA
MIŁOBĘDZKA
Dom, pokarmy


WROCŁAW · WARSZAWA · KRAKÓW · GDAŃSK
ZAKŁAD NARODOWY IMIENIA OSSOLIŃSKICH
WYDAWNICTWO
1975


Grafika na okładce
Eugeniusz Stankiewicz

Redaktor
Aldona Kubikowska

Redaktor techniczny
Jacek Sikorski






Printed in Poland

Zakład Narodowy im. Ossolińskich — Wydawnictwo. Wrocław 1975.
Nakład: 1250 egz.
Objętość: ark. wyd. 1,20, ark. druk. 4, ark. A-1 — 3.
Papier powl. kl. V, 90 g, 82X104.
Podpisano do druku 21 III 1975.
Druk ukończono w kwietniu 1975.
Wrocławska Drukarnia Kartograficzna. Wrocław, ul. Kościuszki 29.

Zam. A/116/75 (A-3)  Cena zł 12.—





coś z tego, co mój głos rozluźni w zawołanie:

ty mnie

wywiązana z dwojga, bogata w co by to

w niejedno, to ręce to oczy to wszystko mnie trzyma na chwałę, na chwilę

i tak się obijam szamocę ponad krzątanie i sen, ponad niosę na chwilę na chwałę

tyle głuchoty na wysłuchanie ciemnego




kto tak komu jest?

my sobie

bez wytchnienia

do ust do serca do oczu

o kawałek co kawałek

zrzucamy siebie połykamy

dziecinnie staro i jak jeszcze

o tym, że nam coraz niżej, coraz nie


blisko

a zawsze poza domem gościnnie na brzeżku

każdy co łaska, aż w uszach dzwoni

moja cisza na to nigdzie

niemieszkanie nie podróż

za i za i jakby za tym

jakby za tym było coś schowane




pomaleńku się żegna przesuwa oczom rękom — mówmy — zboże

dla niepoznaki

raz w człowieku raz w polu raz oboje mniej i mniej nas

będzie tego nie będzie

odwrócone siwo chłodno sypie

o boże koło nosa



to wszystko tymczasem

dziś skleci jutro w pojutrze i dalej

tym czasem nie poświadczone dzieje się beze mnie. Skąd siebie zacząć?

jak wierzyć się?

np. wierzyć




od — do, w Twoim dla mnie małym palcu

Ty wszędzie ja echo Twoje nieprzebrane Ty

cokolwiek byś miał, ulepię ululam powtórzę prześmiewnie

gdzie idziemy stoimy czekamy, z Ciebie biorę pusto świecę na przyjęcie

ten wielki prezent dla mnie żebym Cię wytykała dotykała

żeby nam było




KIEDY DZIECKO O SOBIE SŁUCHAM,

O CIEMNO, O DOM JESZCZE SPOŚRÓD

NIE WYBRANY

tak i na ziemi




TU TAK ŁATWO ODDALIĆ, ODBIEC
Dudni jedno o drugie o drugim. W domu z krwi i kości jak ci tam, pogruchotane? Ludzkie. Dokąd się tłuczesz? Na pole drabiniastym wozem po więcej niż się rodzi. Smuży się smyk smyk pole od słońca do oczu, od oczu w śnięte niebo po przedsennych wybojach, co słomka to miedza, z jesieni na zimę którąś tam już po mnie smyk smyk śpiącej w grudzie. Przełkniesz?



A PRZECIEŻ ZACIŚNIĘTE TOBIE,
POWTÓRZONE
Ciemno mi nad tym, gołąbku, co prędko uderza. Teraz jeszcze we mnie trzepocesz na syna na ojca, mało ci słychu widu śluzu, mało ciekawie. Podobno krzyk usłyszymy. Czekamy, spodziewamy się mało ciekawie.



DRUGI TWOJE

tak się twoje gromadzi świat

pomalutku aż straszno

a już snu upływa krew

stamtąd (moje mnie w dziecinnych słowach jeszcze; jeszcze raz, rodzicom)

gonienie które dłużej krąży, inaczej nie mam



POMÓWIMY SOBIE O BYLECZYM
Wydobycie głowy z worka, trud tego szamotania, przerwy jakby się nie powiodło umarło. Ruchy konwulsyjne i odpoczywanie w dziwacznych pozach. Wciąganie ręki czy głowy już wydobytej, nowe skoki wewnątrz worka. „Urodzona” ręka chwyta powietrze, potem leżącego obok — „nagie“ w gnieździe, zwinięte „w jajo”. Prostowanie ramion, próby lotu kończące się upadkiem i powrotem do gniazda — relacja z tego. Dmuchanie w pióro rzucone w powietrze. Pióro spada. Brak tchu, łapanie pióra, żeby za nim wzlecieć — relacja z tego. Oglądanie olbrzymich piór i kolorowych wstążek, próba ze wstążką — nawijanie, szukanie jej początku (końca), ciągnięcie (upadek). Ptak chce wzlecieć, człowiek go ogranicza. Łączenie piór i wstążek, przywiązywanie piór wstążkami do rąk do głów — relacja z tego. Wiązanie się wstążką jak na wspinaczce



WYCINANKA NA DWOJE

ja dopasowana, w twoich oczach

rozszerzona, przeniesiona śmiesznie

strasznie

i nawzajem

oślepieni sobą we mnie, tak się mamy z oczu w rękach

zachwyceni




JESTEM ŻE WIDZĘ ŻE WIDZĘ ŻE MIJAM

późno mi, jeszcze musi nas wystarczyć razem

głos ruch widzę prześwituję, patrzysz przeze mnie i poprzez, tam też nie tak gęsto a gęsto od ludzi

coraz mniej ja

tyle schowana przed tobą między zwierzęta, co drugie co trzecie przybiega do mnie, wtedy jestem żywa

nie mam innego sposobu prócz zabrać by oddać




WYCINANKA NA MOJE

Słyszysz mi się duży schowany, z miesiąca na księżyc okrąglejesz — może ja? I jeszcze jedno, bliższe ucho — może ja? kiedy moje? Siadam idę, na widoczne na jadalne

a ty śpij, bo warto

dopóki ja ci tego, tylko nie płacz, tego nie przegryzę.



TAK NAS DOSTAŁO W TRZY ŚWIATY

NARAZ NIEDOKŁADNIE NASZE A KAŻDY

RODZINNY (kołysanka)

to tak — i w ledwo tobie ledwo z nas

patrzę słyszę

wrona już ci ze mnie idzie, za mnie tobie po górce chodzi

czy dojdzie i na drzewo które głośniej przyznasz

stamtąd tu i dokąd (raz pierze, raz deska)

czy w bucikach, czy dojdę, dojdziemy coś jeszcze, gdzie światami huczy

w imię ojca mnie i syna

to tak ciężko i ładnie trafić w między nami pytające




WYCHOWANKA
śpij tu śpij nie zmruż oka! Nie moje, nie moje słowa meble ozdoby, czyszczą. Dom chwieją raz do mnie, raz do słuchu, wkiwnęli. Oko w oko za świadka mnie biorą, przedstawiają żywe obrazy. Aż się zapadnie na głucho rozkruszy niezdobyta forteca.



PRZESUWANKA

stąd tu

tu, nie tam

tam, gdzie jest

jest, gdzie był

był, gdzie będzie bo

wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma

nie ma nas tam

tam, nie tu!

tu, gdzie jesteśmy

jesteśmy, gdzieśmy byli

będziemy, gdzie byliśmy, synku — od ciebie chciałam zacząć nowymi słowami, ale nie umiem


SOBIE NA URODZINY
Za wiele powietrza zabieram bliźnim, oni tacy nadęci z głodu i ząb na ząb trafia pusto, miejsca też podobno za wiele, odkąd się przechadzam i samowtór z siebie do siebie przesypuję cukier, a choćby o stół jaki zadrzeć po swojemu zbiorę — tak co więcej, gdzie milej, komu ciszej ustępować z drogi? Kiedy wreszcie dobijamy targu, znowu zaczną, znowu połknę za wiele, za słodko.



NA DWU I NA CZTERECH ŁAPACH

po co ta przytulność którą widać przez palce

mało wzięłam a przecież i temu nie wybrzęczę nie dojrzę nie dosłucham, ledwo się o mnie otarło i już już własne, kwili dawnym wilkiem, całym matecznikiem odbrzęknie

zawsze nie moje, moje co? zawsze to moje, nie moje co? tak zdaje się na człowieka




PODZIELNE

Dokładnie, ostrzem, po skrajach — zrywa związek ręki z trawą, zaręczyny ramion z ciągłym we śnie pofruwaniem, po kołataniu rozstrzyga to drzwi domu, to serce, to będzie śmierć dziecinnie własna, przecina sprawę stołu w lesie zrównanym do wspomnienia, i wszystko jest po naszej stronie podzielne, i dalej naprzykrzamy się sobie — źdźbło oku, nożyce trawie, piła drzewu, do nóg naszych krzywo poślubiona łąka.




DOM, POKARMY

Nie, nie prosi o powtórzenie, o lasy góry za lasy za góry mijające ominęły o czym jeszcze, prócz że jest tak kręto pusto maleńko w ogromnym. Bez kamyka, od którego można się zacząć.

Dziś dziś dziś i z powrotem. Nasze chce jeść. Twoje moje syte krzyczy całe ono ty, mnie co w tobie patrzy mucha widzi duży dalej.

W drobnym zdrowiu. Tu się nie doliczy mnie i po mnie. Palce nie moje innymi ściśnięte, uszy bez potrzeby na co, na co mi te wszystkie przyrządy do świata?

A ciągle wyłazi zwiastuje. Stąd na później biegnę. Od wiem, od pierwszego ma. Pokołysze — przestanie — pokołysze, tam mnie na rękach ludzie.

Oni mi dawali, że nie jestem sama. Idę idę dziecko, dygnęłam przed nimi, dużo mnie. Raz grzebiąc w morzu już to prawie mia — dużo mnie to znaczy za nikogo boli (boli) cieszy (cieszy).

Co z tego błyśnie w ostatniej? Żadna, od biedy na chwilę, od przypadku, od małego świecenia tym sobie w oczy, między drzwiami i drzwiami, nagromadziłam się do łez, do jaśniej, do widzę, do was.




MOJE ŚLADY, MOJE POŚPIECHY, MOJE W GŁĘBI

dzień w dzień na przystaju, ale prędko równiutko rośnie z tego, coś rośnie

musiałabym zdążyć, miałam powstrzymać

zdążyć żeby powstrzymać co?

las w liściach, ziemię pod bzami, tylko ciebie, twoje przez pokój coraz dalej ode mnie — jeszcze mniej?

drżymy o to trochę wzroku słuchu uniesienia dotknięcia

mój głos w tym (wymowa pierwszych słów w dzieciństwie), co się da zamieszkać do wytrzymania




Moje słowa, moje słowo ze wszystkim. Nie wstydź się, mów jak leci, jak chce wyjść i nie cofa się za duże. Będzie bolało? Nie szkodzi, uściśnięta ręka też boli. Za ładne? To co innego, lepiej nie mów, poczęstuj czekoladką.

Przedrukowane na wylot! Przeźroczyste to ja, moje usta bez krwi. Co mi się naprawdę udało? Dziecko sen i ból ten bardzo. Ale nie bardziej niż innym. Tu dotknij, między otwartymi ramionami. Nic? Tak się cichutko wysunęli, bliscy. Zaraz wrócą. O tak, tu się dziejemy; tu dzieję się i ach, odbiegam.

Spróbuj zbudować dom ze słów. I lampy zapal, z ojcem z matką, kto przyszedł, którędy, pamiętaj o kolacji, najesz się. I z ćmą i z psem, któremu przydepnęłaś łapę. Z ogromnym miejscem na ich zdumione „jesteś”.



TYM CO ZAWSZE DROBNYM KROKIEM ŚMIECHEM SŁOWEM

W cień w sen, schodzimy przepadamy. A tyle się nam widziało długo, i że ci zaśpiewam czego dziś nie — wczoraj kiedyś, wielkim głosem, błyszczące.

Co mamy zdążyć zanim co? W jednej chwili na to i na tamto zamknięci, zamykamy między sobą oczy. Senni, że nas chociaż ktoś przyśni.

Z tego trochę bywamy co ja ciebie zabolę rozśmieszę, co ty mnie. Przepatrzysz za tam i zapłaczesz.




WOBEC SIEBIE, WOBEC DOOKOŁA (W TYM — LAS, PSY, KONIE, WSZYSCY KREWNI)

z siebie z ciszy przywołuję po daleko po domu

nie, nie drzwi, nie zielone, na zielone za drzwiami już się zmierzcha

gdzie jesteśmy razem jeszcze nie jesteśmy, dotykamy dotyczymy ale jak pozbierać

ani matka, ani dziecko, ani wiem czym pośród pobłądzona dochodzę

kto nad kim płacze, gdzie klęczę po sobie żebym wróciła w to na pewno odciśnięte kolanami

chwilę nad tym co znowu do błysku do biegu

kogoś biegnie, ktoś obejmuje w najlepszym żalu skoszone, mała ta łączka




Okno na  .  Drzwi do  .   Poduszka pod  .  Stół przy  .  Śniadanie o godzinie  .  Krzesło dla  .  Krzesło dla  ?   Krzesło dla  .  Kurz spod  .  Gwóźdź w  .   Pęknięcie przez  .   Pajęczyna między     i między  .   Z szafy, z półki za  .   Prezenty od  .   Nie od  ,  tylko od   !  I może od  ?   Okruszki z  .   Strzępki po  .   Obiad o godzinie  ,   kolacja o godzinie  .   Lampa nad  .   Mycie przed  .  

Urodziłam się, mam na imię.
Mieszkam w. Chciałabym
, a także chciałabym na chwilę usiąść, niczego nie trzymać w rękach (noża igły długopisu gazety), gdzie to widziałam? Kto tak w święto po kościele zaraz... już wiem, niania. Niania ma 80 lat a krzywi usta z żalu tak samo jak mój czteroletni syn. To bardzo ważne dla. I postaram się teraz
. Gdyby coś z tego dnia miało.

Jedna techniczno-pisarska, lub raczej wątpliwość. Czy można wierzyć w, w, w, wiedząc jednocześnie? W świetle , co zresztą sama przyznawałam i wiem. Czy mówienie ojest możliwe w świetle?




ZA DALEKO MI ZA GŁUCHO NA WOŁANIE DLA WAS

wpiera cień kości aż zobaczę grube, cały mój świat i tyle go widać że zanadto każde w każdym, przekulnie przehuczy

co Bóg, co mąż, co syn, co matka, co to jest ty młodsza z którą ty ja rozmawiasz?

jakby te spotkania mnie samą złożyły

a kto moje prócz mnie dowoła, bez pytania na co to komu i o wspólne?




WYSŁUCHANE ALE POMYLONE

nie życzyłam nie prosiłam, witało? proszone życzone na witanie ogromne, krzyknęło? rozcinałam rozpłakałam

dla siebie?

dzieliłam się z tobą do ostatniej kosteczki i to że tam byłaś, mogłam przespać?

mój dom ci dawałam po kropli, już nie chcesz? słyszałam po kołysce po stuku, nie przełkniesz? miałyśmy wspólny głód i tylko moje usta

śpiewałaś? dziecięco ale z ząbkami i na własnych długich nogach

przecież cię bolałam, nie pamiętasz? krzyczałaś, nie pamiętam? w środku twego strachu rosłam kiedy za drugiego chwyta się powietrze, kiedy i kiedy się

i kiedy?

ile ciemnej drogi, dosłownie




bardziej w prawo, w stronę ciemnej kreski o, tego jasnego punktu, tej kropeczki iskiereczki, na lewo od grzebienia od korony od igły od komina za tym wszystkim, od ostrych zębów, tu? Stań na palcach, wyciągnij szyję. Uklęknij, teraz widzisz?

sobota spod niedzieli, spod poniedziałku niedziela, poniedziałek pod wtorkiem, pod 1972 1971 70 69 68 67, kawa z perfumami z brudną bielizną śliwkowe powidła śmieci na podwórzu stęchła woda łapana do garnka bo często małe ciśnienie i do nas nie dochodzi, czasem w to dmuchnie kwitnącym zbożem, w każdą sobotę kradną nam mleko sprzed drzwi. Wyjdź z tego! Którędy? Komu się to udało?

Stromo do Ciebie albo i nie stromo, szeroko ze wszystkich stron zapytań królujesz, biedujesz. Na mnie, na idę w popłochu, na idę pod górę. Ładnie Ci w moim idę, we wszystkim Ci ładnie i niewiadomo.
PRZYTRAFIŁA MI SIĘ UROCZYSTA CHWILA GŁODU



i tak się męczy toczy pusto przystaje, tak sobie niechcąco

wpadamy między poduszki talerze, gaśniemy we własnych czterech oczach czterech ścianach — my wciąż jesteśmy tylko skąd tyle okruszyn, nocy, nijak, bezgłosu, zadławi?

nad czym to ja króluję? gospodarzę pobłyskiem (w teraz w ciebie w śpieszę)

pobłyskiem (w zamknięte w skurczone w umieram), pobłyskiem w patrzymy widzę

mrugnięcie bolesne




DO DRUGIEGO PRZED SIEBIE IDĘ

idę a nie ma przyjścia. Znowu idę do was wierzę gdzie się spotkamy, gdzie nam się spotka, gdzie nas wszystkich. Muśnięcia bez śladu, ta lekkość ze światem, ta światowość bycia krwiodawców krwiopijców. I tak was nie owinę wokół siebie ani z siebie tyle wyjdę żeby kołem. Wy moi daleko pochwyceni w to samo co mnie krąży.




mnie małej co mnie grzeje ani domu ani krzątania między wspomnianym psem i psem (który wierniejszy), nie nie. To wszystko mogą sobie wziąć i nie wściubiać zaproszenia. Stygnę wolniutko i chcę chłód tutejszy wpuścić, drętwiejące palce tak jak są i czego nie chwytają. Co tu jest razem, w twoim oku, tylko my, jakie to razem? pokaż co się nie łączy, jedno z drugim śpi je, poprzestańmy

córka, kto ja siostra matka i w tobie zatarta, ach i w innych, ledwo tu na chwilę świadczę i, zawsze z tym najmniejszym przed oczami, z każdej strony śpieszy żeby boleć, poprzestańmy, gotowi zapukać

nie dziecko, to nie są wycinanki, to są mamulanki

słowo w miejscu w rzeczy, rzecz? medalik? but? Co but? Ruch? Ręki jednej, drugiej ten? Ten? Wokół, dookoła ja którego, który mną wiruje, jasno? Nie jasno ale i nie ciemno. Znaleźć miejsce, miejsce tu? Tu? miejsce wokół i kręć się kręć i wielki bal a jakby popielec. Sznurowadła poplątane

trudno nam iść, jesteśmy duzi ciężcy, czekamy żeby się przyłączyć i chcemy




NIKOMU WŁASNE, NIECAŁE (I SOBIE NIECAŁE)

a ja tym żyję, nie że w to wierzę, ja to mam jak ręce i nogi. I nie sprawdzisz

to jedno zlepione żeby zlepić mam zlepić

dobrze trzymać o tej wspólnej ani chwili ani rzeczy, o tym naszym bezustanku na pożarcie na złączenie

zasnęłam w to a to idzie dalej, znowu się wymknie. Wszystko czego nie wytrzymuję z różnych, z własnych niepowodzeń, strachu, często zwykłego zmęczenia domem i tym w kółko co od dziecka mnie obraca

takie beze mnie że go prócz mnie nie ma

takie beze mnie że go widać nie ma. Do wyrzygania. To pisanie kosztuje miesiące życia, po co? Nie umiem się cieszyć, jestem ogłuszona, nieczęsto widzę czuję że wszystko naokoło jest ze mną. Ja mnie moje, moja góra. Ani szepnąć, ani ciężka.




TAK NAS PUSTO

ręka w rękę, miłość w miłość oddalamy się gubimy

w odrobinach

my nie my odrobiny, ledwo uściśnięte a już zdmuchiwane

a już o gruchawkę w sercu ciszej

po nas

z tego prochu kurzu, nie trzyj oczu, gdzie jesteś, tak cię pusto




GORSZA, GŁODNA

ani ciszy wolnej na dokoła siebie

snu proszę do uchwycenia w słabnące, w żeby mieć coś więcej

jeszcze siebie między wami (dla was?), jakoś tak

że się wszyscy zdarzamy potrzebnie, na tle domu, na jeden oddech

ocuceni




OZDOBNY ZAWIJAS CIĄGLE MI PRZYSŁANIA

Za mną ten las z którego wzięłam las sobie. Nie dość leśny i nie dość człowieczy, powoli wznoszony lasami latami które do niego traciłam. Niedoznanie niedoczute do nazwy, za czułe na imię, nie wspomnienie

kołatanie miejsc zdobytych niechcąco, okrążanie znajomym niepokojem

nasze czujne jeże

małe chrząszczenie w mrówce albo w żuku

dalej się nie przedrę. Jest na pewno tylko skrzyżowanie dróg w lesie całkiem jasne, po bokach szare kłębowisko dymu.




To dziś? o której nad ranem? Czterdzieści dwa lata temu. Jak to się zapomina wszystko

Cokolwiek o swoim teraz myślę, dla tej godziny twojej warto było przyjść na świat w gorączce

Tak, jestem zdrowa krzyczę

Moje urodziny są coraz mniejsze, za rok za dwa już i ta ostatnia kropla krwi między nami zniknie

Ale powiem ci — musimy marzyć, bo 1) zmuszają nas do tego bliscy, 2) zmusza nas do tego telewizja książka film, 3) zmusza nas do tego nasza konstrukcja psychiczna, 4) wreszcie zmusza mnie wewnętrzny rozwój mojej sztuki, konieczność mówienia nowych




mamy jasny cel (i wspinają się po stertach gazet), idziemy naprzód (i wspinają się po stertach gazet w jasny dzień), walczymy (i wspinają się po stertach gazet w jasny dzień żeby ich widziano)

może macie jaki pomysł, patrzysz w niebo gryziesz palce, wybiegasz z domu




Zęby w porządku, najedzeni. Chodzić potrafią, nieobdarci. Matkowałam matkowałam

Oni cię zostawią, ty pójdziesz dalej. Oni cię zostawią, ty wspomnisz dalej (wspominasz). Ty o nich dalej

Moje dzieci — za ile? Moje dzieci za tyle. Nie tyle nie to nie tak, niedbale, mniej więcej zaledwie




Pajęczyny kurz, można zamiatać a zawsze grube kluchy kurzu pajęczyny. On w tym na czworakach, zjada to liże. Wypluj! Wypluj świństwo. Nie świństwo? Cukierek? Jakimi słowami mam do ciebie mówić? Drzewami mówić? Jak my się męczymy.

O wypluwaniu. Najgorsze i tak zostanie. Ogłuszeni, rwie się rozmowa. Szkoda ust otwierać — nie że szkoda, nie ma o co. Co ja poradzę wobec tajemnicy niezwiązania wszystkiego ze wszystkim? Te ramiona rozpostarte, do czego? Odpędzą ogarną pofruną zaduszą? Między sufitem i podłogą, między ziemią i niebem, między mówią i mówią — głucha. W kołysce świata jesteś, w wirze przemiany!

O, jakie liście zielone — szkoda tych liści. Kiedy śnieg pada, szkoda i śniegu. Wszystkiego szkoda, i ciebie też.

INNY SPOSÓB? PRZEJŚĆ OD NIECHCENIA DO WIELKIEGO DZWONU

ale komu by się chciało, najpierw się dorabiać, czekać aż zwietrzeje, potem we własnym zaduchu dukać i nie beczeć gdy ustaje, przymilnemu dać w ucho, przyciąć język i jeszcze wysłuchiwać mądralów. Moje obawy

żeby to wypadło przekonywająco, żebym była pewna swego. Więc mam wątpliwości, skoro tak myślę. A nikt nie zrobi tego za mnie. Język! Język, który spełniłby rolę rekwizytu (słowo podane zamiast ręki). Jakim językiem nakażę?

i o tym, jak we własnych słowach mrą, wykańczają się (pięknie się nam rozwija złotogłowa lilija, kręcić się nam zaczyna wyścigowa maszyna, gadki szmatki cd.), z tego chaosu hałasu nowe jakby słowo którego się czepiają. Drzewami mówić?



KUŹNIA

mieć ją żeby rozkuć co od lat się toczy

mieć ją gdyby raz nawet cicha i zbadać skąd głos uderza, z tych oczu co swoje wypatrzyły w ogniu

nastawić bolące od pola brać ulgę mieć ją żeby z niej poręczyć duszę, poręcznie wygiąć rzecz polną — zapamiętam się w progu i ani rusz dalej, a w ręce już chłodem z wczesnych stron ciągnie

przed czarnym mnie zostawili

rozeznaję co żelazne co polne

kiedy mignie co w co, we wszystkie pola stąd stłoczone pochwytane między między, mam z nich pociechę, czasami się zdarzą




przepytanie dnia, trafi się cud wieczoru rozdawanie, powrót zdyszanego (zwierzątka), wszystko jest w twoim, w cieple twych rąk w zmarzniętych palcach, tylko ciało oślepia co by nie mówić, co by mówić, co by nie było ukryte w twoim skrzywieniu ust, nie ukryte, nie odwracaj głowy

mówmy o tym pomalutku, podobno można czegoś dojść i w biegu prócz biegu jeśli

tu się mąci przy z do, są takie narzędzia mylące mozolne. Z tej tromtadracji, z trąbienia w ucho (mówili, że mówią) tyle mi że

bądź cała ku niemu, dasz mu znak — słońce — to mało, dasz znak umieram, mało, jest jeszcze więcej i dalej, dużo więcej i dużo. Może śmiech coś wymyśli, teraz jakby jego kolej.




DO UWIERZENIA JESZCZE

lżej nieść, lżej nasłuchiwać, na dutki brać i wydmuchać przed najwyższym tronem, między drzewami do upadłego czyścić ale nie zagrzebywać tylko wyśpiewać jak ptak

my przecież razem tyle samo nie wiemy, nie wiemy na mgnienie, ty mnie za mnie powtarzasz na mgnienie, my nic — ograniczone do pastwiska

coś w sobie tulimy za wielkie niezdarne, głód w pełnym brzuchu i wiem i nie wiem, powtórzenie głodu? my nic

ale tam jest. Tam jest chociaż nie. Tak siebie nas nosić nasłuchiwać zmyślać




ty już dawno nie masz, życie moje, nie masz ani tej ulicy ani do

wleczemy majowy spacer

powiedz mi — ale tego do którego mówię nie ma, jednak mówię żeby był, wszyscy jesteśmy braćmi, wszyscy budujemy (ja nie, gotuję, piorę, szyję)

więcej nie mam, to wstyd, ale pusty dom na przykład przed kim może się wstydzić?

jeszcze nie umiem tego powiedzieć samo-dzielnie, i że to nie jest sztuczka rozcięcie zrośniętego (mogłabym być twoją matką)

dzielność do zdania sobie sprawy, do zdania sprawy ze spojrzenia ci w oczy młodszy ode mnie tyle tyle (to się kiedyś mówiło prawdzie w oczy)

sama, bo przecież się odwrócisz, dużo słów które chciały zastąpić




jak mało rozumiesz czujesz ty wrzo

między i ciągle między kąsaniem

i boli

między kąsaniem i lizaniem własnych ran

och, nienawiść jest równie pomyślna jak miłość, nawet zwinniejsza

wyraża się w formie, żadne rzeczy nie są tu potrzebne przestać, jedyna nadzieja, przestać

plują na mnie, przecież nawet nie plują nie widzą, nie wiem ani tej ani tej bajki, mnie nie ma

czy połkniętym scyzorykiem można się posłużyć

nie wiem — któryś dzień mojego wszystko, tak to wygląda




powinnam być teraz w szpitalu i przy dziecku i przy matce i przy tobie „idź, musisz zdążyć do szkoły“ „miałyśmy kapelusze z kwiatami“, to się łączy (trafić, w to, w kogo)

piszę a mam być w szpitalu przy, więc to jest zawsze przeciw temu, no, jak się nazywa „w tobie, już prędzej w tobie ale też czegoś ci (brakuje?)“ „po rosie do dziś, łzami powiększa“

że jest, że chciałoby być rozmową w której przerywamy sobie wpół krzyczymy przepraszamy sklejamy od początku

nie relacją nie kazaniem nie wyznaniem, chociaż słowa tego są w każdej „nie nie trzeba dokładniej“

syn, domownicy, rodzice z dzieciństwa, niewielu przyjaciół, także ci co już nie żyją „nie możesz znaleźć a ja nie wiem czego ty“

my w tej chwili wobec siebie sięgający

do jakich granic w języku, jak daleko mogę być z wami, do jakich najmniejszych części mowy



(gdzie jest i do czego szukam) zamkniesz oczy a też ci łażą skaczą, smarkanie kurzu w dookoła ścianach, cerowanie garnków! Okno w świat? Klatka w noc. Szło szło i (bajka jakaś prosta, czytana kiedyś?) Szło mi się szło, to ma być chleb? Ciężki tfu chleb gorzki, bo co ja to jem?

Miejsce pośrodku raz jest pokojem, raz rynkiem kościołem parkiem, jedni śpią drudzy klęczą. „Jakieś wyjście musi się znaleźć.” Np. przesuwanie szaf z bielizną, próby ew. układów które ew. mają dać wyjście ze sceny (ew. punktowanie świąt ew. niedziel?) ? Trzeba wierzyć.

„Tak tak, taka pełnia życia obiecująca, do szpiku niebieska aż”, banał — milczenie — próby wydobycia — przebłyski, nie nie. Było sobie trochę ludzi, nie wiem ilu, zawsze jednak więcej niż 1. Zdejmują szare kombinezony, pokazują kolorowe cudowniejsze stroje i „będę szukał wśród wszystkich kombinacji krawata z butami, wymieramy się przecież wybierając szczegóły ubrania”. I był raz 1 człowiek bez wyfruwu, zrobił 3 kroki upadł, potem wstał i rozcierając stłuczone kolano

Ileż to przebiegłam! Najdalej najwyżej jak można weszłam i opowiem — weszłam, ileż tam drzew wody i śmiech uczy się śmiać, rozciąga do śmiechu usta palcami i oczy, unosi palcami brwi i coraz to mu wraca na miejsca smutne, wtedy śmieje się sam głos a on znowu pracuje nad zespoleniem tego. Obróciłam się jeszcze raz i jeszcze — idzie para młodych albo starych, ktoś zatrzaskuje drzwi pies zagląda do kubłów, na więcej nie mam oka. Można teraz zakryć oczy, ale pewnie nie zakryję. I co?

ODA NA PATRZĘ (to trzeba pokazać)
To do czego śpieszymy? Tak. I śmiech ten? Tak. I co dalej? Podaj dalej, podaj dalej



ZMÓWIĆ CZEGO NIE WIEMY

Nie mogę ruszyć się z domu. Moje plecy są czwartą ścianą, moja noga zastępuje drzwi. Kiedy odejdę, dom runie. Jeżeli wstanę i pójdę do ciebie, nie będę miała domu.

Nasłuchuję, wypatruję oczy. Wypada na jeszcze. Światy, światy tego, a tu same streszczenia. „Jeszcze” w luzie ugania. Ze spodziewania w zapomnienie, skurczona na ziemi czy łóżku we wnuczkę prababkę i głębiej. Tymczasem. Na potem.

O potem, potem! Będziesz światłem, głosem, wieżą.




TEN SKRAWEK ZARAZ

Wierzy się samo. Ja i o mnie, czuwam i przymierzam na czuwanie, wtedy, dziś, będzie, przepadło (trwamy?), dogoni, chwilka.

Bo to jest w mijaniu. Jest kiedy mija. Uchem przy uchu, sercem przy sercu. Za prędko słyszy, za szybko nadbiega, upada spłoszone. Posypało w sen, w trawę. Dom w swój cień. Ktoś najbliższy (ja, prawie ja) daje znak. Jest że w przelocie ale przelotem.

Próbujemy siebie mieć. Chciałam przylgnąć ozdobić powstrzymać. Przez ile tak niosę trwonię żeby w tym cieniu świetle nikogo czy wszystkich nie mieć obejmować? Ile mnie, ile pamięci, ile w pamięci? Przecież coś sobie podajemy, dzień, miesiąc, miejsce. Piasek.

Wpadamy z krzykiem. Do kogoś biegnę, może mnie na rękach, może ja to trzymam przez przez i dalej, tam na świeżym i powtórzonym płaczemy. Co Ci doniosę, czy dotrzymają uszy oczy palce — a Ty wychylony Twoim ogromnym słuchem do nas. Co mam, co mnie, co po sobie, co po skrzętnie? W jedno. Po okruszku żebyś brał (to tutaj!) za nad podziw, za lżejsze.

(I tylko mówię sobie: tylko tym jak sobie to mówię jeszcze raz Cię przeinaczę żeby dotknąć.)




O

to moje całe z samych o

o czymś o wszystkim a najwięcej o składaniu w całe nie o już

dnie i dnie żeby wydłubać prześwit na cokolwiek jednego albo przesłuch gdyby mi padło na uszy

nie oddycha nie widzę ale o tym że drugie za moim w tej chwili całego dnia życia

pies dziecko wróbel

między sobą do siebie do mnie przemykają że przemknęli do rozdzielenia

nie do rozdzielenia o nas




ZNÓW TO LOTNE ŁAKOME

coś je wmusił we mnie

mnie na swoje echo, żeby się dawało

w ślinie chlebie we śnie

żeby się udało wrócić ująć dowieść

żeby się zdawało że się między nami dzieje coś

szeptem szuraniem szumem — wysłuchasz mnie, prawda?

Kiedy nic, to najbardziej moje.




PRZY ZIEMI TEŻ KRÓLESTWO

rozwijanie rodzenie, ta odrobina która i to to jeszcze podaje oddycha odbiera

synku za ręce się mamy

w śmiechu zapłakani przed siebie cicho i już za sobą mali sprzed sprzed, staruszkowie rodzeni z dziecka w matkę

z boli w ziemię

na swoje duże uganiasz, kamyk ci kiedyś całym polem powróci

bez sposobu żeby: zobacz — dom ze mnie, tu się każdy naje i zapodziewa i znowu spodziewa pokruszony w bułkę.




WOBEC NIEPOJĘTYCH FORM GRZECZNOŚCI

Że ją przestraszę jeśli całą wylęgnę, wydam na języki — kiedy cię wydostanę, mała?

— Jesteśmy dla siebie, mamy się że bliżej już nie ma. Z tobą do ciebie o tobie oddycham.

— Pasiesz mnie byle baranka, ale swoje odjesz. Masz coś czegośmy razem nie doścignęły, co beze mnie chwycisz.

— Bardziej niż twoje dziecko, choć przedstawiają mnie obco. W kości w kolanie w popsutym zębie.

— Ktoś jeszcze słucha, przywyka do kogoś. Lubię kiedy mi pozwalasz rozprostować palce.




mało do mówienia, więcej boli

ćwierkaj zanim zadławi

cicho, cicho

nigdzie ciebie po głosie, twoje „nie słyszę”

dla pamięci: pobielić co ma być kochane (ściany, włosy)

świadectwa czego, a ta ścieżka, trawnik?

śpiesz się

żebym miała do kogo pomyśleć




IMIĘ?

to za mamę, to za tatę, to za pieska, to za myszkę. Po łyżeczce, po łyżeczce, po łyżeczce. Temu dała na listeczku, temu dała w garnuszeczku, temu dała na talerzyczku, temu

nic nie zostało. Ja pudełko puste, błysk wieczka. Ktototaki? Nieotochodzi




WOŁAJ MNIE WOŁAJĄC SIEBIE NA DZIECINNY SPOSÓB PO WIEKI WIEKÓW, MOJE NA TWOJE

Co zmajstrowałaś? Farba złazi, przecież widzisz, są odpryski. To po matce, to po ojcu, to po lesie. Wszystko rodzina i jeszcze w każdym ktoś śpi.

To ja twoja córka jej matka jego wnuczka to zimno to czarne to świeci to mnie grzeje, głosi do. Co ja z tym głosem — do czego jeszcze, czego nic? Głośne stworzenie.

Tyle mchu poutykać i dla kogo? Wyjdzie na las. Nachodzimy trawą podwórza, puch wierzbowy nad nami. Hop hop, w piasku w wodzie.




Z ROZLEGŁYCH POWOŁANA — SKĄD?

bez wykrętów siebie tu powołam nad sobą

nie odmierzaj mnie dreptaniem przez i przez a w kółko drobną kaszą

nie sądź pomąceniem statecznych, wirującym podwórzem gdzie dach do ręki leci, głowa psa spada z kolan

wysoko chciałam

odmawiam tę górę za ojca kiedy o nim nic nic, ani się przekonać czy wtedy był drzewem a ile było chodzenia dziecinnienia po lesie — ale jak wyżej góry wołać gdzie listku gdzie lekko?

więc to tyle widać z gorącego, że dotknięte i nikt nie prosi o więcej? tyle co powiedziane na chrzcie?

nie sądź mnie tym pytaniem




TAKA MAM BYĆ NA SKRAJU — JUŻ JUŻ A SPADNĘ ALBO POFRUNĘ

Czy wierzę w Boga? Osłaniam go tylko, ale nie wierzę. I bardzo dobrze, nareszcie mogę się opiekować czymś wielkim. Skąd nie zacznę, złączy mi się rozsypie złączy, ta sztuczka rozpisana na głosy, twarze ręce, całe ciała, hymny, całe zdania. O, tu tu masz zrozumiałe oczywiste, jasne. Zobacz moje ogromne ręce, dziś posieją, śpiewaj, jutro zgniotą; nie rozczulaj się. Mocny dzień ci dałem przez znajome słowa, przez wysokość papieru.

Tylko że prędko się starzeję, nawet w snach mosty zbutwiały, dziś o mało z takiego nie spadłam. Drzewa coraz śmielej żywią się mną. Lubię rośliny i drzewa, całe życie chciałam im to dać do zrozumienia i dopiero teraz bez rozczulenia mogłabym powiedzieć. I w to, w to mój syn wdaje się ze swoim cholernym łukiem i warczącymi autkami! Sama mu łuk kupiłam.

Uspokój się usiądź, przecież kochasz wygodne miejsca. Nie umiesz odróżnić co zatrzymanie, co rozpęd.







SPIS TREŚCI

O 54


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.